dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony711 551
  • Obserwuję404
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań347 638

Ditfurth Hoimar von - Duch nie spadł z nieba

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :31.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Ditfurth Hoimar von - Duch nie spadł z nieba.pdf

dareks_ EBooki Fizyka, Kosmologia, Astronomia
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 334 osób, 178 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

www.kippin.prv.pl PRZEDRUK HOlMAR VON DITFURTH DUCH NIE SPADŁ Z NIEBA (Der Geist fiel nicht vom Himmel. Die Evolution unseres Bewustseins / wyd. orygin.: 1976) Inne książki autora wydane w Polsce: Dzieci wszechświata Na początku był wodór Nie tylko z tego świata jesteśmy Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę Dziedzictwo czlowieka z neandertalu SPIS TREŚCI: Wstęp Szczebel pierwszy: FUNDAMENT BIOLOGICZNY 1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe 2. Biologiczne pradecyzje 3. "Paleontologia duszy" 4. Bezświadomie i bezpiecznie 5. Zapowiedź tego, co miało nadejść Szczebel drugi: PROGRAMY DLA ŚWIATA ZEWNĘTRZNEGO 6. Kariera pewnego błędu 7. Wyścig zmysłów 8. Od odbiornika światła do narządu widzenia 9. Oczy, które nie widzą 10. Odziedziczone doświadczenia 11. Hierarchia od dołu do góry 12. Świat mieści się w mózgu 13. Świat z perspektywy międzymózgowia

14. Wymarsz 15. Mózg nabiera plastyczności Szczebel trzeci: U PROGU ROZUMU 16. Mapa funkcji psychicznych 17. Problem "niemych okolic" 18. Anachroniczna kooperacja 19. Wielkie złudzenie 20. Z musu czynić cnotę 21. Rzeczywisty świat człowieka Ilustracje (wkładka) Przypisy

Spis Treści / Dalej WSTĘP Jednym z najdonioślejszych odkryć nauki współczesnej jest rozpoznanie, że wrażenie trwałości, jakie daje przeżywany przez nas świat, to tylko pozór. Jest ono wyłącznie złudzeniem, wywołanym stosunkowo krótkim okresem życia człowieczego obserwatora. Wszystko, co istnieje we wszechświecie, stanowi tymczasowy wynik pewnego rozwoju, przebiegającego od niewyobrażalnie odległych czasów, chociaż my dopiero niedawno nauczyliśmy się śledzić te dzieje, cofając się od doby obecnej aż do dalekiego momentu, który uznać możemy za początek świata. To, co działo się jeszcze przed owym momentem – pozostaje w ukryciu. Na pytanie, dlaczego istniał jakiś początek – odpowiedzi nie ma. Mgła tajemnicy otaczająca ten początek i jego przyczyny przesłania również genezę struktury pramaterii, a więc budowy atomu wodoru. Ale wszystko, co z tego początku wynikło, może w zasadzie stać się przedmiotem badań nauk przyrodniczych. Ważnym krokiem na drodze do poznania jest odkrycie, że rozwój jest procesem ciągłym i ogarniającym wszystko, co istnieje. Nie jest więc tak – jak zrazu sądzono – że osobno przebiega kosmiczny rozwój rzeczy martwych, gazów, układów słonecznych, mgławic spiralnych, osobno zaś i niezależnie od wydarzeń kosmicznych na powierzchni naszej – i obcych – planet toczy się ewolucja biologiczna. Z szybko rosnącej, chciałoby się powiedzieć nieprzebranej liczby rezultatów poszczególnych badań w najróżniejszych dziedzinach dyscyplin przyrodniczych wyłonił się w ostatnich latach obraz zupełnie odmienny. Zaczynamy obecnie rozumieć, że następowanie po sobie całych generacji gwiazd stałych dało początek toczącym się przez miliardy lat dziejom powstawania 90 różnych pierwiastków, z których składa się wszystko, co nas otacza. Astrofizycy i chemicy wykryli, że właściwości owych pierwiastków w drodze procesu kosmicznego zrodzonych z wodoru – owej materii prapoczątku – musiały nieodzownie pociągnąć za sobą zjawisko ich łączenia się w cząsteczki o coraz bardziej złożonej strukturze. Zresztą współczesne obserwacje astronomiczne dowiodły, że dzieje się to nadal w wolnym wszechświecie. Na powierzchni planet – których siły grawitacyjne powodowały przecież skupienie cząsteczek na bardzo ciasnej przestrzeni – proces ten przebiegał zapewne znacznie szybciej. W ostatnim czasie biochemicy i ewolucjoniści wielokrotnie odpierali zarzuty (znane zresztą od dziesięcioleci), że nie jest prawdopodobne, iżby na zasadzie tej samej wewnętrznej prawidłowości łączenie cząsteczek musiało się dokonywać aż do momentu osiągnięcia takiego poziomu złożoności, który zainicjował początek biologicznej fazy rozwoju. W związku z tym niedostatecznie bądź jednostronnie wykształceni oponenci rozpowszechniają po dziś dzień różne statystyczne "kontrargumenty". Ale kto gotów jest zapoznać się z konkretnymi wynikami doświadczeń i obserwacji, łatwo się przekona, że pod wpływem praw natury materia musiała wytworzyć nie tylko układy słoneczne i drogi mleczne, lecz również żywe struktury. Przyjmując istniejące prawa natury i materię taką, jaka jest, oraz zakładając dostatecznie długi czas, dojść można tylko do wniosku, że powstanie życia było nie tylko prawdopodobne, lecz wręcz nieuniknione. W książce tej przedstawiamy pogląd, że dotyczy to również naszego ducha. Jestem głęboko przekonany, że materiał naukowy, jakim obecnie dysponujemy, pomimo wszelkich luk w naszej wiedzy wystarcza do udowodnienia, iż materia w toku tej samej ewolucji musiała nieuchronnie wytworzyć także zjawiska psychiczne – odczucia i uczucia, procesy postrzegania, a wreszcie świadomość. Z chwilą gdy się zaakceptuje faktyczność ewolucji chemicznej i następującej po niej ewolucji biologicznej, a także faktyczność postępu tej ewolucji w kierunku coraz bardziej złożonych struktur i zdolności, pojawienie się zjawisk psychicznych w toku biologicznego rozwoju można tylko uznać za konieczność. Dobrze rozumiem, że taka teza musi zrazu wzbudzić więcej uprzedzeń i nieporozumień, aniżeli da się wyjaśnić w tym krótkim wstępie. Pragnąłbym więc zwięźle poruszyć dwie tylko sprawy. Pierwsza dotyczy zarzutu "materializmu". Kto taki zarzut wysuwa przeciwko reprezentowanemu tutaj stanowisku – to znaczy przeciwko włączeniu wymiaru psychicznego do przyrodniczego procesu ewolucji – ten staje się wyznawcą owej ideologii, którą Ernest Bloch wykpiwał jako "materializm toporny". Trudno zaprzeczyć, że ten prymitywny wariant przyrodniczego myślenia odegrał kiedyś, przejściowo, pewną rolę. Był to jednak impas, który przezwyciężono już od trzech generacji. Nie

powinno się więc wypominać wiedzy przyrodniczej tego grzechu dzieciństwa, któremu zresztą nawet w najgorszym okresie uległa tylko część jej przedstawicieli. Ale na myśli mam nie tę prymitywną ideologię. Nie bez powodu stwierdziłem przed chwilą, że zaakceptowanie faktu chemicznej i biologicznej ewolucji stanowi podstawę do zrozumienia prezentowanego tutaj stanowiska. Nie wolno bowiem zapomnieć, że przez całe wieki w sposób wręcz groteskowy nie docenialiśmy materii, a przyczynę tego stanu można bardzo łatwo znaleźć w dziejach myśli ludzkiej. Przez długi czas to lekceważące nastawienie niepotrzebnie hamowało wgląd w naturę tego świata. Kto upiera się przy błędnym rozumieniu materii, dla kogo pojęcie to obciążone jest tylko ideologicznym skojarzeniem, ten naturalnie bardzo prędko natrafi na trudności przy rozpatrywaniu nowoczesnych rezultatów wiedzy przyrodniczej, a już na pewno nastąpi to, kiedy będzie rozważał nad przejściem od ewolucji chemicznej do biologicznej. Jednakże ten, kto prześledzi cały rozwój wstecz aż do jego początków, musi uznać, że bardzo niesprawiedliwie traktowaliśmy materię. Odkryje on w budowie atomu wodoru – owej materii prapoczątku, z której powstało wszystko, co dzisiaj istnieje – wyraźne wskazanie na przyczynę świata znajdującą się poza naszą rzeczywistością.1 Czyżby mianem "biologizmu" należało określić pogląd, że w procesie ewolucji musiał nastąpić taki moment, w którym rezultatem dalszego rozwoju biologicznego było powstanie zjawisk psychicznych? Owszem, ale tylko wówczas, gdyby jego wyznawca jednocześnie zaprzeczał, jakoby było to jednoznaczne z otwarciem się całkowicie nowego wymiaru rzeczywistości. Kto rozumuje biologistycznie, to znaczy, kto sądzi, że sprawy duszy wyjaśnić można w kategoriach biologicznych – na przykład wyłącznie jako szczególnie skomplikowaną formę procesów fizjologicznych – ten nie zrozumiał, czym jest ewolucja. Istotą tej uniwersalnej ewolucji, która jest przecież identyczna z historią świata, jest to, że w sposób filogenetycznie nieuchronny to, co nowe, nakłada się warstwami na to, co stare. Właśnie warstwami, jedna na drugiej. Nic z nieba nie spada. Nic, czego by przedtem nie było, nie pojawia się nagle i niespodziewanie. W toku nieustającego procesu tworzenia nowe powstaje ze starego: pierwiastki łączą się w cząsteczki o nowych, nie znanych dotąd właściwościach, rodzących szansę, jakich nie można było przewidzieć. Jedną z tych możliwości było połączenie się określonych cząsteczek w struktury zawierające w sobie reguły, na podstawie których one same powstały. Doprowadziło to do zdolności całkiem nowego rodzaju: do zdolności samopodwajania, a tym samym – w naszym współczesnym rozumieniu – do płynnego i rozciągniętego w czasie przejścia od materii martwej do ożywionej. Powstaje więc stale coś nowego. Gdyby nie to, świat do tej pory byłby jeszcze pusty. Ale nowe w każdym przypadku, bez żadnego wyjątku, rodzi się na podłożu tego, co jest. Wypływa ze starego, na każdym szczeblu tworzy się z przemiany dawnego. Każdy poszczególny krok sam w sobie stanowi jak gdyby pewne zakończenie. Każdy poszczególny szczebel rozwoju zdaje się zamknięty w sobie, pozornie doskonały. Przy całej wspaniałości zjawiska ewolucji może najbardziej fascynującym jej przejawem jest to, że nigdy nie mogło dojść do stanu bezruchu, ponieważ każdy osiągnięty szczebel oznaczał dla niej nowe możliwości wyjściowe. A więc nasz duch – a jest to teza tej książki – musiał także zrodzić się z tego rozwoju. Jakież mogłoby być inne źródło jego pochodzenia? Treścią niniejszej książki będzie oparta na dostępnym współcześnie materiale naukowym próba odtworzenia przebiegu rozwoju w momencie decydującym dla tej przemiany. Nie będzie to oczywiście opis kompletny, lecz tylko szkic najważniejszych ciągów rozwojowych. Ale możliwy do odtworzenia obraz jest dostatecznie wyraźny, aby ten, kto patrzy bez uprzedzeń, mógł nabrać zadowalającego przekonania, że powstanie naszej świadomości odbyło się w sposób naturalny. I jeszcze jeden ważny punkt: w pierwszej chwili wydaje się, że dla osiągnięcia wyznaczonego tu celu trzeba po prostu przyjrzeć się budowie ludzkiego mózgu, a przede wszystkim jego filogenetycznemu rozwojowi, słowem, że to wystarczy, aby dowiedzieć się, w jaki sposób ewolucja mogła wznieść się z poziomu biologicznego na poziom psychiczny. Otóż my będziemy stale sięgać do tego ważnego źródła informacji, ale zachowamy przy tym dużą ostrożność, opierając się tylko luźno na danych anatomicznych i fizjologicznych. Gdy bowiem ktoś usiłuje wyprowadzać ewolucję wymiaru psychicznego z anatomii naszego centralnego układu nerwowego, naraża się nieustannie na niebezpieczeństwo mylenia przyczyny ze skutkiem. Nie wolno nam zapominać, że korzenie świadomości są zapewne starsze od wszystkich mózgów. Ten etap rozwoju, o którym mowa w tej książce, można zrozumieć tylko wówczas, gdy się pamięta, że mózg jest narzędziem myślenia, a nie jego przyczyną. Nie jest tak, że mózg nasz "wynalazł"

myślenie, raczej jest przeciwnie. Podobnie to nie nogi wynalazły chodzenie i nie oczy wytworzyły światło. Powstanie nóg w toku ewolucji było skutkiem potrzeby szybkiego poruszania się na suchym lądzie. Wykształcenie się oczu było reakcją na możliwość posłużenia się światłem słonecznym do orientacji. Zupełnie tak samo poszczególne części naszego mózgu, krok za krokiem i ze stopnia na stopień, stanowiły odpowiedź ewolucji na możliwości pojawiające się w każdym z osiągniętych stadiów rozwoju. Różniące się między sobą pod względem funkcjonalnym – a także wieku – podstawowe części naszego mózgu wprawdzie do dnia dzisiejszego jeszcze odzwierciedlają trzy najważniejsze kroki, dzięki którym ewolucja wzniosła się z poziomu biologicznego na psychiczny, ale są one rezultatem tego rozwoju, a w żadnym razie nie jego przyczyną. Na wszelki wypadek jeszcze ostatnia uwaga: także na tej filogenetycznej i genetycznej drodze, po której zamierzamy zbliżać się do zjawisk psychicznych, niemożliwe jest oczywiście znalezienie odpowiedzi na pytanie, czym jest duch, świadomość czy też uczucie. Wymiar psychiczny jest najwyższym szczeblem osiągniętym do tej pory przez ewolucję, w każdym razie tutaj, na Ziemi. Ale w odróżnieniu od wszystkich dawniejszych poziomów rozwojowych jest to jedyny szczebel, którego nie możemy rozpatrywać jak gdyby "od zewnątrz". Brak nam, jak by to nazwał teoretyk ewolucjonizmu, sąsiadującego z nim, wyższego "poziomu meta", z którego jedynie obserwator mógłby ogarnąć, czym jest to, co psychiczne. Jedna rzecz odsłoni nam się niezwykle wyraźnie: gdy do dziedziny psychicznej podejdziemy w ścisłym znaczeniu tego słowa "od spodu", gdy więc przemierzymy w myśli tę samą drogę, wzdłuż której w ciągu ostatnich miliardów lat z biologicznych możliwości i potrzeb rozwinęły się na Ziemi krok za krokiem funkcje psychiczne, to natychmiast rozpoznamy historyczną naturę naszej własnej świadomości. Podobnie jak wszystko, co na tym świecie istnieje, świadomość ta ze wszystkimi swymi osobliwościami jest wytworem realnej historii, sumą następujących po sobie ściśle określonych i konkretnych wydarzeń, które ją zrodziły. Nasze myślenie i przeżywanie, nasze lęki i nadzieje po dziś dzień noszą piętno owej historii.

Wstecz / Spis Treści / Dalej 1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe Zmysł tropicielski drobnoustrojów W początkach naszego stulecia pewien psychiatra z Wurzburga, który zresztą pozostał całkowicie nieznany poza kręgiem fachowców, odkrył przy użyciu wagi szczególną funkcję najstarszej części mózgu. Martin Reichardt, bo to o nim mowa, podówczas dyrektor Kliniki Chorób Nerwowych w Wurzburgu, do swoich badań wykorzystał ponadto specjalne zdolności drobnego mikroorganizmu, nazwanego przez naukowców krętkiem bladym (Treponema pallidum). Krętek blady jest zarazkiem wywołującym kiłę. W tym miejscu muszę uczynić krótką dygresję z dziedziny biologii ogólnej, aby wyjaśnić, w jaki sposób te drobnoustroje mogły stać się przydatne w pracy wurzburskiego uczonego. Jak dzisiaj każdemu wiadomo, choroby zakaźne są skutkiem zasiedlenia wielokomórkowej żywej istoty przez organizmy jednokomórkowe. W tym przypadku należy słowo "zasiedlenie" rozumieć całkowicie dosłownie. Przenikanie drobnych zarazków w żadnym razie nie ma na celu uszkodzenia organizmu gospodarza, nawet gdy w grę wchodzą przecinkowce cholery czy też inni sprawcy jakiejś groźnej choroby.1 Bakterie, podobnie jak wszystkie żywe istoty, działają tylko zgodnie z nieubłaganymi prawami ewolucji. Pod jej wpływem rozszczepiały się one z biegiem czasu na coraz to nowe gatunki i rasy, które na Ziemi potrafiły zasiedlać wciąż nowe przestrzenie życiowe, zupełnie tak samo, jak się to działo w wielkim podkrółestwie wielokomórkowców. W ciągu tego rozwoju prędzej czy później musiało nastąpić odkrycie organizmu ciepłokrwistego jako dostępnej przestrzeni życiowej. Reprezentowane przezeń skupisko materii organicznej oraz zespolona w nim wielorakość najrozmaitszych rodzajów tkanek nadających się na pożywkę i teren do życia – wszystko to spowodowało, że organizm ciepłokrwisty stanowił nieomal: idealne środowisko biologiczne dla mikroskopijnego jednokomórkowca. W związku z tym od chwili przyjścia na świat wszyscy jesteśmy "zamieszkani" przez nieprzebraną liczbę najróżniejszych gatunków mikroorganizmów. Niewidoczne i nieodczuwalne, siedzą ha naszej skórze, włosach, błonach śluzowych i w jelitach. Prawie wszystkie są nieszkodliwe, a niektóre z nich stały się od dawna już wręcz dla nas niezbędne. Tak więc do normalnej flory – bakterie w biologii zaliczają się wszak do roślin! – naszych jelit należą również drobnoustroje wytwarzające potrzebną do życia witaminę 812, której nasz organizm sam nie potrafi zsyntetyzować. W tym przypadku doszło więc do prawdziwej symbiozy, do współżycia korzystnego dla obu partnerów, niezależnie od zachodzących między nimi skrajnych różnic. Nie moglibyśmy istnieć bez witaminy 812, a mikroskopijne jednokomórkowce, które w naszym jelicie wytwarzają tę niezbędną substancję, zależą z kolei od naszego stanu zdrowia – dobry jest warunkiem trwałości ich środowiska. Jednakże nie w każdym przypadku rozwój doprowadził do równie idealnej sytuacji takiego dwustronnego współdziałania bądź co najmniej do wzajemnej tolerancji. W pojawiających się raz po raz przypadkach wyjątkowych – a dotyczy to rzeczywiście tylko znikomego procentu wszystkich bakterii – wtargnięcie drobnoustrojów pociąga za sobą mniej lub bardziej gwałtowne reakcje ze strony ustroju gospodarza. Oznacza to, że wzajemne przystosowanie uczestniczących partnerów ciągle jest tak niedoskonałe, iż produkty przemiany materii drobnoustrojów działają jak trucizna na komórki zajętych przez nie tkanek albo że bakterie przenikają aż do krwiobiegu organizmu żywicielskiego i tam niepohamowanie się rozmnażają. Doprowadza to do odpowiednich reakcji obronnych ze strony gospodarza, które intruzom mają możliwie jak najbardziej utrudnić życie. Widoczne na zewnątrz i dające się stwierdzić oznaki tej walki składają się na znane lekarzom objawy choroby zakaźnej. Szczególnie przydatna w diagnozie jest przy tym wyrosła z doświadczenia wiedza, że istnieją objawy nie tylko ogólne, lecz także swoiste, charakterystyczne dla zakażenia jakimś gatunkiem zarazków. Określone gatunki bakterii powodują uszkodzenia określonych narządów: ich objawy to np. ból gardła lub kaszel, wysypka, żółtaczka (jako skutek zaatakowania wątroby), biegunka bądź bóle nerek. Dopiero połączenie objawów ogólnych, takich jak gorączka, bóle głowy, wzrost liczby leukocytów we krwi itp., z tego rodzaju lokalnymi objawami chorobowymi tworzy kliniczny obraz klasycznej choroby zakaźnej. W większości przypadków doświadczonemu lekarzowi wystarcza to do wyprowadzenia słusznego wniosku co do rodzaju zarazków, które spowodowały chorobę, bez użycia mikroskopu, a

często także bez badania krwi. Pozostawmy na boku kliniczną przydatność tej okoliczności, nas bowiem tutaj w związku z odkryciem dokonanym przez Martina Reichardta interesuje tylko biologiczny aspekt zjawiska. Fakt, że określone zarazki z taką niezawodnością atakują zawsze i stale określone narządy czy rodzaje tkanek, wskazuje na to, że z punktu widzenia bakterii atakowany narząd posiada charakter "środowiska", a także na ogólny charakter procesu zakażenia jako rezultatu pewnego ewolucyjnego przystosowania. Podobnie jak żywe istoty świata zewnętrznego, bakterie dostosowane do wnętrza naszego ciała jako do swego środowiska pod stałym naciskiem konkurencji ze strony swych współplemieńców wyspecjalizowały się w ściśle określonych "niszach ekologicznych" naszego ciała. W praktyce "walki o byt" konkurencja między gatunkami jest prawie zawsze współzawodniczeniem o pokarm. Zatem gatunek znajdujący się pod naciskiem konkurencji będzie miał tendencję do wzrastającej specjalizacji w doborze pożywienia i do przestawienia się na nie wykorzystane do tej pory źródło pokarmu, z którego może czerpać bez wielkich przeszkód ze strony podobnie predysponowanych konkurentów. Klasycznym przykładem gatunku, który tak postąpił, są łuszczaki z wyspy Galapagos. Dla młodego Darwina prowadzone nad nimi obserwacje stały się kluczowym wręcz doświadczeniem. Ptaki te w ciągu pokoleń w możliwie największym stopniu zróżnicowały kształty swoich dziobów. Na owych wyspach, na których nie występują żadne inne ptaki jako konkurenci, istnieją więc dzisiaj łuszczaki o nazwie zięby Darwina, z cienkimi, spiczastymi dziobami, świadczącymi o tym, że są owadożerne, obok zaś żyją inne, o dziobach grubych, podobnych do wróblich – te zięby są przeważnie ziarnożerne. Do jakiego stopnia nie wykorzystane możliwości sprzyjają takiej dziedzicznej specjalizacji, wykazuje szczytowy nieomal przykład pewnej odmiany zięb na Galapagos; zięby te – by użyć określenia Konrada Lorenza – obrały sobie "zawód dzięcioła", pożywiają się bowiem nie interesującymi nikogo innego owadami, które żyją głęboko pod korą drzew bądź w szczelinach gałęzi. Pomimo silnego nacisku konkurencji ze strony innych, blisko spokrewnionych zięb mutacje najwidoczniej nie pojawiły się u nich w porę, by wykształcić formę dzioba przydatną do poszukiwania takiego rodzaju pokarmu. W zamian za to mutacja i selekcja wyhodowały u tej jedynej w swoim rodzaju odmiany zięby pewne instynktowne działanie, które umożliwia jej przedstawicielom osiągnięcie tego samego celu innymi środkami: "dzięciołowe zięby" na wyspach Galapagos swymi niedoskonałymi dziobami ułamują kolce kaktusów i ze znakomitym skutkiem dłubią nimi w szczelinach i otworach w poszukiwaniu zdobyczy. To, co obowiązuje w odniesieniu do zięb Darwina, dotyczy w zasadzie wszystkich innych istot żywych,, a zatem również-jednokomórkowców. Temu właśnie Reichardt zawdzięczał swoje ważne odkrycie. Mikroorganizmy chorobotwórcze także od dawna już zaczęły dostosowywać się w swoim środowisku, a więc w ludzkim ciele, do coraz bardziej wyspecjalizowanych nisz, do zupełnie określonych tkanek czy też rodzajów komórek, w których mogły rozmnażać się możliwie bez przeszkód ze strony współplemieńców. Taki proces ewolucyjny, w którego toku rozwinęła się coraz większa liczba gatunków drobnoustrojów wyspecjalizowanych w dokładnie określonym rodzaju tkanek, stanowi więc właściwą przyczynę istnienia klinicznie rozpoznawalnych chorób zakaźnych. Otóż na ową specjalizację zarazków – oto powód mojej ewolucjonistycznej dygresji – można również spojrzeć pod zupełnie odmiennym kątem. Można ją interpretować jako szczególną zdolność do wykrywania z absolutną celnością ściśle określonego typu tkanki spośród wielotysięcznej różnorodności komórek organizmu żywicielskiego. Jak nadzwyczajnie rozwinięta jest ta zdolność drobnoustrojów chorobotwórczych, można ocenić, gdy się uwzględni, że przecież wszystkie komórki, z których składa się organizm gospodarza, są w zasadzie do siebie podobne w typie, niezależnie od ich wielostronnego zróżnicowania na elementy budulcowe określonych narządów. Wszystkie składają się z jądra i protoplazmy, wszystkie zawierają te same organelle (rybosomy, mitochondria i inne), za pomocą których wytwarzają białka, oddychają i spełniają wiele innych, także wspólnych im funkcji. Jedyne występujące między nimi różnice dotyczą funkcji, które komórki te przejęły w obrębie całości. To, czy wydzielają one pewne enzymy, czy też hormony, czy wykształciły włókna, które potrafią się kurczyć, czy też wypustki przewodzące impulsy elektryczne – wszystko zależy od tego, czy stanowią część wątroby, czy też gruczołu, czy są budulcem mięśni, czy częścią układu nerwowego. A z tymi różnicami w ich funkcji związane są drobne różnice ich przemiany materii. Rozdział cząsteczek przetwarzanych przez nie czy też wydzielanych jako produkt końcowy ich przemiany materii jest w każdym przypadku nieco odmienny.

Te minimalne różnice chemiczne, które niejednokrotnie odnoszą się zapewne do nielicznych tylko cząsteczek, najwidoczniej służą mikroorganizmom do orientacji i umożliwiają im dokładne odnalezienie tego szczególnego rodzaju komórki, do której dostosowały się jako do swego środowiska. Ponieważ mówimy o różnicach chemicznych, możemy pozwolić sobie na stwierdzenie, że widocznie rozmaite tkanki naszego ciała rozmaicie "pachną" i że mikroorganizmy potrafią spośród tysięcy zapachów naszych tkanek odnaleźć i rozpoznać ten, który wydzielany jest przez taki rodzaj tkanki, jaki jest im potrzebny do przeżycia. Zdolność orientacji związana z tak niezawodnym zmysłem tropicielskim jeszcze dzisiaj przewyższa wszystko, czego potrafi dokonać współczesna chemia z całym swoim technicznym wyrafinowaniem. Proszę sobie wyobrazić, jaka rewolucja zaszłaby w możliwościach leczenia, gdybyśmy potrafili wyprodukować substancje, które wykazywałyby powinowactwo chemiczne tylko z jednym określonym rodzajem tkanki, które więc, połykane czy wstrzykiwane, byłyby przyjmowane tylko przez ten jeden rodzaj tkanki i tam gromadzone. Substancje takie mogłyby być użyte jako "nośnik" dla określonych środków leczniczych. Substancje o działaniu leczniczym nie rozprzestrzeniałyby się wówczas po całym ustroju na chybił trafił, nie ukierunkowane, niczym poczta butelkowa. Problem tolerancji leków nie odgrywałby już prawie żadnej roli. Skuteczne terapeutycznie dawki zredukowałyby się przecież do wartości ułamkowych. Dzisiaj musimy z reguły zalewać cały organizm stosunkowo dużymi dawkami danego leku, aby mieć pewność, że do jedynego miejsca, w którym działanie jego jest potrzebne, dotrze on w wystarczającej ilości. Od dawna przeprowadza się próby znalezienia tego rodzaju "substancji-nośników". Niektóre leki zresztą, ingerując w szczególne szlaki przemiany materii, mają tendencję do gromadzenia się w trakcie rozkładu w określonych narządach. Ale wszystkim tym próbom daleko jeszcze do wysokiego i celowego stopnia specjalizacji wykazywanego przez pewne drobnoustroje chorobotwórcze. Na co umiera chory na porażenie postępujące? Otóż wurzburski psychiatra Reichardt w początkach naszego stulecia posłużył się właśnie tą trafnością w docieraniu do celu, którą wykazują mikroorganizmy przy odnajdywaniu poszczególnych tkanek, a która dla nauki jest wciąż jeszcze nieosiągalna. Na pewno nie działał on ani świadomie, ani planowo, gdyż w jego czasach prawie nic z dziedziny omawianych tu przez nas teoretycznych rozwiązań nie było znane. Reichardt był po prostu doskonałym obserwatorem klinicznym, a ponadto szczególnie cierpliwym badaczem. Cechy te, połączone z intuicją, pozwoliły mu we właściwy sposób postawić problem i dokonać niezwykle ważnego odkrycia przy zastosowaniu aż śmiesznie prostych środków. Reichardt zadał sobie zwyczajne pytanie: na eo właściwie umiera chory na porażenie postępujące? W tym czasie było już wiadomo, że porażenie postępujące jest odległym następstwem zakażenia kiłą. U mniej więcej 3 do 5% wszystkich pacjentów, którzy ulegli infekcji kiłowej, w jakieś 10, 20 bądź 30 lat później rozwija się owa choroba mózgu, w czasach Reichardta jeszcze nieuleczalna. Zarazek, spiralnie skręcony krętek blady, był znany od 1905 r., a w 1911 r. udało się wreszcie wykryć ową drobną bakterię w mózgu pacjentów zmarłych wskutek tej choroby. Ale dlaczego ta straszna choroba tak nieuchronnie prowadziła do śmierci? Na zaatakowanie mózgu zrazu wskazywał wzrastający zanik pamięci. Następnie pojawiał się u pacjentów dziwnie wesoły i beztroski nastrój. W dalszych miesiącach obserwowano postępujący spadek inteligencji, po prostu "głupienie", a przy tym nastrój stawał się coraz bardziej bezkrytyczny i euforyczny. Wszystko to razem doprowadzało prędzej czy później do groteskowego przeceniania swoich możliwości i w wielu przypadkach do typowych dla klasycznego porażenia postępującego urojeń wielkości. Pacjenci podejmowali bezsensowne decyzje i awanturnicze plany. Oświadczali, że pragną objąć rządy i wytępić wszystkie choroby. Niektórzy byli przekonani, że dzięki swym nadzwyczajnym talentom zdobędą w krótkim czasie ogromne bogactwa. Inni ogłaszali, że zostaną mistrzami świata w sporcie albo że zajmą miejsce papieża, aby połączyć wszystkie religie świata. W tym momencie stan ich był już tak poważny, że owe niesamowite pomysły z pewnością nie mogły wzbudzać śmiechu u żadnego z leczących ich psychiatrów. Owi ludzie fantazjujący na temat przyszłych bogactw czy sportowych rekordów byli fizycznie i psychicznie tylko ruiną, nie potrafili napisać ani jednego skoordynowanego zdania i załatwiali swoje potrzeby naturalne do łóżka. Wreszcie w ciągu roku dochodziło do tego, że pacjenci już tylko bełkotali i nie poznawali swego otoczenia. Leżeli apatycznie w łóżkach, a jedynymi ich czynnościami było jedzenie, spanie i trawienie. Potem umierali. Niekiedy na kilka tygodni przed końcem występowały pewne charakterystyczne

objawy, np. pomimo dobrego apetytu pacjenci zaczynali nagle gwałtownie chudnąć, tak że wyglądali jak szkielet. Inni nagle w ostatnich tygodniach silnie tyli. W niektórych przypadkach bez żadnego widocznego powodu pojawiała się wysoka gorączka. Ale wszyscy bez wyjątku umierali. Właściwie dlaczego? Proces przebiegał w mózgu, zgodnie z czym objawy miały charakter psychiczny. Zaczynało się od osłabienia pamięci, potem następowały chorobliwe zmiany nastroju, otępienie, urojenia wielkości, wreszcie zaburzenia mowy. Zjawiska te były całkowicie zrozumiałe jako skutek zniszczenia tkanek mózgowych. Ale w jaki właściwie sposób postępujące głupienie mogło stawać się śmiertelne? Prawie we wszystkich przypadkach serce i krążenie aż do ostatniej chwili były całkowicie nie naruszone. To samo dotyczyło wątroby i wszystkich innych narządów wewnętrznych pacjentów, które Reichardt przebadał bądź dał do przebadania odpowiednim specjalistom. Pomimo to koniec był nieunikniony. Jasne było więc, że przyczyna śmierci musi także tkwić w mózgu. Podówczas, przed pierwszą wojną światową, była to nadzwyczaj śmiała hipoteza. Mózg był siedliskiem świadomości i wszystkich innych zjawisk psychicznych. Niektóre z nich nawet już zlokalizowano w określonych miejscach kory mózgowej, jak na przykład pewne podstawowe elementy mowy. Ale jakżeż zakłócenie funkcji psychicznych mogło doprowadzić do śmierci? Z chwilą gdy Reichardt już zwrócił uwagę na ten problem, podszedł do niego metodą możliwie najprostszą i z żelazną konsekwencją. Zaczął przeprowadzać u pacjentów z porażeniem postępującym systematyczne pomiary wagi ciała i sporządzał odpowiednie wykresy. Codziennie, aż do śmierci chorych ewidencjonował ilość przyjmowanego przez nich pożywienia. Z tą samą pedanterią zapisywał pobieraną ilość płynów i dzienną objętość wydalanego moczu. Mając już takie dane w ręku, po zgonie pacjentów przystępował do nowych zabiegów wyznaczania ciężaru. Sekcjonował mózgi zmarłych, a mianowicie możliwie jak najprecyzyjniej oddzielał półkule mózgowe od niżej położonych odcinków pnia mózgu (zob. il. l po s. 96). Podobnie całymi latami, od chwili zapoczątkowania badań, postępował z mózgami wszystkich innych pacjentów, których sekcje przeprowadzano w jego klinice. Z czasem stał się specjalistą w dziedzinie typowych odmian przeciętnego ciężaru mózgu. Przede wszystkim zaś wyrobił sobie niezawodny pogląd na normalnie występujące proporcje między ciężarem półkul mózgowych a ciężarem różnych części pnia mózgu. 2 Prowadzona przez wiele lat mozolna praca doprowadziła do ważnego stwierdzenia: śmierć pacjentów najwidoczniej była skutkiem zajęcia przez proces chorobowy określonych odcinków dolnej części pnia mózgu. I teraz niezwykle przydatne dla Reichardta okazały się charakterystyczne dla różnych szczepów krętka bladego upodobania do poszczególnych tkanek. Różnice zachodzące pomiędzy tymi ich upodobaniami są tak subtelne, że niektóre rasy zarazka rozróżniają nawet poszczególne części dolnego odcinka pnia mózgu; a tym samym wyznaczają granice, jakich po dziś dzień pod mikroskopem przeprowadzić nie można, nawet przy użyciu specjalnych technik barwienia czy innych nowoczesnych środków pomocniczych. W końcu krętek blady, podobnie jak wszystkie inne zarazki, także dokonuje wyboru według kategorii chemicznych. Zatem granice w tkance mózgowej przestrzegane przez określoną rasę zarazków są granicami pomiędzy obszarami mózgu o zróżnicowanej aktywności biochemicznej. Wyrażając to samo inaczej, są to dla normalnego oka niewidoczne granice między obszarami mózgu o odmiennej funkcji. Podobnie jak wywoływacz uwidocznia na naświetlonym papierze fotograficznym niezauważalne przedtem granice pomiędzy* partiami jasnymi i ciemnymi, tak samo obszary uszkodzeń tkanki mózgowej przez rozmaite rasy krętków wyznaczają obszary mózgu o wspólnej funkcji. Krętki, które przeniknęły do mózgu pacjenta, wykonywały swoją niszczycielską robotę na podobieństwo mikroskopijnych sond mózgowych, które z precyzją niemożliwą do osiągnięcia w żaden inny sposób, ujawniały rejony swoiste dla określonych funkcji. To, jaką funkcję za życia pacjenta pełniły owe zniszczone obszary odkryte przy mikroskopowym badaniu zaatakowanego mózgu, można było określić retrospektywnie na podstawie historii choroby. Jednym słowem, Reichardt wpadł na znakomity, a przy tym w gruncie rzeczy niesłychanie prosty pomysł "skartografowania" tkanki nerwowej pnia mózgu przez wykorzystanie mikroorganizmów. Wynikiem tej pracy było stwierdzenie jak na owe czasy wręcz rewolucyjne. Na podstawie historii chorób i krzywych wagi ciała z jednej strony, a mikroskopowych preparatów mózgu z drugiej, wurzburski uczony mógł udowodnić niezbicie, że mózg wcale nie jest wyłącznie siedliskiem duszy. Jeśli pacjenci przed śmiercią nienormalnie tyli, to zawsze w trakcie sekcji uszkodzone okazywały się zupełnie określone miejsca w pniu mózgu. Inne, ale również zawsze te same miejsca były

zaatakowane, gdy pacjenci gwałtownie tracili na wadze. A jeszcze inne obszary ucierpiały, gdy w ostatnich tygodniach życia występowała niczym nie uzasadniona gorączka. Gdy z biegiem lat nagromadzały się takie i inne przypadki, wnioski stawały się oczywiste. Należało sądzić, że w dolnym odcinku pnia mózgu w ogóle nie mieszczą się żadne funkcje duchowe. Jakkolwiek w uszach współczesnych Reichardtowi brzmiało to zupełnie niewiarygodnie, mózg wcale nie służył wyłącznie podtrzymaniu świadomości i innym procesom psychicznym. Odnosiło się to w każdym razie do pnia mózgowego. Występowały w nim najwyraźniej ośrodki sterujące nie psychicznymi, lecz wegetatywnymi procesami. Wiedziano już wówczas, że w najwyższej części rdzenia kręgowego istnieją ośrodki regulujące czynność serca i oddychanie. Wiadomo było także, że móżdżek (zob. il. l po s. 96) nie ma nic wspólnego z procesami psychicznymi czy też ze świadomością, lecz zdaje się w jakiś sposób odpowiedzialny za zestrojenie, za "koordynację" unerwienia mięśniowego przy wszystkich ruchach. Ale jedno i drugie były to części układu nerwowego, wyraźnie odgraniczone od samego mózgu, nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim anatomicznie. Po badaniach Reichardta cały przebieg porażenia postępującego kończący się nieuchronną śmiercią przestał być zagadką. Pacjenci wcale nie umierali na skutek załamania się swych zdolności psychicznych (właśnie ten związek od początku wydawał się Reichardtowi nieprawdopodobny). Wynikiem przenikania krętków do mózgu były nie tylko objawy psychiczne, lecz – z chwilą gdy zapalenie przenosiło się na pień mózgu – zakłócenia funkcji cielesnych. Uznano, że ta część mózgu jest najwidoczniej narządem regulującym niezbędne do życia procesy przemiany materii, a zatem że mózg jest odpowiedzialny nie tylko za czynności psychiczne, ale również za biologiczne funkcjonowanie organizmu ludzkiego. Zagadnienie przyczyny śmierci porażonych pacjentów było więc tym samym rozwiązane w sposób absolutnie przekonywający. Ale jak to zwykle w nauce bywa, łączna liczba problemów wcale nie zmalała. Powstało natychmiast wiele nowych pytań, spośród których najważniejsze brzmiało: jak się to właściwie dzieje, że mózg wprawdzie jest w przeważającej części "narządem duszy", a jednocześnie zawiera także ośrodki wegetatywne? W czasie, jaki upłynął od badań Reichardta, w pniu mózgu odkryto między innymi ośrodki regulujące ciśnienie krwi, temperaturę ciała i bilans płynów. Są to wszystko funkcje najwyraźniej pozbawione jakichkolwiek cech "psychicznych". Czym więc należy tłumaczyć, że te i inne funkcje pomimo to umieszczone są łącznie z naszą "psyche" w jednym i tym samym narządzie? Jaka historia, jaki dziwny bieg rozwoju spowodował połączenie w naszym mózgu tak różnych zjawisk? Poszukując odpowiedzi na to pytanie należy cofnąć się do takiego momentu w przeszłości, w którym powstały zaczątki jakiegokolwiek rozwoju. Musimy powrócić do chwili powstawania życia i skierować uwagę na ową wczesną fazę rozwoju, w której przyroda musiała rozwiązać problem przejścia do wielokomórkowych istot żyjących. W tej dalekiej przeszłości zapadły decyzje, które potem, o wiele później, w sposób zupełnie nieprzewidziany miały w dziejach życia doprowadzić do pojawienia się wymiaru psychicznego.

Wstecz / Spis Treści / Dalej 2. Biologiczne pradecyzje Dzieło odgraniczenia Ewolucja jest jedynym w swoim rodzaju łańcuchem wydarzeń cudownych i godnych podziwu. Żadnego z niezliczonych szczebli, z jakich się składa, nie można zrozumieć ani nawet sobie wyobrazić bez wszystkich szczebli poprzedzających. Pomimo to pragnę teraz wybrać dwa tylko skoki rozwojowe z bardzo wczesnego okresu ewolucji, ponieważ przyjrzenie się im pomoże nam zrozumieć, w jaki sposób rozwój biologiczny mógł wyłonić zjawiska psychiczne. W przypadku tych dwóch skoków w rozwoju nie chodzi bynajmniej o bezpośrednie korzenie naszej świadomości. Wobec ciągłego charakteru ewolucji można by wszak to samo powiedzieć o każdym innym dowolnie wybranym momencie poprzedzającym jej pojawienie się. Jednakże te dwa zjawiska, którymi będziemy się bliżej zajmować w kolejnych dwóch rozdziałach, reprezentują mimo wszystko – gdy spoglądamy wstecz – coś w rodzaju punktów zwrotnych. Może nie jest wcale kwestią przypadku, że w obu tych punktach – bardzo od siebie odległych w czasie – ewolucja stała wobec zadania, które, każde na swój sposób, trzeba by nazwać paradoksalnym. Pewne jest jednak, że to właśnie kompromisy wymuszone przez paradoksalność owych sytuacji zadecydowały o szczególnym kierunku interesującego nas tutaj odcinka jej przebiegu. Pierwsza decyzja zapadła w chwili powstawania samego życia. Zgodnie z tym, co obecnie wiadomo o przejściu od ewolucji chemicznej do biologicznej, pierwsza forma życia, pierwszy organizm żyjący na Ziemi musiał być jakimś rodzajem "prakomórki". Przez długi czas w roli tej chętnie widziano wirusy, ale jest to pogląd, który musimy odrzucić, ponieważ spośród dwóch podstawowych wydolności twórczych dla "życia" wirusy posiadają tylko jedną: potrafią wprawdzie magazynować własny plan budowy, ale nie mają aparatury potrzebnej do praktycznego zastosowania tego planu, a więc do rozmnażania się; zdane są zatem na istnienie żywych komórek. Można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że pierwszym typem organizmu na tej Ziemi była prymitywna prakomórka. A zatem komórka na pewno jeszcze nieobficie wyposażona w wyspecjalizowane organelle, typowe dla komórki wyższej. Prawdopodobnie nie było także jeszcze jądra komórkowego. Jednakże taka prakomórka musiała już we wnętrzu swej protoplazmy zawierać cząsteczkę kwasu rybonukleinowego; w niej zmagazynowany był plan jej budowy, a także pewne enzymy, które potrafiły w praktyce Wykonywać zalecenia tego planu. Przede wszystkim zaś "wnętrze" tej prakomórki musiało być odcięte od "świata zewnętrznego" jakąś wyraźną granicą. Warunkiem przetrwania tej pierwszej komórki było odgraniczenie przebiegających w jej wnętrzu uporządkowanych procesów chemicznych (dzięki którym mogła regenerować swoją strukturę i z których pobierała energię) od chaotycznych, całkowicie nie uporządkowanych fizycznych i chemicznych procesów nieożywionego otoczenia. Tylko taki czysty podział pomiędzy tym, co było "wewnątrz", a tym, co działo się na "zewnątrz", stwarzał dla niej szansę zachowania dopiero co mozolnie zdobytego wewnętrznego porządku. Cząsteczki wyposażone w cechy umożliwiające magazynowanie planu budowy i jego odtwarzanie, enzymy służące wykonaniu zaleceń tego planu, aminokwasy i białka jako kamyki budulcowe – wszystko to mogło było powstać abiotycznie, bez obecności żywych komórek. Pierwszy krok życia polegał zapewne na połączeniu tych wszystkich elementów we wnętrzu jakiejś otoczki, która osłaniała zachodzące między nimi procesy krążenia przez oddzielenie ich od przypadkowej samowoli procesów chemicznych i fizycznych przebiegających w nieożywionym świecie zewnętrznym. Pierwszym krokiem życia był akt usamodzielnienia, oderwania się od otoczenia, które tym samym obiektywnie stawało się światem zewnętrznym. Pierwszym krokiem było więc dzieło odgraniczenia. Żywe układy stają się małymi oazami porządku, rozproszonymi w środowisku w znacznym stopniu – chociaż niecałkowicie – nie uporządkowanym. Muszą one wyodrębniać się od tego środowiska, jeżeli mają zachować ów porządek funkcjonalny, dzięki któremu stają się układem żywym. Tymczasem ten nieomal oczywisty warunek w sposób pozornie paradoksalny pozostaje w sprzeczności z całkowicie przeciwstawną koniecznością utrzymywania nieprzerwanego połączenia ze światem zewnętrznym. Ten przeciwstawny postulat, absolutny i nieubłagany, wynika z pewnego prawa fizycznego, a mianowicie zasady wzrostu entropii. W uproszczonej formie zasada ta głosi, że w układzie zamkniętym wszystkie różnice energetyczne mają tendencję do wyrównywania się, aż do

momentu zaniku wszelkich gradientów. Prawo to dotyczy wszystkich układów; dotyczy zarówno całego świata, Ziemi, jak i poszczególnej komórki. Historia Ziemi i wszystkiego, co się na niej mieści, tylko dlatego jeszcze po 5 miliardach lat nie stanęła w miejscu, że Ziemia właśnie nie jest układem zamkniętym. Jak wiadomo, nasze ziemskie środowisko jest "otwarte" dla Słońca, które w takim powiązaniu należy traktować jako potężny kosmiczny reaktor atomowy stale napromieniowujący Ziemię potężnymi ilościami energii. Tak długo, jak żyje Słońce – i tylko od tego czasu – na Ziemi wytwarzane są wciąż nowe zasoby energii, niezbędne dla wszystkich procesów rozgrywających się na powierzchni ziemskiej. Dopiero kosmos jako całość – zgodnie z obecnym stanem wiedzy – stanowi układ zamknięty. Toteż – tak dzisiaj sądzimy – kiedyś w dalekiej przyszłości nadejdzie jego kres. Co prawda w przyszłości, jak na nasze mierniki, niewyobrażalnie odległej. Im większy bowiem jest układ, tym oczywiście dłuższego czasu wymaga wyrównanie się występujących w nim różnic poziomów energii. Tymczasem powracamy do komórki. Otóż komórka, która by się całkowicie odgrodziła od swego środowiska, w bardzo krótkim czasie już by nie żyła. Własny zapas "potencjału energetycznego" nie utrzymałby jej przez dłuższy czas. Chociażby z przyczyn energetycznych nieodzowne jest więc, aby komórka pozostawała "otwarta" dla świata zewnętrznego, tj. jedynego miejsca, skąd może dopływać potrzebna jej energia. Przymusowi odgraniczenia się przeciwstawia się więc z drugiej strony równie nieunikniona konieczność otwarcia się wobec świata zewnętrznego. Jaki może istnieć kompromis wobec tych sprzecznych z sobą wymagań? Odpowiedź jest prosta: rozwiązaniem może być wyłącznie wyraźnie "kwalifikowane" połączenie ze światem zewnętrznym, połączenie o charakterze selektywnym, wybiórczym. Niezbędne substancje czy też konieczna ilość energii muszą znaleźć dostęp do wnętrza komórki. A jednocześnie nie uporządkowane fluktuacje nieożywionego otoczenia nie mogą wpływać, a tym bardziej przenosić się na procesy biochemiczne w jej wnętrzu. Wyrażając to inaczej: komórka musi znaleźć jakiś sposób na "rozróżnianie" pomiędzy rozmaitymi właściwościami środowiska. Czynniki zewnętrzne – zarówno materialne, jak i energetyczne – muszą zostać wyrugowane, z wyjątkiem tych nielicznych substancji czy form energii, które komórce są potrzebne do przeżycia. Takie są w każdym razie wymagania. Im lepiej będą spełnione, tym większa szansa życia danej komórki. Dla laika wszystko to brzmi paradoksalnie, dla fachowca biologa sytuacja taka jest rzeczą powszednią. Tymczasem wydalibyśmy błędną ocenę, gdybyśmy zlekceważyli opinię laika. Zadanie jest istotnie paradoksalne. Ale bez rozwiązania go życie nie jest możliwe – a to z wymienionych już przyczyn natury chemicznej i fizycznej. Ewolucja znalazła odpowiedni kompromis i zadanie rozwiązała; gdyby nie to, nie byłoby komórek, a więc nie byłoby życia na Ziemi. To tylko przyzwyczajenie nabyte przez codzienne" stykanie się' z żyjącymi organizmami każe zwykle biologom zapominać o tej głębokiej sprzeczności tkwiącej w sytuacji wyjściowej z okresu początków życia. Kompromis polega na utworzeniu półprzepuszczalnej błony jako otoczki komórkowej. Termin "półprzepuszczalny" bardzo niedoskonale oddaje zdumiewającą zdolność tej cieniutkiej błonki. Owe błony odgraniczające – a występują one do tej pory w każdej żywej tkance, bo przecież zadanie po dziś dzień pozostaje aktualne – bynajmniej nie dokonują wyboru tylko z punktu widzenia ilościowego. Jest to jak gdyby utworzony z cząsteczek mur graniczny, którego rola jest znacznie donioślejsza, niż gdyby to był filtr czy siatka. Mechaniczne sita służą wyłącznie wychwytywaniu materialnych okruchów o określonych rozmiarach i przepuszczaniu wszystkich okruchów drobniejszych. Ale tak prymitywna segregacja na dwie różne klasy wielkości w żadnym razie nie może uczynić zadość wymaganiom żywej komórki. Do swego rozwoju potrzebuje ona wielu różnorakich cząsteczek o bardzo rozmaitej wielkości, a jednocześnie zdana jest na to, aby wiele innych cząsteczek pozostało "na zewnątrz", cząsteczek zarówno większych, jak i mniejszych, a także wiele takich, których rozmiar jest identyczny z innymi substancjami potrzebnymi jej we wnętrzu. Biologiczna błona graniczna bez trudu osiąga ten cel. Wyboru dokonuje nie według wielkości cząstek, lecz według ich rodzaju, przesiewa więc według kryteriów jakościowych. Jest to niewątpliwie zdumiewająca, cudowna wprost zdolność, którą zresztą dzisiaj potrafimy nawet w znacznej mierze wyjaśnić. Molekularna siatka błony segreguje rozmaite przybywające cząsteczki według ich właściwości elektrycznych, a nawet w zależności od ich struktury. Od dłuższego czasu potrafimy nawet sztucznie wytwarzać tego rodzaju półprzepuszczalne błony o jakościowo zróżnicowanych właściwościach filtracyjnych.

To z kolei nie jest aż tak bardzo zaskakujące, jak by się mogło w pierwszej chwili zdawać, skoro przecież biologicznie czynne błony graniczne, dzięki którym pierwsze prakomórki odgraniczyły się pół- przepuszczalnie od swego otoczenia, musiały również powstać w sposób abiotyczny. A znaczy to, że powstawanie tego rodzaju odgradzających błon czy warstw w odpowiednich okolicznościach następuje nawet spontanicznie z przyczyn chemicznych bądź fizycznych, po prostu na zasadzie określonych właściwości materii. W chwili swych narodzin życie dysponowało wyłącznie takim budulcem, który warunek ten spełniał. W tym miejscu możemy już zakończyć te ogólne rozważania biologiczne. Wyliczyliśmy wszystkie punkty istotne dla rozwinięcia naszej myśli przewodniej. Warto zauważyć, że najwidoczniej nie jesteśmy w stanie opisywać pierwszych kroków życia na tej planecie bez sformułowań, jakie zazwyczaj bywają zastrzeżone dla świadomych, umyślnych decyzji, a więc dla funkcji psychicznych. Od pierwszej chwili swego istnienia żywe układy musiały posiadać umiejętność rozróżniania rozmaitych właściwości środowiska. Zdolne do życia były tylko tak długo i w takiej mierze, w jakiej potrafiły rozpoznawać czynniki otoczenia, od których były zależne dla utrzymania swej przemiany materii. Musiały wreszcie w jakiś sposób wybierać owe czynniki (na przykład wielkie cząsteczki dostarczające energię, takie jak cukier czy białka) spośród wielkiej liczby wszystkich pozostałych cząsteczek, które były dla nich bezużyteczne, a nawet niebezpieczne (ponieważ jako "trucizny" wykolejały chemicznie ich przemianę materii). "Od pierwszej chwili swego istnienia" oczywiście nie znaczy wcale, że wszystkie powstałe w tym wczesnym okresie prakomórki zdolność taką wykazywały. Przeciwnie, wszystko, co wiemy o ewolucji, pozwala sądzić, że dotyczyło to tylko znikomej mniejszości. Ale te nieliczne przypadki wyjątkowe były jedynymi, jakie przetrwały. Nie ulega żadnej wątpliwości, że ewolucja jest jednym wielkim łańcuchem nieprawdopodobnych wydarzeń. Niemniej toczyła się ona nieustannie, ponieważ na każdym poszczególnym etapie to, co nieprawdopodobne, stawało się regułą – tylko "przypadkowo pasujący szczęśliwy przypadek" mógł przetrwać. W każdym razie faktem jest, że zdolność do poradzenia sobie z odgraniczonym od organizmu światem zewnętrznym i związana z nią zdolność do rozróżniania, rozpoznawania i wybierania rozmaitych właściwości tego zewnętrznego świata stanowią pierwotne funkcje biologiczne, bez których życie w znanej nam formie byłoby nie do pomyślenia. Jestem głęboko przekonany, że wyrażona w takim sformułowaniu analogia do psychicznych zdolności rozróżniania, rozpoznawania i wybierania na pewno nie jest przypadkowa. Z pewnością mamy skłonność do oceny sytuacji z naszego własnego i współczesnego punktu widzenia. Jest to naturalne, ale wcale nie takie oczywiste. W dalszym ciągu niniejszych rozważań zrozumiemy, że również ta psychiczna tendencja rozpatrywania wszelkich problemów z egocentrycznej perspektywy własnego stanowiska jest wynikiem naszej "natury", to znaczy biologicznych dziejów, które nas zrodziły. W chwili gdy chcemy obiektywnie coś wiedzieć o jakimś zjawisku (to znaczy właśnie niezależnie od własnego punktu widzenia), musimy spróbować uwolnić się od tej wrodzonej nam perspektywy. Stąd w omawianym przypadku musimy wystrzegać się przyjęcia po prostu za pewnik, że jedynie przyczyny zewnętrzne przesądzają o tym, iż potrafimy opisywać wspomniane podstawowe funkcje biologiczne używając wymienionych wyżej pojęć. Błędem byłoby sądzić, że jest to wyłącznie wynik tego, iż nasz współczesny język innymi pojęciami nie rozporządza, wobec czego używamy ich jak gdyby porównawczo również do opisu procesów biologicznych. Błędem byłoby uważać, że między tymi pojęciami a obiektywnymi zdarzeniami, o jakich mówimy, nie ma żadnego wewnętrznego związku. W rzeczywistości jest wręcz odwrotnie. Język nasz (a istotne jest, że dotyczy to nie tylko niemieckiego, ale wszystkich języków, jakimi mówi się na Ziemi) zawiera pojęcia takie, jak "rozróżniać", "rozpoznawać" i "wybierać" właśnie dlatego, że nam wszystkim są wrodzone odpowiednie kategorie myślenia. To zaś z kolei wynika stąd, że kategorie te od początku określały stosunek pomiędzy organizmem żyjącym a jego środowiskiem. Innymi słowy: już wiele miliardów lat przed pojawieniem się zjawisk psychicznych, miliardy lat przed ową chwilą, gdy powstała pierwsza komórka nerwowa, zostało przesądzone, że stosunek pomiędzy jednostką żyjącą a jej otoczeniem będzie określany w tych trzech kategoriach. Znaczenie, które pojęciom tym dzisiaj przypisujemy, przesłoniło fakt, że określone nimi powiązania mają pierwotnie charakter biologiczny. Wszystko, co działo się potem, nosiło ich piętno, mówiąc ściśle – było ich skutkiem. Kto pojmuje dzieje przyrody jako pewien realny proces, którego rozwój ciągnie się od początku świata, ten od razu zrozumie, że inaczej być nie może. Ale siła przyzwyczajenia jest tak potężna, a

spojrzenie na świat z jedynej obiektywnie słusznej, a mianowicie historycznej i genetycznej perspektywy wciąż tak mało rozpowszechnione, że chcę spróbować raz jeszcze przedstawić ten związek na dwóch nieco bardziej konkretnych przykładach, pomimo że w tym celu muszę wybiec w przód i zahaczyć o etapy, którymi w naszych rozważaniach dokładnie zajmiemy się znacznie później. Jak najmniej świata zewnętrznego Przy omawianiu podstawowych warunków egzystencji komórki natrafiliśmy przede wszystkim na konieczność odgraniczenia się od świata zewnętrznego. Dopiero w drugiej kolejności okazało się, że odgraniczenie to nie mogło być całkowite. W końcowym rezultacie pojawił się postulat, aby wszystkim cechom świata zewnętrznego uniemożliwić przenikanie do wnętrza komórki, z wyjątkiem tych nielicznych czynników, które były jej potrzebne jako budulec bądź dawca energii. Charakterystyczna dla kompromisu stała się więc w opisanej sytuacji tendencja dopuszczania tylko niezbędnego minimum czynników zewnętrznych. "Jak najmniej świata zewnętrznego: tylko tyle, ile koniecznie potrzeba" – tak można mniej więcej sformułować zasadę, pod której rządami prakomórki otwarły rozdział życia w historii Ziemi. Takie sformułowanie od razu znacznie lepiej nam uzmysławia, że owa reguła pierwszej godziny w zasadzie nie przestała obowiązywać i w dalszym biegu historii, że wszędzie pozostawiła swoje ślady. Można by powiedzieć, że ustaliła pewne ramy, które określały rozwój jeszcze znacznie później, także wówczas gdy w grę już nie wchodziły podstawowe założenia biologiczne, lecz zdobycie nowego poziomu, a mianowicie wymiaru psychicznego. W dalszych rozdziałach książki zobaczymy, jak z dzisiejszej perspektywy niewiarygodnie mała jest liczba tych cech środowiska, które w ogóle "docierają" do prymitywnego pierwotnego organizmu. Na kilku reprezentatywnych przykładach – reprezentatywnych przede wszystkim dla dzisiejszego ludzkiego sposobu "przeżywania" – wykażemy, z jakim mozołem i jak opieszale powiększała się w toku ewolucji liczba cech świata zewnętrznego dopuszczanych do siebie przez osobnika. Postęp ten posuwał się bardzo małymi krokami i zawsze pod naciskiem aktualnej potrzeby biologicznej, a więc dokonywał się na rzecz bezpośrednio występującej korzyści. Zobaczymy także, jak owo swoiste środowisko organizmu niższego, składające się zrazu ze śmiesznie małej liczby bodźców, z czasem stawało się coraz bogatsze i barwniejsze, a jednocześnie coraz bardziej samoistne i obiektywne – aż do fazy przeżywanego przez nas środowiska, które w sposób tak oczywisty uważamy po prostu za "ten" świat i które identyfikujemy z obiektywną rzeczywistością. Wystarczy już ta bardzo zwięzła antycypacja, abyśmy patrząc z filogenetycznej perspektywy odczuli, że stawianie takiego znaku równości świadczy o bezgranicznym przecenianiu własnej roli. Niewątpliwie nasz ludzki świat przeżywania jest najbogatszym i najbardziej wszechogarniającym "światem", jaki istnieje na Ziemi. Niewątpliwie także zawiera on elementy obiektywne, a więc takie miejsca, w których – co prawda w sposób nie dający się dokładnie opisać – zdaje się pokrywać z obiektywną rzeczywistością, odgadywaną poza tłem zjawisk naszego zwykłego środowiska. W przeciwnym razie z trudem moglibyśmy wyjaśnić fakt, że potrafimy w ogóle uprawiać nauki przyrodnicze. Bądź co bądź uosabiamy już taki szczebel rozwoju, na jakim możliwe są sprawdzalne wypowiedzi o obiektywnych cechach świata, niezależnych od doświadczeń naszych zmysłów, a nawet przekraczających ten horyzont. Jeżeli jednak postawę naszą kształtuje wewnętrzne przeświadczenie, że szczyt tego, co możliwe, i zarazem kres ewolucji został osiągnięty właśnie w nas, to ulegamy złudzeniu. Teraźniejszość, w jakiej żyjemy, nie jest niczym innym jak dowolnie wyrwaną przez przypadkowy moment naszej egzystencji chwilą rozwoju, który będzie się dalej ciągnął poza nami. Nie ma żadnego powodu pozwalającego sądzić, że akurat taki mózg, jakim dziś dysponujemy, reprezentuje stan rozwoju umożliwiający mu wchłonięcie całego świata wraz z wszystkimi jego właściwościami jako najpierwszemu z wszystkich zaistniałych do tej pory w ewolucji mózgów. Przecież właśnie nasza nauka, a więc nasza zdolność zapytywania o obiektywne cechy tego świata, podsuwa- wyraźnie dowód przeciwny. Wszędzie tam bowiem, gdzie staramy się aż do dna zbadać to, co postrzegamy, natrafiamy na powiązania, które giną nam z oczu i gubią się w tym, co niepostrzegalne i już niewyobrażalne. Odkrywamy, że podstawowymi składnikami materii są cząstki elementarne, których nie możemy uznać ani wyłącznie za korpuskuły, ani wyłącznie za kwanty energii. A – w kierunku niejako przeciwnym – przy pytaniach o budowę i granice wszechświata otrzymujemy odpowiedź, że wszechświat ten reprezentuje przestrzeń w niczym niepodobną do naszego wyobrażenia o trójwymiarowej przestrzeni. Nie musimy zresztą wcale posuwać się aż tak daleko. W naszym środowisku codziennym

posługujemy się nieustannie takimi właściwościami świata, które w naszym zmysłowym postrzeganiu w ogóle nie istnieją. Posługujemy się energią elektryczną, pozwalamy się prześwietlać promieniami rentgenowskimi i dawno już nie dziwimy się wcale, że dociera do nas radio i telewizja za pomocą "fal", dla których poza formułkami matematycznymi dobraliśmy tylko jakiś dowolny termin. Niektóre zwierzęta słyszą ultradźwięki, inne widzą barwy, które dla nas nie istnieją, krótko mówiąc, wiemy, że do świata przynależy mnóstwo cech, które są dla nas nieuchwytne bądź niewyobrażalne. Wiemy to z całą pewnością, ponieważ w niektórych wypadkach możemy pośrednio wnioskować o istnieniu tych cech. Ale nawet nam się nie śni, jak wielka jest ich łączna liczba, jak wielka jest przestrzeń zajmowana przez świat poza granicami naszego horyzontu postrzegania i wyobrażeń. Wystarczy pomyśleć o tym, jak znikomy jest udział "widzialnego światła" w całym widmie fal elektromagnetycznych, aby na tym przykładzie angażującym tylko jeden z naszych zmysłów odczytać, że to, co przeżywamy jako rzeczywistość, jest tylko wycinkiem świata. Słynny angielski fizjolog zajmujący się percepcją, Richard L. Gregory, w toku podobnych rozważań stwierdza krótko i dobitnie: "Na dobrą sprawę jesteśmy właściwie ślepi". I tak rzeczywiście jest, tylko nigdy się nad tym nie zastanawiamy. Nasz aparat percepcyjny podobny jest do odbiornika radiowego ustawionego niezmiennie i z dużą dokładnością na określoną długość fal, podczas gdy powietrze wokół nas jest przepełnione nieprzebranym mnóstwem różnych programów. Najbardziej wybujała ludzka fantazja nie wymyśli tego, jak świat by dla nas wyglądał, gdybyśmy potrafili odbierać te wszystkie programy. Od takiej możliwości jesteśmy odcięci równie beznadziejnie jak owad odcięty jest od wszelkiej szansy wyobrażenia sobie, w jaki sposób człowiek przeżywa świat. Także przyczyna tej niemożności jest w obu przypadkach ta sama. Nie ma żadnej wątpliwości – zasada "jak najmniej świata zewnętrznego: tylko tyle, ile koniecznie potrzeba", wycisnęła swoje piętno na ewolucji. Obowiązuje ona całe potomstwo prakomórki, a więc i nas samych. Oczywiście horyzont uchwytnych cech środowiska z biegiem czasu stał się coraz szerszy. Ale w zasadzie także dla naszego aparatu percepcji dostępne są tylko takie właściwości świata zewnętrznego, które potrzebne są nam jako żywym organizmom na osiągniętym do tej pory szczeblu rozwoju. Mózg nasz przecież pierwotnie nie jest narządem do rozumienia świata, lecz narządem służącym przetrwaniu. Siła przyciągania tego, co strawne Można podać jeszcze inne przykłady w sposób ewidentny związane z ową wczesną chwilą historii życia, od której oddzielił nas tak niewyobrażalnie długi przedział czasu; to tylko codzienne nawyki i przyzwyczajenie sprawiają, że związek ten nie jest dla nas oczywisty. Jednym z tych przykładów jest nasz sposób przeżywania zmysłu smaku. W kwartecie wrażeń słodkie, kwaśne, gorzkie i słone przetrwał w naszej świadomości jeden z tych śladów pozostawionych przez biologiczne warunki z początków życia na Ziemi. Jednocześnie właśnie zmysł smaku dostarcza szczególnie przekonywającego i konkretnego przykładu na biologiczne pochodzenie psychicznej zdolności wybierania. Aby się przekonać, że tak jest w istocie, wystarczy zastanowić się nad zdumiewającą i zrazu, zda się, niewytłumaczalną zbieżnością pomiędzy przeżywanym przez nas smakowym wartościowaniem substancji, której skosztowaliśmy, a jej znaczeniem biologicznym. Zaczyna się od tego, że wyłącznie substancje rozpuszczalne w wodzie mogą w ogóle mieć jakiś smak. Ale też tylko materiały rozpuszczalne mają znaczenie biologiczne dla przemiany materii, przebiegającej w wodnym środowisku naszego ciała. Zatem tylko tego rodzaju substancje mogą być dla nas szkodliwe bądź przydatne. Wyjaśnienie tego tak praktycznego związku jest dosyć oczywiste. Samo to, że receptory zmysłowe języka postrzegają jakąś substancję, jest już identyczne z jej "ingerencją" w chemiczny układ naszego ciała. Wprawdzie procesy zachodzące przy jej kontakcie z brodawkami smakowymi są jeszcze w znacznej mierze nie znane, ale pewne jest jedno: podrażnienie tych odbiorników naszego zmysłu smaku następuje przez oddziaływanie chemiczne (a nie, jak na przykład w przypadku receptorów zmysłu dotyku, przez mechaniczne działanie). Wobec tego nie ma nic dziwnego w zjawisku, że odczuwać można smak tylko takich substancji, które są rozpuszczalne, a więc które mogą wpływać na chemiczne procesy na powierzchni naszego ciała – w danym przypadku na śluzówkę języka. Dziwna natomiast staje się sprawa, gdy sobie uzmysłowimy, że niewątpliwa atrakcyjność kategorii smakowej "słodkie" ze zdumiewającą bezbłędnością ogranicza się do tych substancji, które trzeba uznać za najważniejsze jako biologicznych dostarczycieli energii: chemicznych cukrów (częściowo nawet o zupełnie różnej

strukturze), ponadto pewnych alkoholi i aminokwasów. Prawdą jest, że octan ołowiu, chloroform, sole berylowe i inne związki chemiczne, których to nie dotyczy, mają także smak "słodki". Należy do nich również "środek słodzący" – sacharyna. Niemożność odróżniania przez nasz zmysł smaku owych chemicznych związków nie mających kalorycznego znaczenia, a niejednokrotnie nawet szkodliwych, od cukrów, wydaje się jednak wybaczalna, jeśli uwzględnimy, że owe związki nie występują w warunkach naturalnych. Zresztą, jak wiadomo, gdy chodzi o sacharynę, we współczesnych warunkach cywilizacyjnego nadmiaru kalorii wykorzystujemy ów brak umiejętności do ściśle określonych celów. A na to, że i w tym przypadku rozróżnienie w zasadzie jest możliwe, wskazuje przykład pszczół. W przeciwieństwie do człowieka pszczół nie można oszukać tym sztucznym środkiem słodzącym, pod względem chemicznym niepodobnym do cukru prawdziwego. Dla nich sacharyna jest całkowicie niepociągająca. Owa zbieżność pomiędzy "dobrym" smakiem a biologiczną przydatnością cząsteczki cukru już nie jest wcale tak banalna, zaś dla interesującego nas tematu jest nadzwyczaj pouczająca. Gdy do rozważań naszych wciągniemy dalsze trzy kategorie smakowe, wydaje się, że niewątpliwie musi kryć się za tym jakieś prawidło biologiczne. Znamienne jest, że w odniesieniu do tamtych smaków podstawowych można powiedzieć to samo, co mówiliśmy o smaku "słodkim". Wprawdzie "słone" samo w sobie, a tym bardziej w formie stężonej, nie jest smakiem przyjemnym, ale składnik ten jest niemal nieodzowny jako przyprawa, czego dowodem doświadczenia w okresach głodu. W takich skrajnych sytuacjach okazywało się, że sól kuchenna, bez znaczenia jako dawca energii, w opinii ludzkiej uzyskiwała rangę nie niższą od klasycznych podstawowych środków żywnościowych. Chemiczna niezawodność (specyficzność) naszego zmysłu smaku jest w tym wypadku jeszcze większa aniżeli w odniesieniu do cukru. Istnieje tylko jeden jedyny związek, który ma smak czysto słony i dlatego nazywamy go "solą kuchenną" – to chlorek sodowy. Od dłuższego czasu chemicy próbują odkryć bądź wytworzyć związek, który mógłby zastąpić sól kuchenną w taki sam sposób, jak sacharyna zastępuje cukier. Ku zmartwieniu wielu ludzi zdanych na dietę bezsolną do tej pory nie udało się osiągnąć tego w stopniu całkowicie zadowalającym. Wyraźnej potrzebie słonego składnika smakowego obiektywnie odpowiada więc niezbędność sodu (stanowiącego tylko jedną połowę cząsteczki soli kuchennej) dla każdego żyjącego organizmu. Podczas gdy cukier (szczególnie w postaci cukru gronowego, czyli glukozy) jest wprawdzie najważniejszym, ale bynajmniej nie jedynym dostarczycielem energii, sód jest absolutnie niezastąpiony. Nie musimy się tutaj szczegółowo zajmować jego nadzwyczaj skomplikowaną rolą związaną ze składem płynu we wnętrzu komórki i ze stanem elektrycznym błony komórkowej. Ważne jest tylko stwierdzenie, że żadna komórka nie może istnieć bez sodu nawet przez krótki czas i że wrodzone nam zapotrzebowanie na sól kuchenną gwarantuje nam, iż do tego nie dojdzie.1 Podobnie, aczkolwiek przy zastosowaniu znaku przeciwnego, wygląda sprawa obu pozostałych kategorii smakowych.2 Niechęć do rzeczy gorzkich jest o tyle znamienna, że duża liczba trujących substancji naturalnych, szczególnie alkaloidy znajdujące się w roślinach, ma smak gorzki. Nowsze badania przemawiają nawet za tym, że w większości przypadków im smak jest bardziej gorzki, tym bardziej substancja jest dla nas trująca. Mniej uchwytne są okoliczności towarzyszące smakowi kwaśnemu. Stężone kwasy są wprawdzie bezsprzecznie żrące i trujące, ale nie występują w warunkach naturalnych. Natomiast rozcieńczone kwasy organiczne, jak wiadomo, mogą być nawet odświeżające (sok cytrynowy). Niemniej można uznać za regułę, że jadalne owoce i jagody mają niemiły kwaśny smak, dopóki są niedojrzałe i niestrawne, i że smak ich zamienia się w słodki, z chwilą gdy stają się strawne. Niepodobna zaprzeczyć, że wszystkie te zbieżności są nadzwyczaj celowe. To, że strawne pożywienie ma dobry smak, że niezbędny pokarm jest zdecydowanie atrakcyjny, i to, że – odwrotnie – potencjalnie szkodliwe rośliny smakują gorzko bądź kwaśno (w każdym razie w warunkach naturalnych), jest wyrazem pewnej potrzebnej do orientacji pomocy biologicznej, która prawdopodobnie w przeszłości była niezbędna do życia. Współcześni fizjolodzy żywienia ujawnili między innymi, jak bardzo złożone musi być nasze pożywienie, jeśli mamy pozostać zdrowi. Czy więc człowiek mógłby w ogóle się odżywiać w czasach, gdy nie było takich specjalistów, gdyby nie ulegał pewnym wrodzonym skłonnościom – sterowanym przede wszystkim przez "smak" – które pozwalały mu "instynktowo" znajdować przydatny dla niego pokarm? Nie musimy chyba już szerzej omawiać, jak bardzo celowe jest takie zestrojenie osobnika z jego środowiskiem. Interesuje nas natomiast powstanie takich zbieżności. Komu zawdzięczamy to szczęśliwe zrządzenie losu? Naturalnie – nikomu, pytanie bowiem zostało postawione fałszywie (zresztą znowu, zgodnie ze starym zwyczajem, "antropocentrycznie", bo z naszego obecnego punktu

widzenia). Dopatrując się tutaj jakiegoś szczęśliwego zrządzenia, musielibyśmy sądzić, jakoby zrazu istniał człowiek całkowicie gotowy, taki, jakim jest dzisiaj, ze swym zamiłowaniem do tego, co słodkie, i odrazą do kwasów. Kto tak podchodzi do sprawy, w następnej chwili staje przed nierozwiązalną zagadką, a mianowicie zastanawia się, co doprowadziło do tego, że biochemiczny proces dojrzewania jabłka mógł się tak celowo dostosować do danej z góry skali naszego zmysłu smaku. Na szczęście nie musimy się męczyć nad takim pytaniem bez odpowiedzi. Glukoza i inne cukry były oczywiście już od dawna niezbędnymi dostarczycielami energii, zanim istniały wyżej rozwinięte komórki, nie mówiąc już o żyjących istotach wyższych. Sód, a tym samym zwany przez nas solą kuchenną chlorek sodowy, był niezbędny do prawidłowego funkcjonowania błony komórkowej już w owym czasie, gdy jedynymi przedstawicielami życia na Ziemi były pierwsze prymitywne jednokomórkowce. Innymi słowy: oczywiście to nie jabłko się przystosowało, lecz człowiek. Z góry dana była nie zmysłowa wydolność ludzkiego języka, lecz podaż środowiska, z której, podobnie jak każda inna istota żyjąca, musieliśmy wybierać. Krótko mówiąc, skala wartościowania naszego zmysłu smaku jest pośrednim wynikiem przymusu wybierania, który rządził już pierwszą udaną prakomórką. Spośród oferowanych przez środowisko cząsteczek wolno jej było wchłonąć tylko te, które były jej bezwzględnie potrzebne. A ponieważ wszystkie komórki istniejące obecnie na Ziemi, a więc także komórki naszego ciała, są potomkami owej prakomórki, która po raz pierwszy zadanie to rozwiązała, wybór wówczas dokonany obowiązuje do dnia dzisiejszego. Wyrażając się ściśle, powiemy, że "smak" jako wyraz wybiórczego związku z otoczeniem był pierwotnie funkcją nie psychiczną, lecz biologiczną. Rzecz to niewątpliwie cudowna, ale absolutnie niezagadkowa, że później, po niewiarygodnie długim czasie, gdy rozwinęła się "świadomość", jako "przyjemne" odzwierciedlało się w niej to, co przedtem przez miliardy lat było właściwe i strawne. Zresztą dowód na to, że smak jest funkcją biologiczną (a nie tylko ma taką funkcję), że funkcjonuje z zasady także wówczas, gdy nie towarzyszy mu żadne przeżycie psychiczne, znajdujemy w pewnej rzadko występującej anomalii. Niemiecki psychiatra Gamper przed kilkudziesięciu laty badał dziecko, które urodziło się bez półkul mózgowych. Człowiek dotknięty tą ciężką wadą rozwojową, określaną przez naukowców jako bezmózgowie (anencephalia) – wolno chyba powiedzieć: na szczęście – nie żyje długo. Nawet przy najstaranniejszej opiece udaje się dzieci takie utrzymać przy życiu tylko przez kilka tygodni, najwyżej miesięcy, ponieważ upośledzone bywają również odcinki pnia mózgu odpowiedzialne za wymienione już niezbędne do życia funkcje ciała. Otóż gdy Gamper małym kłębkiem waty nasączonym roztworem cukru skrapiał ostrożnie język badanego dziecka – natychmiastową reakcją były odgłosy zadowolenia i ruchy połykowe. Gdy to samo próbował z roztworem gorzkim – skutkiem były obronne odruchy warg i języka. Więc nawet u takiego dziecka, które z całą pewnością nie miało części mózgu potrzebnych do świadomego przeżywania, obiektywne substancje smakowe odruchowo wywoływały te same tendencje do przyjmowania bądź też odrzucania, które odbijają się normalnie w naszym przeżywaniu. W przypadku smaku zatem instancją działającą nie jest świadome ego. Akcja przebiega na poziomie o wiele bardziej elementarnym, archaicznym. To, co przy tym pojawia się w naszej świadomości, jest tylko odblaskiem biologicznego zdarzenia. Tak jak gdybyśmy po prostu nie mogli uniknąć przeżywania tego, co się rozgrywa w naszym ciele. Skoro tylko organizm dysponuje świadomością, wszystkie funkcje, na jakich polega jego biologiczna egzystencja, nieodzownie muszą się w tej świadomości odbijać. Gdy w tych funkcjach wyraża się jakieś stanowisko zajęte wobec określonych cech środowiska, wówczas to nastawienie pojawia się w świadomości w postaci odpowiedniej kategorii uczuć. To właśnie jest przyczyną, że nie władamy swobodnie naszymi uczuciami, że nie możemy im rozkazywać. Potrafimy się "opanować", przeciwstawiając się ich zniewalającemu wpływowi. Ale nie mamy swobodnego wyboru, aby na przykład kategorię smakową "gorzkie" odczuwać jako przyjemną albo smak słodki jako odrażający. Znak na skali wartościowania leży poza zasięgiem naszego wpływu. W chwili, w której zrodziła się świadomość, decyzja już była podjęta od niepamiętnych czasów. Jesteśmy w pewnym stopniu biologicznymi "oportunistami", którzy nauczyli się zamieniać mus w cnotę: "słodkie" jest dla nas wyłącznie dlatego miłym przeżyciem smakowym, że cukier jest nam biologicznie niezbędny. To, co powiedzieliśmy o tych podstawowych uczuciach cielesnych związanych ze smakiem, dotyczy również wszystkich innych wzruszeń emocjonalnych. "Uczucie" jest zawsze odblaskiem

jakiejś z zasady autonomicznej funkcji biologicznej przebiegającej samodzielnie poza obszarem poziomu psychicznego. Odnotujmy to sobie na razie w formie hasła; stanie się ono zrozumiałe dopiero w trakcie omawiania drugiego szczebla, to jest wtedy, gdy ustalimy coś na temat samego poziomu psychicznego. Prawdę mówiąc, wzmiankując już tutaj o "uczuciu" znowu znacznie wyprzedziliśmy tok wydarzeń. Ale wyprzedzenie takie było nieuniknione. Przypomnijmy, że chodziło nam o to, aby na obrazowym przykładzie udowodnić, jak dalekosiężne – w dosłownym znaczeniu tego słowa – były owe decyzje, które w sprawie kierunku dalszego rozwoju zapadły już w chwili powstania pierwszej komórki. Zjawisko przeżywania smaku okazało się szczególnie przydatne dla naszej argumentacji. Jednakże zanim będziemy dalej snuli ten wątek, musimy powrócić do opisu podstaw biologicznych, z których wywodzi się rozwój zjawisk psychicznych.

Wstecz / Spis Treści / Dalej 3. "Paleontologia duszy" Pouczający zestaw Stawiamy nadal to samo pytanie: jak to się dzieje, że funkcje wegetatywne i psychiczne są zlokalizowane w jednym narządzie, to jest w naszym mózgu? Wszystkie inne organy naszego ciała są najwyraźniej wyspecjalizowane w ograniczonej liczbie funkcji: wątroba odtruwa krew napływającą z przewodu pokarmowego, magazynuje cząsteczki odżywcze i wytwarza enzymy oraz soki trawienne potrzebne do obróbki pokarmów. Złożona struktura nerek służy wyłącznie oczyszczaniu krwi z produktów rozkładu przemiany materii. To samo^ odnosi się do funkcji płuc, serca czy śledziony. Czym wobec tego należy tłumaczyć, że akurat najbardziej złożony i najwyżej rozwinięty spośród naszych narządów pod tym względem zdaje się tak całkowicie wypadać z tych ram? Jaki to związek kryje się za osobliwym faktem, że ten sam mózg, dzięki któremu potrafimy snuć logiczne rozważania, jest jednocześnie odpowiedzialny za regulację ciśnienia krwi czy na przykład za utrzymanie temperatury ciała? Znaleźliśmy już odpowiedź połowiczną, chociaż bez dodatkowych wyjaśnień nie jest ona zbyt przekonująca. Na razie wiemy, że funkcje wegetatywne i zjawiska psychiczne nie są tak całkowicie, albo lepiej, nie są raz na zawsze tak całkowicie od siebie oddzielone, jak nam się zwykle wydaje. Przed właściwym człowiekowi, tzn. dostosowanym do długości jego życia statycznym sposobem rozumowania otwiera się tutaj przepaść. Nie zauważamy żadnego związku pomiędzy fizycznymi i chemicznymi procesami wymiany przebiegającymi przy błonie komórkowej a psychicznymi zdolnościami do poznawania i rozróżniania, z chwilą gdy rozpatrujemy te dwa zjawiska osobno, ograniczając się do obserwacji ich dzisiejszego kształtu. Ale takie przekonanie musiało ulec zmianie, kiedy tylko przyjęliśmy perspektywę historyczno- genetyczną. Zrazu mogłoby się jeszcze zdawać, że podobieństwo między wybiórczym stosunkiem komórki do jej otoczenia a psychicznymi kategoriami rozróżniania czy rozpoznawania ogranicza się do warstwy językowej. Jak gdyby w grę wchodziła wyłącznie analogia zewnętrzna. Tymczasem dygresja w dziedzinę przeżywania smaku pouczyła nas, że wcale tak nie jest. Natknęliśmy się tam na pierwszy przykład tego, że funkcje wegetatywne w ciągu długich okresów rozwoju bardzo łatwo mogą nabrać charakteru psychicznego i że w toku takiego procesu utrzymują się podstawowe kategorie formalne: między selektywnym faworyzowaniem związków sodu przez żywą komórkę a naszą potrzebą słonego składnika smakowego w spożywanych potrawach istnieje coś więcej aniżeli tylko zewnętrzne powiązanie. Oba zjawiska są ze sobą połączone nieprzerwanym procesem ewolucyjnym. 1 W dalszych rozdziałach tej książki spróbuję odtworzyć prawdopodobny bieg tego procesu rozwojowego i opisać, jak zbudowane jest powiązanie między tymi dwoma poziomami, to znaczy, jaka konkretna droga rozwoju doprowadziła od jednego do drugiego poziomu. Rekonstrukcja tej drogi jest przecież istotną treścią mojej opowieści. W tym miejscu ważne jest tylko, abyśmy zapamiętali, że wegetatywne funkcje i zjawiska psychiczne, jakkolwiek nam, przyzwyczajonym do określonego sposobu patrzenia, mogą się wydawać odmienne w swej istocie, nie w każdym przypadku występują obok siebie bez żadnego wzajemnego powiązania. Gdy do zagadnienia podejdziemy ze stanowiska filogenetycznego, okazuje się, że w pewnych przypadkach dzieli je nie ich istota, lecz czas ich rozwoju (co prawda jak na nasze pojęcia ta odległość w czasie wydaje się ogromna). A jeżeli tak jest naprawdę, to czy nasze pytanie wyjściowe nie kryje w sobie pełnej odpowiedzi? Jeżeli zjawiska wegetatywne i psychiczne w pewnych przypadkach oddzielone są od siebie tylko odstępem w czasie, czy nie moglibyśmy ich fizycznej bliskości w naszym mózgu traktować jako wskazówki, że związek filogenetyczny jest w zasadzie możliwy? A jeżeli taki związek jest w ogóle możliwy – dygresja o przeżywaniu smaku to przecież potwierdziła – wydaje się, że warto go odszukać. Skoro istnieje, to chyba najrozsądniej będzie założyć sobie, że nasz centralny układ nerwowy, podobnie jak narządy naszego ciała, wbrew wszelkim pozorom również wyspecjalizował się w zamkniętym kręgu funkcji. Za punkt wyjściowy dalszych dociekań przyjmiemy zatem owo połączenie wegetatywnych i psychicznych funkcji w naszym mózgu, które jeszcze przed chwilą wydawało się tak dowolne. Właśnie fakt, że regulacja ciśnienia krwi czy też temperatury ciała dokonuje się w tym samym narządzie, który

jednocześnie stanowi biologiczne podłoże naszej zdolności do wyciągania logicznych wniosków – posłuży za podstawę hipotezy, że oba te poziomy funkcyjne są od siebie oddzielone tylko czasem przebiegu procesów filogenetycznych. Mówiąc prościej: z takiego punktu widzenia budowa i swoisty zestaw naszego mózgu wyraźnie wskazują na to, że w toku ewolucji zjawiska psychiczne musiały się rozwinąć z funkcji wegetatywnych. Trzy położone jedna nad drugą części, na jakie można podzielić nasz mózg pod względem funkcji (zob. il. 1 po s. 96), odpowiadałyby wówczas trzem decydującym szczeblom, po których ewolucja pokonała odstęp pomiędzy poziomem biologicznym a psychologicznym. Równie dobrze można powiedzieć, że te trzy części mózgu – dolny pień mózgu, międzymózgowie i półkule mózgowe – są tymi trzema narządami, które sobie ewolucja kolejno wytworzyła, by wykorzystać możliwości zwiększenia szans przetrwania osobnika, możliwości oferowane na każdym z osiąganych szczebli. Dla uniknięcia pewnego bardzo prawdopodobnego nieporozumienia pragnę podkreślić, że nigdy, w żadnym momencie ewolucji, wymiar psychiczny nie był "celem" poszczególnych następujących po sobie kroków. Nie było nikogo, kto mógłby mierzyć do celu. Możliwość wymiaru psychicznego była nie do przewidzenia. Ewolucja nie jest jakąś działającą osobą; przebiega bezświadomie i nie steruje się sama. A jeżeli mimo to nie doprowadza do chaosu, jest to wyłącznie skutek struktury materii i jej cudownych możliwości rozwojowych. Nie mogę tutaj rozszerzać tego tematu. Nie mogę w każdej książce powtarzać od nowa wszystkich potrzebnych założeń. Muszę więc znowu osoby zainteresowane szczegółowym uzasadnienieniem odesłać do mojej poprzedniej książki.2 Żywe skamieniałości Mówiliśmy więc, że w mózgu naszym położone są jeden nad drugim trzy "narządy cząstkowe" odpowiadające trzem różnym szczeblom na drodze do świadomości. Ich względna samodzielność, ich funkcjonalne osobliwości, o których jeszcze będzie mowa szczegółowo, a nawet pewne – jakkolwiek nieostre – anatomiczne odgraniczenie pozwalają uznać je za rodzaj skamieniałości pozostawionych przez ewolucję. Porównanie to nie jest tak kulawe, jak by się mogło zdawać. Podobnie jak w przypadku paleontologii, dyscypliny wiedzy poświęconej wykrywaniu i badaniu prehistorycznych śladów życia (skamieniałości), w mózgu naszym każda warstwa położona jest na drugiej – to, co nowsze zawsze na tym, co starsze. Pień mózgu -jak gdyby najniższa, a tym samym najstarsza warstwa osadowa – liczy sobie, biorąc z grubsza, mniej więcej 1,5 miliarda lat. Z przyczyn, z którymi zapoznamy się w następnym rozdziale, data ta przypada w okresie pojawienia się pierwszej żywej istoty wielokomórkowej. Jak tego dowodzi wiele istniejących obecnie organizmów prymitywnych, można w gruncie rzeczy wyżyć na tej Ziemi jako wielokomórkowiec z samym tylko pniem mózgowym. Wyposażenie to jest absolutnie wystarczające dla bezpieczeństwa czysto biologicznej egzystencji. Zresztą znamienne jest, że analogiczne twierdzenie można wysunąć w odniesieniu do każdego dowolnie obranego szczebla ewolucji. Nie znamy żadnej przyczyny, dla której ewolucja nie stanęła w miejscu już na znacznie wcześniejszym etapie, na przykład po powstaniu gwiazd i galaktyk, czemu nie zadowoliła się zrodzeniem kosmicznego porządku na firmamencie gwiazd stałych. Nie wiadomo, dlaczego zawsze wszystko szło naprzód, dlaczego każdy szczebel rozwoju musiał służyć zawsze tylko jako stopień do następnego kroku. Wiemy jedynie, że tak było, i to bez wyjątku. Tak więc pień mózgu również nie był kresem rozwoju. Nad nim powstało międzymózgowie. Po szczeblu wegetatywnego bezpieczeństwa nastał szczebel programów skierowanych na zewnątrz, na świat zewnętrzny. Wiek tego nowego nabytku, tej drugiej części mózgu w "paleontologicznym nawarstwieniu" naszego centralnego układu nerwowego, szacuje się na najwyżej l miliard lat. Podaję tu naturalnie tylko rzędy wielkości. Liczby absolutne wahają się w szerokiej skali w zależności od tego, jaki się przyjmie stan rozwoju – początki czy też pełną dojrzałość. Ale i na tym się nie skończyło. Przed mniej więcej 500 milionami lat postawiony został ostatni – jak do tej pory – krok: nad w pełni już rozwiniętym międzymózgowiem pojawiły się nowe, zrazu tylko pączkowate, koncentracje komórek nerwowych. Były one pierwszym zaczątkiem wykształcenia się najwyższej i najmłodszej części mózgu zwanej kresomózgowiem, a więc półkul mózgowych. Tym samym został osiągnięty szczebel, który w tym miejscu można scharakteryzować tymczasowo takimi pojęciami, jak świadomość, indywidualna umiejętność uczenia się i postrzeganie obiektywnego świata zewnętrznego. Nie chodzi zresztą tutaj tylko o faktycznie najwyższy szczebel, lecz o taki, który wydaje się non plus ultra, ponieważ ani o milimetr nie potrafimy wybiec myślą poza jego zasięg. Po tym wszystkim,

cośmy przedtem powiedzieli, rozumie się chyba samo przez się, że z tej niemożności nie należy wyciągać żadnych wniosków o realnej przyszłości ewolucji. Przypuszczenie, że nasze półkule mózgowe stanowią końcowy punkt dotychczasowych dziejów, jest tak fantastycznie nieprawdopodobne, iż śmiało możemy uznać ten przez nas osiągnięty poziom za przejściowy. Niemniej jesteśmy pierwszymi żyjącymi na tej planecie istotami zdolnymi do tego rodzaju relatywizacji własnej roli. Ale co nastąpi po szczeblu świadomości, pozostanie na zawsze ukryte przed świadomością. Wobec chronologicznego uwarstwienia naszego mózgu i "kopalnego" charakteru starszych jego części położonych poniżej półkul mózgowych, słusznie chyba określam to, co zamierzam przedstawić w tej książce, jako rodzaj "paleontologii duszy". Oprócz już wymienionej paraleli, a więc zgodnego z wiekiem nawarstwienia, ujawnia się tutaj jeszcze jedna zbieżność. Z przestrzennego układu znalezisk paleontolog wysnuwa wnioski o następstwie w czasie. Dzięki temu może on interpretować różnice występujące między różnymi skamieniałościami jako wyrywkowe próbki spoistego rozwoju oraz odpowiednio rekonstruować istniejące między nimi luki. Jest to dokładnie metoda, jaką pragnę zastosować. Regulacja wegetatywna, programy zachowania zawarte w międzymózgowiu oraz umożliwione przez półkule mózgowe postrzeganie obiektywnego świata zewnętrznego znaczą następujące po sobie szczeble jednej i tej samej linii rozwojowej. Wprawdzie na pierwszy rzut oka istniejące między nimi różnice wydają się zasadnicze, jednakże fakt, że wszystkie te funkcje odnajdujemy na tym samym "terenie znalezisk owym", tj. właśnie w naszym mózgu, zlokalizowane w bezpośrednim sąsiedztwie w takim porządku, jaki odpowiada następstwu w czasie, uprawnia nas do próby zrekonstruowania etapów rozwoju i wypełnienia luk między owymi funkcjami. Mamy więc odpowiedź na pytanie, czym można wytłumaczyć, że regulacja wegetatywna i zdolność do postrzegania świata zewnętrznego czy też inne wydolności świadomego myślenia są połączone w tym samym narządzie. Odpowiedź wydaje się zadowalająca dlatego, że dzięki niej nabieramy wewnętrznej pewności, iż nie chybimy celu, gdy w następnym rozdziale zajmiemy się nieco dokładniej funkcją pnia mózgu. Mówiąc inaczej, możemy być spokojni, że będziemy mieli istotnie do czynienia z pierwszym krokiem na drodze do świadomości, jeśli zadamy sobie teraz pytanie, co za potrzeba biologiczna kazała powstać najstarszej części naszego mózgu, jaką jest jego pień. Na zakończenie jeszcze pewna uwaga w sprawie pojęcia "paleontologia duszy". Podobnie jak wszystkie metafory, ono ma również swoje granice. Przy wszystkich zbieżnościach nie wolno pominąć pewnej zasadniczej różnicy: na obszarze, po którym się poruszamy, wszystkie skamieniałości jeszcze żyją. Bez względu na swój prastary wiek, pień mózgu pełni nadal owe elementarne funkcje, których opanowanie stanowiło pierwszy szczebel interesującego nas tutaj rozwoju. To samo dotyczy międzymózgowia. Jednakże funkcje tych dwóch części mózgu odzwierciedlają dawno już minione warunki, jakim podlegało życie w chwili ich powstania. Mózg nasz składa się zatem z części o bardzo różnym wieku. Jest on narządem o anachronicznym zestawie. W drugiej połowie tej książki będzie jeszcze mowa o skutkach tej tak często pomijanej okoliczności. Spośród wszystkich bowiem argumentów, które można przytoczyć na uzasadnienie wielu bezsprzecznie nieracjonalnych zachowań człowieka, ten jest na pewno najważniejszy.

Wstecz / Spis Treści / Dalej 4. Bezświadomie i bezpiecznie Nowa zasada budowy i jej skutki Działo się to zapewne jakieś 1,5 miliarda lat temu, w którymś z ówczesnych praoceanów. Może działo się wielokrotnie, po kilku daremnych rozbiegach, i w różnych miejscach na Ziemi. Cała sprawa wyglądała dość błaho, podobnie zresztą jak przy wszelkich wcześniejszych okazjach, a także później w zbliżonych okolicznościach. W każdym razie nie zapowiadało się na to, że owo zjawisko będzie tak brzemienne w skutki. Otóż w tym tak nieprawdopodobnie odległym okresie historii Ziemi pierwsze jednokomórkowce zaczęły się łączyć w organizmy wielokomórkowe. Nie stało się to bez etapów przejściowych. Pierwsze gromadki obejmowały przypuszczalnie zawsze tylko szesnaście komórek. Mówiąc ściśle, w grę nigdy właściwie nie wchodziły zespoły, ponieważ uczestniczące komórki nigdy przedtem nie istniały oddzielnie. "Szesnastokomórkowce" – one to prawdopodobnie występowały w ciągu kilku pierwszych setek tysiącleci owej fazy – powstawały raczej wskutek tego, że komórki po podziale nie oddzielały się od siebie całkowicie. Fakt, że pierwsze wielokomórkowce były złożone z szesnastu podjednostek, a nie z dziesięciu, dwunastu lub czternastu, należy po prostu tłumaczyć tym, że były one wytworem czterokrotnego podziału jednej jedynej komórki macierzystej.1 Pojawienie się gromadki komórek było na pewno wynikiem jakiejś awarii. Na tle wszystkich do tego momentu istniejących jednokomórkowych form życia to nowe gronko komórek prezentowało się groteskowo. Stanowiło pewną anomalię. Było rezultatem mutacji, a to prawie zawsze jest katastrofą. Tymczasem w tym wypadku mutacja okazała się korzystna. Liczba wzajemnie do siebie nie dopasowanych i zaledwie zorganizowanych komórkowych gromadek zaczęła szybko wzrastać. Widocznie to skupienie wychodziło im na dobre. Możemy się tylko domyślać, na czym polegała ich przewaga: wielkość mogła chronić je przed pożarciem, połączone siły ich wici pozwalały szybciej ruszać z miejsca, czy to w roli łowcy, czy też zdobyczy. W każdym razie z czasem było ich coraz więcej. Ponieważ ewolucja uprawia taktykę oportunistyczną i szczególnie chętnie kontynuuje pracę tam, gdzie już osiągnęła jakiś sukces, agregaty komórkowe stopniowo stawały się coraz większe. To zaś pociągało za sobą zupełnie określone konsekwencje. Sposób, w jaki komórki były wzajemnie powiązane i w jaki ze sobą bądź obok siebie działały, nie odgrywał znaczniejszej roli, dopóki ich liczba w obrębie wspólnego zespołu była nieduża. W końcu nastąpiła jednak zmiana wymagająca nowych adaptacji. Nie mogę tutaj wnikać szczegółowo we wszystkie zmiany form, którym krok za krokiem podlegały poszczególne komórki zależnie od zlokalizowania w organizmie. Nie będę także mówił o stopniowo dokonującej się ich specjalizacji w ściśle określonych funkcjach i podziale pracy w obrębie całości. Dla naszego toku myślowego decydujące znaczenie tej przemiany sprowadza się do faktu, że w ciągu tego rozwoju siłą rzeczy coraz mniejsza stawała się liczba tych komórek, które położone były na powierzchni nowego typu organizmu. A to zrodziło pewną drastyczną komplikację. Do tej pory przez ponad 2 miliardy lat powierzchnia każdej poszczególnej komórki tworzyła bezpośrednią granicę ze światem zewnętrznym. Właśnie dlatego błona komórkowa, tworząca ową powierzchnię, miała tę kunsztowną półprzepuszczalną strukturę, o której była już mowa. Selektywne, wybiórcze zdolności tej błony – bądź, wyrażając to inaczej, jej złożony skład molekularny – w fazie tej dawno już były optymalnie przystosowane do oferowanej przez świat zewnętrzny podaży. Adaptacja ta zajęła im ponad 2 miliardy lat. Wskutek rozwoju wielokomórkowości musiało więc powstać to, co ewolucjoniści nazywają "ślepą uliczką ewolucji". Coraz większa część komórek nowych "osobników" była odcięta od kontaktu ze środowiskiem. Owa tendencja do pomnażania liczby komórek nowych "osobników", która dopiero co odnosiła takie sukcesy i wobec tego nabierała charakteru szczególnie dominującego, zaczęła znikającym we wnętrzu ciała komórkom zagrażać podcięciem samej podstawy ich egzystencji. W ten sposób życie zostało w tym momencie skonfrontowane z drugim, zapowiedzianym już przez nas paradoksem: warunkiem dalszego postępu była wyłącznie "konsekwentna kontynuacja zasady wielokomórkowości organizmów. Tymczasem ta sama zasada musiała odebrać podstawę bytu wewnętrznym elementom budulcowym tych nowych ustrojów. Kosztowną odpowiedzią ewolucji na ów

dylemat był rozwój mechanizmów regulacyjnych. Komórki znikające we wnętrzu nie przestały bowiem mieć tych samych wymagań co w minionych miliardach lat, ale nie rozporządzały już światem zewnętrznym w postaci nieomal nieograniczonych przestrzeni oceanów, lecz tylko cienką warstewką płynu dzielącą je od błony sąsiadującej z nimi komórki. Wynikało z tego wiele niezwykle ciężkich problemów. Dryfująca samotnie w bezbrzeżnych oceanach komórka może pobierać z otoczenia tyle sodu bądź cząsteczek cukru, ile chce. Nic się przez to nie zmienia w składzie wód. Także bieżące wydalanie przez nią odpadów przemiany materii nie powoduje żadnego uchwytnego zanieczyszczenia własnego środowiska. Od początku nie ulegało wątpliwości, że stałość wewnętrznego środowiska komórki stanowi pewną konieczność życiową. Zabezpieczeniu za wszelką cenę tej stałości służyło prawie całe niezwykle złożone wyposażenie każdej żywej komórki. Do tej pory fakt, iż owa zasada stałości w równej mierze dotyczyła środowiska zewnętrznego, a więc składu płynu zewnątrzkomórkowe-go, w którym komórki pływały, nie miał żadnego znaczenia. Można powiedzieć, że nie musiały się one martwić o niezmienność składu otaczających je wód. Warunek ten był automatycznie zagwarantowany przez czynniki znajdujące się poza obrębem procesów życiowych. Natomiast geologiczne i meteorologiczne procesy, o które tutaj przede wszystkim chodziło, rozgrywały się w nieporównywalnie szerszym zasięgu; również ilości zewnątrzkomórkowej wody były tak ogromne, że ożywiona aktywność komórek nie mogła zachwiać istniejącą równowagą. Zmieniło się to w sposób drastyczny z chwilą pojawienia się nowego wielokomórkowego typu strukturalnego. Ilość płynu zewnątrzkomórkowego nagle zredukowała się o rząd wielkości wręcz astronomiczny. Porównanie z sytuacją w naszym własnym ciele uzmysłowi nam, że w powyższych stwierdzeniach nie ma żadnej przesady. W oceanie stosunek pomiędzy płynem wewnątrz- i zewnątrzkomórkowym u jednokomórkowca jest identyczny z proporcją między płynną zawartością poszczególnej mikroskopijnej komórki a ilością wody w tymże oceanie. Proporcja ta wynosi więc nieomal 1 do nieskończoności. Wyrażająca się w tej proporcji niewyczerpalność płynu zewnątrzkomórkowego w przypadku wielokomórkowca nie tylko zostaje radykalnie ograniczona, ale tutaj stosunek ten charakteryzuje proporcja wprost przeciwna. U dorosłego człowieka mniej więcej 30 litrom wewnątrzkomórkowego płynu (tzn. zawartości wszystkich komórek tworzących nasze ciało) odpowiada tylko 10 litrów płynu zewnątrzkomórkowego (surowica krwi, płyn tkankowy, chłonka). Zatem "ocean" w naszym wnętrzu wynosi już tylko 1/3 zawartości wszystkich komórek, które muszą zaopatrywać się z tego rezerwuaru. To samo – z niewielkimi odchyleniami – dotyczy wszystkich innych wielokomórkowców na tej Ziemi. Nie trzeba być fachowcem, aby się domyślić, jak ogromne powstają problemy i z jakimi trzeba się uporać zadaniami, aby nawet w takich warunkach zapewnić komórce możność przetrwania. Fakt, że istniejemy, dowodzi, że przyroda dała sobie radę. Mówiąc konkretnie, zadanie polegało na utrzymaniu tego zewnętrznego środowiska, które od początków życia przez około 2 miliardy lat pozostawało stałe – na utrzymaniu go także wówczas, gdy objętość płynu zewnątrzkomórkowego o rozmiarze oceanu skurczyła się do mniej niż połowy zawartości komórki. Była to jedyna możliwość ominięcia niebezpiecznej rafy. Przyroda w każdej poszczególnej chwili może budować tylko z takich elementów, jakie już ma. Żadna z komórek, z których z takim trudem usiłowała skonstruować wielokomórkowe osobniki, nie była zdolna do złagodzenia w znaczniejszym stopniu owych wymagań, do których "przyzwyczaiło" ją środowisko, niezmienne od początków istnienia życia. Ewolucja musiała się więc tym wymaganiom poddać bez względu na wynikający stąd wysiłek. Pewne dane o ludzkim organizmie znowu nam wykażą, z jak zdumiewającą precyzją udało się dokonać tego, co zdawało się niemożliwe. Po dziś dzień skład płynu zewnątrzkomórkowego naszego ciała aż do drobnych szczegółów odpowiada składowi wody morskiej. Najbardziej zaskakującym przykładem jest wzajemny stosunek ilościowy między ważnymi pod względem biologicznym solami, a mianowicie chlorkiem sodowym (solą kuchenną), chlorkiem potasowym i chlorkiem wapniowym. Ważne pod względem biologicznym są one wszystkie, ale ważny jest także występujący między nimi stosunek ilościowy, ponieważ jak już wspominaliśmy, składniki wszystkich tych trzech związków w znacznym stopniu wpływają na elektryczne właściwości błony komórkowej, a tym samym na jej wartość jako filtra. W wodzie morskiej stosunek między tymi trzema rodzajami cząsteczek wynosi 100:2:2. To znaczy, że na 100 cząsteczek soli kuchennej przypada po dwie cząsteczki tamtych dwóch związków. W płynie

zewnątrzkomórkowym naszego ciała proporcja ta równa się 100:2:1, jest więc nieomal identyczna. Świadczy to o tym, że przyroda jak gdyby wchłonęła do wnętrza ciała wodę morską w owym czasie, gdy trzeba było nadal zaspokajać wymagania komórek, które zostały tam zagnane przez to, że organizmy przybrały formę wielokomórkową. Ale wcale nie to jest w całej historii rzeczą najbardziej zdumiewającą. Najdziwniejsze jest, że owo zamknięte w naszym ciele "morze wewnętrzne" pozostaje czyste i stałe pod względem swego składu, pomimo że przejęło zaopatrzenie liczby komórek, których zawartość przekracza mniej więcej trzykrotnie własną jego objętość. Nakłady ukryte za tymi liczbowymi proporcjami są ogromne. Istoty wyższe na tej Ziemi, a więc i my sami, wytworzyły wiele wyspecjalizowanych narządów, które dzięki skomplikowanym i wielokrotnie ze sobą powiązanym funkcjom dbać muszą o to, aby pomimo nieustannie zmieniającej się aktywności ciała podobieństwo pomiędzy jego płynem tkankowym a wodą morską było stale zachowane. Wprawdzie z biegiem czasu u istot wyższych do składników mineralnych dołączyło się wiele innych substancji – na przykład cukry i pewne kwasy tłuszczowe – ale i do nich odnoszą się przeciętne wartości normatywne. Nawet stosunkowo nieznaczne odchylenia w górę i w dół rejestrujemy jako widoczny uszczerbek w naszym samopoczuciu. Trwałe zmiany zaś – a więc stałe podwyższenie poziomu cukru we krwi czy też wzrost zawartości kwasów tłuszczowych – są wyrazem zakłóceń zaliczanych przez lekarzy do chorób przemiany materii. Nie mniej liczne urządzenia biologiczne służą regulacji tych i innych czynników. Oto kilka przykładów, do których jako materiał posłużyło nasze ciało: specjalne hormony kory nadnercza powodują zatrzymywanie sodu przez filtr nerek, a jednocześnie ułatwiają wydalanie potasu. Poziom wapnia we krwi natomiast utrzymują w równowadze co najmniej dwa hormony gruczołu przytarczycznego, przy czym jeden podnosi zawartość wapnia, drugi zaś ma działanie przeciwne. Te dwa gruczoły wewnątrzwydzielnicze podporządkowane są przedniemu płatowi przysadki mózgowej, której hormony regulują aktywność tych oraz wszystkich innych wewnątrzwydzielniczych gruczołów. Tymczasem tylny płat przysadki włącza się do tych procesów przez sterowanie ogólną zdolnością naszych nerek do zagęszczania. Powstająca w ten sposób sieć wielorakich mechanizmów regulujących, wpływających na siebie wzajemnie przez sprzężenia zwrotne, jest nieprawdopodobnie złożona. Pomimo że liczba znanych szczegółów wystarcza już obecnie, aby do rozpaczy doprowadzić niejednego studenta medycyny, współczesne badania fizjologiczne dalekie są jeszcze od rozsupłania wszystkich oczek tej sieci. Musimy także pamiętać, że ta siatka, regulująca nasze wewnętrzne środowisko, tak jak opisaliśmy ją do tej pory, nie jest spleciona z oczek stałych. Wszystkie szczegóły podawane przez nas jako przykłady dotyczyły przypadków sterowania hormonalnego. Były to więc zawsze ciekłe substancje czynne, rozchodzące się w naszym płynie tkankowym, które w miejscu, do którego wreszcie docierały, wywoływały efekt odpowiadający ich chemicznej swoistości. Fakt, że dotyczyło to wszystkich podanych przykładów, na pewno nie jest przypadkiem. Co prawda w kunsztownie zharmonizowanej regulacji naszej wewnętrznej równowagi biologicznej udział biorą również nerwy, tzw. nerwy wegetatywne. Na przykład w wydzielaniu adrenaliny z nadnerczy pośredniczą impulsy przenoszone nie przez hormony, lecz przez nerwy. Jednakże w sumie, gdy patrzymy na całość, odnosimy wrażenie, że przewodnictwo nerwowe jako nosiciel sygnałów zdaje się przy tym rodzaju dostrojenia wewnętrznego grać drugie skrzypce. Jest to rzecz niezwykle ciekawa. Stwierdzenie, że w przypadku najbardziej pierwotnej i na pewno najstarszej formy regulacji przebiegającej w naszym ciele pozycję nadrzędną w stosunku do stałej łączności nerwowej zajmują humoralne (płynne) mechanizmy przekaźnikowe, stanowi – tak mi się zdaje – niezwykle wyraźne wskazanie na biologiczną historię powstania przewodnictwa nerwowego. Nasuwające się tutaj przypuszczenie wsparte jest także faktem, że pewne prymitywne wielokomórkowce, jak na przykład gąbki, pomimo częściowo dosyć złożonej budowy ciała, z funkcjami różnorako wyspecjalizowanymi w podziale pracy, do dnia dzisiejszego mogły wyżyć nawet bez żadnego przewodnictwa nerwowego. Wszystko to nasuwa myśl, że porozumiewanie się pomiędzy różnymi członami pierwszych wielokomórkowych zespołów dokonywało się zrazu wyłącznie w sposób humoralny, tzn. za pośrednictwem płynnych, podobnych do hormonów substancji czynnych. Obraz taki jest niezwykle przekonywający. Wydaje się, że teraz możemy nawet zrozumieć, jak mogło dojść do powstania pierwszych hormonów: każda komórka przy każdej czynności wytwarza zawsze ściśle określone produkty końcowe swojej przemiany materii, które wyrzuca na zewnątrz jako odpady. W przypadku wielokomórkowca wydzieliny te dostają się do obszaru pozakomórkowego, tam się rozprzestrzeniają,

aby wreszcie wcześniej czy później nieuchronnie zetknąć się z sąsiednimi komórkami. A ponieważ owe produkty noszą charakter tej aktywności komórkowej, która pozwoliła im powstać, reprezentują one coś więcej aniżeli.tylko odpady. Stanowią niewątpliwie także potencjalne sygnały; te końcowe produkty przemiany materii pozwalają wnioskować o przebiegu ściśle określonej działalności komórkowej w otoczeniu, i to z podobną precyzją, jak gromadzenie się pewnych radioaktywnych izotopów w atmosferze ziemskiej pozwala rozpoznać rodzaj próby nuklearnej przeprowadzanej nawet w dużej odległości. Byłoby niezwykle dziwne, gdyby ewolucja nie wykorzystała tej samorzutnie nadarzającej się okazji, która wypływała z układu rzeczy. Oczywiście obecnie jest to jeszcze spekulacja myślowa, ale spekulacja możliwie najbardziej trafiająca do przekonania. Przypuszczam, że ta prawdopodobna funkcja sygnalizacyjna swoistych produktów przemiany materii mogła stać się punktem wyjściowym do powstania większości znanych dzisiaj hormonów.2 Wynalezienie przewodzenia nerwowego Pierwszy typ wielokomórkowca możemy sobie więc wyobrazić w postaci dryfującego w wodzie zespołu kilkuset, najwyżej kilku tysięcy jednokomórkowców. Całość ma kształt kulisty, podobny do żyjącego dzisiaj jeszcze toczka (ii. 5 po s. 208). Układu nerwowego na razie nie ma wcale. Zestrojenie aktywności tych wielu komórek w jeden harmonijny akord, czyli bardziej naukowo: funkcjonalne zintegrowanie komórek w jednolicie działającego osobnika, dokonuje się za pomocą płynnych produktów przemiany materii, przepływających przez małe kuleczki w następujących po sobie z wolna falach i podporządkowujących wszystkich członków tego zespołu zawsze tym samym bodźcom chemicznym. Przez bardzo długie okresy na wielu małych stopniach dalszego rozwoju prawdopodobnie nic się w sposób zasadniczy nie zmieniało. Układ funkcjonował znakomicie. Liczba komórek była jeszcze tak niewielka, że większość z nich miała wystarczający kontakt z płynem zewnątrzkomórkowym morza, w którym zespół pływał. Wymóg wzajemnego zharmonizowania ograniczał się zatem z początku tylko do konieczności synchronizacji aktywności wici, a to dla umożliwienia uporządkowanego ruchu całego tworu, a może również dla koniecznego w interesie całości zestrojenia wszystkich członków z rytmiczną zmianą spoczynku i aktywności stosownie do zewnętrznego rytmu dnia i nocy. Uzasadniałem już, dlaczego nie mogło tak pozostać. Udział ośrodka pozakomórkowego, owego wewnętrznego morza, z którego wszystkie komórki musiały czerpać pożywienie, stawał się coraz mniejszy. Nieuchronnie więc w toku dalszego wzrostu zbliżała się chwila, kiedy trzeba było "wynaleźć" szczególne urządzenia, które pełniąc funkcję podobną do nerek, przejęłyby utrzymanie czystości tego wewnętrznego morza, a także inne, wzbogacające je sztucznie w substancje odżywcze. W związku z tym dotychczasowa, hormonalna forma zespolenia przestała wystarczać. Osiągnięty stopień złożoności wymagał bowiem, aby oddziaływanie na rozmaite grupy komórek zespołu było jednoczesne, ale zróżnicowane, a tego nie dawało się uzyskać sygnałem płynnym, zalewającym cały organizm. Im bardziej skomplikowane stawały się nowe osobniki, tym większa występowała potrzeba szybkiego przekazywania sterujących bodźców również do stosunkowo odległych obszarów komórkowych. Z istniejącego stanu rzeczy wyłoniła się więc naturalna konieczność przekazywania sygnałów możliwie szybkich i ukierunkowanych, a nie rozproszonych. Patrząc retrospektywnie musimy uznać ten moment za narodziny przewodnictwa nerwowego. Impuls elektryczny zmierzający po wyznaczonym z góry torze do ustalonego celu – oto odpowiedź na oba żądania. Ale i w przyrodzie nie ma bezpośredniego związku pomiędzy potrzebą a jej zaspokojeniem. W jaki więc sposób doszło do powstania szlaku nerwowego służącego przekazywaniu sygnałów? Znowu jesteśmy zdani na domysły. Ale też możemy znowu znaleźć pewne punkty oparcia. Najsłuszniej wydaje mi się przyjąć, że pierwsze komórki nerwowe – czyli zwojowe, jak nazywa je naukowiec – wypuściły przewodzące wyrostki w kierunku przeciwnym do spadku stężenia docierających do nich bodźców hormonalnych (zob. il. 6 po s. 208). Znaczyłoby to, że pierwsze przewodzenie nerwowe zastąpiło dotychczasowe hormonalne przenoszenie informacji całkowicie dosłownie i konkretnie o tyle, że swymi przewodzącymi wypustkami skopiowało drogę, którą hormony przebywały pomiędzy nadawcą a odbiorcą. Jasne jest, że w tym celu musimy założyć istnienie pewnego, chociażby nawet najskromniejszego ograniczenia pierwotnej absolutnej bezcelowości informacji hormonalnej. Możemy sobie jednak pozwolić na to bez żadnych zastrzeżeń. Obecnie w nowoczesnych hormonach ów mankament hormonalnego przekaźnictwa informacji jest w znacznym stopniu złagodzony. Wprawdzie-punktowa