uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 771 398
  • Obserwuję774
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 047

Andrzej Klawitter - Zazdrosnik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Klawitter - Zazdrosnik.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Klawitter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 530 stron)

Andrzej Klawitter: ZAZDROŚNIK: # Wydawnictwo TELBIT © Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2009 UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody Wydawcy i Wydawnictwo TELBIT ul. Zcgańska 36 04-736 Warszawa tel.: (0-22) 331-03-05 e-mail: telbit(«'telbit.pl www.telbit.pl edu.info.pl Redakcja: Arleta Niciewicz Korekta: Halina Piątkowska Skład, łamanie: Agnieszka Kielak-Dębowska Projekt okładki: Andrzej Tyborowski Dział Handlowy: tel./fax: !0-22) 331-88-70, -71 e-mail: handlowy(

To, co po wszystkim pozostaje. „Rzeczywistość" - Leopold Staff Druk i oprawa: Zakład Graficzny COLONEL, Kraków ISBN: 978-83-60848-72-2 Wszystkim zazdrośnikom i zazdrośnicom - na zdrowie! Otwarcie 29 czerw- ca 1993 roku pracowałem nad końcowym frag- mentem swojej powieści, żeby odesłać ją wydawcy kiedy wczesnym przedpołudniem ktoś zadzwonił do mojego mieszkania. Ponieważ nikogo się nie spodziewałem (żona z córką od dwóch dni oczekiwały mnie na Mazurach), wca- le nie chciałem otwierać, zwłaszcza, że nie miałem w nad- miarze czasu. Gdy dzwonek zaczął brzmieć natarczywie, ostro ruszyłem na korytarz, aby odprawić intruza, ktokol- wiek by to był. W progu stał mój stary przyjaciel. Szybko policzyłem - minęło ponad dwa i pół roku od naszego ostatniego spo- tkania. Nie tylko, że nie wypadało zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, lecz z serca tak nie uczyniłem. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, czym chyba wprawiłem go w za- kłopotanie, bo wcisnął głowę w ramiona, a jego brązowe oczy wypełniły się dziecięcą wstydliwością. Był bardzo chu- dy, blady, zmizerniały - budził współczucie swoim wyglą- dem. Miał dwadzieścia sześć lat (o osiem mniej niż ja), a lekką ręką dołożyłbym mu kilka, co i tak byłoby chwaleb- nym aktem litości z mojej strony - Poznajesz mnie, Andrzeju? - szepnął zaczepnie i prze- garniał dłonią długie ciemnoblond włosy, jakby chciał lepiej ukazać mi swoją twarz. - Naturalnie... 9 - Naturalnie... - uśmiechnął się smętnie. - Trochę się zmieniłem, nieprawdaż? - Wszyscy się zmieniamy - rzekłem ostrożnie - czas ni- kogo nie oszczędza. - Owszem, ale czas postępuje delikatnie, nie wspomi-

nając o takim drobiazgu, że wszystkich traktuje sprawie- dliwie, choć niejednakowo. Poza tym nie jest przekupny nie zna się na żartach, serio wykonuje swoje rzemiosło. - Istotnie - przyznałem zaintrygowany takim doborem słów, gdyż od tej strony jednak go nie znałem. Przywitaliśmy się. Posadziłem go w pokoju i zapropo- nowałem najpierw piwo, później wódkę, lecz odmówił. A trochę jednego i drugiego w przeszłości wypiliśmy - Nie rób sobie kłopotu, zaraz wychodzę. - Kłopotu?! - zdumiałem się. - Co ty gadasz?! Od daw- na się nie widzieliśmy a ty.. - Nie trzeba, stary, naprawdę, spieszę się! - przerwał mi stanowczo. Trudno go było przekonać, gdy się przy czymś uparł, toteż usiadłem i dopiero teraz zwróciłem uwagę na zawi- niątko, które trzymał pod pachą. Sądząc po kształcie, mógł mieć w nim książki. Kilka chwil zerkaliśmy na siebie ba- dawczo. Starzy przyjaciele... Najznakomitszy malarz nie powstydziłby się ukazać na swoim płótnie twarzy mojego gościa jako odzwierciedlenia ludzkiej goryczy i smutku - było wyraźnie widoczne, że gorycz i smutek toczą jego duszę niczym robaki jabłko. „Cu- dza dusza - ciemny las" - powiada wielki Dostojewski. Cóż tam cudza, skoro własna jest zagadką. Zastanowiłem się, co doprowadziło tego przeciętnie przystojnego chłopaka do takiego stanu. „Szukajcie kobie- ty, jeśli nie znacie przyczyny" - doradzają znający się na rze- czy Francuzi. I nieraz mają rację. - Andrzej - odezwał się cicho - przyjechałem do ciebie z jedną sprawą. Chcę cię prosić, abyś coś przeczytał. - Z zawiniątka wyjął trzy bruliony i położył na biurku obok maszynopisu. - Zająłeś się powieściopisarstwem? - Nie - odparł zmieszany - W tych zeszytach opisałem dzieje mojego małżeństwa. - Małżeństwa?! - Moje zdumienie ciągle wzrastało. - Opisałeś? To znaczy.. - Proszę cię, przeczytaj - przerwał mi ponownie. - Dzię- ki tobie poznałem dziewczynę, z którą się ożeniłem.

- Zgadza się. Dlaczego... - Andrzej, żadnych pytań! - uciszył mnie znowu i nie- znoszącym sprzeciwu władczym gestem wskazał na swoje bruliony. - W nich znajdziesz odpowiedzi na wszelkie py- tania, jakie chciałbyś mi teraz zadać. A nawet dowiesz się więcej - dodał, wstał i... wyszedł! Tak zwyczajnie, po pro- stu. Niepojęte... Kilka minut siedziałem nieomal zaczarowany i wpatry- wałem się w pusty fotel. Pomyślałem, że rozmawiałem z duchem - lecz bruliony leżące na biurku... Czytałem je do późnej nocy, zapisane maczkiem. Potem mimo zmęczenia nie mogłem zasnąć do rana. Jego wspo- mnienia wydały mi się wręcz nieprawdopodobne, ale... Właśnie, to „ale" - przesławny haczyk, na którym nieraz się ładnie wieszano... Później przeczytałem rękopis jeszcze dwukrotnie, za każdym razem odbierając go inaczej aniże- li podczas pierwszej lektury 10 11 Następnego dnia po śniadaniu wsiadłem do samocho- du i pojechałem do przyjaciela, przeszło dwieście kilome- trów. Wydawca i żona z córką musieli poczekać. II Bardzo długo przygotowywałem rękopis do druku, mia- łem ważniejsze sprawy na głowie, ale po wielu przemyśle- niach i do tej w końcu wróciłem, bo też jest ważna, nawet bardzo - jak samo życie. Podczas redakcji tekstu pozwoliłem sobie na drobne zmiany, czym jednak absolutnie nie naruszyłem przedsta- wionych zdarzeń, a wszystkie fakty i szczegóły są ważne w tej historii. Z pewnych względów zmieniłem imiona i nazwiska postaci - autentyczne zachowałem jedynie swoje własne imię oraz imiona mojej żony i córki (Czytelnik na- potka naszą rodzinę w trzech czy czterech krótkich epizo- dach, co zresztą łatwo odgadnie, po co zatem licha mistyfi- kacja). Wreszcie miejscowość, gdzie w zasadniczej części akcja jest osadzona, opatrzyłem kryptonimem N* * *. Kon- sekwencją tego są też inne niewielkie korekty Uznałem także za stosowne, dla przejrzystości obrazu,

podzielić tekst na rozdziały, nadając im tytuły Również ode mnie pochodzi tytuł całości i dedykacja,- na stronie z dedy- kacją zamieściłem też wiersz Leopolda Staffa, który jest przytoczony w rękopisie, a wydał mi się wyjątkowo odpo- wiedni do tej historii. Trafność doboru tytułów, a szczegól- nie dedykacji z wierszem, pozostawiam ocenie Czytelnika. A oto ta historia... Preludium Już po wszystkim. Niczego nie da się cofnąć, niczego zmienić, drzwi się zatrzasnęły na zawsze. Chociaż jestem bardzo młody, czuję się niby zniedołężniały starzec, u któ- rego tylko patrzeć ostatniego tchnienia. Drżącą ręką kreślę te słowa, ale moja pamięć funkcjonuje znakomicie i nie wygląda na to, żeby w najbliższym czasie jej mechanizmo- wi groził starczy uwiąd. Dziś, 10 marca 1993 roku, w dwudziestą szóstą roczni- cę moich urodzin, postanowiłem rozpocząć pisanie wspo- mnień. Co mnie skłania do tego, żeby drobiazgowo rozpa- miętywać kawałek własnego życia mimo świadomości, iż każda myśl sprawi mi ból? Ból tym bardziej dojmujący al- bowiem na horyzoncie nie będzie widać choćby cienia na- dziei na jego uśmierzenie. Nigdy. Co mi każe wnikać w cią- gle jątrzącą się ranę i poddawać umysł niesamowitym torturom? Jest coś. O tak, jest coś... Minęło nieco ponad cztery i pół roku, odkąd poznałem swoją żonę. Gdyby ktoś mi wówczas przepowiedział moją przyszłość - wyśmiałbym go! Nikt poważny nie wierzy w kabały i podobne bzdury to dobre dla kucharek. I sprzą- taczek. Szaleństwo radości może zostać przyćmione przez głos zdrowego rozsądku, jeżeli ten przestrzega intuicyjnie 12 13 przed czyhającym gdzieś niebezpieczeństwem - a co, jeśli taka obawa w ogóle nie zachodzi?... Doskonale pamiętam, że ów dzień, 22 września 1989 roku, był piękny. Lato dogorywało, spozierając wzrokiem pokonanej i bezsilnej wiedźmy na zbliżającą się jesień, która miała w sobie coś z melancholijnej, romantycznej damy, niewinnej, prześlicznej, budzącej ufność. Każdy mężczyzna

marzy o takiej kobiecie. Każdy. Najpierw dostrzegało się jej oczy - ciemnobrązowe, w elipsowatym otoczeniu długich rzęs tej samej barwy, zwieńczone łagodnymi łukami równie ciemnych brwi - i sięgające ramion faliste blond włosy, a potem całą twarz z wyraźnie zarysowanymi ustami i małym prostym nosem, wreszcie samą figurę. Jeśli o typie urody stanowi jakiś cha- rakterystyczny szczegół, to w tym przypadku był nim do- bór oczu, rzęs, brwi oraz włosów - wyraźny kontrast dający wspaniały efekt, który niczym magnes przyciągał spojrze- nie każdego. Absolutnie każdego. Nie ma ludzi obojętnych na piękno. Taką właśnie ją zobaczyłem na jednej z ulic N* * * - mia- sta, gdzie się urodziłem. Szła z tobą, Andrzeju. Nie znałem jej, ty mi o niej przedtem nie wspominałeś. Przystanąłem na środku chodnika, a wy podeszliście do mnie. - Poznaj, Kasiu - rzekłeś - ostatnią nadzieję polskiej elektroniki, geniusza, ba, czarodzieja w tej dziedzinie. Gdy się przedstawiłem, wymieniła swoje imię i nazwi- sko i dodała: - Jestem tylko skromną nauczycielką, polonistką. -I ja jestem skromnym elektronikiem - pospieszyłem z zapewnieniem. - Andrzej lubi przesadzać, powinien ra- czej zająć się ogrodnictwem. - Kto wie - rozweseliła się. - Raz mi powiedział, że istot- nie jesteś wyjątkowo zdolnym elektronikiem. Geniusz, czarodziej - to naprawdę brzmi frapująco. Z wdzięcznością na ciebie zerknąłem i zwiesiłem gło- wę, po czym zmieniłem temat. Prawdę mówiąc, nie lubi- łem skupiać na sobie czyjejś uwagi, czułem się wtedy jak bezbronna tarcza strzelnicza. Wkrótce nas pożegnałeś; powiedziałeś, że spieszysz się do domu, bo wybierasz się z żoną na ważną uroczystość rodzinną. Zostaliśmy we dwoje - ona i ja. Katarzyna Anna Romanowska, istota tak piekielnie powabna, eteryczne zjawisko, którego urody nie oddadzą najpiękniejsze słowa największego poety Była dziełem sztu- ki, co miałem sobie stopniowo uzmysławiać - oczywiście w chwilach, gdy namiętność spychała rozum do podrzęd-

nej roli, wysysając jednak z niego całe natchnienie, które często sprawia, że nawet pospolite kamienie nabierają bla- sku marmuru. Rozmawiając, ruszyliśmy niespiesznie. W ogóle nie do- strzegałem przechodniów spieszących w różne strony, tyl- ko ją. Szedłem jak naelektryzowany. Z każdym krokiem urzekała mnie coraz bardziej. Na placu Wolności wskazała na trzypiętrowy budynek z czerwonej cegły mieściła się w nim szkoła podstawowa. - Tam pracuję - oznajmiła. - Ja w Eltronie na Dworcowej. - Konstruktor elektronik to z pewnością atrakcyjny zawód. - To moja krew. - Dosadnie powiedziane. Zdaje się, że elektronika jest sil- nikiem dzisiejszego świata. A w jakim kierunku jedziemy? Czy do przodu? - dorzuciła, ukazując biel ładnych zębów 14 15 Wzajemna miłość od pierwszego wejrzenia - tak chyba zwykło się określać podobne historie, zdarzające się nie częściej niż raz na sto lat. Szczerze powiedziawszy dopiero dzięki Kasi zacząłem poznawać moce i niemoce czarodziej - skiego świata miłości - te nieznane mi dotąd zupełnie drże- nia serca, ściski krtani, galopujące częstotliwości pulsu, niecierpliwe spojrzenia na zegarek, uroki oczekiwań i tę- sknoty.. Wprost niesamowite rzeczy Niezwykłe. Czy Ka- tarzyna była ze mną, czy nie - czułem, że żyję naprawdę prawdziwie. Czego więcej mogłem oczekiwać od życia? Najmniejsze pragnienie pachniałoby grzechem. Dwa miesiące później zdarzyło się nieszczęście. Los jak- by mi pokazał swoje drwiące oblicze na przekór temu, że wcześniej tak mocno się uśmiechnął - zostałem poważnie ranny w katastrofie autobusowej, co okupiłem długim po- bytem najpierw w szpitalu (przeszedłem dwie operacje le- wej nogi, pierwsza się nie udała), następnie w domu. Prze- kląłem tę służbową podróż do dzierżoniowskiej Diory Kasia też się nie cieszyła. Jezu, obawiałem się, że odejdzie. Nic podobnego, przeciwnie. Często mnie odwiedzała, w dodat- ku zaczęła pisywać... listy Najnormalniejsze w świecie li-

sty które zostawiała mi podczas kolejnych spotkań na po- żegnanie. Chryste, co za listy! Rozkosz w umyśle. Pierwszy liczył dwanaście stron - barwny, soczysty tryskał spomiędzy wier- szy subtelną erotyką i przyprawiał moją wyobraźnię o fan- tastyczne wizje. Doświadczałem na własnej skórze siły sło- wa pisanego - jakby powiedział marny poeta. Niesamowite. Do tej pory nie miałem najmniejszego pojęcia, że zwyczaj- ne wyrazy pisane przez zwyczajną dziewczynę mogą tak namieszać w moim „elektronowym" mózgu. Od tego mo- mentu zacząłem sobie zdawać sprawę, jaki ze mnie kapu- ściany głąb, gdy idzie o wszystko, co się nie wiązało z elek- troniką, moją arcypasją od młodych lat. Już w drugiej kla- sie podstawówki (do szkoły poszedłem rok wcześniej!) wiedziałem na przykład, czym się wsławił Guglielmo Mar- coni (a w następnej klasie sam zmajstrowałem owo urzą- dzenie, grało jak diabli, z czego najwięcej zadowolony był mój ojciec, gdyż mógł niemal bez zakłóceń - znalazłem bowiem sposób na rządowe zagłuszarki - słuchać Wolnej Europy). Literatura, poezja, malarstwo, muzyka poważna - to czarna magia, o której niewiele wiedziałem. Flaubert, Staff, Goya, Mozart? Czy wynaleźli bądź skonstruowali chociaż- by kawałek prostego drutu?... Nie słyszałem. Polonistka (studiowała zaocznie na WSP) - wyjątkowo ładnie trafiłem! No, ale oczywiście musiałem sobie radzić z korespondencją. Wątpię, że Kasia skakałaby z radości, stwierdziwszy że mój stosunek do polskiej ortografii ma się podobnie jak moje podejście do karaluchów. Gdyby ję- zyk miłości dało się wyrazić zapisem cyfrowym, tworzył- bym z szybkością komputera, mojego starego kumpla. Za każdym razem rozpaczliwie poszukiwałem słów, któ- re choć z grubsza współbrzmiałyby z jej słowami, lecz mój wysiłek zawsze dawał ten sam efekt - jakbym piękną, je- dwabną tkaninę przetykał grubym sznurkiem. Więc krok po kroku, w pocie czoła kleciłem krótkie listy, podejrzliwie przyglądałem się każdemu wyrazowi, w którym siedziało jakieś „rz", „ż", „ó", „u", nie wspominając bardziej skom- plikowanych historii w stylu opromienionego sławą zdan-

ka: „Szedł bez most przez czapki", i drżałem w niepewno- 16 17 ści, czy aby Kasia nie ma dość moich wypocin. Nie zrażała się jednak, że kurczowo trzymam się ziemi, podczas gdy sama lekko wzbijała się w przestworza, zwiewnie lawiru- jąc pośród deszczu słów. Świadomość, że pisała je wyłącz- nie do mnie, że ja byłem jej muzą (słuchaj, Andrzeju, czy to właściwe określenie w moim przypadku?) budziła we mnie cudowne uczucia, dziecięco cudowne. 10 marca 1990 roku, w moje urodziny, kiedy wreszcie całkowicie się wylizałem z choroby Kasia sprawiła mi wspa- niały prezent - ofiarowała mi swoje dziewictwo. Poznałem pełny smak i zapach kobiety stałem się prawdziwym męż- czyzną. A w kwietniu doznałem kolejnego wstrząsu. - Adam, czy chciałbyś zostać moim mężem? Tylko ostatni osioł by się nie zgodził. Przytuliła się do mnie żarliwie, jakby chciała wniknąć w moje ciało, i zapy- tała, czy zawsze będę ją kochać. Przestać ją kochać? To było absolutnie wykluczone. Absolutnie! - Aż do śmierci - zapewniłem. - A ty? - Aż do śmierci. I jeden dzień dłużej. A potem już całą wieczność. - Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. - Ani ja. Chcę, abyś zawsze pamiętał, że tkwisz w naj- drobniejszej cząstce mojej duszy jestem tobą przesiąknię- ta. Zawładnąłeś moimi myślami, bo zawsze są przy tobie, gdziekolwiek się znajduję, cokolwiek robię. Żyjesz we mnie... - Chciałbym ci powiedzieć to samo... - Coś tak roman- tycznego mógł wyklepać jedynie Adam Gliński, czyli ja. Czasem się zastanawiałem, jakby w podobnej sytuacji postąpił Mickiewicz, ten nasz wieszcz; pewno natychmiast by zawtórował „Dziadami", a jeśliby dziewczyna nie ze- mdlała, dorzuciłby „Pana Tadeusza" czy inny poemat. Ale Kasia wykazywała wielką tolerancję w tym względzie i na- wet gdybym wymawiając słowa opuszczał co drugą głoskę, widziałaby we mnie uosobienie wszelkich męskich cnót, wręcz księcia z bajki na białym rumaku. Tak mi się wyda-

wało, tak mi dawała do zrozumienia. Doprawdy nie mo- głem pojąć, czym ją oczarowałem, w żaden sposób nie moż- na było tego wyliczyć czy zmierzyć. - Adam, niech nasze uczucia chronią nas od wszelkich złych mocy. - Zawsze. - Zawsze. Ślub wyznaczyliśmy na 23 czerwca 1990 roku. Hm, li- terka „r" w nazwie miesiąca widniała jak byk, więc wszyst- ko było na dobrej drodze... 18 19 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1. Państwo Glińscy i państwo Romanowscy. Mieszkałem z rodzicami w lokatorskim M-4 na Błoniu, jednej ze starszych dzielnic N***, czterystutysięcznego miasta nad rzeką B**ą. Dopóki była z nami moja siostra Ula, starsza ode mnie o pięć lat, dopóty odczuwałem cia- snotę, lecz gdy wyszła za mąż i wyprowadziła się do Pozna- nia - odetchnąłem i czym prędzej się przeniosłem z całym moim kramem do pokoju po niej, ubiegając mamę, która od dość dawna ostrzyła sobie na niego zęby, albowiem chcia- ła urządzić w nim salonik, gdzie pragnęła przyjmować swoje przyjaciółki dewotki. Salonik w spółdzielczym M-4! Trze- ba mieć coś z głową... Skrzyżowanie panny Marple z powieści Agaty Christie z jakąś instytucj ą charytatywną oddawałoby z grubsza cha- rakter mojej mamy-kobiety lat pięćdziesięciu pięciu, drob- nej budowy o siwawych włosach i łagodnym, ale badaw- czym spojrzeniu. W przeciwieństwie do przyjaciółek, jakimi się otaczała, była wzorową katoliczką, ponadto ak- tywną członkinią rozmaitych parafialnych ciał. Jeżeli byli na świecie ludzie świętsi aniżeli sam papież, to moja mama mogłaby stanąć do wyborów o prezesurę tej zbiorowości. Nie byłaby bez szans, a jeśliby wygrała, jak z bicza trzasł rozprawiłaby się z całą tą wyborczą demokra-

cją i wprowadziła rządy totalitarne głaskającej ręki. „Ce- linko, gdybyś kroczyła parę minut przed historią, to już by cię zabili" - powiedział kiedyś do niej ojciec. Kiedy się jej słuchało, można było osłupieć z podziwu - skąd w tak niepozornej, wątłej kobiecie tyle siły do dźwi- gania problemów całej ziemskiej populacji, a już na pewno całej naszej parafii ze szczególnym uwzględnieniem mrów- kowca, w którym mieszkaliśmy i dwóch sąsiednich. Oraz pobliskiego nocnego lokalu Kaskada. Pierwsze pytanie mamy dotyczące Kasi śmiało mogło- by zostać wygłoszone w kościołach całej Polski jako przy- kład dla matek, które pod groźbą ekskomuniki miałyby stawiać je własnym dzieciom, gdy te sprowadzą do rodzin- nego domu swoją sympatię. Było bowiem arcy-arcy-arcyw- zorcowe: - Adasiu, czy Kasia chodzi co niedziela na mszę świętą? Kompletnie bez sensu. Jakby uważała za rzecz oczywi- stą, że moja dziewczyna powinna być wyznania rzymsko- katolickiego i jakby w takim przypadku rozumiało się samo przez się, iż tam, gdzie się spotyka dwoje katolików płci odmiennej, żaden grzech nie ma prawa się zrodzić. A te konfesjonały w świątyniach i te tłumy walące do nich przy- naj mniej dwa razy w roku jak na mecz Polska - Anglia 3:0? W każdym razie jedno rzuciło mi się w oczy natychmiast - w odróżnieniu od ojca mama zachowywała wobec mojej dziewczyny dystans niczym wobec osoby zakażonej zaraź- liwą chorobą, wyczuwałem to doskonale. Kiedy przy okazji napomknąłem, że Kasia ma w rodzinie księdza, co było prawdą, przyjęła to z wielką radością i bardziej się otworzy- ła na przyszłą synową, chociaż do otwartości ojca jeszcze 20 21 troszeczkę brakowało (mniej więcej jak stąd do końca ni- niejszego rękopisu, którego w tej chwili nie widzę). O ile mama była święcie przekonana, że wiara przenosi góry, o tyle ojciec musiałby ten cud natury najpierw zoba- czyć na własne oczy Liczył sześćdziesiątkę, ale wyglądał młodziej - słusznej postury trzymał się prościej niż eme- rytowany pułkownik, a w kącikach jego ust zawsze czaił

się ironiczny, bardzo łatwo rozkwitający półuśmieszek. Bujne i szpakowate włosy przydawały mu atrakcyjności. Ojciec kroczył przez życie według recepty, jaką każdy psychiatra przepisałby swojemu pacjentowi - patrzył na świat zawsze otwarcie, z uniesionym czołem, a w żartach, choćby czyimś kosztem, często widział lek na mnóstwo bolączek. Jego dewiza nie była wyszukana - wszystko jest względne, jedyny kłopot polega na konieczności błyskawicz- nego przystosowania mentalności do aktualnej sytuacji. Ze swoją przekorną duszą nie dałby się zamknąć w żad- nej klatce partyjnej, toteż ani nie należał do partii komuni- stycznej, ani, po czerwcu 1989 roku, nie wstąpił do którejś z solidarnościowym rodowodem. Twierdził, że PZPR ga- dała do rzeczy, partie solidarnościowe też gadają do rzeczy, więc coś tu nie gra, bo jednym i drugim nic nie wychodzi. Wolał spokojnie i uczciwie robić swoje, czyli pracować; był naczelnikiem stacji PKP N*** Zachód. I o lokomotywach oczywiście wiedział wszystko. Próby wyprowadzenia ojca z równowagi zaliczały się do zabiegów niemal beznadziejnych, aczkolwiek mama mo- gła się pochwalić nielicznymi sukcesami w tej materii. Kie- dy ojciec chciał się mamie odkuć, zaczynał wychwalać świadków Jehowy co przy okazji ujawniało daleko idącą tolerancję mamy w sprawach wyznaniowych, równą takiej, jaką na przykład przejawiał ogrodnik w stosunku do chwa- stów. Pamiętam, że z mamą znajdowałem wspólny język jak głuchy z niewidomym, natomiast z ojcem zawsze się doga- dałem - zwykle wystarczało jedno spojrzenie, jeden gest, byśmy wiedzieli, o co nam idzie. Poznawszy Kasię, rzekł do mnie po męsku: - Stary tylko jej nie strać! Ona jest warta całego życia. Wierz mi, Adamie, znam się nieco na kobietach. To rozumiałem. Nawet mi zaimponował swoimi słowa- mi. A nie: „Czy Kasia chodzi co niedziela na mszę świętą"! Mamę zawsze musiało coś trapić, to był jej żywioł, gdy- by nagle zabrakło zmartwień, zaczęłaby je wymyślać. Raz zapytała: - Adasiu, a gdzie poznałeś Kasię?

- Na ulicy. - Na... uuulicy?! - Uniosła brwi niemal do sufitu i za- stygła. - Celinko, co ci się stało? - zapytał z humorem ojciec. - Jesteś przerażona? -No... - Sądzisz, że jeśliby poderwał ją w kościele, byłoby bar- dziej przyzwoicie? - Och! - obruszyła się. - Ty nieraz jak coś powiesz, Ka- rolu, to nie wiadomo, czego chcesz. - Pamiętasz, jak myśmy się poznali? - Ojciec przybrał chytrą minę. - Pamiętam - rozmarzyła się mama. - Dlaczego mam nie pamiętać? Takie rzeczy się pamięta. W restauracji. - Taa, w restauracji... - sarknął z zacięciem. - Rzekł- bym, że wprzykolejowej spelunie, gdzie czuło się przyj em- 22 23 ny zapach kwaśnego piwa, moczu i rzygowin, a za ścianą dziwki harcowały w najlepsze. W poczekalni była lodow- nia, na dworze zawieja, pociąg się spóźniał, więc przyszłaś się ogrzać. Od razu spostrzegłem ładną panienkę, wcho- dzącą do tej oazy rozpusty.. Mama zatrzepotała rzęsami niczym serwetkami przy odkurzaniu i oblała się purpurą - jedynym kolorem, który naprawdę ceniła. - No i popatrz - ciągnął ojciec - jaką jesteś porządną i bogobojną niewiastą. Na upartego można by się nawet do ciebie modlić. - O słodka godzino, te twoje pomysły! - Nie widzę w nich nic zdrożnego. Przecież wszyscy świę- ci wywodzą się z prostego ludu - odrzekł ojciec. „O słodka godzino" - to było jej ulubione powiedzonko na wszelkie okazje. Miało czarodziejską moc, gdyż jakimś cudem działało na zasadzie termostatu, regulowała nim bowiem momenty radosne i ponure, nie wspominając o całej gamie odcieni. A oto inny obrazek z życia moich rodziców. Pod koniec lutego, parę miesięcy przed ślubem, zadzwoniła Kasia - od

dwóch dni była służbowo w Warszawie, gdzie mieszkała u swojej ciotki. Zapytała, czy przyjechałbym po nią, bo zła- pała grypę. Ba! Pofrunąłbym. Zresztą nie wypadałoby od- mówić, ponieważ wcześniej zostawiła mi swojego fiata rit- mo, bym usunął w wozie jakąś usterkę, co oczywiście zrobiłem. Nim wsiadłem do samochodu, musiałem swoje odcier- pieć przy obiedzie, to znaczy wysłuchać litanii przestróg i biadoleń mamy, żebym jechał wolno i ostrożnie, bo śli- sko, tyle tych wypadków.. Pojechałem. (Nawiasem mówiąc, 24 Kasia istotnie nie czuła się najlepiej, przez parę następnych dni nie wstawała z łóżka. Zażartowałem sobie, że grypa zmogła ją pod dachem ciotki lekarki.) Kiedy o drugiej w nocy wróciłem do domu, zastałem mamę w kuchni; siedziała przy stole, w ręku trzymała modlitewnik. - O słodka godzino, Adasiu, jesteś! - zawołała, odłożyła książeczkę i odetchnęła. - Co się stało?! - zaniepokoiłem się. - Coś z tatą? - Nie, nie, coś z mamą - mruknął zaspany ojciec, który wyłonił się z sypialni obudzony przez swoj ą wątrobę (druga w nocy to żelazna godzina wątrobiarzy). - Trochę się... martwiłam, że tak długo cię nie ma - po- wiedziała do mnie, spoglądając kwaśno na ojca, zatrzymu- jącego się przy drzwiach łazienki. - Celinko - zapytał ze swadą - wyjaśnij mi, jak właści- wie jest z tym całym klimakterium? - Z czym?! O czym ty pleciesz, co za klimakterium... - Lata przejściowe, Celinko. - Wiem, co to jest klimakterium! - rzekła z pasją, zer- kając na mnie z zakłopotaniem. - Jasne, jasne - pomrukiwał ojciec - zatem wyjaśnij mi tę kwestię, gdyż właśnie zacząłem się zastanawiać, czy to normalne... - Klimakterium jest normalne, Karolu, zapewniam cię! -wycedziła z zacięciem kobiety broniącej swojej godności przed splugawieniem. - ...czy to normalne - ciągnął spokojnie ojciec - że lata przejściowe może również cechować brak logiki?

Mama się zapowietrzyła. - Jakiej logiki?! Co ty pleciesz? - Przy obiedzie pouczałaś namolnie Adama, żeby tylko 25 jechał wolniutko i ostrożnie, pilnie wypatrywał, czy stoją znaki drogowe i czy jezdnie są dobrze posypane, a teraz masz pretensje, że tak długo to trwało! Wytłumacz mi, Celinko, po jakiemu właściwie rozumujesz. - Puścił do mnie oko i zniknął w łazience. - Tata wstał lewą nogą, Adasiu - szepnęła mama tonem, jakby powierzała mi sekret, a głośniej zapytała: - Czy Ka- sia mocno chora? - Kilka dni musi poleżeć - odrzekłem. - Karolku! Pamiętasz, Ulka też raz miała grypę i... - Celinko! Psia mać, idź spać! Tak wyglądał jeden z sukcesów mojej mamy w pożyciu z ojcem. Z kolei w kwietniu, krótko po tym, jak oznajmi- łem o zamiarze pożegnania się z kawalerskim stanem, usły- szałem przypadkowo następującą rozmowę (widać byli przekonani, że zapadłem w poobiednią drzemkę, gdy tym- czasem leżałem w pokoju na tapczanie i w błogim usposo- bieniu popuszczałem wodze wyobraźni, gdzie we wspania- łych barwach malowało się moje życie u boku Kasi w naszym - a właściwie w jej - własnościowym M- 5 na Baj - ce, jednym z ładniejszych osiedli N* * *): - Karolu, nie uważasz, że Adaś mógłby jeszcze pocze- kać ze ślubem? - Poczekać?! - Ojca zatkało. - Na kogo? Na atrakcyjną emerytkę? Czyżbyś liczyła czas według lat przestępnych? O co znowu ci chodzi? - Och, ty się niczym nie martwisz! Najlepiej. Chciała- bym się nie martwić. - Chciałabyś? Muszę się wybrać do laryngologa. - Adaś przecież długo chorował. Czy oni dobrze się po- znali? - Bardzo dobrze. Ciekawe, że kiedy Ula wychodziła za mąż za komunistę, nie biadoliłaś tyle. - Jakiego tam komunistę? Marek wyznał mi w sekrecie, że po cichu chodzi do kościoła.

- Po cichu... Chyba łapać myszy To czemu teraz, gdy komuna padła, nie chodzi, co? Tobie można wmówić każ- dą brednię. - Ulka potwierdziła! - Potwierdziła... Oto skutki twojego wychowywania dzieci. Tak to bywa, gdy na siłę chce się kogoś ukształto- wać na swoją modłę. Od pewnego wieku każdy ma prawo sam decydować o swoim losie, nigdy nie mogłaś tego zro- zumieć. - Ale Agnieszkę ochrzcili! - To się zgadza, w innej parafii. Powiedz szczerze, do czego dzisiaj zmierzasz? - No... się martwię. -Się martwisz!... Taa, wydajności nie można ci odmó- wić. Wiesz, powinnaś się zapisać do rządzącej partii... Co teraz mamyu steru?... A, nieważne, to kalejdoskop. Daliby ci okienko w telewizji, możliwe, że w Wiadomościach o wpół do ósmej, i już samym swoim wyglądem budziłabyś pełną wiarygodność, a co dopiero, gdybyś się odezwała. [ tobie bym wierzył, bo im nie wierzę, że się martwią. Lecz dość żartów! - podniósł głos. - Sądzisz, że Kasia nie będzie dobrą żoną dla Adama?... Zdaje się, że gorąco pragnęłaś katoliczki na synową. - No... różni są katolicy - Zwłaszcza gdy popatrzeć na twoje przyjaciółki bigotki. -Bigotki?! 26 27 - Ktoś, kto chodzi codziennie do kościoła i co dwa tygo- dnie do spowiedzi, nie jest normalny - O słodka godzino! Ładne herezje głosisz, ty bezbożniku! - Co, u diabła, w Kasi ci się nie podoba, hę? -Nic. - Nic?! To znaczy? - Och... Jeśli muszą się pobrać?... Ciąża. - Ciąża... Nie pogniewam się, jeżeli będę miał wnuka choć- by tydzień po ich ślubie. No, może być i druga wnuczka. -No wiesz?! Wstyd! Nie mogłabym spojrzeć w oczy na- szemu proboszczowi i ludziom!

- Twoje zasługi dla parafii są przeogromne, więc nawet gdyby Kasia urodziła w dniu własnego ślubu, proboszcz oczy by przymknął i nie musiałabyś mu w nie patrzeć. A swoim przyjaciółkom wyjaśniłabyś z radosną miną, że synowa powiła ekspresowego wcześniaka, mały cud natury. Tobie by uwierzyły Zresztą dla ciebie jedno strapienie posiada moc całego pudełka kremu nivea na twarz. Dawno zrozu- miałem, dlaczego obojętnie mijasz drogerie. - Z tobą trudno poważnie rozmawiać! Usłyszałem, że mama uderzyła pięścią w stół. Nie do- wierzałem. Doniosłość tego wydarzenia w naszej rodzinie można by jedynie porównać z oberwaniem się sufitu. - Pamiętasz, Celinko, opierałaś mi się cały rok, nim cię wziąłem. Mama zaczęła chrząkać. - A gdy posmakowałaś - ciągnął ojciec - z łóżka nie moż- na cię było wydostać. Widzisz? Ładnie się przed ślubem tarzałaś w grzechu. Kiedy sobie poużywałaś, postanowiłaś zostać strażniczką moralności. Dobrze, że ci karabinu nie dali, bo parafię byś mocno przetrzebiła. - Już przestań, przestań... - Daj mi święty spokój, Celinko! - odezwał się ojciec donośniej szym głosem. - No i odczep się wreszcie od Kasi. Ile można? Podobno gdy przeszłaś na emeryturę, twoje koleżanki z biura tak potężnie odetchnęły że cały budynek się rozleciał. Z pozoru wyglądało, że mama stawiała się ojcu niczym pinezka kciukowi, ale w gruncie rzeczy szanowali się i da- rzyli uczuciem, przynajmniej stosownym do ich wieku. Cóż, sceny jak w każdej porządnej rodzinie, gdzie patento- wana troskliwość matki ściera się z chłodnym, pragmatycz- nym spojrzeniem ojca. Wiele lat temu ojciec zmienił po- glądy - z katolika stał się ateistą; gruntownie przetrząsnął swoje życie i doszedł do wniosku, że tak będzie uczciwiej wobec samego siebie. Po tym fakcie mama przez miesiąc się do niego nie odzywała. Przypadkiem dowiedziałem się, że zamówiła mszę w intencji nawrócenia męża na katoli- cyzm - nie poskutkowało. Swoją drogą, nie mogłem zrozumieć tej mojej mamy.

Powinna być zadowolona, że będzie miała tak śliczną sy- nową, piekielnie inteligentną i dość zamożną. No i kato- liczkę, praktykującą podobnie jak ja, czyli od święta. Na- prawdę powinna się tylko cieszyć. A ona się martwiła. Żywioł jest żywiołem - powiedziałem sobie w końcu - ta- kim kotłem, w którym wiecznie kipi, gdyż ognia sam dia- beł pilnuje. Na szczęście mój pokój, cały ten elektroniczny kram, spełniał dodatkowo pożyteczną funkcję - chronił mnie od fanaberii mojej mamy Pieczę nad tą oazą spokoju sprawo- wał robot. Na pomysł jego skonstruowania wpadłem w po- łowie 1989 roku. Do chwili poznania Kasi udało mi się zbu- 28 29 dować metalowy szkielet wielkości dorosłego człowieka. Mój twór miał chodzić, mówić oraz... myśleć. To ostatnie - wyposażenie robota w intelekt - zaliczało się do zadań arcytrudnych, a nawet, jak na ówczesny poziom wiedzy na- ukowej na świecie (i jak widać, niestety także dzisiejszy), niemożliwych do stworzenia w zminiaturyzowanej posta- ci. Sztuczny mózg posiadałby kubaturę paru kamienic. Lecz od czego ludzki mózg, najbardziej wyrafinowany kompu- ter świata! Moja dewiza brzmiała jasno - wszystko jest kwestią czasu. Do 20 czerwca 1990 roku wykonałem me- chanizm napędowy robota oraz urządzenie mówiące. Dzię- ki szalonej, wspaniałej miłości do Kasi pracowało mi się przyjemniej, rzekłbym, iż ona dodawała mi skrzydeł tak wielkich jak skrzydła kondora... Kasia mieszkała ze starszą o trzy lata siostrą i rodzica- mi w ładnej willi na Osowej Górze, przedmieściu N* * *. Jej ojciec, pan Mirek, korpulentny pięćdziesięciolatek średnie- go wzrostu, z resztkami jasnych włosów wokół tyłu głowy, wydatnymi brwiami i orlim nosem, był człowiekiem po- godnym, ujmował bezpośredniością. Pracował w oddziale Narodowego Banku Polskiego, kierował wydziałem kredy- tów. Ponadto miał swoją wielką pasję - myślistwo,- mógł o niej rozprawiać godzinami. Uwielbiał też literaturę, mu- zykę i politykę. Polubiłem go od razu, zawsze chętnie ze mną rozmawiał, żywo interesował się moją pracą. Szybko

wyczułem, że także przypadłem mu do gustu. Trochę inaczej rzecz się przedstawiała z jego żoną Zo- fią, skrzypaczką Filharmonii N***skiej. Była kobietą ele- gancką, szczupłą, o ładnej - mimo czterdziestu dziewięciu lat - figurze, przyjemnym wyrazie twarzy i czarnych, bez 30 wątpienia farbowanych włosach, które zawsze wyglądały tak, jakby dopiero co dotykał je grzebień wziętego fryzjera. Niestety, nie budziła mojej sympatii. Pozowała na wy- niosłą wieżę,- by ją zdobyć, należało się wspinać po stro- mych schodach. Zmienność nastroju regulowała chyba kursami wiatru, bynajmniej nie zefiru, bo ani razu nie do- tarłem na szczyt, mój sukces kończył się w połowie przed- sięwzięcia. Owszem, zawsze niezwykle uprzejma, ale ra- czej urzędowo. Uśmiech trzeba było u niej kupować - bardzo wysoko go wyceniła, wydawało mi się, że na mnie, z sobie znanych powodów, nałożyła dodatkowo słoną akcyzę. Nie do ujarzmienia - stwierdziłem po którymś podej- ściu i przestałem zabiegać o względy pani Zofii, przecież nie z nią miałem mieszkać. Słyszałem od Marka, mojego szwagra, że wizytacje teściowych przyjemnie się przecze- kuje na przykład w piwiarni (wierzyłem mu i szczerze współczułem; gdyby przede mną teściowa przy każdym spotkaniu próbowała z przekonaniem nawiedzonej wieszcz- ki roztaczać barwną wizję piekła, to załatwiłbym ją dyplo- matycznie, traktując jako persona non grata). Możewisto- cie pani Romanowska mi sprzyjała, lecz ja przez pryzmat jej osobowości po prostu tego nie dostrzegałem. Gdy na początku maja moi rodzice wybrali się z wizytą do rodziców Kasi, zostali przyjęci z całą serdecznością. Pa- nowie szybko znaleźli wspólny język, wcale nie przy kie- liszku, choć często do niego zaglądali, natomiast panie były bardziej powściągliwe w uzewnętrznianiu swoich odczuć. Ale stopniowo się dogadywały Kiedy moja mama niejako oficjalnie się dowiedziała, że ślubu udzieli nam brat pani Romanowskiej, ksiądz Sylwester Kowalik, liczący lat pięć- 31 dziesiąt sześć proboszcz niedużej parafii w Szamocinie w Wielkopolsce, wręcz się rozanieliła.

Kasię i mnie szybko zaczęło denerwować to widowisko, toteż poszliśmy do jej pokoju kochać się. Nasi rodzice nie stanowili dotąd tematu naszej głębszej rozmowy podob- nie jak siostra Kasi, Jola, kobieta ładna, niezamężna, która od kilku lat chorowała na schizofrenię. Rozdział 2. Wypadek. Trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby w przeddzień własnego ślubu pojawić się w pracy jak gdyby nigdy nic i spokojnie robić swoje. Ale dla mnie praca to była po pro- stu praca, żaden tam katorżniczy przymus czy słodkie le- nistwo, podczas którego mózg tępieje na jałowych obrotach. Kompleks Zakładów Radiowych Eltron był położony opodal Dworca Głównego PKP. Wraz z trzema starszymi osobami zajmowałem obszerne, jasne biuro na czwartym piętrze ośmiokondygnacyjnego budynku. Mimo młodego wieku uchodziłem za jednego z najlepszych konstruktorów elektroników w firmie... Prawdę mówiąc - owszem, byłem najlepszy chociaż początkowo miałem tylko dyplom Tech- nikum Elektronicznego, a studia podjąłem zaocznie (od woj- ska się wykręciłem). Chcieli, bym posiadał tytuł inżyniera. Jeżeli w trudzie codziennej harówki nie posunąłem się ani o krok z jakąś twórczą koncepcją, to czułem się niemal jak ostatni nierób, darmozjad, a nawet, mówiąc dosadniej, jak agent konkurencyjnej firmy, kret, mający rozwalić El- tron od środka. Byłem wzorcowym okazem pracoholika. Ten dzień w biurze był dla nas wyjątkowo przyjemny, 32 jeden z najświetniejszych w dziejach firmy, a bezsprzecz- nie w moim życiu. Polał się szampan. Otóż od dawna pra- cowaliśmy nad konstrukcją głowicy odczytującej odtwarza- cza laserowego płyt kompaktowych, który miał wejść w skład najnowszego zestawu, wieży Doskonale pamiętam tę diablo trudną robotę, uwieńczoną sukcesem. Nie korzy- staliśmy z zagranicznych elementów i rozwiązań; wszyst- ko rodzime - wyłącznie mojej koncepcji. Wyniki testów świadczyły o tym, że nasz produkt nie ustępuje głowicom renomowanych firm światowych. To się słyszało na wła-

sne uszy A więc prestiż. I radość. Ostatecznie nie co dzień się zdarzało, żeby dajmy na to kogut dorównał w lataniu sokołowi. Wyobrażałem sobie minę pana Harady przedsta- wiciela japońskiej firmy Sanyo, z którą współpracowali- śmy... („Współpracowaliśmy" - akurat! No, ale moda na wytworne określenie pospolitego handlu panowała i panu- je wszędzie tam, gdzie gadanie przychodzi łatwiej od wytę- żania umysłu.). Złośliwcy prorokowali, że kiedy pan ' Psutemu Harada dowie się o naszym sukcesie, prawdopo- dobnie będzie zmuszony popełnić seppuku. Nasi zwierzchnicy z wyjątkiem mojego bezpośrednie- go szefa Mieczysława Armskiego, dość sceptycznie zapa- trywali się na wynik przedsięwzięcia. Lecz gdy zauważyli, że „dziecię" rzeczywiście się rodzi, to z ich zacierania rąk można by ogrzać cały budynek (przynajmniej byłby z tych facetów konkretny pożytek). Zacząłem się obawiać, czy aby komuś z nich nie wpadnie do głowy pomysł wyznaczenia nam ścisłego terminu w stylu „ 1 maja" albo „22 lipca" - był taki jeden, który kiedyś wyjątkowo się lubował w podob- nych historiach. Na szczęście nie doszło do tego, widocz- nie dopiero po zmianie ustrojowej kraju dowiedział się, że 33 nie od razu Kraków zbudowano; w przeciwnym wypadku nie mógłbym gwarantować wysokiej jakości głowicy A tak ręczyłem własną. Koledzy również Armski, w miły sposób docenili moją pracę. Zaproponowali mianowicie, żebym nazwał zestaw wieżowy, w którym miał się znaleźć odtwarzacz z głowicą mojej konstrukcji. Wcale się nie zastanawiałem, gładko wypaliłem - KATARZYNA. Artyści miewali chimery, kon- struktorzy nie mogli być gorsi. Zresztą i ja byłem artystą nieprzeciętnym w swoim fachu. - Panowie - rzekł Armski uroczyście, wznosząc kieli- szek z szampanem - zdrowie KATARZYNY! Dzięki Ada- mowi będzie przebojem sezonu nie tylko w Polsce. Z wdzięcznością spojrzałem na szefa. Był przystojnym, czterdziestoletnim mężczyzną o szpakowatych włosach. Lubiłem go. Należał do tych pryncypałów, którzy potrafią znaleźć język z podwładnymi i rzadko wygrażają kierowni-

czą pięścią. Nosił się elegancko, zawsze w garniturze, ko- szuli i krawacie. W południe zadzwoniła Kasia. - Cześć, pracusiu! - Głos miała przyjemny, aksamitny - nawet przez telefon. - Cześć! - ucieszyłem się. - Ratuj, złapałam gumę! -O! -Pe. -Peee?! - Po O jest Pe. -A! -Be. - Hmrrr... - odchrząknąłem. - Bardzo sprytnie, Adasiu, a teraz słuchaj... „Bardzo sprytnie" - cała Kasia. Zawsze fantastyczna. Uwielbiała igraszki słowne; zaskakiwała mnie w najrozma- itszych momentach, jeżeli tylko zwietrzyła okazję. Ta „li- terówka" to znowu coś nowego, nie powtarzała się, polotu jej nie brakowało, była jak studnia bez dna. Zazwyczaj da- wała mi w kość, a jeśli już wychodziłem obronną ręką z ta- kich pojedynków, zwykle dzięki przypadkowi. Jak właśnie w czasie tej rozmowy Chrypka po zimnym szampanie mi pomogła. - ...czekam naprzeciwko twojego biurowca - mówiła - i jestem bezradna. Będę szczera: nie mam zamiaru się bru- dzić. Czy widziałeś kobietę wymieniającą koło w samocho- dzie, zwłaszcza na ulicy? Niezłe widowisko, cyrk za darmo. Znalazłbyś pięć minut? - Dziesięć! - Odłożyłem słuchawkę, rzuciłem Armskie- mu, o co chodzi i zbiegłem na dół. Oczekiwała po drugiej stronie, tuż przy kawiarni Mu- zycznej . Najpierw dostrzegało się jej oczy... Co za kontrast! To była jej wizytówka. Lecz tym razem na chwilę mnie za- murowało. Nie przypominałem sobie, bym widział Kasię tak ubraną - miała na sobie czarne pantofle na płaskim ob- casie, czarne pończochy (rajstop nie cierpiała), krótką do kolan białą spódnicę z kilkoma falbankami, czarny, lekki sweterek i wokół szyi biały kołnierz a la richelieu. Czerń

i biel. Potrafiła się ubierać, dobrego smaku nie można było jej odmówić. - Coś ze mną nie w porządku? - zapytała niewinnie. - Ależ! Czarne i białe daje wspaniały efekt. Wyglądasz uroczo. 34 35 - Dziękuję. Czy zakonnicom także mawiasz takie kom- plementy? - dorzuciła z właściwą sobie kokieterią. - Zakonnicom?! - Zgłupiałem. - Zakonnicom... Ach, nie. -Nie? Uniosłem brwi. Przeczuwałem, że zastawia jakąś pu- łapkę. Mimo woli w oknie biurowca na czwartym piętrze dostrzegłem twarz Armskiego; chyba się nam przyglądał. - Na pewno - odrzekłem. - Zatem komplementy masz wyłącznie dla mnie? - Wyłącznie. - Szkoda, że stać cię jedynie na kwieciste pochlebstwa - westchnęła i zaraz dodała: - Głupia jestem, nie? - i roze- śmiała się. Cała Kasia, naprawdę - nic dodać, nic ująć. - Ale tam zobaczysz samo białe - podjęła żartem i wska- zała na czerwonego fiata ritmo. - Suknia ślubna. Właśnie ją odebrałam z wypożyczalni. Nie mogę jej dowieźć do domu. Czyżby zły znak? - Przeciwnie. Podeszliśmy do wozu. - Czy tę suknię sobie upatrzyłaś? - zapytałem, zagląda- jąc do fiata. - Twoja mama sama mi ją doradziła. Bierz się do pracy Zabrałem się do wymiany przedniego lewego koła. Sie- dział w nim gwóźdź. - Kasiu... - Spojrzałem na nią. Odwróciła wzrok od biu- rowca. - Tarcza bębna hamulcowego jest pęknięta i z cy- linderka płyn wycieka. Trzeba wymienić obie rzeczy - Teraz? Nie żartuj. Dojadę do domu... - Płacuj, płacuj, Adam, gałb ci sam wyłośnie! - usłysza- łem nagle za plecami. Była to jedna z przyjaciółek Kasi, czar- 36

nowłosa Irena Bertańska, pracująca z nią w tej samej szko- le jako sekretarka. Ze względu na wadę wymowy ( „ł" za- miast „r") nie mogła być nauczycielką, nad czym ubolewa- ła. Miała dwadzieścia trzy lata, a wyglądała niczym apetyczny pączek - pulchniutka, niziutka i rumianiutka. Można by ją było zjeść ze smakiem. Ponadto plotkara naj- większego kalibru, mimo że język miała tylko troszeczkę dłuższy od chodnika, na którym stała. - Cześć, Irenko - rzuciłem, nie przerywając pracy Nie dosłyszała, gdyż dzieliła się „intełesującą" nowinką. Zaczy- nała zwykle od mianownika, kończyła wołaczem. Upora- łem się z wymianą koła w tym samym momencie, co ona z odmianą nowinki przez przypadki. - Będziesz miała dobłego męża - zauważyła. - Płędko sobie poładził z kołem. Ale po ślubie trzymaj go kłótko na smyczy. - Zapamiętam. Podwieźć cię, Ireno? - Nie, dziękuję. Do jutła. - Poszła w swoją stronę. - Słyszałeś? Chcesz, żebym cię trzymała na smyczy? -Chciałabyś? - Nie odbijaj piłeczki. No? - Nie sposób się od ciebie urwać. - Miły jesteś - rzekła miękko. - Teraz ty powiedz, czy chciałabyś trzymać mnie na smyczy? - W żadnym razie. - W żadnym razie? Nie chcesz odpowiadać czy trzymać mnie na smyczy? - Widzę, że masz skłonność do komplikowania rzeczy najprostszych-powiedziała rozbawiona, zaglądając mi głę- boko w oczy - Skoro chcesz wiedzieć, odpowiem ci jutro, 37 kiedy podpiszesz pewien cyrograf. Dziękuję za pomoc. - Pocałowała mnie w policzek. - Resztę wyrównam w noc poślubną - dodała frywolnie, usiadła za kierownicą i włą- czyła silnik. - Jedź ostrożnie. - Nie martw się. Aha, przyjemnego wieczoru! I jutro bądź trzeźwy żebyś później nie mówił, że nie wiedziałeś,

co podpisujesz. Pa! Nim zdążyłem otworzyć usta, odjechała, machając ręką na pożegnanie. Wieczór zamierzałem spędzić z przyjaciół- mi, żeby przy wódce pożegnać się z beztroskimi latami mojego kawalerskiego życia. - Śliczna ta twoja... wieża - powiedział Armski, gdy wszedłem do biura. - Wieża?!... Ach, Katarzyna. - Urocza. Gratuluję. - Jest czego, dziękuję. - Przez sekundę odniosłem wra- żenie, że w jego oczach błysnęło coś... coś dlań obcego. (Cho- lera, do dziś widzę ten błysk). - No dobra - westchnął Armski i zwrócił się do pozo- stałych: - A teraz do roboty Japończycy tuż-tuż! Japończycy tuż-tuż - rozmarzyłem się. Krótko przed końcem pracy zadzwonił telefon. Słuchaw- kę podniósł jeden z kolegów; przywołał mnie gestem ręki. - Jakaś kobieta - rzekł. - Nie przedstawiła się. - Gliński - powiedziałem. Po drugiej stronie drutu nikt się nie odezwał, słyszałem sygnał przerwanego połączenia. - Jaki miała głos? - zwróciłem się do kolegi. -Czy ja wiem?... Z pewnością nie należał do twojej Ka- sieńki, ona zawsze się przedstawia. 38 - No to nic ważnego - skwitowałem i odłożyłem słu- chawkę. Parę minut później w przyjemnym nastroju wyszedłem z biura. Nie pojechałem prosto na Błonie, gdyż musiałem załatwić kilka spraw Ruszyłem ulicą Dworcową w stronę centrum handlowego, wstępując tu i ówdzie do sklepu. Na a lei Kościuszki odwiedziłem księgarnię Literacką, w której Kasia również miała przyjaciółkę, Izę Kwasek. Nie dostrzegłem jej na parterze po lewej stronie, gdzie się mieścił dział beletrystyki; poszedłem na piętro. Do lite- ratury powieściowej nadal nie umiałem się uśmiechnąć, choć raz spróbowałem i pobiegłem do znajomej bibliote- karki po coś, co by mnie piorunem i możliwie tanim kosz- tem ustawiło na poziomie Kasi. Potem bibliotekarka paro- krotnie przysyłała mi upomnienia, dopominając się zwrotu