uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 771 781
  • Obserwuję774
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 213

Andreas Franz - Smiertelna dawka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andreas Franz - Smiertelna dawka.pdf

uzavrano EBooki A Andreas Franz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 134 osób, 90 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 345 stron)

Andreas Franz Śmiertelna dawka Komisarz Julia Durant 03 Przełożył Miłosz Urban Tytuł oryginału: Letale Dosis

Dla mojej żony, Inge, i dzieci – Bernda, Andreasa II, Alexandry, Judith i Manuela, którzy są dla mnie drożsi niż złoto. Dla HKvS, przyjaciela, takiego, jakiego znajduje się na całe życie. I mojej matki, która swoją niezachwianą wiarą i bezgraniczną miłością już bardzo wcześnie pokazała mi, że Bóg istnieje.

Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. Mt 23; 23 Prolog Rozpoznała go po odgłosie powolnych kroków na skrzypiących schodach. Wiedziała, że się zbliża, że jak najciszej spróbuje otworzyć drzwi, błyskawicznie wejdzie do środka i równie szybko zamknie je za sobą. Jeszcze parę minut temu słuchała radia, pisała w sekretnym dzienniku, tak dobrze schowanym, że dotąd nikomu nie wpadł w ręce. Dzienniku, dzięki któremu zdołała przetrwać to, co ją spotykało. Od czterech lat pamiętnik był jej jedynym powiernikiem, któremu mogła powierzyć całą złość, rozpacz i bezsilność, cały ból i upokorzenie, którego doświadczała. Dziś nie zapisała wiele; zaledwie kilka linijek; przeczuwała najgorsze. Wiedziała, że kolejny wpis będzie dłuższy i spływający łzami; łzami, które nie wylewały się na policzki, a płynęły do wewnątrz, które wypełniły już jezioro smutku. Niekiedy zadawała sobie pytanie, czy nadejdzie kiedyś czas, kiedy to jezioro wyschnie. Wierzyła w Boga, jak wszyscy w tym domu, ale zdążyła sobie uświadomić, że inni kłamią i oszukują; że Bóg nie gra w ich życiu żadnej roli, bo gdyby było inaczej, nigdy by do tego nie dopuścili. Ona za to naprawdę w Niego wierzyła, ufała, że jest przy niej nawet w największej potrzebie i choć nigdy Go nie widziała ani nie słyszała Jego głosu, wiedziała, że jest i że zawsze może do Niego przyjść, zrzucić przygniatające ją brzemię. Czasem w chwilach najgłębszego smutku i rozpaczy czuła dotyk delikatnej dłoni, dający jej siłę przetrwania. Wcześniej zamknęła drzwi na klucz, bo już przy kolacji zorientowała się, co ją czeka, kiedy pozostali domownicy zasną. Widziała, jak na nią patrzył; znała spojrzenia, które napotykała przedtem tysiące razy, godzące w jej serce niczym ostrze noża. Zabronił jej się zamykać; powiedział, że nikomu w tym domu nie wolno tego robić, chyba, że ma coś do ukrycia, ale to byłoby złe i nie podobałoby się Bogu. Miała osiem lat, kiedy ojciec po raz pierwszy zakradł się do jej pokoju. Nigdy nie zapomni bólu, który jej wtedy zadał. Chciała krzyczeć, by wszyscy wiedzieli, co się dzieje, ale zasłonił jej usta dłonią. Potem powiedział, że to dopiero początek i pod żadnym pozorem

nie wolno jej o tym mówić, bo inaczej spadnie na nią straszna kara boska, a wtedy nigdy już nie zasiądzie po prawicy Ojca w niebie i nigdy nie pozna chwały Pańskiej i dobroci Wszechmocnego. Tamtej nocy musiała przyrzec, że zachowa milczenie, i tak uczyniła, bo nie chciała być nieposłuszna. Potem podobne noce powtarzały się setki razy; noce, w czasie, których krzyczała w duchu, błagała i modliła się do Boga, pytając, dlaczego dopuszcza do takiej krzywdy. Była zbyt młoda, by pojąć, co naprawdę się z nią działo. Siedziała po turecku na łóżku, obok paliła się lampka. Złożyła dłonie jak do modlitwy, nie spuszczała wzroku z drzwi. Kroki ucichły, podobnie jak skrzypienie schodów. Minęła dwudziesta trzecia i właściwie już dawno powinna spać, ale nie kładła się, wiedząc, co się stanie. Widziała, jak klamka się opuszcza i podnosi. Dziewczynka nie drgnęła, nie odrywała wzroku od drzwi. Klamka znów się poruszyła, mężczyzna naparł na drzwi. Zapukał ledwo słyszalnie, ale ona nie wstawała. Znów zapukał, tym razem głośniej i jakby groźniej, ale wciąż na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał. – Otwieraj natychmiast! – wysyczał. – Wiesz, że mogę też inaczej! – Jestem śpiąca – powiedziała. – Już późno. – Jakbyś chciała spać, dawno temu byś wyłączyła światło, więc otwieraj! Wiedziała, że jeśli nie posłucha, następnym razem będzie gorzej. Podniosła się z łóżka, przeszła jak w transie do drzwi, przekręciła klucz, wyjęła go i schowała do kieszeni spodni. Stanął przed nią – postawny, masywny mężczyzna o twardym, nieugiętym spojrzeniu. Odepchnął ją na środek pokoju i szybko za sobą zamknął drzwi. Kiedy się do niej zbliżał, zmrużył groźnie oczy. – Tysiące razy mówiłem, że nie wolno ci się zamykać! Jeszcze raz to zrobisz, a będę musiał cię ukarać. Zrozumiałaś? Kiwnęła głową. – Dlaczego jeszcze jesteś ubrana? Mówiłaś, że chcesz iść spać? – Właśnie zaczynałam się rozbierać – odparła cicho, nie patrząc mu w oczy. – No to dalej, moja maleńka. – Nagle jego ton stał się delikatny. Pogłaskał ją po policzku. – Zostanę tu i upewnię się, że położysz się do łóżka. Chodź, pomogę ci zdjąć te rzeczy. – Usiadł na kołdrze. Posłusznie rozpięła dżinsy, zsunęła je z nóg i przewiesiła przez oparcie krzesła. Potem ściągnęła przez głowę bluzę od dresu. Poprawiła gęste, brązowe włosy. Stała teraz przed nim w samej bluzeczce na ramiączkach, majtkach i białych skarpetkach frotte. – Chyba nie chcesz tak spać? – zapytał. – To niezdrowo.

– Nie – odpowiedziała mechanicznie i zdjęła skarpetki. Potem podeszła do łóżka, odsunęła kołdrę i położyła się na prześcieradle. Patrzył na nią. Czekał, aż nakryje się po samą szyję, by położyć się obok. Pogłaskał ją po twarzy. Czuła, jak wzbiera w niej obrzydzenie. Zamknęła oczy, żeby na niego nie patrzeć. – Wiesz, jesteś moim słodkim maleństwem. Zawsze chciałem mieć dziewczynkę taką jak ty. Taką czułą, niewinną i doskonałą. Jego dłoń powędrowała głębiej pod kołdrę i zaczęła masować jej niewielkie piersi. Zaciskała powieki, bo tylko tak była w stanie to jakoś przeżyć. Czuła, jak sięga głębiej, między jej uda i wsuwa dłoń w majtki. Po chwili usłyszała, że rozpina rozporek. Nagle znalazł się na niej. Jego członek wbił się w nią boleśnie brutalnie. Z początku poruszał się powoli, potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu osiągnął orgazm. Wtedy przewrócił się na bok. Oddychał coraz ciężej, cały czas na nią patrząc. – Umyj się i włóż coś na siebie. Jutro wcześnie wstajesz. Masz kartkówkę z angielskiego, prawda? – Tak – odpowiedziała cicho. – Mam nadzieję, że dobrze się do niej przygotowałaś. Nie życzę sobie żadnych nieudaczników w rodzinie. A Bóg obdarzył nas, a w szczególności ciebie, tyloma talentami, że masz wobec Niego obowiązek dobrze się uczyć. Tak? – Tak. – To dobrze. Nie przynieś mi wstydu. Byłoby niedobrze, gdybyś akurat ty... – Kiwnął głową i zaśmiał się. – Nie, moje maleństwo nie zrobi mi przecież wstydu. Wiem to. Jeśli się przygotowałaś, Bóg zadba, żeby wszystko dobrze poszło. Dobranoc. Zniknął w taki sam sposób, w jaki się pojawił – cicho. I tylko stopnie znów zaskrzypiały. Poszła do łazienki i zmyła z siebie brud. W świeżej bieliźnie wróciła do łóżka. Zasnęła dopiero po północy.

14 czerwca, 20.30 Razem zjedli kolację, po czym, jak zwykle w poniedziałek, zasiedli w przestronnym salonie do czytania Biblii. Pomimo utrzymującej się od wielu dni spiekoty wiszącej nad miastem jak olbrzymi dzwon w klimatyzowanym domu panował przyjemny chłód. Joseph, najmłodszy syn, przeczytał właśnie fragment Ewangelii według św. Mateusza, gdzie Jezus mówi do Apostołów, że gdyby ich wiara była choćby jak ziarnko gorczycy, a powiedzieliby morwie: „Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze!", byłaby im posłuszna, kiedy zadzwonił telefon. Wszyscy spojrzeli na ojca, który po trzecim sygnale wstał i odebrał. – Rosenzweig – zgłosił się. Chwilę słuchał, wreszcie nacisnął jakiś przycisk i odłożył słuchawkę. Następnie odwrócił się do rodziny i powiedział: – Muszę na chwilę iść do gabinetu, mam ważną rozmowę. Zaraz wracam. Wysoki, szczupły mężczyzna o bujnych siwych włosach wspiął się powolnym krokiem na piętro, dotarł do końca korytarza i otworzył drzwi gabinetu. Zamknął za sobą, podszedł do biurka, podniósł słuchawkę i powiedział tylko: – Tak. – I dodał: – Oczywiście, od razu, ja ciebie też. – A potem jeszcze: – Do jutra. Po rozmowie usiadł w fotelu z brązowej skóry, otworzył prawą górną szufladę, wyjął z niej strzykawkę i szklaną fiolkę, odkręcił wieczko, zanurzył igłę w jasnej, mętnej zawiesinie i wyciągnął tłoczek. Odpiął dwa guziki koszuli, wbił igłę pod skórę na brzuchu i wstrzyknął zawartość. Wyjął igłę i nie wstając z fotela, odłożył strzykawkę wraz z fiolką do szuflady. Zamierzał zapiąć guziki, kiedy nagle chwycił się za klatkę piersiową. Chciał krzyknąć, nabrać powietrza, miał wrażenie, że serce rozerwie mu żebra. Wytrzeszczył oczy, ale nie mógł nimi poruszyć, nie był w stanie przełknąć śliny, powieki nie chciały go słuchać, źrenice wpatrywały się uparcie w jeden punkt, a to, co widział, widział podwójnie. Poczuł smak krwi, pewnie z jakiejś małej ranki w ustach, patrzył, jak z nosa szkarłatne krople kapią na biurko. Chciał wstać, ale również nogi odmówiły mu posłuszeństwa – podobnie jak dłonie, którymi nie mógł złapać słuchawki telefonu. Chociaż ze wszystkich sił pragnął oddychać, nie był w stanie nabrać powietrza; czuł zaciskającą się wokół piersi żelazną obręcz. Czuł krew, widział krew, był świadom, że cały nią spływa. Chciał krzyczeć, wykrzyczeć swój paniczny strach, ale z gardła wydobyło się jedynie ledwie słyszalne chrypienie. Wiedział, że dzieje się z nim coś strasznego, że śmierć jest kwestią zaledwie minut, może nawet sekund. Nie miał pojęcia, dlaczego umiera, dlaczego musi umrzeć. Znów spróbował wstać, nakazał nogom, by go uniosły. Zamiast tego osunął się na biurko, uderzył czołem o blat, przez jego ciało przebiegł

dreszcz, po raz ostatni spróbował złapać oddech, po czym serce dało za wygraną. Hans Rosenzweig umarł. Kiedy po kwadransie nie pojawił się w salonie, Marianne Rosenzweig poszła na piętro poszukać męża. Zapukała do drzwi i nie słysząc odpowiedzi, weszła do środka. Pierwsze, co zobaczyła, to wykrzywioną grymasem twarz z wytrzeszczonymi znieruchomiałymi oczami oraz krew, która sączyła się jeszcze z ust i nosa i rozlewała po biurku. Przełknęła ślinę, podeszła bliżej, nie odrywając wzroku od męża. Jej twarz nic nie wyrażała. – Boże, dlaczego? – zapytała cicho, nic nie rozumiejąc. Bała się uczynić choćby jeszcze jeden krok; patrzyła tylko jak skamieniała. Po chwili otrząsnęła się z otępienia i niczego nie dotykając, zeszła na dół, stanęła przed synami i powiedziała powoli i z wysiłkiem: – Chłopcy, musicie być teraz silni. Obawiam się, że wasz ojciec nie żyje. – Co? – odezwał się trzynastoletni Joseph i z przerażenia wypuścił Biblię z rąk. – Tata nie żyje? – Niestety tak. Wygląda na to, że dostał zawału serca. Muszę zadzwonić po siostrę Laurę. – Czy możemy iść na górę i... – Nie – powiedziała zdecydowanie. – Nie wolno wam tam wchodzić. Wasz ojciec nie żyje, a ja nie chcę, żebyście widzieli go w takim stanie. Podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę i wybrała numer doktor Laury Fink, po czym usłyszała jedynie nagranie z informacją, który lekarz rodzinny pełni tej nocy dyżur. Odłożyła słuchawkę, nie czekając do końca, odnalazła brązowy notatnik, w którym zapisała prywatny telefon Laury Fink – przywilej, którym mogło się cieszyć niewielu pacjentów. Ale one znały się już tak długo, że bez wahania mogła do niej zadzwonić. Lekarka odebrała po trzecim sygnale. – Fink, słucham. – Dobry wieczór, Lauro, Marianne Rosenzweig z tej strony. Chciałabym cię prosić... to znaczy... czy mogłabyś tu jak najszybciej przyjechać? Wydaje mi się, że mój mąż nie żyje. – Twój mąż? Jak to? Chwileczkę, ubiorę się i będę u ciebie za dziesięć minut. Laura Fink pojawiła się u Rosenzweigów chwilę po dwudziestej pierwszej. Obaj synowie, Joseph i osiemnastoletni Aaron, siedzieli na kanapie nieruchomo jak mumie i wpatrywali się bezradnie w przybyłą. – Gdzie on jest? – zapytała lekarka, kobieta średniego wzrostu, niepozorna, o krótkich brązowych włosach i niemal chłopięcej figurze, ukrytej pod zwykłą koszulką i dżinsami. – Na górze w gabinecie. Chodźmy. – Marianne zamknęła za sobą drzwi salonu i

poprowadziła gościa na piętro. Laura Fink zatrzymała się w progu, zmrużyła oczy, odetchnęła głęboko i powoli zbliżyła się do biurka, którego blat w połowie pokrywała krew. Bez słowa otworzyła torbę, wyjęła latarkę, poświeciła w oczy zmarłego, a następnie włożyła lateksowe rękawiczki i sprawdziła tętno. Niczego nie wyczuła. – Dziwne – powiedziała po chwili zastanowienia, kręcąc głową, i popatrzyła na żonę zmarłego, która niczym posąg stała na środku pokoju i z twarzą pozbawioną wyrazu wpatrywała się w męża. – Jak z pewnością wiesz, tydzień temu był u mnie na badaniach. Jeśli nie liczyć cukrzycy, nic mu nie dolegało, badanie krwi w normie, żadnych nieprawidłowości, serce bez żadnych stanów chorobowych i wad. Nie zrobiliśmy EKG, bo nie było ku temu powodu. – Stała teraz bezpośrednio przy zmarłym, wciąż kręcąc głową. – Nie umiem wyjaśnić, skąd tyle krwi. Istnieje wprawdzie kilka rzadkich chorób, które mogą powodować krwotok, ale żadna z nich nie wchodzi w rachubę; nie u twojego męża. Jak już powiedziałam, z wyjątkiem poziomu cukru, wyniki badania krwi były idealne, dlatego nie mam pojęcia, skąd to krwawienie. Kiedy go znalazłaś? Marianne zamrugała i odchrząknęła. – Słucham? Eee, przepraszam, nie mogę się otrząsnąć. Dwadzieścia minut temu. Mieliśmy czytanie Biblii, potem zadzwonił telefon, Hans poszedł do gabinetu, ale powiedział, że za chwilę wróci. Kiedy po kwadransie wciąż go nie było, poszłam sprawdzić i... wtedy go znalazłam. – Co tu robił? – Wygląda na to, że jak co dzień po kolacji poszedł zrobić sobie zastrzyk z insuliny. – Za pomocą pena? – Laura zmarszczyła czoło. – Nie, zepsuł się kilka dni temu i Hans nie miał czasu, żeby kupić nowy. Dlatego użył strzykawki. – A gdzie insulina? – Trzyma ją w prawej górnej szufladzie. Dlaczego pytasz? Doktor Laura Fink wysunęła szufladę, ujęła w dwa palce fiolkę z matową zawiesiną, powąchała ją i znów pokręciła głową. Odłożyła naczynko na biurko, podniosła strzykawkę, obejrzała ją dokładnie, po czym położyła obok fiolki. Popatrzyła bezradnie na Marianne, zdjęła rękawiczki i zapytała: – Jak się czujesz? Potrzebujesz czegoś na uspokojenie? Kobieta zaprzeczyła słabo. Jej oczy wypełniała nieskończona pustka. – Nie, dziękuję. Co z nim teraz będzie? – Na karcie zgonu zaznaczę „przyczyna zgonu nieustalona", a potem zadzwonię po

policję... – Policję? – Marianne się zdziwiła. – Po co? – No cóż, przykro mi, ale nie potrafię ustalić przyczyny zgonu twojego męża; nie mam do tego stosownych środków. Jestem zwykłym lekarzem rodzinnym. Trzeba się dowiedzieć, na co zmarł. – Jest martwy, czy to nie wystarczy? – Niestety nie. Sama widzisz, że naturalna przyczyna zgonu jest wykluczona. Nie mogę zapisać w karcie: „Śmierć w wyniku zatrzymania krążenia z ustaniem akcji serca", bo to jest tylko przyczyna wtórna. Tak nawiasem mówiąc, to każda śmierć następuje w wyniku zatrzymania krążenia i ustania akcji serca. Sekcja zwłok wykaże, jaka była pierwotna przyczyna śmierci. U twojego męża wystąpił znaczny upływ krwi i lekarze sądowi będą musieli sprawdzić, co go wywołało. No i trzeba będzie zbadać insulinę i strzykawkę... – Czy to znaczy, że go pokroją? Laura wzruszyła ramionami i spuściła wzrok, ale po chwili skinęła głową. – To niestety nieuniknione. Marianne odwróciła się w stronę drzwi, a jej ciałem wstrząsnął szloch. Lekarka podeszła i położyła jej dłoń na ramieniu. – Posłuchaj, może jednak dam ci trochę valium. Działa uspokajająco, no i zapewni ci jaki taki sen. – Sen! – prychnęła i uśmiechnęła się gorzko. – Jaki sen? Za tydzień mieliśmy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu! A on co? Po prostu się ulatnia! Nie, przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć, to nie jego wina. Na pewno znajdzie się wyjaśnienie. Proszę, znajdź je, choć myśl, że mój mąż zostanie pokrojony, bynajmniej mnie nie zachwyca. – Rozumiem cię, Marianne. Powiem szczerze, że sama chętnie dowiedziałabym się, na co zmarł. Jedno pytanie: gdzie wstrzykiwał insulinę? W ramię, udo, brzuch? – Nie wiem, nigdy nie widziałam. Kiedyś wspomniał mimochodem, że najczęściej w brzuch... ale zobacz sama. – Przykro mi, ale nie wolno mi go ruszać, dopóki policja nie zabezpieczy wszystkich śladów. – Znów podeszła do zmarłego, pochyliła się i nie dotykając nieboszczyka, powiedziała: – Masz rację, guziki koszuli są rozpięte. – I? – Marianne na nią popatrzyła. – Jak już wspominałam, konieczna będzie autopsja. – Jak myślisz, na co umarł? Masz przecież jakieś podejrzenia. – Nie mam pewności, ale przyczyną mógł być szok toksyczny.

– Szok toksyczny? Co to takiego? – Możliwe, podkreślam, możliwe, że przyczyną była trucizna, co tłumaczyłoby krwotok. Ale jednoznacznie wykaże to dopiero sekcja. – Trucizna?! – Marianne Rosenzweig wybuchnęła śmiechem. – Niby skąd Hans miałby wziąć truciznę? – Może się mylę... – Z całą pewnością. W tym domu nie ma trucizny, podobnie jak tytoniu czy alkoholu, przecież wiesz. – Oczywiście, że wiem, to zresztą tylko przypuszczenie – powiedziała lekarka i odchrząknęła zakłopotana. – Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co go zabiło. Zadzwonię po policję i poczekam do ich przyjazdu. Nie ode mnie zależy, co będzie dalej. Przykro mi, ale takie są przepisy... Jeśli się do nich nie zastosuję... Na pewno nie chcesz nic na uspokojenie? – Nie – odparła wdowa. Nagle w oczach stanęły jej łzy i powoli spłynęły po policzkach. Spuściła wzrok, splotła dłonie. – Bóg podarował nam dwadzieścia cudownych lat, a teraz powołał go do siebie... pomimo że był właśnie w kwiecie wieku... Ale dla nas, ludzi, niezbadane są ścieżki Pana. Dam sobie z tym radę, bo wiem, że Hans będzie na mnie czekał, kiedy przyjdzie i mój czas. Pewnego dnia znów będziemy razem – duża, szczęśliwa rodzina. Był dobrym mężem i kochającym ojcem. – Przerwała, popatrzyła Laurze w oczy, nagle uśmiechnęła się i spytała: – Czy to nie cudowne wiedzieć, że istnieje życie po śmierci? Zapytana wzruszyła ramionami. – Naturalnie. I niezależnie od tego, kiedy przyjdzie twój czas, będzie na ciebie czekał. Najbliższe dni i tygodnie nie będą łatwe, ale wiesz, że jest wiele osób, które zrobią wszystko, by ci pomóc. – Tak, wiem, i mocno wierzę, że pewnego dnia znów zobaczę Hansa. Nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto wierzy. – Oczywiście, ale teraz muszę zadzwonić. Mogę stąd? – Proszę bardzo, tam jest telefon. Laura podeszła do aparatu i wybrała numer alarmowy. Kiedy po drugiej stronie słuchawki zgłosił się funkcjonariusz, przedstawiła się. – Mówi doktor Laura Fink. Proszę przysłać wóz do Sindlingen, na Weinbergstrafie do domu państwa Rosenzweigów. Mam tu martwego mężczyznę, a przyczyna zgonu jest niejasna. – Po krótkiej wymianie zdań odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. – Radiowóz powinien być w ciągu kilku minut. Poczekam z tobą. – Chodźmy na dół – zaproponowała Marianne i ruszyła do drzwi. Młoda lekarka

zamknęła torbę, podniosła ją i podążyła za wdową. Niemal w milczeniu czekały w salonie dziesięć minut na przyjazd policji. Kiedy dwójka mundurowych, trzydziestopięcioletni mężczyzna i kilka lat młodsza kobieta, weszła do domu, Laura Fink zaprowadziła ich do gabinetu na piętrze. Mężczyzna podrapał się po głowie i zapytał: – Jak zmarł? – Nie mam pojęcia, dlatego zadzwoniłam po was. Nie da się jednoznacznie stwierdzić przyczyny. Hans Rosenzweig chorował na cukrzycę, właśnie wykonał zastrzyk z insuliny, ale insulina nie wywołuje podobnego krwotoku. – W takim razie musimy wezwać kogoś z policji kryminalnej. Czy ktoś tu cokolwiek ruszał? – Nic o tym nie wiem, w każdym razie ja nie i żona denata też nie. Na to przynajmniej wskazywałoby położenie ciała. Krew z nosa i ust wypływa bardzo równomiernie. – Dobrze, w takim możemy tylko wezwać śledczych i ekipę kryminalistyczną, żeby zabezpieczyła miejsce. Panią muszę prosić o pozostanie tutaj, aż koledzy się pojawią, z pewnością będą mieli kilka pytań. – Zwracając się do partnerki, dodał: – Wezwij ich przez radio. I niech się pospieszą. Kiedy młoda policjantka wyszła, funkcjonariusz spytał Laurę: – Co pani obstawia? – Zapewne truciznę, ale – lekarka wzruszyła ramionami – nie dam głowy. – Dobrze, w takim razie zaczekajmy na resztę. Po dwudziestu minutach pojawili się wezwani funkcjonariusze, kryminalistycy i fotograf. – W porządku – oznajmił policjant, młody mężczyzna w dżinsach i koszuli z krótkimi rękawami, kiedy zadał lekarce niemal takie same pytania jak jego poprzednik. – W takim razie najpierw obfotografujemy pokój, potem wejdą ludzie od zabezpieczania śladów. Obawiam się, że musimy zawiadomić wydział zabójstw. Moim zdaniem pachnie – żeby nie powiedzieć: śmierdzi – tu morderstwem na kilometr. Zobaczymy, kto ma dziś służbę. – Udał się do auta i poprosił przez radio o wsparcie. Wróciwszy do mieszkania, powiedział: – Będą za dwadzieścia minut. Pod żadnym pozorem nie wolno dotykać zmarłego. Laura zeszła do Marianne. – Przykro mi z powodu twojego męża. Chciałam ci tylko powiedzieć, że zaraz zjawi się tu kilku policjantów z wydziału zabójstw. – To bez znaczenia. – Wdowa wzruszyła ramionami. – Dziękuję za pomoc. Jak i kiedy dowiem się, na co zmarł?

– Wydaje mi się, że przyczynę śmierci poznamy bardzo szybko, może już jutro rano. Na pewno analiza insuliny coś wykaże. – Na co umarł tata? – zapytał starszy syn, Aaron. – Jeszcze nie wiemy – odpowiedziała matka. – Na cukrzycę? – Nie pytaj mnie, kochanie, ale jutro... – Będę za nim tęsknił... – Wszyscy będziemy. Ale wiecie przecież, że pewnego dnia znów się z nim spotkamy. Dobrze, a teraz dajcie mi chwilę. Zadzwonię do brata Waltera i powiem mu, co się stało. – Smutno ci, prawda? – rzekł Aaron. – Tak, smutno, nawet bardzo – odparła Marianne i pogłaskała go czule po głowie. – I wydaje mi się, że zrobię się jeszcze smutniejsza. Musimy trzymać się razem i wspólnie poradzić sobie z żałobą. Objęła synów i uśmiechnęła się pocieszająco, mimo że sama walczyła ze łzami. Podeszła do telefonu i wybrała numer Waltera Schönaua. Rozmawiali kwadrans; on zapytał, czy ma przyjechać, ona odmówiła; nie teraz, kiedy w domu roiło się od policji. Może rankiem. Poniedziałek, 22. 15 Nadkomisarz Julia Durant z policji kryminalnej we Frankufurcie zamknęła gorąco polecany przez koleżankę kryminał i rzuciła na stół. Była wściekła, bo niepotrzebnie wydała na niego pieniądze. Wiedziała, że jeśli po pięćdziesięciu stronach nie zrobiło się względnie interesująco, reszta będzie prawdziwą męczarnią. Zachodziła w głowę, czym kierowali się inni przy wyborze książek, bo z pewnością nie tym co ona. Dla niej książka musiała być wciągająca, postaci plastyczne, a akcja nie mogła się toczyć jak krew z nosa i być naciągana, tylko taka, żeby można wczuć się w sposób myślenia bohaterów. Miała szczęście doświadczyć czegoś takiego przy lekturze nielicznych książek i te ją tak wciągnęły, że nie zauważała upływu czasu, a kiedy po pięciuset stronach następował koniec, była zdziwiona, że tak nagle. Podkurczyła nogi, wzięła do ręki pilota i zaczęła skakać po kanałach. W końcu znalazła teledysk Bryana Adamsa. Zapaliła jednego gauloise'a bez filtra, pociągnęła z puszki

łyk piwa, które było już ciepłe i mdłe. Wstała, wylała resztę do zlewu i poszła do lodówki po kolejne. Otworzyła, postawiła puszkę obok kanapy, głęboko zaciągnęła się papierosem, strząsnęła popiół do popielniczki, wlepiła wzrok w telewizor, a potem w okno. To zdecydowanie nie był jej dzień: praca za biurkiem, przygotowywanie zaległych raportów, wpół do piątej powrót do domu. Pojechała po szybkie zakupy, trochę posprzątała, choć wiedziała, że powinna zabrać się do gruntownych porządków. Okna prosiły, by je umyć, firanki nie były prane od zeszłej jesieni, a odkurzacz miała w ręku jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Ale utrzymujący się od dwóch tygodni upał spowalniał jej ruchy; nawet o tej porze w mieszkaniu było tak gorąco i duszno, że miała wątpliwości, czy tej nocy w ogóle się wyśpi. Chciała zadzwonić do ojca, ale znów go nie zastała. Potem spróbowała połączyć się z Susanne Tomlin mieszkającą na południu Francji, ale tam też nikt nie odbierał, wreszcie wybrała numer Wernera Petrola, gdzie przywitała ją jedynie automatyczna sekretarka. Odczuwała lekki pulsujący ból w prawej skroni. W ciągu ostatnich sześciu tygodni nie zdarzyło się nic interesującego; kilka rutynowych działań, w okolicy dworca próba zamordowania prostytutki, która już nigdy nie będzie mogła żyć normalnie po tym, jak sprawca pociął jej twarz i klatkę piersiową, dalej morderstwo na tle rabunkowym na osiemdziesięciotrzyletniej staruszce mieszkającej samotnie w niewielkim domu w starej dzielnicy o złej sławie – po mordercy ani śladu. Jednak tym, co czyniło tę zbrodnię nadzwyczaj okrutną i bezsensowną, był gwałt, jakiego dokonano na staruszce przed morderstwem. Policyjny psycholog twierdził, że mordercą jest mężczyzna nie tylko chętnie stosujący przemoc, ale mający perwersyjne upodobania seksualne. Rozwiązanie pierwszej zbrodni było praktycznie niemożliwe, ponieważ zdarzyła się ona w środowisku, gdzie panowały inne zasady i prawa, a Julia Durant i jej koledzy po fachu, Hellmer i Kullmer, napotkali mur milczenia. Nawet młoda kobieta, której wprawdzie nie groziła śmierć, ale która przecież do końca życia miała nosić ślady na twarzy i ciele, twierdziła, że nic nie pamięta. W związku z tym ta sprawa z dużym prawdopodobieństwem pozostanie niewyjaśniona. Dopaliła papierosa, zgasiła go, wzięła piwo i podeszła do szeroko otwartego okna. Wiatr niemal nie wiał, nocne niebo było bezchmurne, a z drzew co jakiś czas dobiegał świergot pojedynczych ptaków. Z sąsiedniego domu słychać było dźwięki pianina, skądś dochodziły odgłosy kłótni. Właśnie zamierzała wziąć kolejny łyk, kiedy zadzwonił telefon. Po trzecim sygnale odebrała, potwierdziła, że za kwadrans pojawi się na miejscu z kolegą. Wypiła pół puszki, odstawiła ją do lodówki, dała znać nadkomisarzowi Frankowi Hellmerowi – po sprawie Cycerona dostał awans – włożyła dżinsy, niebieską bluzkę i tenisówki,

podniosła torebkę z kanapy i wyłączyła telewizor. – Służba nie drużba, cholera – mruknęła poirytowana, schodząc do samochodu. Hellmer, który od blisko roku mieszkał z żoną Nadine w eleganckiej willi w Hattersheim, kilka minut od miejsca przestępstwa, czekał już w towarzystwie policjanta z kryminalnej. – I? – zapytała. – Co się stało? Wzruszył ramionami. – Skąd mam wiedzieć, w każdym razie nie wygląda na naturalną śmierć. Zobacz sama. Weszli do gabinetu, gdzie trzej kryminalistycy wciąż zabezpieczali ślady. – Kto go znalazł? – zapytała, idąc w stronę biurka. – Żona. – Kiedy? – Jakieś półtorej godziny temu. Natychmiast zadzwoniła do swojej lekarki, która z kolei zawiadomiła policję. Taa... no, a oni nas. – Gdzie ta lekarka? – Uważnie przyglądała się zmarłemu, którego twarz spoczywała w kałuży krwi. – Doktor Fink – przedstawiła się Laura zza jej pleców. Julia Durant odwróciła się i zlustrowała młodą kobietę, która nie była wprawdzie uderzającą pięknością, ale miała ładne, charakterystyczne rysy. – Niczego pani nie dotykała? – Nie, sprawdziłam tylko tętno i reakcje źrenic, całą resztę zostawiłam wam. – I? Jakieś przypuszczenia co do przyczyny śmierci? – Jasne, ale tylko przypuszczenia. Krwotok mógł mieć różne przyczyny, ale żadna z „normalnych" nie wchodzi w grę w przypadku pana Rosenzweiga... – Skąd ta pewność? – Cóż, Hans Rosenzweig był moim pacjentem, od trzech lat chorował na diabetes mellitus i systematycznie poddawał się obowiązkowym badaniom. Jeśli nie liczyć podwyższonego poziomu cukru we krwi, był zdrów jak ryba. Widziałam się z nim tydzień temu, dlatego... – Jakie normalne przyczyny mogą wywołać podobny krwotok? – przerwała jej nadkomisarz. – Jest ich wiele, na przykład bardzo zmniejszona liczba trombocytów, czyli płytek krwi odpowiedzialnych za jej krzepnięcie, zapalenie trzustki, białaczka i jeszcze parę innych,

ale ostatnie badanie krwi wykazało, że Rosenzweig miał idealne wyniki. Liczba trombocytów była w normie i nic nie przemawiało za zapaleniem narządów wewnętrznych. Dlatego w jego przypadku śmierć, która najwyraźniej nastąpiła przez wykrwawienie, jest co najmniej zagadkowa. Oczywiście nigdy nie można wykluczyć zawału serca czy udaru, mając do dyspozycji jedynie wyniki badania krwi, ale jestem głęboko przekonana, że Hans Rosenzweig nie dostał ani zawału, ani udaru. – A jak, pani zdaniem, umarł? – Istnieją pewne toksyny, które mogą wywołać podobny krwotok... – Jakie toksyny? – Na przykład jad węża. Jad wielu gatunków węży obniża próg krzepnięcia krwi, praktycznie całkowicie je hamując. W takich sytuacjach dochodzi do skazy krwotocznej, gdy nawet najmniejsze, gołym okiem niewidoczne ranki nagle zaczynają krwawić. Mogą to być maleńkie skaleczenia naskórka, na przykład przy goleniu, albo mikroskopijne ranki w śluzówce jamy ustnej. Może też, jak w tym wypadku, dojść do krwotoku z nosa czy ciężkich krwotoków wewnętrznych. Powiedziałabym, że Hans Rosenzweig umarł w wyniku krwotoku zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego. Julia Durant potarła usta dłonią. – To podsumujmy: tydzień temu Hans Rosenzweig był u pani na badaniu ogólnym, które, jak słyszeliśmy, nic nie wykazało. Jedyne, na co chorował, to cukrzyca, czy tak? – Tak. – Dobrze, w takim razie przyjrzymy się denatowi z bliska. – Obeszła biurko, kucnęła i popatrzyła na zmarłego. – Ma rozpiętą koszulę – stwierdziła, na co Laura Fink dodała: – Z tego, co mówi żona, około wpół do dziewiątej udał się do gabinetu na zastrzyk z insuliny, a następnie odłożył fiolkę i strzykawkę do szuflady. – A dlaczego obie są teraz na biurku? – zapytała Julia, uważnie obserwując młodą lekarkę. Ta zrobiła zakłopotaną minę. – Wyjęłam je, żeby powąchać, ale nie pachniały dziwnie. Przykro mi, jeśli popełniłam błąd, ale miałam rękawiczki. Jeśli będziecie szukać odcisków palców, moich tam nie będzie. – Nie ma sprawy, oddamy i zawiesinę, i strzykawkę do analizy i oczywiście zażądamy sekcji zwłok. – Popatrzyła na Hellmera: – Pomóż mi go posadzić. – Obydwoje chwycili zmarłego za ramiona. – Co to? – zapytała, wskazując na brzuchu na niemal czarny okrągły ślad o średnicy około dziesięciu centymetrów. Laura Fink zbliżyła się, dotknęła wskazanego miejsca i

potrząsnęła głową. – Martwica tkanki wokół miejsca wkłucia – stwierdziła lakonicznie. – A mówiąc po ludzku? – Oznacza, że w tym miejscu tkanka obumarła, co tylko przemawia za moją teorią, że mamy do czynienia z trucizną, i to bardzo skuteczną. Moim zdaniem Hans coś sobie wstrzyknął, ale na pewno nie insulinę. – Cholera! – wycedziła przez zęby policjantka. – Czy mogło to być samobójstwo? – Mało prawdopodobne – pokręciła głową lekarka – nie był zdolny do samobójstwa. Nie zaliczał się do ludzi gotowych odebrać sobie życie, a już na pewno nie w ten sposób... – Jest pani także psychologiem albo psychiatrą? – przerwała jej nieco obcesowo. – Ani jednym, ani drugim – odparła spokojnie Laura, nie zwracając uwagi na ton policjantki – ale znam, to znaczy znałam, Hansa od wielu lat. Był człowiekiem sukcesu, szanowanym, szczęśliwym w małżeństwie, na ile mogę to ocenić, zaangażowanym członkiem Kościoła. Poza tym skąd miałby wziąć tę truciznę, jeśli to rzeczywiście trucizna? – Dobrze, jeśli więc wykluczymy samobójstwo, zostaje nam morderstwo. – Popatrzyła na lekarkę. – Dziękuję za pomoc, myślę, że całą resztę pozostawimy medycynie sądowej i laboratorium. Teraz jest już pani wolna, może się jednak zdarzyć, że niedługo znów będziemy mieli kilka pytań. Laura Fink pożegnała się i miała właśnie zamiar opuścić pomieszczenie, kiedy policjantka zapytała o coś jeszcze: – Chwileczkę – zastanowiła się – znam kilku cukrzyków i z tego, co wiem, dziś już mało kto używa strzykawki. Jest takie urządzenie... – Ma pani na myśli pen. Tak, też się zdziwiłam, że go nie użył, ale Marianne twierdzi, że kilka dni temu aparat mu się zepsuł i nie zdążył kupić nowego. Chciał to zrobić w najbliższym czasie. Z pewnością miał zapas insuliny, bo przecież zawsze może się zdarzyć, że pen się zepsuje, ponieważ to wrażliwe urządzenie, a nie można pozwolić sobie na ryzyko. Gdyby miał pen, wątpię, by takie morderstwo, jeśli to było morderstwo, mogłoby się zdarzyć. Ale nie ma co gdybać; nie żyje i musicie się dowiedzieć, czy to było samobójstwo czy nie. Dobrej nocy. – Jeszcze jedno – zatrzymała ją Julia Durant. – Ile insuliny zwykle wstrzykuje sobie chory na cukrzycę? Lekarka wzruszyła ramionami. – To zależy, jak ciężka jest choroba, ale zwykle od jednego do półtora mililitra. Dlaczego pani pyta?

– Tak tylko. Jest pani wolna. Popatrzyła na kolegę. – Chyba czas porozmawiać z jego żoną. Możecie go odtransportować do lekarza sądowego – zezwoliła mężczyznom w szarych kombinezonach. – Zacisnęła usta i rozejrzała się po pomieszczeniu. – Chodź, musimy jej zadać kilka pytań. Aha – wskazała na jednego z kryminalistyków – koniecznie zabierzcie dziś do laboratorium fiolkę z insuliną. Jutro rano chcę wiedzieć, co to za świństwo. Czy z fiolki i strzykawki zdjęto już odciski palców? – Tak, oczywiście. – Ile znaleźliście? – Na fiolce dwa różne. – Dwa? A byłam pewna, że będą na niej tylko odciski denata. W takim razie proszę o pobranie odcisków żony i synów, najlepiej od razu, zanim zejdziemy na dół, żeby z nią porozmawiać. Choć, oczywiście, mógł to być też pracownik apteki... – Przerwała, zastanowiła się chwilę i powiedziała: – Chwileczkę, zanim pójdziecie, najpierw się dowiem, który lekarz sądowy ma dziś dyżur. – Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy, wybrała numer i po chwili ją przełączono. – Morbs – odezwał się w słuchawce szorstki głos. Julia Durant się uśmiechnęła. – Dobry wieczór, profesorze, z tej strony Durant z Kil, bardzo dobrze się składa, że ma pan dziś dyżur. Mamy tu denata, przyczyna śmierci jest nieznana. Mężczyzna zmarł w wyniku licznych krwotoków po wstrzyknięciu insuliny. Lekarka rodzinna sugeruje truciznę, a dokładniej jad węża. Pan jest przecież ekspertem od trucizn, no i świetnie zna się pan na wężach, poświęcił pan przecież jadom kilka monografii. Nie miałby pan ochoty przyjrzeć się zmarłemu z bliska? – Jakich krwotoków? – Z nosa, ust, przez skórę... Aha i wokół miejsca wkłucia wystąpiła martwica tkanki, co według lekarki jest kolejnym argumentem za... – Pewnie ma rację – przerwał jej Morbs. – Niech pani zamówi transport zmarłego do Instytutu Medycyny Sądowej, żebym od razu mógł zrobić sekcję. Już tam jadę. I jeśli z podejrzanej insuliny coś jeszcze zostało, też proszę ją przesłać. – Czy to znaczy, że jeszcze dziś w nocy... – A co pani myśli? Przecież nie mam nic innego do roboty! – A jak pan ocenia, kiedy... – A skąd mam wiedzieć? Może jutro rano, może pojutrze, może za tydzień. Będzie pani musiała poczekać, aż wykonam swoją pracę. A teraz, jak powiedziałem, wyruszam. –

Odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Julia uśmiechnęła się do Franka. – Dyżur ma nasz spec od trucizn, liczę na gładką współpracę. Dobra, to chodźmy pogadać z rodziną. – Zeszli do salonu, gdzie siedziała Marianne z synami. Było to duże dwupoziomowe pomieszczenie skąpane w ciepłym rozproszonym świetle i wyposażone w eleganckie meble obite niebieską skórą oraz szeroką na sześć metrów i wysoką na trzy szafę na wymiar, skręcającą w prawo wraz ze ścianą. Grube dywany tłumiły odgłos kroków. Pośrodku salonu znajdowały się dwa schodki prowadzące do dolnej części z kominkiem, gdzie na ścianach wisiały oryginalne dzieła wielkich mistrzów. – Pani Rosenzweig? – zaczęła policjantka i zbliżyła się o krok. – Jeszcze się nie znamy. Nadkomisarz Julia Durant, a to mój partner, nadkomisarz Frank Hellmer. Jeśli nie ma pani nic przeciwko, chcielibyśmy zadać kilka pytań. Marianne wstała. Była delikatną kobietą niewielkiego wzrostu ubraną w prostą, ale elegancką letnią sukienkę. Nie była pięknością, ale miała regularne rysy twarzy, brązowe opadające na ramiona lekko pofalowane włosy, zielone oczy i pełne zmysłowe usta. Proporcje twarzy zaburzały jedynie zmarszczki wokół nosa i opuszczone kąciki ust, nadające jej nieco zgorzkniały wyraz, uniemożliwiając odgadnięcie wieku. – Proszę, usiądźcie państwo – powiedziała słabo, wskazując im dwa fotele. – Chcecie rozmawiać ze mną na osobności czy moi synowie mogą zostać? – Może byłoby lepiej, gdybyśmy najpierw porozmawiali sam na sam. – Aaron, Joseph, pójdźcie, proszę, na chwilę do siebie. – Możliwe, że potem do was też będziemy mieć kilka pytań – powiedziała Julia. Chłopcy bez słowa opuścili salon i zamknęli za sobą drzwi, a policjanci usiedli naprzeciw wdowy. Zanim zdążyli się odezwać, Marianne zapytała: – Dlaczego pobraliście ode mnie i moich synów odciski palców? – Cóż, znaleziono na fiolce odciski przynajmniej dwóch osób. Rutynowa czynność. – Krótko mówiąc, dopuszczacie myśl, że ktoś z nas maczał palce w sprawie śmierci mojego męża, mam rację? – Proszę pani, śmierć pani męża jest bardzo zagadkowa, a naszym zadaniem jest dowiedzieć się, kto poza pani mężem dotykał fiolki. Czy dziś jej pani dotykała? – Nie, w każdym razie nie świadomie. Nie zajmowałam się jego zastrzykami, po co więc miałabym dotykać fiolki z insuliną? – Dobrze, to tyle na ten temat. Jutro otrzymamy wyniki analizy odcisków palców. A co do innej kwestii – ciągnęła Julia – proszę mi opowiedzieć, jak wyglądał dzisiejszy wieczór.

Marianne Rosenzweig, która sprawiała wrażenie bardzo opanowanej, przechyliła głowę na bok, lustrując policjantów. Wzruszyła ramionami, zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała: – Jak w każdy poniedziałek, mąż wrócił z pracy około dziewiętnastej, potem zjedliśmy kolację i usiedliśmy do czytania Biblii. Nie pamiętam dokładnie, ale tak około wpół do dziewiątej zadzwonił telefon. Mąż odebrał i przełączył rozmowę do gabinetu. Poszedł na górę i najwyraźniej po rozmowie wstrzyknął sobie insulinę. – Kto dzwonił? – spytał Frank. – Nie wiem, Hans nie powiedział. Ale do męża dzwonią najróżniejsi ludzie; gdybym za każdym razem pytała, kto to... Mąż był bardzo zapracowanym człowiekiem. Miał na głowie mnóstwo spraw zawodowych i związanych z domem parafialnym. Można powiedzieć, że jego życie wypełniała praca. – Czym zajmował się zawodowo? – Ma, to znaczy miał, firmę konsultingową. Proszę mnie tylko, broń Boże, nie pytać, co dokładnie robił. Szczerze mówiąc, od jego spraw zawodowych trzymałam się z daleka, to dla mnie czarna magia. – Czyli prowadził własną działalność? – Miał wspólnika i jakiś dwudziestu, trzydziestu pracowników. Ale, jak powiedziałam, nic nie wiem na temat jego interesów. – Wspominała pani coś o pracy na rzecz domu parafialnego. Czy może nam pani powiedzieć coś więcej na ten temat? Marianne Rosenzweig nagle się uśmiechnęła. – Należymy do Kościoła Elohima, jeśli to państwu coś mówi. W naszej wspólnocie każdy członek musi poświęcić część swojego życia Bogu. Innymi słowy każdy realizuje jakąś posługę wobec bliźnich. – Słyszałam o tym – potwierdziła Julia. – Kim pani mąż był w tej wspólnocie? – Był jednym z doradców Pasterza Prowincji. – Pasterza Prowincji? Kto to taki? – To najwyższy autorytet prowincji Kassel-Frankfurt-Mannheim. Oznacza to, że podlegają mu wszystkie parafie od Kassel przez Frankfurt aż do Mannheim. Liczbowo to prawie dziesięć tysięcy wiernych. – Dobrze, zostawmy ten temat. Bardziej interesowałoby mnie to, czy pani mąż miał wrogów. – Wrogów? Nie mam pojęcia. Może w pracy. Zawsze znajdą się zawistni ludzie,

którzy zazdroszczą człowiekowi ciężko wypracowanego sukcesu. Ale nie znam żadnych nazwisk. Kościół odpada. Tam człowiek nie ma wrogów. Nasza wspólnota to dobrzy ludzie, nawet, jeśli od czasu do czasu znajdzie się jakaś czarna owca. Większość jest dobra i bogobojna. Julia odchyliła się na oparcie fotela, otworzyła torebkę, wyjęła paczkę gauloise'ów i właśnie zamierzała jednego zapalić, kiedy Marianne grzecznie ją powstrzymała. – Przepraszam, ale tu się nie pali... Nadkomisarz zaczerwieniła się lekko i z mruknięciem schowała papierosa. – Przepraszam, ja... – Nic się nie stało. Mamy w tym domu kilka zasad – między innymi zakaz palenia, spożywania alkoholu i innych używek. Nie wymagam, by pani to zrozumiała, ale do tej pory nam to nie zaszkodziło. Frank się uśmiechnął, a Julia powstrzymała się przed kąśliwym komentarzem. – Przepraszam, jeśli zabrzmi to zbyt osobiście, ale jakie było państwa małżeństwo? – spytała. Marianne drgnęła, a jej spojrzenie stało się zimne i wrogie. Odparła z naciskiem: – Nasz związek był niezwykle harmonijny. Wkrótce mieliśmy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu, ale, jak widać, coś pokrzyżowało nam plany. Cóż, życie jest nieprzewidywalne, podobnie jak śmierć. Ale na ten temat wiecie państwo pewnie więcej niż ja, mnie nieczęsto zdarzyło się patrzeć, jak ktoś umiera. – Czy rozmawiała pani z lekarką na temat możliwej przyczyny śmierci pani męża? – Tak, rozmawiałam. Prawdę mówiąc, nie bardzo chce mi się w to wierzyć. Dlaczego miałby wstrzyknąć sobie truciznę? Gdyby chciał się zabić, wybrałby przecież mniej bolesną metodę, prawda? – Popatrzyła na swoje smukłe, kształtne dłonie. – Wierzy więc pani, że to było samobójstwo? – zapytał Frank, świdrując ją wzrokiem, Marianne jednak nie odwzajemniła spojrzenia. – Nie, nie mieści mi się to w głowie. Nie miał powodu, absolutnie żadnego. Nie mogę uwierzyć, że nie żyje. – Proszę pani, będziemy musieli poczekać na wyniki sekcji i analizy insuliny. Ale jeśli się okaże, że zamiast hormonu w ampułce znajdowała się silna trucizna, trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, jak ta trucizna – jeśli to było samobójstwo – znalazła się w jego posiadaniu, albo jeśli to było morderstwo, jak trafiła do szuflady biurka, co naturalnie pociąga za sobą kolejne pytanie, skąd miał ją sprawca. Interesuje mnie jeszcze kwestia, dlaczego zajście miało miejsce akurat wtedy, kiedy pen do insuliny był zepsuty i mąż musiał użyć

tradycyjnej strzykawki. Kto miał dostęp do jego biurka? Marianne uniosła wzrok i zmrużyła oczy. Popatrzyła na policjanta, jakby był przezroczysty. Prawie niezauważalnie pokręciła głową. – On, ja, dzieci i nasza gospodyni. Ja nie wchodziłam do jego gabinetu od miesięcy. To był jego azyl, stamtąd prowadził rozmowy telefoniczne, tam wykonywał większość pracy na rzecz domu parafialnego – przynajmniej tej administracyjnej, i tam szukał spokoju. Do czego pan zmierza? – Zakładamy, że pani mąż padł ofiarą morderstwa. Jeśli to się potwierdzi, będziemy musieli zadać kilka nieprzyjemnych pytań. A wracając do państwa małżeństwa, proszę wybaczyć, jeśli zabrzmi to nieco obcesowo – czy mąż miewał jakieś romanse? Teraz bądź w przeszłości? Marianne najpierw popatrzyła na Julię wyraźnie zdziwiona nieoczekiwanym pytaniem, po czym jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej lodowate. – Proszę posłuchać, powiedziałam wam, że nasze małżeństwo było harmonijne! Mąż nie miał romansu, nie odczuwał takiej potrzeby, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Poza tym czystość, a co za tym idzie, wierność małżeńska to najważniejsze zasady w naszym Kościele. Zdrada jest zaraz za morderstwem i jest jednoznaczna z usunięciem ze wspólnoty wiernych, chyba że cudzołożnik wyrazi skruchę. Czy to wystarczy? – Przed kim musi wyrazić tę skruchę? Przed Bogiem? – Naturalnie, że przed Bogiem, ale także przed ludźmi. Mamy coś takiego jak sąd kościelny, który decyduje, czy dana osoba zostaje wydalona z powodu zdrady małżeńskiej czy innych przewinień seksualnych, czy też zaledwie zawieszona na pewien czas w możliwości uczestniczenia w życiu Kościoła. Może wydawać się to państwu staroświeckie i przestarzałe, ale boskie przykazania nigdy nie uległy zmianie. Żyjemy w całkowicie zepsutym świecie i właśnie dziś bardziej niż kiedykolwiek należy jak najdalej trzymać się od tego, co tak często zachwala się jako dobre i właściwe dla człowieka. Wystarczy włączyć jakiś film! Tylko seks i morderstwa. – Umilkła na moment. – Zrezygnowaliśmy z telewizji. Nie trzeba dzień w dzień ściągać sobie do domu tego świata ze wszystkimi jego perwersjami – powiedziała z takim zgorzknieniem w głosie, że Julia nadstawiła ucha. – O nie. Chcieliśmy, by nasze dzieci wyrastały wśród wartości, które dziś znaczą albo mało, albo tyle co nic. Mam tu na myśli przede wszystkim wartości moralne. – Proszę powiedzieć mi coś więcej o wyrażaniu skruchy przed ludźmi. Czy chodzi o publiczne przyznanie się do grzechu? Jak mam to rozumieć? – Zależy. Czasem przed wszystkimi, czasem tylko przed Starszymi.

– Czy to nie wygląda jak kamienowanie? Tylko dlatego że ktoś popełnił błąd, musi, że tak się wyrażę, wywnętrzać się przed wszystkimi i usprawiedliwiać? – Tak nakazał Bóg, a liczy się tylko Jego słowo. Najwyraźniej zna pani nasz Kościół tylko z nazwy, bo nasze prawa są pani obce. Gdyby je pani znała, nie miałaby pani trudności z ich zrozumieniem. Tylko co to ma wspólnego ze śmiercią mojego męża? – Proszę wybaczyć, czysta ciekawość. Proszę pani – ciągnęła Durant – najprawdopodobniej jutro przed południem poznamy wyniki sekcji, a wtedy znów się pojawimy, niewykluczone, że będziemy chcieli porozmawiać z synami. Tyle na dziś. Chciałabym jeszcze prosić o nazwę firmy męża. – Rosenzweig & Partner. – Aha, zanim zapomnę. Ile lat miał mąż? – Pięćdziesiąt pięć. Uprzedzając pani kolejne pytanie, ja mam trzydzieści dziewięć. Kiedy się pobraliśmy, miałam zaledwie dziewiętnaście – powiedziała chłodno. – Dziewiętnaście; byłam niewinna i naiwna. – Po ostatnim zdaniu natychmiast umilkła, popatrzyła na policjantów z zażenowaniem. – Co pani ma na myśli, mówiąc: „niewinna i naiwna"? – Chyba nie muszę tego państwu wyjaśniać, prawda? Wystarczy, że ja wiem, o co chodzi. Coś jeszcze? – Nie, to wszystko na dziś. Dziękujemy za poświęcony czas i do zobaczenia. Julia i Frank wstali, a Marianne odprowadziła ich do drzwi. Kiedy znaleźli się przy samochodzie, nadkomisarz zapaliła papierosa. – Facet nie popełnił samobójstwa – powiedziała. – To było morderstwo z premedytacją. Dam za to głowę. – Ja też – rzekł Frank – tylko cholernie trudno będzie to udowodnić. – I po krótkiej chwili dodał: – Nic ci się rzuciło w oczy podczas rozmowy? – Co masz na myśli? – Kiedy mówiła o Kościele i tych całych wartościach moralnych, była uduchowiona, wręcz nieobecna. A kiedy zapytaliśmy o wierność męża, przez chwilę zachowywała się dziwnie. – To znaczy? – Julia, wbijając wzrok w ziemię, głęboko zaciągnęła się papierosem. – Może pomyślisz, że zwariowałem, ale nie wierzę w tę bajeczkę, którą nam sprzedała o tym niby harmonijnym małżeństwie. Coś między nimi nie grało. – Nie – odparła Julia z uśmiechem – nie pomyślę, że zwariowałeś. Prawdę mówiąc, odniosłam podobne wrażenie. Jak trochę powęszymy, okaże się, czy mówiła prawdę, ale –

zdeptała niedopałek – na pewno nie dziś w nocy. A poza tym jestem zbyt zmęczona, żeby zawracać sobie tym głowę. Widzimy się jutro rano. Na razie. Kiedy zamierzała wsiąść do corsy, usłyszała wołanie Franka. Podszedł do niej i stanął blisko. – A co na to twoja intuicja? Myślisz, że jego żona jest zdolna do morderstwa? – zapytał cicho. – Nie mam pojęcia. W tej chwili wydaje się bardzo tajemnicza. Zresztą kto wie? Może to było samobójstwo? Trzymaj się. – Wsiadła do auta, uruchomiła silnik i odjechała. Frank również ruszył do domu; jechał z łokciem wystawionym przez otwarte okno. Noc była gorąca i duszna, niebo gwiaździste. Ciągnąca się wśród pól ulica Sindlinger do Okriftel była pusta. Po lewej stronie, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od drogi płynął Men, a po prawej w ciągu dnia można było zauważyć łagodne zbocze gór Taunus. Kiedy dotarł do domu, było już po wpół do pierwszej. Zaparkował przed garażem, zamknął samochód i wszedł do domu. Żona, Nadine, jeszcze nie spała. Leżała w łóżku z podciągniętymi nogami i czytała. Kiedy pojawił się w sypialni, uniosła wzrok znad książki i patrzyła w milczeniu, jak zdejmuje koszulę i spodnie. – I co tam? – zapytała. – Nie mam pojęcia, w każdym razie dziwna sprawa. Coś czuję, że jeszcze przyprawi nas o ból głowy. Idę teraz pod prysznic, zaraz wracam. Nadine popatrzyła, jak znika w łazience i wróciła do lektury. Kiedy po dziesięciu minutach przyszedł, odłożyła książkę na nocny stolik. – Co w niej takiego dziwnego? Frank, ubrany jedynie w slipy, wyciągnął się obok. – Jeden bogaty facet w Sindlingen odwalił kitę, a jeśli jego lekarka ma rację, to wstrzyknął sobie jad węża zamiast insuliny. Wykrwawił się na śmierć. – I co? Samobójstwo? Frank zaprzeczył ruchem głowy. – Mało prawdopodobne. W każdym razie nigdy nie słyszałem, żeby ktoś w taki sposób się załatwił. Poza tym do tej pory nie pojawił się żaden powód, dla którego miałby odebrać sobie życie. – Dobra, idziemy spać. Mogę się przytulić? – Czy kiedyś powiedziałem „nie"? – Uśmiechnął się szeroko. Nadine przysunęła się do męża, przytuliła się i już po kilku minutach jej oddech stał się głęboki i równomierny. Frankowi podróż w krainę snu zajęła nieco dłużej. Miał dziwne

przeczucie, że sprawa śmierci Hansa Rosenzweiga śmierdzi na kilometr i że nie będzie łatwo znaleźć rozwiązanie. Tej nocy jednak nie zamierzał już dłużej o tym myśleć, chciał tylko spać. Za kilka godzin musiał być w biurze. Wtorek, 0. 55 Po wejściu do mieszkania Julia podeszła do lodówki, wyjęła pustą w połowie puszkę piwa i opróżniła ją jednym haustem. Na automatycznej sekretarce znajdowała się jedna wiadomość. Werner przepraszał, że nie zadzwonił w ciągu dnia, ale miał mnóstwo pracy i nie dał rady. Rozebrała się do bielizny, umyła ręce, twarz i zęby. Była zmęczona, ale wciąż poruszona. Wzięła kolejną puszkę piwa, otworzyła, stanęła w otwartym oknie. Z ulicy nie dochodził żaden dźwięk, na niebie, choć bezchmurnym, widać było jedynie kilka gwiazd. Piła alkohol małymi łyczkami i paliła papierosa. Odkąd pracowała w wydziale zabójstw, miała do czynienia z kilkoma dziwnymi morderstwami i zgonami, ale to, co dziś zobaczyła, kwalifikowało się do kategorii tych bardzo dziwnych. Opróżniła puszkę, odstawiła na stół w salonie, zgasiła papierosa. Wyłączyła światło, usiadła na łóżku, ujęła głowę w dłonie i zamknęła oczy. Myślała o tym, że znów sama kładzie się spać. Od pół roku miała chłopaka i mimo że pewnego dnia poprzysięgła sobie nigdy nie wiązać się z żonatym mężczyzną, wystarczyło, że Werner Petrol raz głęboko spojrzał jej w oczy, by wszelkie postanowienia wzięły w łeb. Miał dom w Eltville, w którym mieszkał z rodziną, ale posiadał także luksusowy apartament we Frankfurcie, w którym nocował jakieś trzy, cztery dni w tygodniu. Był szanowanym człowiekiem, ordynatorem szpitala psychiatrycznego imienia Świętego Walentyna niedaleko Eltville nad Renem. Około czterdziestki, wysoki, szczupły, wysportowany i obdarzony charyzmą, dzięki której kobiety lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Poznała go w swoim barze, do którego szła zawsze wtedy, kiedy miała dość i nie mogła dłużej wytrzymać bez faceta. Następnego dnia zadzwonił, żeby zaprosić ją na obiad, chociaż nie spodziewała się go więcej zobaczyć. Od tego czasu spotykali się regularnie, zwykle wieczorami i rzadko w weekendy, które należały do jego rodziny. Ale już niedługo, jak zapewnił podczas owego pierwszego wyjścia, ponieważ zamierza się rozwieść. Zrozumiała dlaczego, kiedy pokazał jej zdjęcie. Prosta kobiecina z przynajmniej dwudziestokilogramową nadwagą i twarzą pozbawioną wyrazu, która szybko musiała mu się znudzić. Opowiedział jej, jak źle mu w małżeństwie, że nie chce dotykać żony, a z drugiej

strony jest trójka małych dzieci, które jeszcze chodzą do szkoły, a najmłodsze ma dziesięć lat. Mówił, że rozwód nie będzie łatwy, przede wszystkim dlatego, że żona jest słaba psychicznie i będzie musiał działać niezwykle ostrożnie. Coś odradzało jej ten związek, ale Petrol był niesamowitym kochankiem, nawet jeśli czasami miał niecodzienne życzenia. Ona od rozwodu przed pięcioma laty nie była w stałym związku, a życie seksualne sprowadzało się do pięciu, sześciu przypadkowych nocy w roku. Tymczasem związek z Wernerem był inny. Nie tylko świetnie rozumieli się w łóżku; ale też od czasu do czasu szli do teatru czy na koncert, albo włóczyli się po mieście, no i przede wszystkim świetnie im się rozmawiało. Nie wiedziała, czy to, co do niego czuła, to miłość, ale na pewno sympatia. Zachodziła jednak w głowę, dlaczego wciąż każdy weekend spędzał z rodziną, skoro zarzekał się, że zamierza się rozwieść. Zapytała go o to kilka razy, w końcu poprosiła o jednoznaczną odpowiedź, ale on za każdym razem wysuwał tak przekonywające argumenty, że pozostawało jej mu uwierzyć. Nawet jeśli rozsądek podpowiadał jej, że Werner prawdopodobnie nigdy nie rozwiedzie się z żoną, to brzuch, czy raczej jak sądziła – podbrzusze, mówił całkiem innym językiem. I choć w głębi duszy wiedziała, że pewnego dnia ich drogi się rozejdą, nie chciała o tym myśleć. Wolała czekać na rozwój wydarzeń. Czasem przychodziło jej do głowy, że może nie jest stworzona do stałych związków? Jej pierwsze i jedyne małżeństwo okazało się katastrofą. Ona – młoda i zakochana, on – doświadczony i uganiający się za spódniczkami. Mimo to całe siedem lat zabrało jej ujrzenie jego prawdziwej twarzy. Następnego dnia zobaczy się z Wernerem, spędzą ze sobą noc, a jej gospodarka hormonalna wróci do normy. Położyła się, przykryła cienką kołdrą i odwróciła na bok. Na chwilę jej myśli powędrowały do Hansa Rosenzweiga i jego potwornej śmierci, ale odpędziła je, tłumacząc sobie, że jutro będzie na to dosyć czasu. Przez pół godziny przewracała się z boku na bok, nawet pod cienkim okryciem było jej za gorąco. Wreszcie, po całej wieczności, zmorzył ją sen. Wtorek, 1. 12 Po wyjściu policji Marianne jakiś czas niespokojnie przemierzała pokój tam i z powrotem, wreszcie, pomimo późnej pory, postanowiła zadzwonić do przyjaciółki, Vivienne Schönau, z którą rozmawiała prawie godzinę. Po skończonej rozmowie powiodła wzrokiem