uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 771 398
  • Obserwuję773
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 047

Andriej Bałabucha - Zapomniany wariant

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :72.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andriej Bałabucha - Zapomniany wariant.pdf

uzavrano EBooki A Andriej Bałabucha
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 13 z dostępnych 13 stron)

Andriej Bałabucha - Zapomniany wariant Do powierzchni planety pozostawało jeszcze niewiele więcej niż dwa kilometry. Już ostatni z reaktorów “Konnora” został katapultowany i wybuchnął w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od przewidywanego miejsca lądowania, pozostawiając po sobie ślad w postaci sporego krateru ze stopionym w szklistą masę piaskiem na dnie. Teraz hamować już można było jedynie pomocniczymi silnikami borowo-wodorowymi. Ale aby ich trwająca zaledwie trzynaście sekund praca przyniosła pożądany efekt, masa statku była jeszcze zbyt duża. Bonk katapultował cały przedział silnikowy - to dwa tysiące ton zbędnego już w tej chwili balastu. Różnokolorowe krzywe na ekranie wideoskopu zbliżyły się znacznie do siebie, ale nie pokryły się: a więc wciąż było mało! Potrzeba jeszcze około 500 ton. Są! Bonk bez chwili zastanowienia odrzucił dwa ogromne zbiorniki z zapasami wody do picia. A teraz krótkie, potężne uderzenie włączonych silników zapasowych. Po mim jeszcze jedno i jeszcze… Lądowanie nie było zbyt łagodne. Krążownikiem wstrząsnęło. Pogasły światła. Fotel otulił Bonka, ugiął się pod jego ciężarem, przez ułamek sekundy przytrzymał, a następnie powrócił do swego normalnego położenia. Dowódca przez chwilę pocierał dłonią pierś obolałą od silnego uderzenia. Reaktorowa dżuma! Nie wiadomo skąd pojawia się strumień promieniowania dostatecznie twardego, żeby przeniknąć pancerz krążownika i dostatecznie aktywnego, aby wyłączyć spod kontroli reakcje łańcuchowe, jakie następują w reaktorach statku… Bonk nigdy nie wierzył w nią. Wśród załóg Floty Gwiezdnej krążyły o niej legendy, lecz ani razu nie udało się spotkać człowieka, który by sam zetknął się z reaktorowa dżuma. Gdzieś ktoś, kiedyś… No cóż, to znaczy, że on będzie pierwszy. Bonk nacisnął łokciem klawisz selektora. - Do wszystkich. Mówi dowódca. Kierownikom poszczególnych grup technicznych wydać zalecenia formuły “C”. Członków Rady proszę o przyjście do sterowni. Koniec.

Pierwszy astrogator Boll, siedzący z prawej strony, miał obowiązek wydawać polecenia specjalne. Bonk słuchał teraz jego głosu, a jednocześnie spoglądał na martwy pulpit sterowniczy, na którym świeciły się tylko dwa punkty świadczące, że jedynym w pełni sprawnym urządzeniem była automatyczna kontrola bezpieczeństwa życia członków załogi statku. Bonk sprawdzał siebie w myślach: w momencie katastrofy działał automatycznie, bez zastanowienia. Wszystko podpowiadało mu doświadczenie nabyte w poprzednich lotach. Oczywiście potem komisja Rady Astrogacji może uznać, że było tutaj jeszcze jakieś wyjście, którego on teraz nie dostrzegł. Ale stało się. Według niego - postąpił prawidłowo. Tylko ta woda… Gdyby nie katapultował zapasowych zbiorników, “Konnor” leżałby obecnie na powierzchni planety jako martwa sterta metalu i mas plastycznych. A tak, wprawdzie żyją, lecz zapas posiadanej wody, nawet przy maksymalnym uszczupleniu racji, może wystarczyć zaledwie na tydzień, podczas gdy statek ratowniczy będzie mógł dotrzeć tutaj dopiero za pół roku. Do tego czasu zrobią się już z nich wyschnięte, zmumifikowane trupy, jak to się stało z załogą “Danuty” na Sendzie… Bonk powiódł dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć ten straszny obraz… Chociaż “Danutę” zdołano odnaleźć po upływie roku. Być może, za pół roku nie zdążą się jeszcze zmumifikować… Żeby chociaż decyzja o katapultowaniu zbiorników podjęta była kolektywnie! A tak, pozostał sam. Właściwie to nie jest pora na obwinianie siebie. Trzeba znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, tym bardziej że ten tydzień, jaki im pozostał, to przecież nie jest znów tak mało czasu. W jednym im się tylko powiodło. Cały kompleks urządzeń ochrony życia załogi był prawie nie uszkodzony. Jak wynikało z raportów, wymiana zniszczonych podzespołów powinna zająć zaledwie kilka godzin. Urządzenia łączności zewnętrznej również wymagają nieznacznych napraw, a to

oznacza, że w ciągu najbliższych dni będą mogli połączyć się z Bazą na Regis-III i wezwać pomoc. Syntetyzatory żywnościowe, chociaż nie w pełni sprawne, zabezpieczają zapas pożywienia na co najmniej rok. Tylko urządzenie wytwarzające energię elektryczna zostało całkowicie zniszczone, a cały pozostały zapas zostanie zużyty na ten jeden seans łączności z Bazą. Do ich dyspozycji pozostawały niewielkie ilości energii zachowane w akumulatorach awaryjnej energosieci i całego parku maszynowego wyprawy. To musi wystarczyć! Nawet jeżeli jakiś statek znajduje się w ich “pobliżu”, i tak trzeba będzie czekać jakieś dwa do trzech miesięcy. “Rada statku” - pojęcie właściwie umowne. Tym bardziej na krążowniku Dalekiego Zwiadu. W jej skład wchodzą: dowódca - pierwszy pilot, astrogator, główny inżynier pokładowy, koordynator ekspedycji i kierownicy poszczególnych grup badawczych - wszystkiego dziesięciu lub dwunastu ludzi. Zresztą wszystkie rozmowy toczone na zebraniu Rady transmitowane są przez sieć ogólną. Kiedy Boll złożył krótkie sprawozdanie z istniejące sytuacji, w sterowni zapanowała kilkuminutowa cisza. Pierwszy odezwał się koordynator Graave: - Czy możemy wypuścić sondy orbitalne? Bonk przecząco pokręcił głowa. Przecież chyba wie, że akumulatory sond trzeba by dopiero naładować. To, że Wiktor, z którym dowódca leciał już trzeci raz, zadał takie pytanie, mówiło samo za siebie… - Jasne - mruknął Graave. - W takim razie jedynie przestrzeń o średnicy ośmiuset kilometrów jest dla nas dostępna. Tylko na taką bowiem odległość mogą dotrzeć łaziki… Nie jestem taki pewien, czy akurat w tej strefie odnajdziemy wodę. Tego nikt nie był pewien. Znajdowali się bowiem na HIS- 237-II, jak oznaczono tę planetę w katalogach Bary, lub na Pustyni, jak nazywano ją potocznie. Pustynia - planeta o licznych anomaliach. Dlatego zostali tutaj wystani. Odkryta została przez ekspedycję “Akteona” trzydzieści lat temu.

Swymi rozmiarami nie ustępuje Ziemi. Posiada również podobną do ziemskiej atmosferę, można więc tutaj swobodnie oddychać, nie obawiając się nawet infekcji, gdyż tata jest jakby wysterylizowana. Słońce tego systemu, HIS-237, jest znacznie większe i bardziej gorące od ziemskiego. Dlatego panuje tutaj niesamowity upał. Gorące wiatry raz po raz rozpętują potężne burze piaskowe. Całą niemal powierzchnię planety pokrywa piasek - czerwony, biały, żółty, czarny, piasek gruboziarnisty, drobnoziarnisty, pyłowy… Stąd też jej nazwa Pustynia. Tylko gdzieniegdzie pojawiają się, jak oazy, małe powierzchnie pokryte suchą gliną. Bonk spojrzał pytająco na Lojkowskiego, głównego geologa wyprawy. - Jeżeli zwiad za pomocą sond orbitalnych jest niemożliwy, to pozostaje założenie sieci autowykrywaczy. Ale kiedy w ten sposób odnajdziemy choć trochę wody, nie jestem w stanie powiedzieć. Tym bardziej że przy naszym głodzie energetycznym owa sieć będzie stosunkowo rzadka. Co najmniej dwie trzecie robotów musimy zatrzymać w rezerwie, żeby zastępować nimi już pracujące, a pozbawione energii, w terenie. - A gdyby tak wyposażyć je w baterie słoneczne? - zapytał Szramm, główny inżynier pokładowy “Konnora”. - Wystarczą? - Trzeba spróbować. Myślę, że przy tutejszym poziomie insolacji - tak. - Ale nawet wtedy nie wiadomo, kiedy znajdziemy wodę. Oczywiście, jeżeli ona tutaj w ogóle jest. - Uważam, że prościej będzie uzyskać wodę z syntezy - odezwał się ktoś z tyłu. - O syntezie nie możemy nawet myśleć. Do niej też potrzebna energia w głosie Bonka zadźwięczała nutka rozdrażnienia. Nic dziwnego: po raz pierwszy znalazł się w takiej , sytuacji, kiedy “Konnor”, najpotężniejszy i najlepiej wyposażony statek kosmiczny, jakim dowodził oraz jakim

dysponowała Baza w tym sektorze, stał teraz zupełnie bezsilny; po raz pierwszy w praktyce poznał, co to jest głód energetyczny, kiedy najprostsze nawet decyzje z góry pozbawione są szans urzeczywistnienia, ponieważ wymagają zasobów energii, w normalnych warunkach bardzo nikłych, ale teraz nieskończenie dużych… - …a szukać… - to znów Lojkowski. - Nawet jeżeli wyślemy pierwszą sieć zwiadowców, a tymczasem zajmiemy się innymi pracami, to i tak może upłynąć jeszcze wiele czasu, zanim rozpoczniemy właściwe poszukiwania. Wszystkie roboty musimy przeprogramować na lokalne warunki i nowe zadanie. Powtarzam więc jeszcze raz: na to potrzeba czasu. - Ile? - zapytał Bonk. - Około trzech dni. Nie mniej. Najważniejsze, i to pochłonie najwięcej czasu, będzie nagromadzenie ogromnego materiału informacyjnego w pamięci robotów, który pozwoli na eliminowanie z badań tych terenów, które są całkowicie pozbawione wody. Do tego czasu roboty z pierwszej sieci będą pobierały próbki gruntu z każdego niemal metra kwadratowego i… Wszyscy dostatecznie dobrze orientowali się w standardowej procedurze prowadzenia zwiadu geologicznego za pomocą sieci robotów. Dokładność i szczegółowość badań osiągana tutaj była za cenę straty czasu, co w normalnych warunkach było nawet pożądane. - Stop! - Bonk podniósł rękę. Lojkowski zamilkł. Graave zmarszczył pytająco brwi. Perigor i Zujko wymienili spojrzenia. Szramm zamarł z ręką zatopioną w papierach. - Wydaje mi się, że musimy zmienić samą metodę naszego rozumowania. Teraz doszliśmy do wniosku, że wszystko jest możliwe do wykonania, ale wymaga czasu i energii. Niestety, tak jednego jak i drugiego mamy bardzo mało. Można znaleźć jeszcze wiele abstrakcyjnych wyjść, które będą wymagały

tych dwóch czynników. Przywykliśmy robić wszystko z rozmachem. Nawet obecnie - jestem o tym przekonany, bo znajduję się w takiej samej sytuacji - nie możecie sobie wyobrazić wszystkich problemów związanych z głodem energetycznym. A przecież wody wystarczy nam zaledwie na - Cykl kołowy! - Szramm szybko podniósł głowę. Wszyscy odwrócili się ku niemu. - A ty wiesz, Jura, na czym on polega? - zapytał Bonk. - Na statkach nie stosuje się go już od trzystu lat. Cały schemat trzeba by opracowywać na nowo. Za tydzień nie będzie nawet setnej części tej ilości wody, która potrzebna jest, aby w ogóle zaczął funkcjonować… Chociaż można o tym pomyśleć. Będziemy to uważali za punkt wyjścia numer jeden. - Powietrzne studnie - zaproponował Chramow, atmosferyk. - Taśmowe labirynty kondensujące parę wodną. - Wydajność? - zainteresował się - Przy tutejszej wilgotności z niewielkim dobowym spadku temperatur około O,O15 grama w ciągu doby na metr kwadratowy. - A taśma? - zapytał ktoś i Bonk nie zauważył, kto to był. - Coś wymyślimy - odparł Graave. Bonk wstał. - Kto jeszcze chce zabrać głos? Milczenie. - W takim razie rozejdziemy się Bonk spojrzał na zegarek. - Teraz wszyscy, oprócz wachty - spać. Jeżeli komuś wpadnie do głowy jakaś myśl, zbierzemy się ponownie. I najważniejsze: starajcie się wychodzić nie od tego, czym dysponowaliśmy, ale od tego, co mamy obecnie. - Przecież jest jeszcze nasza wiedza - odezwał się Boll. - I dawny “Konnor” też jest… - To już jest coś - zakończył Bonk. Bonka obudził sygnał u drzwi. Wstał i włączył światło. Zamiast normalnego jasnego oświetlenia pod sufitem błysnęła żółtym światłem mała żarówka awaryjnej sieci. - Tak - mruknął do siebie dowódca, a głośno rzekł: - Wejść! Wszedł Jura Tulin, geofizyk z Ziemi, dla którego była to

pierwsza wyprawa w życiu. Niedawno ukończył wydział planetologii i pół roku temu przydzielono go na Rejon-III. Bonk wskazał mu fotel. Chciało się pić. Nie było to zwyczajne pragnienie. Pobudzała i potęgowała je świadomość, że wody trzeba oszczędzać. Dowódca oblizał zeschnięte wargi. - Co u ciebie, Jura? - Mam pomysł. - Jaki? - …tylko ja nie chcę, żeby ktoś wiedział o tym wcześniej. Jest możliwe, że nie ma tutaj wcale wody i może mi się nie udać. Lepiej więc nikomu na razie nie mówić o moim eksperymencie. - Jeżeli trzeba - mruknął Bonk. - Co proponujesz? - Ja nie proponuję. Ja proszę. Potrzebny mi łazik (najlepiej dwumiejscowy, jest bardziej ekonomiczny), żywność i woda na pięć dni, jeszcze lepiej na tydzień. Paliwa wystarczy na ten okres czasu. Wiem, że zgodnie z instrukcją nie można wypuszczać jednego człowieka, ale… według mnie, jest to wyjątkowy przypadek. - Instrukcja przewiduje wszystkie przypadki. Ale o co właściwie chodzi? - To jest śmiesznie proste - Tulin wstał i przeszedł się po kabinie. - Ja rozumiem, że trudno w to uwierzyć, ale trzeba spróbować. To mimo wszystko jest szansa… Być może, a zresztą proszę osądzić… Kiedy Tulin skończy Bonk wiedział już, że będzie musiał się zgodzić na tę propozycję, chociaż brzmiała nieprawdopodobnie. Jednak w ich sytuacji należało wykorzystać każdą szansę, nawet tę, która wydawała się być beznadziejna. Wstał. - Dobrze. Ale pojedzie z tobą Boll, samego nie puszczę. Tulin kiwnął głową. - Kiedy chcesz wyruszyć? - Zaraz - odparł Tulin. Bonkowi spodobał się jego rzeczowy, spokojny ton.

Kiedy Bonk spoglądał na swój statek, zawsze ogarniało go uczucie dumy, że człowiek stworzył tę potężna konstrukcję, która teraz… Teraz była po katastrofie i smukła wieża “Konnora” stała się nieforemna po stracie silników i zbiorników wodnych. Sprawiała przygnębiające wrażenie. Maleńki dwumiejscowy łazik powoli zjechał z pochylni. Stanął na chwilę, po czym pomknął żwawo po piasku, wznosząc tumany kurzu; nagle zawrócił (to Boll próbował maszynę) i wreszcie wolno podjechał na miejsce, gdzie stał dowódca. Poza zasięgiem błękitnego stożka światła, jakie rzucały reflektory łazika, była czerń, w której zacierała się granica pomiędzy czarnym piaskiem a czarnym, słabo rozgwieżdżonym niebem. Ludzie stali akurat na granicy światła i ciemności. - No, dobrze - rzekł Bonk. - Bardzo chcę, żeby ci się powiodło, Jura (rzeczywiście bardzo tego pragnął). łączność co sześć godzin. - To już odnosiło się do Bolla. Ten przytaknął. Tulin uśmiechnął się i wesoło mrugnął okiem. Podszedł do maszyny. W jasnym, błyszczącym kombinezonie, wykonanym z lekkiej chłodzącej tkaniny, jego szczupła figura wydawała się nierzeczywista. Trzasnęły zamykane drzwiczki. Maszyna drgnęła, nabrała prędkości i szybko zniknęła. Bonk wrócił na statek. Nawet nocą było tutaj gorąco, bardzo gorąco, dlatego że piasek oddawał nagromadzone za dnia ciepło, a równy, lekki wiatr nie przynosił nawet najmniejszej ulgi. - Coś ty wymyślił, Jura? - Zobaczysz - Tulin ślęczał nad mapą opracowaną na podstawie zdjęć z “Akteona”. Miała już trzydzieści lat. - Masz - podał mapę Bollowi. Ten spojrzał: na gładkiej żółtej przestrzeni wiła się czerwona spirala. - To nasza trasa. - A co dalej? - Zobaczysz. Bollowi wydawało się, że Tulin coś przed nim ukrywa, ale

milczał. - Stój - rzeki Tulin po upływie godziny. - Zaczniemy tutaj - otworzył drzwi i do wnętrza wtargnęło suche, gorące powietrze. Boll z miejsca oblat się potem. Patrzył, jak geofizyk wydostał z bagażnika cienką, długą gałązkę. - Aha - mruknął Tulin odpowiadając na pytające spojrzenie Bolla. Uciąłem w parku (mioł na myśli ogród botaniczny założony na statku) przed samym odjazdem. Nic nie szkodzi, odrośnie… Boll pokiwał głową, nic nie rozumiejąc z tego wszystkiego. Tulin wyszedł na zewnątrz. Potem zdjął buty i wrzucił je do łazika. - Tak chyba będzie lepiej. Czysty kontakt. - Zwariował - żachnął się Boll. - Nic nie szkodzi - geofizyk uśmiechnął się. - W czasie studiów trzeba było chodzić po węglu. Nie martw się. …Tulin szedł wolno naprzód, trzymając w wyciągniętych rękach swój orzechowy pręt. Z tyłu równie wolno, utrzymując stumetrowy dystans, toczył się łazik. Słońce wstawało i chowało się. Dzień był tu znacznie krótszy od ziemskiego. Co sześć godzin Boll łączył się ze statkiem. Bonk przyjmował raport, a potem opowiadał o najnowszych wydarzeniach. Wielin nawiązał kontakt z Bazą i Statek ratunkowy leci ku nim z Tendżabu-XII. Spodziewany jest tutaj po upływie czterech miesięcy. Powietrzne studnie dały już pierwsze litry wody, ale jest to jeszcze stanowczo za mało. Szramm nie zdołał, jak dotąd, uporać się z cyklem kołowym. “A jak tam Tulin?” - “Normalnie”. Na tym kończył się seans łączności. Boll dalej prowadził maszynę w ślad za szczupłą sylwetką. Tulin czasami zatrzymywał się i wtedy Boll doganiał go. Zjadali w milczeniu swoje porcje i popijali kilkoma łykami osolonej wody. Za każdym razem pozostawało jej coraz mniej… Boll siedząc w komfortowo urządzonym łaziku, ze sztuczną atmosferą wewnątrz, odczuwał wstyd przed Tulinem, który

bez przerwy stąpał boso po rozpalonej pustyni. Skóra jego tworzy była ciemna, spękana od wiatru i porośnięta twardą szczeciną. Mijał czwarty dzień od chwili, kiedy wyruszyli na tę dziwna wyprawę. Boll odczuwał zmęczenie. Bolała go głowa. Nie przespane noce dawały się mocno we znaki. Sięgnął po kolejna tabletkę usuwającą znużenie, kiedy zobaczył, że Tulin upadł. Ręka błyskawicznie opadła na stery. Maszyna dosłownie jednym skokiem pokonała dzielącą ich pięćdziesięciometrową przestrzeń i stanęła. Boll wyskoczył na zewnątrz. “Udar cieplny myślał, biegnąc ku niemu. - Doigrał się.. ” Tulin był przytomny. Leżał na piasku i wstrząsały nim dreszcze. W kurczowo zaciśniętych palcach wciąż jeszcze ściskał gałąź orzecha. A z oczu… - anr to Boll nie mógł z początku uwierzyć z oczu płynęły grube krople łez. - To wszystko - ledwo dosłyszalnym szeptem rzekł Tulin. - Wezwij Bonka. Potrzebne wiertło. Woda jest, ale bardzo głęboko. Wezwij Bonka… Boll przez moment zawahał się. Potem zaniósł Tulina do łazika i ułożył na tylnym siedzeniu. W czasie kiedy wzywał statek, Tulin usnął. - Z Jurą jest źle - rzekł Boll, kiedy usłyszał głos Bonka. - Nie wygląda to wprawdzie na udar cieplny, ale jest źle. Bredzi. Jest przekonany, że znalazł wodę. Prosi o jak najszybsze przysłanie wiertła… - Podaj namiar - rozkazał Bonk - i czekaj. - Wyłączył się. Kawalkada przybyła po sześciu godzinach: pojazd geologiczny z wieżą wiertniczą, potężny ciągnik z cysterną i łazik - wielka dwunastomiejscowa maszyna, z której wyskoczyli Bonk oraz lekarz pokładowy Leo Staja. Potem niczego już nie widział, gdyż po prostu zasnął. Nie zbudził go ani zgrzyt wieży wiertniczej, ani ryk silników, ani nawet szum burzy piaskowej. Zbudził go

dopiero zapach. Zapach wody, której fontanna biła w górę z wywierconego otworu… Jadący na przedzie łazik ostro lawirował pomiędzy zwałami piasku. Zapobiegało to jakże szkodliwym w obecnej chwili wstrząsom. Od czasu do czasu Boll rzucał spojrzenie na tylny ekran tam, za nimi, jechał ciągnik z rezerwuarem pełnym wody. Pozostali również patrzyli w tym kierunku. Było cicho. Bonk połączył się ze statkiem. Nareszcie padło tradycyjne słowo “koniec”. Przerwana rozmowa potoczyła się dalej. - W swoim czasie czytałem o tym, ale muszę przyznać, że zawsze uważałem różdżkarzy za mistyków - Lojkowski mówił półgłosem, opuściwszy wzrok na kamień, który obracał w palcach. - Rzeczywiście - mruknął Tulin - i ja nie wierzyłem. Dopóki pewnego dnia, jeszcze na uczelni, w Centralnym Punkcie Informacyjnym nie wpadły mi do rąk raporty holenderskich uczonych z XX wieku, dotyczące różdżkarstwa. Wprawdzie oni tylko potwierdzali, że pewni ludzie są zdolni do wykrywania tym sposobem różnych kopalin, ale nie potrafili podać żadnej wersji tłumaczącej to zjawisko. A potem wraz z rozwojem techniki poszukiwań geologicznych zainteresowanie różdżkarstwem zupełnie zanikło. Ale my zajęliśmy się tym. Postanowiliśmy poeksperymentować. - No i?… - Lejkowski spojrzał na geofizyka. - Próbowaliśmy z gałęzią orzecha, wierzby, z obracającą się metalową ramką i ze zwyczajnym prętem. U jednych wychodziło, u innych nie. Najlepiej spisywała się gałązka orzecha. - No, przecież to jasne - odezwał się Staja. - Żywe drzewo posiada potencjał bioelektryczny, który współdziała z potencjałem człowieka. Ale w czym nam to może pomóc? - Z pewnością pomoże - odezwał się Graave. - Ale, jak

dotąd, mówiłeś, Jura, tylko o stronie technicznej eksperymentu. A teoria? Przecież stworzyliście chyba jakaś hipotezę? - Oczywiście. Chociaż odnosi się ona nie tyle do geologii, co do biologii… - Mów bardziej szczegółowo - poprosił Staja. - Z szerokiego punktu widzenia chodzi tu o jeden z aspektów wzajemnego oddziaływania człowieka i środowiska. I tak, widzimy tylko w wąskim zakresie od podczerwieni do ultrafioletu, słyszymy od ultra do infradźwięków itd. Oczywiście wszystkie te braki uzupełnia technika swoimi noktowizorami, radarami i wieloma innymi urządzeniami. Tylko czy nie za wiele się nimi posługujemy? Zapominamy, że człowiek posiada znacznie większe, czasami ukryte, możliwości. Uważamy za rzecz normalną, że prawdziwym poetą może być jeden na milion, ponieważ do tego potrzebny jest talent, geniusz, natchnienie. A geolog - to już inna sprawa. On potrzebuje tylko wiedzy i umiejętności ,posługiwania się przyrządami technicznymi. Czyż nie tak? Jednak tak nie jest. Różdżkarze są tego najlepszym przykładem. Jest to jeszcze jeden, dotąd nie znany, kanał łączności człowieka ze środowiskiem. I podobnie jak talent, dany tylko nielicznym. Widzę dwie drogi: rozwijać ten dar u wszystkich ludzi, albo zbudować odpowiedni przyrząd, którym mógłby się posługiwać każdy. - Co jest o wiele łatwiejsze - zauważył Lojkowski. - Z pewnością tak będzie - Bonk mówił wolno i z rozmysłem. - Z pewnością. Bo gdyby był ten przyrząd, to zrobilibyśmy ich jeszcze kilka i znaleźli wodę o wiele prędzej. Z jego pomocą po małym treningu mógłbym nawet ja pracować. A przecież ciebie, Jura, mogło nie być wśród nas… Ten problem musimy więc postawić przed Oddziałem Badawczym, jak tylko wrócimy do Bazy.

- Jest jeszcze wiele możliwości Boll po raz pierwszy włączył się do rozmowy - o których zapominamy posługując się techniką. Różdżkarstwo to tylko jedna z nich. Pamiętacie, problem anabiozy pomógł nam rozwiązać dawny Yoga… Ale to też jedna z możliwości. Przed nami otwiera się więc nowa gałąź wiedzy. Homotechnologia, czy nie tak?… - Mam wrażenie, że tą idea zainteresuje się nie tylko Rada Bazy, ale i Rada Światów - odezwał się Graave. - Świetnie to wymyśliłeś, Boll… Z rozmachem. Statek ratowniczy przybył po stu dziewiętnastu dniach. Jego ogromne cielsko wolno, cicho i niezwykle lekko opuściło się na piasek w pobliżu “Konnora”. Bonk spoglądał na statek i gdzieś wewnątrz znów zrodziło się uczucie, że stworzył to człowiek, wysłał w Kosmos i przerzucił przez dziesiątki parseków… Ale na tle statku nie wiadomo czemu Bonk ciągle widział szczupła ludzką postać z orzechowym prętem w wyciągniętych rękach, wolno brnącą przez rozpaloną pustynię.