uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 771 398
  • Obserwuję774
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 047

Antoni Marczyński - Swiat w plomieniach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Swiat w plomieniach.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 38 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

Antoni Marczyński ŚWIAT W PŁOMIENIACH Powieść z niedalekiej przyszłości 2013

Spis treści 1 Chmury od zachodu 2 W Berlinie 3 Zdradliwy kufer 4 Mord polityczny 5 Miasto ślepców 6 W szponach Czieriezwyczajki 7 Atak na Warszawę 8 Przez piaski Sahary 9 Jak to na wojence ładnie… 10 Złe wieści 11 Genialny wynalazek 12 Profesor Wood w niewoli niemieckiej 13 Świat w płomieniach Tekst opracowano na podstawie wydania Towarzystwa Wydawniczego “Rój”, Warszawa 1928.

Rozdział I CHMURY OD ZACHODU — Nadzwyczajny dodatek!… — Zamach stanu w Niemczech!… Nadzwyczaaaj… dodaaaa!… — Nadzwyczaaaj dodaaa!… — Walki na ulicach Berlina!… — Dodaaa nadzwyczaaaaj! Okrzyki małych kolporterów zagłuszały wrzaskliwą muzykę ulicy. Zagłuszały kroki przechodniów szurających podeszwami po gładkich płytach chodnika, człapanie zmęczonych szkap dorożkarskich po bruku i przeraźliwą kakofonię automobilowych sygnałów beczących, świszczących, wyjących; stukot motorów, jęki trąbek, ostre głosy dzwonków tramwajowych i nawet rowerowych, to wszystko zdołały zagłuszyć okrzyki gazeciarzy. Zapanowały niepodzielnie nad piekielnym gwarem ożywionej ulicy… — Nadzwyczaaaaj dodaaa! — rozbrzmiewało na wszystkie głosy, na wszystkie tony i sposoby. Alinka Stasicka szła Nowym Światem w stronę Alej Jerozolimskich. Była tak zamyślona, że choć słyszała krzyki kolporterów, nie rozumiała zupełnie ich treści. Dopiero kiedy jakiś większy oberwaniec huknął jej nad uchem: — Berlin w płomieniach! — drgnęła, odwróciła się na pięcie i wyciągnęła dłoń po gazetę. — Dawajże pani prędzej dwadzieścia groszy, bo nie mam czasu — upomniał się o zapłatę sprzedawca dzienników, porwał skwapliwie wręczoną sobie półzłotówkę i pomknął jak strzała, zapominając w zapale o wydaniu reszty. — Przeczytam w domu — zdecydowała Alinka, uważając, że wertowanie dzienników na ulicy nic jest w dobrym tonie… Ale ciekawość zwyciężyła kruche zresztą skrupuły. Z cuchnących jeszcze świeżą farbą drukarską białych płacht gazety wyzierały i nęciły oko nagłówki sensacyjnych telegramów, nagłówki wydrukowane calowymi czcionkami: Pucz monarchistyczny w Niemczech Garnizon w Szpandawie wypowiedział posłuszeństwo rządowi Trzy pułki przeszły na stronę Stahlhelmu Reichswehra łączy się z powstańcami B. następca tronu na czele wojsk przeciwrządowych Alinka potrącana przez przechodniów, skręciła w bok i przystanęła pod ścianą wysokiej kamienicy, tuż u wylotu długiej, ciemnej sieni. Wzrok przykuty potężnym magnesem do elektryzujących tytułów depesz, ześlizgnął się na długie szpalty tłustego druku. Czytała więc z ciekawością: Polska Agencja Telegraficzna donosi: Dzisiejszej nocy garstka nieznanych sprawców zerwała dawne

flagi cesarskie powiewające na gmachach najelegantszych hoteli berlińskich, jak Adlon, Bristol, Esplanade, Kaiserhof, Continental, Palast-Hotel i innych, zniosła je na ulice i spaliła, umieszczając na ich miejscu chorągwie republikańskich Niemiec. Wieść o tych wypadkach rozeszła się lotem błyskawicy po olbrzymim mieście. Około szóstej rano zaczęły się gromadzić tłumy ludzi i pod wodzą oficerów rezerwy ruszyły w stronę centrum miasta, demonstrując głośno na rzecz Hohenzollernów. Policja zachowywała się biernie. Na skrzyżowaniu Friedrichstrasse i Leipziger Strasse przyszło do pierwszego starcia pomiędzy maszerującym oddziałem demonstrantów, a silną bojówką komunistycznych „Rothenfrontkampferów”, którzy nie chcieli dopuścić pochodu do Unter den Linden. Wywiązała się walka, w której komuniści ulegli przewadze monarchistów. Dopiero wówczas ukazał się na wysokości Jägerstrasse większy oddział policji. Koło godziny siódmej pojawiło się nad Berlinem kilkanaście aeroplanów, które szybując tuż nad dachami kamienic, zrzuciły ogromne masy ulotek o treści podburzającej przeciw republikańskiemu rządowi. Było to najwidoczniej umówione hasło do rozpoczęcia ogólnego ataku, gdyż w tym momencie rosnące wciąż tłumy runęły na nieliczne zastępy policjantów. Z okien domów posypały się strzały na… …Alinka przerwała czytanie, popchnięta przez kogoś tak silnie, że się zatoczyła na ścianę kamienicy. Podniosła zdumione oczy i ujrzała tuż przed sobą wysokiego, barczystego mężczyznę, który wypadł z bramy jak bomba, usiłując dotrzymać kroku swemu niskiemu towarzyszowi. Ten niski właśnie potrącił w biegu zaczytaną dziewczynę, nie zadając sobie trudu, by rzucić choć zdawkowe przepraszam. Jego twarzy nie widziała też zupełnie, natomiast zdążyła się przyjrzeć charakterystycznej fizjognomii wyższego. W przelotnym spojrzeniu kobiety, która przechodząc, w ciągu dwóch czy trzech sekund potrafi zaobserwować najdrobniejszy szczegół toalety spacerującej elegantki, jej urody, chodu, postawy, potrafi ponadto ocenić materiał i wykonanie garnituru oraz spamiętać twarze towarzyszących strojnej damie wielbicieli, w tym jednym, wytrenowanym spojrzeniu ogarnęła Alinka sylwetkę wysokiego mężczyzny, jego twarz i ubiór, tak że potrafiłaby go opisać szczegółowo. — I tacy „gentlemani” jeżdżą prywatnymi autami! — mruknęła, widząc, że obydwaj mężczyźni, roztrącając na prawo i lewo tłum przechodniów, dopadli stopnia małej czarnej limuzyny i zniknęli szybko w jej wnętrzu. Jeszcze się drzwiczki za nimi nie zatrzasnęły, kiedy samochód ruszył z miejsca, biorąc od razu szybkie tempo. Wchłonęła go w siebie rzeka pędzących aut, jak wezbrana Wisła wchłania w siebie bez śladu wody małych potoczków. Alinka postanowiła zrezygnować z dalszej lektury dziennika na ulicy. Monarchistyczny pucz w Niemczech nie interesował jej znów do tego stopnia, by miała kontynuować czytanie, narażając się na szturchańce. Zwijała właśnie rozłożoną gazetę, kiedy posłyszała rozdzierający krzyk. — Rany boskie!… Ludzie, ratujcie!… Zamordowano człowieka! — wołała

jakaś niechlujnie odziana kobieta, wypadając z bramy domu, pod którym stała panna Stasicka. Ani się spostrzegła, kiedy garść ludzi zwabionych krzykami wepchnęła ją do sieni. — Zośka!? Co się tak wydzierasz? — zabrzmiał głos stróża kamienicznego. Rozkrzyczana małżonka nie pozostała dłużna w odpowiedzi… — Zapal światło!… Prędzej!… Prędzej!… Koło schodów leży… W ciemnej dotychczas (zapewne ze względu na oszczędność) sieni zabłysły lampki elektryczne. W ich świetle ukazał się w głębi jakiś duży ciemny przedmiot leżący u stóp schodów. Rosnący tłum gapiów przysunął się bliżej i pociągnął ze sobą Alinkę. Posypały się życzliwe, choć nie zawsze najlepsze rady: — Wody przynieść!… — Wody z octem!… — Idź pani z octem!… Doktora wołać… Hej, dozorca, przyprowadźcie doktora, a szybko!… — Może kto z państwa jest lekarzem? — wmieszała się Alinka. Jakiś student medycyny zaczął się przepychać przez tłum. Rozstępowano się przed nim z największym respektem. Co bardziej leciwe niewiasty nakłaniały się wzajemnie do zachowania milczenia, by panu doktorowi nie przeszkadzać i przyczyniały się wydatnie do zwiększenia ogólnej wrzawy. Kiedy po rozpięciu płaszcza oraz kamizelki buchnęła z piersi nieprzytomnego mężczyzny nowa struga krwi, rozległ się krzyk przerażenia. Jakiś robociarz uczuł się powołanym do energicznej interwencji i kapitalną przemową udekorowaną w kwiatki wszystkich gwar podmiejskich i nadwiślańskich skłonił obecne przedstawicielki płci pięknej do stulenia usteczek. — Baby przeklęte!… — zakończył swą inwokację… — Pan doktór nie usłyszy przecież pulsu przy takim wrzasku. — Słusznie… Słusznie — przytakiwały bardziej potulne, nadsłuchując z daleka, czy nie dosłyszą owego pulsu. Pan doktór nadrabiał miną wobec tłumu laików, acz w duchu przyznawał, że nie bardzo wiedział od czego zacząć ratunek. Wypadek ten wykraczał poza granice jego młodej wiedzy… — Tu trzeba by wezwać… — zaczął wśród ogólnej ciszy… — Księdza — podpowiedziała jakaś pobożna jejmość… — Dam ja ci księdza! — warknął robociarz… — Trzeba by zaraz wezwać pogotowie z… — Już wezwałem — przerwał dozorca kamienicy… — I policję… Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w konkretnym wypadku mamy do czynienia ze zbrodnią. — Słyszała pani? Taki młody, a taki już uczony!… — przychlebiała się pani z pieskiem, robiąc oko do pana doktora. Frontową bramę zatrzaśnięto z łoskotem. W pustej sieni zadudniły marsowe kroki dwóch policjantów. Z tą chwilą akcja ratownicza weszła na inne tory. — Proszę się rozejść — padł pierwszy rozkaz. Ale do wykonania nikt się nie kwapił. Tłum rozstąpił się tylko przed przedstawicielami władzy, lecz nie zamierzał tak szybko rezygnować z ciekawego widowiska. Gapiów przybyło nawet, gdy z

przelicznych mieszkań ogromnej kamienicy wysypali się lokatorzy, ich żony, dzieci i służba. Na schodach, ponad ciałem ofiary zbrodniczego napadu utworzyła się taka ciżba, że stare drewniane stopnie poczęły skrzypieć podejrzanie. Alinka stała pod ścianą, w pierwszym szeregu zwartego koliska. Miała przed sobą tylko zgięte w kabłąk plecy jednego z policjantów, który pochylił się nad leżącym i półgłosem konferował z panem doktorem. Stała wstrząśnięta do głębi widokiem kałuży krwi, bezwładnego ciała, przeświadczeniem, że popełniono tu straszną zbrodnię. I nie wiedzieć dlaczego przyszło jej na myśl, że sprawcami mogli być owi dwaj mężczyźni, którzy z tak panicznym pośpiechem wybiegli z tej właśnie sieni, wpadli do czekającej limuzyny i szybko odjechali… Tak… to musieli być oni. Prześlizgując się wzrokiem po obliczach stłoczonej gawiedzi, dostrzegła w pewnej chwili kobietę, która przeciskała się przez tłum lokatorów zebranych na schodach, dążąc wytrwale ku najniższemu stopniowi. W pewnym momencie spojrzenia obu młodych kobiet skrzyżowały się ponad ciałem leżącego i spotkały się ze sobą. Wzrok damy wyrażał dziwny niepokój. Jej zdenerwowanie nie uszło uwagi Alinki, która od kilku minut stała się bardzo podejrzliwa. Strojna dama przedostała się w międzyczasie do pierwszego stopnia schodów i obrzuciła leżącego mężczyznę tak nienawistnym spojrzeniem, że nie można było dłużej wątpić, jakie względem niego żywi uczucia… — To z politycznej — mruknął w tej chwili schylony policjant. — Więc nasz — dorzucił drugi półgłosem. — Tak czy owak, nasz. Od strony ulicy zabrzmiał sygnał pogotowia ratunkowego, a równocześnie z przybyłym lekarzem wkroczył przez bramę komisarz policji z odpowiednią asystą… Zaczęło się od radykalnej ewakuacji niepotrzebnych gapiów. Komisarz spytał głośno, czy ktoś z zebranych nie może dostarczyć jakichkolwiek informacji co do osoby sprawcy, albo czy kto nie był obecny w sieni w chwili napadu. — Ja — rzekła z wielką pewnością siebie pani z pieskiem. Alinka uczula, że serce wali jej młotem. Powiedzieć czy nie — rozważała. Nie przeszkodziło jej to zaobserwować, że strojna dama obrzuca pierwszego zgłaszającego się świadka przenikliwymi spojrzeniami. — Ja pierwsza ujrzałam tego pana — wystąpiła pani stróżowa, choć doświadczony małżonek ostrzegał półgłosem: — Będą cię po sądach włóczyć, głupia. Mało to roboty w domu? — Może jeszcze kto z państwa?… — Ja widziałam dwóch mężczyzn, jak stąd wypadli pędem — zaczęła Alinka głosem drżącym, patrząc jednak śmiało w oczy damy. Otrzymała też od niej takie samo spojrzenie jak ów napadnięty, którym teraz zajęli się prawdziwi lekarze. Tłum gapiów, naciskany przez czterech rosłych policjantów sunął w kierunku bramy, spozierając z zazdrością ku „szczęśliwym” świadkom. Tłum wynosił się niechętnie. Jedna tylko osoba śpieszyła skwapliwie ku wyjściu: owa pani, której dziwne zachowanie rzuciło się w oczy dziewczynie. — Panie komisarzu — wyszeptała Alinka… — Zaraz… Po kolei… Pani zgłosiła się ostatnia. — Panie komisarzu… Mnie się ona wydała bardzo podejrzana. — Kto taki? — Ta dama ze srebrnym lisem. Niech ją pan aresztuje. Ona tak strasznie

spojrzała na mnie, kiedy się zgłosiłam, i na niego także… — Hm… hm… Spojrzała, to jeszcze nie dowód… Hm… Ale postaramy się coś zrobić… — Tu pochylił się do obok stojącego wywiadowcy i szepnął mu słów kilka… — Ze srebrnym lisem — dobiegło uszu dziewczyny. Ubrany po cywilnemu agent ruszył natychmiast w stronę bramy. Potem zaczęły się przesłuchania. Pani z pieskiem nie wiedziała oczywiście nic. Chciała po prostu być jak najdłużej aktorem zdarzenia, lecz doświadczony urzędnik policji poznał szybko, że ma przed sobą klasyczny okaz świadka do wszystkiego, i panią z pieskiem wyprowadzono za bramę, zanotowawszy jej nazwisko uprzednio. Protestowała głośno protestowała jeszcze głośniej jej piskliwa psina, lecz nie zrobiło to wrażenia. — Żyje — odezwał się lekarz, podchodząc do komisarza… - żyje, ale na godziny go liczyć… Zrobiłem, co było można… — Odzyska jeszcze przytomność? Lekarz pogotowia zrobił minę nader sceptyczną. Komisarz przystąpił wobec tego do przesłuchania świadków I od tej chwili wydało się Alince, że jest na jakimś bardzo zajmującym obrazie kinowym, że jest nie tylko widzem, ale aktorem. Jak na filmie, przewijały się przed nią coraz to nowe panoramy, nowe osoby… długa sień, lekarze, nosze, ranny, bandaże, okrwawione obficie skrawki gazy, policjanci, ponura brama, karetka pogotowia, tłumy gapiów, auto, szybka jazda do komisariatu, szereg ulic, jakieś schody, wielka izba skromnie umeblowana, mniej lub więcej zakazane fizjognomie wywiadowców, bokobrody starego urzędnika, dźwięki telefonów, księgi, kałamarz, protokoły, albumy z fotografiami przestępców i pytania, pytania bez końca… Odpowiadała przytomnie, logicznie, nie pozwoliła się ani razu zbić z tropu, nie zmieszała się pod ogniem przenikliwych przeszywających spojrzeń, ale cała ta inkwizycja zaczęła ją mocno męczyć. Były chwile, że żałowała swego wystąpienia. Leżałabym już teraz w łóżku— pomyślała, spojrzawszy na zegarek osadzony w bransoletce. Uzyskała tyle, że połączono ją telefonicznie z domem i mogła uspokoić wujostwo. — To już niedługo potrwa pocieszał właściciel potężnych, acz dobrze posiwiałych bokobrodów. — Chwała Rogu! — odparła szczerze. — Wujaszek zaraz tu po mnie przyjdzie. I znowu pytania, pytania, pytania. Telefony dźwięczały bez przerwy. Stary urzędnik odrywał się więc od swego zajęcia, ale po pewnej rozmowie, dłuższej niż inne, odłożył słuchawkę z temperamentem, obrzucił siedzącą przyjaznym spojrzeniem i rzekł: — Piękna z pani dziewczyna… Pani intuicja oddała bardzo wielką przysługę państwu… — Państwu? Nie rozumiem… Nie stało czasu na odpowiedź, gdyż w tej chwili drzwi pchnął ktoś z impetem i do sali wpadł komisarz policji rozpromieniony, jakby właśnie order otrzymał. Chwilę później wszedł pan Stanisław Cichowicz, wuj Alinki. Podczas kiedy witał się z siostrzenicą, dwaj urzędnicy rozmawiali półgłosem. — A co? — zacierał dłonie komisarz… — Nie polityczna, lecz my, kryminalna

policja… My!… Nasza zasługa!… — Lecz na ich pójdzie rachunek, jak zwykle — odparł tamten sceptycznie — Iiii… Pogada się z reporterami… Grunt, to prasa. — Jakkolwiek będzie, trzeba przyznać, że wszystko zawdzięczamy tej dziewczynie. Bo między nami powiedziawszy, gdyby nie zwróciła pańskiej uwagi na tę przeklętą awanturnicę… — To prawda — przerwał komisarz. — Ani by mi przez myśl nie przeszło, że taki ptaszek ociera się o mnie wśród całej gromady gapiów… Co za nos!… Co za intuicja!… — Przepraszam panów — wmieszał się pan Cichowicz. — Czy moja siostrzenica może już powrócić do domu? — Ależ oczywiście… Protokół podpisany… tylko… tylko prosilibyśmy, aby się pani do nas pofatygowała jutro z rana… — Taaak? Jeszcze raz mam przyjść tutaj? — zdziwiła się nieprzyjemnie. Urzędnicy uśmiechnęli się pobłażliwie, jakby chcieli powiedzieć: Oj, niejeden raz jeszcze będziemy cię mieli przyjemność zobaczyć, a to dopiero dochodzenia przedwstępne… A gdzie śledztwo? A rozprawa?… — Jutro będzie konfrontacja ze schwytanymi przestępcami — rzekł komisarz, a starszy urzędnik dodał z grzecznym uśmiechem: — Nic strasznego, proszę pani. Teraz pragnę pani podziękować za fatygę i oświadczyć raz jeszcze, że dzięki jej intuicji czy dziwnemu przeczuciu zdemaskowaliśmy olbrzymi spisek komunistyczny… Kobieta w srebrnym lisie, którą pani wskazała panu komisarzowi, zaprowadziła śledzącego ją agenta do takiego gniazdeczka, że… — tu zatarł dłonie i cmoknął na znak największego zadowolenia. Potem wyciągnął rękę do pana Cichowicza. — Nie zatrzymuję państwa dłużej. Z jutrzejszych porannych dzienników, dowiecie się ciekawych szczegółów. W tej chwili pisze się już oficjalny komunikat dla prasy. — Więc do widzenia… Przyjdę jutro koło dziesiątej. Bardzo mnie to zaczyna interesować — oświadczyła Alinka, mile połaskotana pochwałami. — To mi zuch! — zawołał z zapałem komisarz, kiedy drzwi się zamknęły za odchodzącymi: — Słowo daję, morowa dziewczyna!… Co?… — Morowa — przystał chętnie drugi urzędnik policji kryminalnej. A tymczasem Alinka, uczepiła się ramienia wujowego i opowiadała pobieżnie przebieg wypadków, w których tak ważną odegrała rolę… — Wstrzymajże się, dziewczyno — przerwał jej pan Stanisław. — I tak będziesz musiała to wszystko ciotce opowiedzieć, więc szkoda dwa razy psuć sobie język. Zresztą idziemy pod wiatr… — No dobrze, ale przyzna wuj, że wykrycie takiego spisku komunistycznego… — Mało ich już wykryli?… To głupstwo w porównaniu z rewelacyjnymi wiadomościami, jakie przyniosły wieczorne dzienniki… W Niemczech wybuchła straszna wojna domowa i… — Wiem o tym — odparła ze wzgardliwym machnięciem rączką. Była niezadowolona, że wuj wyraził się lekceważąco o spisku komunistów, o spisku, który ona przecież wykryła. Zrewanżowała się więc szybko. — Mam nawet przy sobie nadzwyczajny dodatek, który donosi o jakieś tam ruchawce. — Jakiejś tam ruchawce?!… — zaperzył się pan Stanisław. — Toś nic nie

czytała w takim razie. Słuchajże tedy, dziewczyno… Monarchiści są już panami sytuacji, rozumiesz?… Cała Reichswehra, cała policja przeszła na ich stronę. Organizacje republikańskie stchórzyły. Tu i ówdzie walczą jeszcze bojówki komunistyczne, lecz to kwestia kilku dni tylko… Wiesz czym to pachnie?… Nie wiesz oczywiście. To pachnie wojną… wojną, moja panno. — Eech, wuj zawsze przesadza. Wsiądźmy do taksówki, bo mi zimno. Skierowali się w stronę najbliższego postoju dorożek automobilowych. Kiedy wsiadali, przyskoczył do nich zziębnięty kolporter: — Najświeższy dodaa! — wrzasnął… — Redakcja organu pacyfistów niemieckich „Die Menschheit” wysadzona w powietrze — przeczytał pan Stanisław w świetle lampki. — A o moim spisku jeszcze nic nie ma? — Nie ma… Co tam twój spisek… Tam… tam, na zachodzie zbierają się czarne chmury. Może z nich straszna burza wyniknąć. Rozumiesz, dziewczyno? — Rooozumiem — odparła zaspanym głosem. — Która to właściwie godzina? … — Po jedenastej dwadzieścia minut. Taksówka mknęła szybko, gdyż ulice opustoszały skutkiem chłodu. Ludzie chronili się do kawiarń, restauracji, by komentować wypadki dnia, lub wystawali przed redakcjami w oczekiwaniu nowych wiadomości. Kiedy auto zwalniało na skrzyżowaniach, słychać było okrzyki sprzedawców gazet. — Cały Berlin w rękach powstańców! Rząd uwięziony!

Rozdział II W BERLINIE — Na, Herr von Jablonsky, wie jehts?1 — zapytała stereotypowo pani Erna Müller, wpuszczając gościa do przedpokoju… — Jakie piękne kwiaty! Panna Retti Piviani bardzo się ucieszy… Ach, Jott,2 widok bukietów przypomina mi młodość, kiedy jeszcze byłam narzeczoną Fryderyka… Der arme Friedrich!…3 — Pociągnęła melancholijnie nosem i podniosła ku oczom róg niepokalanie czystego fartuszka. Pani Erna była Wdową po profesorze gimnazjalnym, który jako Leutnant der Reserve4 został powołany pod broń w czasie wojny europejskiej i zginął w roku 1916 we Francji. Odziedziczyła po nim skromną pensyjkę, lecz głównym źródłem dochodu był wynajem pięciu umeblowanych pokojów. Kazała sobie za nie dobrze płacić, nie dbając w zamian zupełnie o prowadzenie się swych sublokatorów, czy sublokatorek. Wiedziała też dobrze, jaki stosunek łączy młodego Polaka z chórzystką operetki Berliner Theater, panną Gretą Piefke, która stosownie do swego zawodu zwłoszczyła swe nazwisko na Retti Piviani. Wiedziała, lecz patrzyła przez palce, a nawet przynosiła osobiście pościel do pokoju Retti, rozkładała ją na otomanie, jeśli Jabłoński miał tu na noc pozostać, gotowała wodę na herbatę i znikała dyskretnie ze stale jednakowym pytaniem: ob die Herrschaften noch was wünschen.5 Była więc bardzo wygodną gospodynią. — Ale panna Retti śpi jeszcze zapewne — rzekła po chwili, poświęciwszy świętej pamięci Fryderykowi dwie obowiązkowe łzy. — Nigdy pana tak wcześnie nie widziałam u siebie — trajkotała. — Jaki pan dzisiaj mizerny!… Nicht jut ausjeschlafen, nicht wahr?6… — Pani Müller wymawiała z berlińska g jak j. Było więc zawsze jut zamiast gut, Jott zamiast Gott itd. Jabłoński roześmiał się szeroko. — Bumblowałem cała noc, pani Erno… Ale zapukajmy do Retti. Kiedy na kilkakrotne pukanie nikt nie dał odpowiedzi, gospodyni nacisnęła klamkę. Pokój był pusty. — Wyszła? Już wyszła o tej porze? Do tego w niedzielę? — Może poszła do kościoła… — Ha, ha, ha… To ją pani dobrze zna!… Ona i kościół! — O, Herr von Jablonsky!… To bardzo porządna dziewczyna — ujęła się pani Erna. — Najlepszy dowód, że sama sobie łóżko posłała. I pokój posprzątany… Rzeczywiście mały, słoneczny pokoik choć wyposażony w tandetne meble niemieckie, aż lśnił od czystości. Każdy przedmiot znajdował się na swoim miejscu. — I co zrobimy? — zagadnęła Frau Müller po chwili milczenia. — Ano, zaczekam, aż wróci. — Tak będzie najlepiej. Panna Retti zmartwiłaby się, gdyby pan odszedł — przytaknęła, patrząc uporczywie na kapelusz gościa. To spojrzenie miało niejako oznaczać, że zarzutkę i melonik należy powiesić w przedpokoju, gdyż tam jest ich miejsce.

— Nie — rzekł Jabłoński domyślnie. — Poznałaby zaraz, że jestem tutaj, a chcę jej sprawić niespodziankę… Ale nie zatrzymuję pani. Gospodyni domyśliła się z kolei, że jej dalsza obecność nie jest do szczęścia potrzebna. Oddaliła się więc, nadmieniając, że wybiera się właśnie do kościoła. Po jej wyjściu rozgościł się Jabłoński jak u siebie w domu. Przewiesił płaszcz przez poręcz fotela i rozglądał się za odpowiednim miejscem dla kapelusza, kiedy jego wzrok padł na wielki obraz przedstawiający eks-cesarza Wilhelma w galowym mundurze. Obraz ten nie wisiał już po dawnemu nad łóżkiem, lecz uplasowano go na honorowym miejscu, na górnej półce biureczka i przystrojono kwiatami. Gość parsknął śmiechem. — Erna Müller przystosowała się szybko do obecnej sytuacji politycznej — pomyślał. — Niechże i ja się przyczynię do uzupełnienia dekoracji… — Podszedł do biureczka, podparł obraz książkami, by nie upadł, i położył na nim swój sztywny kapelusz. — Zamiast pikelhauby — mruknął z humorem. Na widok łóżka ziewnął od ucha do ucha. Przypomniał sobie dzisiejsza noc spędzoną w towarzystwie kolegów przy kieliszku i uczuł, że jest przeraźliwie śpiący. — Po co ja tu właściwie przyszedłem? — mozolił się nad rozwiązaniem. Pamiętał tylko, że miał coś ważnego do zakomunikowania przyjaciółce i w tym celu przybył, zaopatrzywszy się w wiązankę kwiatów. — Ech, przypomnę sobie, jak ona przyjdzie — rzekł w końcu i zdecydowanym krokiem podszedł do otomany. — Wyciągnę się trochę. Miał zamiar usnąć, przespać się, zdrzemnąć choćby na kwadrans, ale sen nie przychodził, pomimo zmęczenia. Słyszał doskonale, jak pani Erna wychodziła do kościoła, jak dwie minuty później ktoś drzwi od klatki schodowej otwierał. Posłyszał ciężkie, męskie kroki, nowy zgrzyt w zamku, wreszcie odgłosy tych samych kroków, ale z innej strony. — Aha — pomyślał — to ten student ekonomii, o którym mi Retti opowiadała. — Zaczął trzeć czoło. — Jak on się nazywa?… Zaraz, zaraz,… a zresztą diabli mi do tego… Niech się nazywa, jak chce, byleby się nie tłukł, bo chcę zasnąć. Lecz życzenie to nie miało się spełnić. Student przyprowadził z sobą jakiegoś kolegę obdarzonego niezwykle tubalnym głosem i ucięli z miejsca ożywioną rozmówkę… — Rosjanie? — szepnął trochę zdziwiony wielbiciel Retti. — Taki akcent mogą mieć tylko rodowici Rosjanie… No, proszę — monologował po cichu. — Nic mi Retti nie mówiła, że jej sąsiad jest Moskalem… — Rozgość się jak w domu — mówił student po rosyjsku. — Musisz być zmęczony podróżą. — Zmęczony, jak zmęczony — odparł bas. — Ale głodny przede wszystkim. Czaj u ciebie jest? — Jest. Zaraz zagrzeję wodę na maszynce. — A wódka? — Jest w szafie… Poczęstuj się, przyjacielu, ja tymczasem przygotuję śniadanie. Chwila ciszy, kilka stąpnięć ciężkich, potem salwa radosnego śmiechu. — Ot mi zacna biblioteka… Uhmm… Jakież flaszczyny! Przypijanie trwało dłuższą chwilę, potem gospodarz, snadź ciekaw nowin, zaczął dopytywać się o podróż, chcąc nawiązać do głównego tematu. Bas przyciszył głos nieco.

— Bezpiecznie tu u ciebie, Mika? — Że bezpieczniej nie może być… Gospodyni Niemka zabita, wszystkie lokatory także Niemcy, zresztą nie ma nikogo w domu. — Nikogo? — Toż mówię wam, Fiodor Iwanowicz. Gospodynię my spotkali na schodach… Ot, ta stara, gruba baba com się jej kłaniał. Z panną Retti my razem wychodzili o ósmej… Ja na dworzec, ona czort wie dokąd. — Retti? Włoszka jaka, czy co? — Taka Włoszka, jak ja Hiszpan. Tu mieszka sobie w sąsiedztwie, za tymi drzwiami. Głośne uderzenie pięścią zawtórowało słowom studenta. Bas jeszcze miał pewne skrupuły. — Te drzwi ja właśnie uwidział i pomyślał sobie… — Mówiłem już, że ona wyszła na miasto równocześnie ze mną. — Może wróciła? — Fraulein Retti!… Hallo! Fraulein Retti! — zabrzmiał głos studenta, którego zniecierpliwiła zbytnia ostrożność towarzysza. A kiedy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, gdyż zaciekawiony Polak najlżejszym szelestem nie zdradził swej obecności w pokoju pięknej chórzystki, rzekł głośno: — Wy, Fiodor Iwanowicz, myślicie, że tu nas śledzą tak jak w Polsce. Nonsens! Możemy rozmawiać swobodnie. Choćby Retti nawet za chwilę wróciła, nie będziemy się także krępować. Ani słowa po rosyjsku nie rozumie. — Ładna dziewczyna? — Owszem, niczego sobie. Ma dwa rozkoszne pieprzyki koło pępka. — Che, che, che! Podglądałeś przez dziurkę od klucza? — A cóż to ja dzieciak? Spała ze mną kilka nocy. Razu pewnego omalże nas jej przyjaciel nie nakrył. Na szczęście te drzwi się otwierają, kiedy trzeba… Teraz stoi z tamtej strony otomana, ale w takich wypadkach, no to, rozumiesz… Jabłoński dźwignął się na łokciu z takim uczuciem, jakby mu kto kubeł zimnej wody na głowę wylał. Wytrzeźwiał od razu… Wzmianka o dwóch bliźnich pieprzykach dowodziła najlepiej, że nie były to tylko przechwałki młokosa. Tak sprawy stoją, panno Greto Piefke? — pomyślał. — Okazuje się, że warto podsłuchiwać pod drzwiami, jak powiada mój zacny szef. Ano, słuchajmy dalej!… Może się jeszcze czegoś ciekawego dowiemy — monologował w duchu i przysunął się bliżej do drzwi, poza którymi toczyła się interesująca rozmowa. — Retti jest bardzo apetyczna, czysta, ładna — ciągnął gospodarz powoli — ale to nie to, co nasza boska Wiera. — Da, da… I pomyśleć, że ta piękna kobieta siedzi pod kluczem! — Och, Fiodor Iwanowicz, opowiedzcież mi szczegółowo, jak się stało, że taką szczwaną liszkę jak Wiera potrafili nakryć. W gazetach pisali, że jakaś dziewczyna ją wsypała. Pewnie zazdrość, co?… — Brednie! Przeklęta Polaczka widziała Wierę raz w życiu, ale miała nos, przeczucie, babską intuicję czy czort wie co. — Eech, to był szpicel po prostu. — Ale nie, zwykła sobie dziewczyna, córka bogatego obszarnika. Posłuchaj najlepiej całej historii…

— Z przyjemnością — rzekł student, przysuwając się z krzesłem. — Z przyjemnością — mruknął Jabłoński, przykładając ucho do drzwi, by ani słowa nie uronić. Bas odchrząknął, gotując się widocznie do dłuższej przemowy. — Ty wiesz, Nika, jak daleko była posunięta nasza robota w Polsce — zaczął. — Wiesz także zapewne, jaką rolę grała towarzyszka Wiera. — Słyszałem. Należała rzekomo do organizacji emigrantów-monarchistów. — Należała, powiadasz? Była ich głową w Polsce. Nasze poselstwo domagało się kategorycznie wydalenia jej z Polski, pomawiając ją o współudział w spisku, którego ofiarą padł towarzysz Lewin, a przedtem poseł Wojkow. — Przecież kiedy Kowerda zamordował Wojkowa, Wiery nie było… — Wiem, że jej jeszcze w Warszawie nie było, ale nam chodziło o efekt i ten został osiągnięty w zupełności. Nie wydalono jej, ma zbyt rozległe stosunki wśród tamtejszej arystokracji, a raczej miała je — dodał melancholijnie — lecz przez zręczny krok naszego poselstwa pozyskała sobie dobrą opinię i wolną rękę w Polsce. Nasze żądanie wydalenia było najlepszym dowodem jej rzekomo wrogiego usposobienia względem ZSSR… che, che, che! Polaczki dały się nabrać na kawał… Jeden tylko pies przeklęty przewęszył pismo nosem… Ten właśnie, którego zadźgałem na schodach domu, gdzie mieściło się jedno z licznych gniazdek Wiery. — I sczezł? Bo pisali, że ciężko ranny. — Sczezł w szpitalu, ale cóż z tego. Wiera pod kluczem, a z nią setka dobrych towarzyszów. — Fiodor Iwanowicz, opowiadajcie za porządkiem… Siedzę jak na szpilkach. — Opowiem, by sercu ulżyć. Wiera dała znać, że zdobyła fotografie ważnych dokumentów, dotyczących przymierza polsko-rumuńskiego i wspólnej akcji wojsk na wypadek wojny. Oczywiście, będąc rzekomą „kontrrewolucjonistką” nie mogła tych cennych papierów dostarczyć osobiście do poselstwa, gdy na Poznańskiej pełno polskich szpiclów się kręci. Trzeba było pośrednika. Mnie wysłano. Wziąłem sobie do pomocy Kostka, wiesz… tego Mongoła. On tam ma wielki mir. Należy także do monarchistów, tak jak Wiera, che, che, che! Urządza różne imprezy artystyczne, balety, koncerty na rzecz emigrantów… Pojechaliśmy jego limuzynką, pod wieczór. Wiera była czegoś wyjątkowo niespokojna. Śledzą mnie — mówiła, mrużąc swe śliczne oczęta. — Czuję, że mi jeden drab depcze po piętach. Muszę zmienić powietrze… Wiesz, co to znaczy w naszej gwarze… Uspokoiłem ślicznotkę i w nogi! Mieszkanko znajdowało się na trzecim piętrze. Kamienica stara, bez windy, w klatce schodowej egipskie ciemności, stopnie drewniane, skrzypiące. Waśnie dzięki temu posłyszałem, wypadłszy z przedpokoju, że ktoś biegnie szybko przed nami w dół schodów. Kostek dobył z kieszeni latarkę elektryczną. Przyświecając sobie, szliśmy powoli, jak na solidnych ludzi przystało. Na pierwszym piętrze stał jakiś mężczyzna. Udawał, że odczytuje z trudnością bilet wizytowy przybity na drzwiach, które były bliższe części schodów wiodących na parter. Przytykał żarzący się koniec cygara do liter karty wizytowej… Ale ja wiedziałem od razu, że to szpicel. Słyszałem przecież doskonale, jak skrzypienie schodów urwało się gdzieś w połowie. Nagle Kostek rzucił na niego, niby niechcący, snop światła. Odwrócił się szybko tyłem, ale mnie sekunda wystarczyła. Poznałem draba. Widywałem go pół roku temu w Moskwie. Mnie

charakteryzacja nie zmyli… Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, lecz wówczas zdawało mi się, że to jedyne wyjście. — Przypal od niego! — szepnąłem w ucho Kostkowi. Tamten nie mógł odmówić i w chwili kiedy wyciągał cygaro, otrzymał ode mnie w plecy takie pchnięcie, że nóż wlazł po rękojeść… Czy to mi pierwszyzna?… Na wylot przeszło, jak później czytałem w gazetach, a mimo to, czy uwierzysz, krzyknął, krzyknął na cały głos i puścił się w pogoń za nami… Ale niedaleko zaszedł. Posłyszałem głuchy łoskot upadającego ciała… Byłem już koło bramy… Mongoł miał jeszcze lepsze nogi. Potrąciliśmy w biegu jakąś ładną dziewczynę, która czytała gazetę, spojrzała na mnie z oburzeniem. Bestia! Zapamiętała moją twarz doskonale, choć wszystko razem nie trwało sekundy. Siedząc w bezpiecznym miejscu, czytałem później wszystkie dzienniki. Ta smarkula podała tak dokładnie mój rysopis, że musiałem się gruntownie przefasonować. — Widzę to właśnie — przerwał student — ale ty wciąż uprzedzasz wypadki. Opowiadaj po kolei. — Dobrze! Słuchaj, co dalej. Wpadliśmy do auta. Ja pojechałem z papierami, a Kostek wyskoczył przed pierwszą z brzegu kawiarnią, by zatelefonować do Wiery, co zaszło. Należało przypuszczać, że policja, znalazłszy zabitego szpicla z politycznej (nie wątpiłem, że mój cios był wystarczający), przetrząśnie całą kamienicę, rozumując logicznie, że wywiadowca bez istotnej przyczyny tam nie przybył. Wiera cieszyła się wprawdzie jak najlepszą opinią, lecz sicher ist sicher,7 jak mówią Niemcy. Zresztą, Wiera była na tyle przewidująca, że odnajęła to małe mieszkanko na fikcyjne nazwisko. Więc odpowiedziała Kostkowi, że jest spokojna i że przyjedzie za dziesięć minut do Kremla. Tak nazywaliśmy pewną kawiarnię, gdzie się nasi schodzili. Nic nie zapowiadało bliskiej katastrofy — ciągnął bas z pewną melancholią w głosie. — Wiera popełniła dużą nieostrożność. Zamiast wyjść stamtąd jak najprędzej, guzdrała się przed lustrem, pozbierała wszelkie papiery i wyszła z mieszkania, kiedy już tłumy lokatorów wyległy na schody, a policja była przy rannym… Bo nie umarł od razu, jak ci wiadomo… Tu się zaczyna zagadka. Owa dziewczyna, którą potrąciliśmy, wychodząc z bramy, powzięła jakąś nieufność do Wiery. Spośród setki gapiów, Wiera właśnie wydała jej się podejrzana. — To najlepszy dowód, że i ona była z policji. — Zapewniam cię, Nika, że się mylisz. Towarzysze, których nie przymknięto owej smutnej nocy, badali sumiennie jej życiorys. Jest córką obszarnika, który ma forsy jak wody i buja sobie gdzieś po świecie. Podobno jest teraz w Algierii czy Tunezji. Ma jedynego brata, który gospodarzy w rodzinnym majątku, gdzieś w Lubelskiem. Ona sama mieszka stale u wujostwa w Warszawie, skończyła dopiero co gimnazjum i zapisała się na prawo… Ot, koza dziewiętnastoletnia, pannica wypieszczona, wychuchana, nie żaden szpicel. Ale nos ma niezgorszy i pamięć kolosalną… Już się nią tam towarzysze zaopiekują i otrzyma piękne podziękowanie za swą niedźwiedzią przysługę. — Znowu zboczyłeś z głównego tematu! — Boś mnie ciągnął za język. Otóż ta zatracona Inka, czy jak jej tam, wskazała komisarzowi Wierę, a ten posłał za nią szpicla. Ranny odzyskał na moment przytomność… — Mieszkanie numer dwanaście… szukajcie — zdołał wyszeptać.

Oczywiście nic nie znaleźli, prócz zapomnianej fotografii Wiery. Komisarz przypomniał sobie kobietę, wskazaną przez niepowołanego detektywa-amatora w spódnicy. Przypomniał sobie śliczną twarzyczkę Wiery. Chwilę później przybiegł policjant z najbliższego komisariatu. Agent śledzący Wierę, donosił telefonicznie, że znajduje się w takiej a takiej kawiarni. Ranny ujrzawszy fotografię, skinął głową potakująco; mówić już nie mógł. Na tej podstawie nakryto biedaczkę i dwóch towarzyszów, siedzących w Kremlu przy jej stoliku. Nakryto ją, uważasz, nie za robotę w partii, lecz pod zarzutem współudziału w napadzie na utrupionego przeze mnie agenta. Dopiero przy osobistej rewizji nastąpiła generalna wsypa… Rozumiesz? — Ach, tak. Teraz rozumiem, bo w gazetach była taka gmatwanina, że nie mogłem pojąć, co się stało właściwie. — Gazety wiedziały to tylko, co im w oficjalnym komunikacie podano. Policja nie chciała się przyznać, że prosty przypadek pomógł do wykrycia naszej roboty. Wolała zasługę wziąć na swoje barki, nadmieniając coś niecoś o udziale owej studentki. Zresztą istnieje tam duża rywalizacja pomiędzy policją polityczną a kryminalną. — Jak wszędzie — dorzucił student. — Napijemy się jeszcze, co? Jabłoński zastanawiał się, co czynić wypada. Los zrobił go świadkiem bardzo interesującej rozmowy, cennych zwierzeń podpitego Moskala, który musiał być zapewne jednym z asów szpiegowskiej szajki komunistycznej. Gdyby to było w innym państwie, nie w Niemczech, wiedziałby jak postąpić. Przecież ten drab przyznał się najwyraźniej do popełnienia morderstwa i podkreślił z cyniczną zarozumiałością, że to nie pierwszyzna. Ale tutaj, w Berlinie, gdzie po udanym zamachu stanu, kurs polityki wobec znienawidzonej Polski stał się jeszcze bardziej wrogi, tu łotr mógł liczyć na bezkarność. Zrobiono by go w każdym razie przestępcą politycznym, który zawsze znajdzie bezpieczny, a nawet gościnny azyl. Należało inną radę obmyślić. Dwaj Rosjanie pili tymczasem na umór, pomimo, że godzina była wczesna. Kieliszki dźwięczały bezustannie, pierwsza wypróżniona butelka potoczyła się po podłodze i stuknęła o drzwi korytarza… — Gorąco tu u ciebie — zahuczał bas. — Otworzę okno. Odepchnięte krzesło szurgnęło nogami, kroki oddaliły się od drzwi, otwierane okno jęknęło metalicznie i do pokoju wpadł gwar ożywionej ulicy. Głosy rozmawiających przycichły trochę, jakby zmętniały. Słychać było tylko, jak gospodarz objaśnia gościa: — Tu na prawo, ta szeroka, to Kurfürstendamm… O, widzisz, trzydziestka jodzie do Grünewald… Tam zjemy obiad. Na lewo dojdziesz do dworca. Obok leży Savignyplatz. — A twoja ulica jak się nazywa… Wiedziałem, alem zapomniał… Jakoś dziwnie. — Nazywa się Bleibtreustrasse. — Che, che, che! Bleibtreu, czyli Bądź wierny. — Albo wierna. — To znaczy, że tu mieszkają same wierne kochanki, che, che, che!

Jabłoński, podsłuchujący w dalszym ciągu, uśmiechał się kwaśno. Po tym, co usłyszał o wierności Retti, wydawał mu się dowcip Moskala bardzo nie w porę. Nagle przyszło mu na myśl, że nadarza się doskonała okazja do opuszczenia dotychczasowej kryjówki. Gwar ulicy zagłuszy moje kroki — rozumował. — Z zachowaniem wszelkich ostrożności spuścił nogi z otomany, próbując, czy stary mebel nie skrzypnie zdradziecko, kiedy z niego się zsunie. Obliczał szybko w myśli, ile będzie trzeba zużyć czasu, by zatelefonować do prywatnego biura detektywistycznego, które niejednokrotnie oddało przysługi poselstwu w podobnych wypadkach, i by wyznaczony agent przybył na Bleibtreustrasse, celem roztoczenia niewidzialnej opieki nad Fiodorem Iwanowiczem. Już wstawał z otomany, kiedy w sąsiednim pokoju zabrzmiał głos studenta: — Retti wraca do domu. — Ta w selskinowym futrze? — Tak. — Zgrabna szelma!… Może byś mnie z nią zapoznał?. Rozległo się klaśnięcie w dłonie, potem okrzyk: — Doskonała myśl… Zabawimy się wesoło… Ty wleziesz do szafy, a ja ją tymczasem tutaj wciągnę. Potem kiedy zakaszlę, wyjdziesz ze swej kryjówki i złapiesz nas in flagranti. Wtedy nie będzie się już ceremoniować. — Kapitalny pomysł! — potakiwał Fiodor. Dźwięk uprzątanych kieliszków, flaszek, talerzy, łoskot ciśniętej w kąt walizy świadczył wymownie o gorączkowym pośpiechu przygotowań. — Będzie ci trochę niewygodnie, ale bo też chłop z ciebie ogromny — mruczał student, pakując gościa do szafy. — Co mówisz? Że masz skrupuły?… Pluń na nie, przyjacielu. Jak gościnność, to gościnność. Ja się z tobą podzielę wszystkim, łóżkiem, ostatnim kęsem chicha i kochanką. Taka już moja ruska natura — bełkotał w pijackim rozczuleniu. Jabłoński zbaraniał doszczętnie. Wypadki następowały po sobie w takim tempie, że trudno było powziąć jakąś decyzję, zwłaszcza, że po wesoło spędzonej nocy, umysł stał się przedziwnie nieelastyczny, gnuśny, ospały. — Pozwólmy wypadkom toczyć się ich własnym korytem — mruknął, wyciągając się na wznak na otomanie. — Będę udawał, że śpię jak zabity. Zgrzytnął klucz w zamku drzwi wiodących z przedpokoju do klatki schodowej. Student ekonomii wybiegł naprzeciw chórzystki. Jabłoński słyszał odgłosy rozmów. Kobieta cedowała się i wzbraniała, lecz w końcu uległa. — Dobrze, ale pójdę wpierw do siebie włosy poprawić. — U mnie się przyczeszesz… No pójdź! Drzwi szarpnięte silnie trzasnęły. Retti Piviani przestąpiła śmiało próg kawalerskiego pokoju; snadź nie pierwszy raz tam już była. Student mówił szeptem coś, czego Jabłoński domyślić się nie mógł. Dziewczyna chichotała z cicha. Wreszcie rzekła jakimś zmienionym, matowym głosem: — Nicht doch, Schatz!… Suknię mi pognieciesz. — Więc zdejmij ją… Zdejmij, kochanie. Wytężony słuch Jabłońskiego zarejestrował drażniący szelest jedwabiu i odgłos szalonych pocałunków… — Czekaj!… Pójdę odsunąć sofę w moim pokoju, na wszelki wypadek —

mówiła zdyszana. — Nie!… Nie odchodź!… Zostań! — Dzieciak jesteś… Tędy wrócę zaraz. Jabłoński posłyszał stukot wysokich korków. — Teraz bomba pęknie — powiedział sobie w duchu. Żałował, że leży tyłem do drzwi i nie będzie mógł zobaczyć miny Retti Piviani. Przymykając oczy, dojrzał lustro zawieszone pomiędzy dwoma oknami. Uśmiechnął się z zadowoleniem. — Przecież ją będę widział — zdołał pomyśleć, gdyż w tym samym prawie momencie, drzwi się otwarły. Chórzystka stanęła jak wryta. Przez wąziutkie szparki przymkniętych powiek widział jej bezgraniczne zdumienie, zmieszanie, przestrach. Ujrzał na obnażonych ramionach (gdyż Retti stała bez sukni) czerwone ślady po świeżych pocałunkach i teraz dopiero uczuł ostry cierń zazdrości w sercu. Retti odzyskała przytomność umysłu. Cofnęła się do przedpokoju. Zamknęła za sobą drzwi cichuteńko. Na palcach powróciła do studenta. — Przyszłaś nareszcie, kocha… — zaczął i urwał, zauważywszy widocznie jej zmieniony wygląd twarzy. — Co się stało? Jabłoński nie usłyszał odpowiedzi, ale domyślił się jaką minę musiał zrobić Rosjanin, dowiedziawszy się o niepożądanym sąsiedztwie. — Gott!… Tam ktoś siedzi! — krzyknęła Retti głośno. — To… to… jest mój serdeczny… przyjaciel. — Pani pozwoli, że się przedstawię — rzekł Fiodor, wyłażąc z szafy… — Taak?… Więc pan miał czelność siłą mnie wciągnąć do siebie, nie będąc sam w mieszkaniu?… A ślicznie!… Żegnam panów!… — Retti… wybacz. — Precz ode mnie! Wybiegła do przedpokoju. Dwaj Rosjanie milczeli przez chwilę, wreszcie gruby głos zaczął: — Ano, diabli wzięli piękną okazję do grzeszku… Szkoda!… Co? Mam być cicho? Dlacze?… Tam jest jej… — głos przeszedł w szept dłużący się bez końca. Tylko częste strzelanie palcami dowodziło wielkiego zdenerwowania Fiodora Iwanowicza. Jabłoński uznał, że dalsze leżenie i pobyt pod tym dachem jest zupełnie zbędny. Powstał więc, włożył płaszcz, przyniesiony bukiet kwiatów rzucił pod piec i wyszedł z pokoju. W korytarzu spotkał Retti. Suknię zdążyła już włożyć. Poprawiała sobie przed lustrem pomięte włosy. Ujrzawszy wychodzącego mężczyznę, rzuciła mu się na szyję z wylewem wielkiej radości. — Przyszedłeś? Jak to poczciwie z twej strony! Odsunął ją ruchem łagodnym, lecz stanowczym. — Pani jest bardzo dobrą aktorką, panno Piefke — rzekł. — Szkoda takiego talentu marnować w operetce… A teraz żegnam. — Schatz! Nie rozumiem, co się stało… Zaczekaj! Wyjaśnię. — To zbyteczne — przerwał, otwierając drzwi od klatki schodowej. Z głową na piersi zwieszoną powróciła do swego pokoju. Bystre jej oko dostrzegło natychmiast leżący w kącie bukiet i na ten widok łzy popłynęły strumieniem. — Pamiętał o mnie, jak zawsze — szepnęła. — Wieszając futro w szafie przypomniała sobie znowu, że tego sela także od niego w prezencie otrzymała.

Złamana ciosem, opadła ciężko na otomanę. — Wszystko przez tego smarkacza — szlochała. — Wszystko… przez nie… go… I przez długie kwadranse panna Greta Piefke, najpiękniejsza chórzystka operetki Berliner Theater przy Charlottenstrasse 92, znana powszechnie pod pseudonimem Retti Piviani, opłakiwała stratę hojnego kochanka. A opłakiwany zdążył w międzyczasie powiadomić szefa o przypadkowym odkryciu miejsca pobytu Fiodora Iwanowicza i ukończywszy rozmowę telefoniczną, poszedł pieszo do swego biura, by szczegółową relację zdać osobiście. Zaszedł tam szybko, gdyż poselstwo mieściło się jak dawniej przy Kurfürstendamm 136. Pomimo niedzieli, radca Przyziemski ślęczał w swym gabinecie nad stertą papierów. Kiedy woźny zameldował, że pan Karol Jabłoński już przyszedł, rzekł krótko: — Dobrze… Niech wejdzie. — Potem wziął słuchawkę, leżącą na lśniących widełkach. Odezwała się dyżurna z centrali telefonicznej poselstwa. — Dwadzieścia osiem — rzucił lakonicznie. Terkotanie w słuchawce ustało szybko. — Hallo!… Czy mówię z panem naczelnikiem Budkiem? Pan Jabłoński już przyszedł… Poproszę więc pana naczelnika do siebie… Tak?… Wobec tego czekam. Karol opowiedział szczegółowo przebieg dzisiejszego zajścia, opuszczając zręcznie te momenty, które dotyczyły niewierności pięknej chórzystki. Patrzał przy tym prosto w oczy szefowi, unikając świdrujących spojrzeń nielubianego przez cały personel poselstwa naczelnika Budka. Kiedy skończył, zabrał głos radca Przyziemski: — Pan naczelnik zarządził już co potrzeba? — Tak jest. Natychmiast po otrzymaniu informacji wysiałem na Bleibtreustrasse odpowiedniego człowieka. — Jestem pewien, że wybrał pan najodpowiedniejszego, ale jak on rozpozna Fiodora Iwanowicza. Przecież nikt z nas go nie zna, nikt go opisać nie potrafi. — To już jego rzecz, panie radco. Wystarczy, że znamy adres jego przyjaciela, owego studenta ekonomii… Czy pan radca pozwoli, że zadam kilka pytań panu Jabłońskiemu? Kiedy obaj mężczyźni skinęli głowami, naczelnik Budek zwrócił się do Karola i przewiercając go wzrokiem na wylot, spytał z karmelkową uprzejmością: — Czy panna Retti wie, że pan jest urzędnikiem naszego poselstwa? — Nie wie — odparł zapytany bardzo sucho. — Nie mam zwyczaju zwierzać się przed kobietami. — Ślicznie. Teraz dalsze pytanie. W czasie swego opowiadania nadmienił pan, że przybycie panny Piviani zdemaskowało jego obecność wobec tamtych dwóch Rosjan… Czy to, że opuścił pan swoją przyjaciółkę tak szybko, nie wzbudziło ich podejrzenia? Jak pan sądzi? Jabłoński zarumienił się mimowolnie. — Być może, że tak; być może jednak, że policzyli to na, rachunek… wybuchu… zazdrości… Bo muszę dodać, że panna Piviani, zanim weszła do swego pokoju i zanim mnie tam znalazła, witała się ze swoim sąsiadem bardzo… bardzo czule. — Ach tak. Nic pan o tym nie wspominał przedtem. — Sądziłem, że takie szczegóły nie należą do rzeczy i jestem nadal tego zdania. — Więc rozstał się pan z swą przyjaciółką nieco chłodno?

— I na zawsze… Czy pan naczelnik potrzebuje jeszcze jakich informacji ode mnie? — spytał nader chłodno. Budek udał, że ostatnich słów nie dosłyszał zupełnie. — To niedobrze, że pan z nią zerwał — rzekł, kręcąc głową. — Ta dziewczyna mogłaby oddać duże przysługi, sąsiadując z takim ptaszkiem, jak ów rzekomy student… Jest lekkomyślna, potrzebuje dużo na stroje, to są wszystko pierwszorzędne zalety… — Zalety kobiety-szpiega. Więc pan naczelnik żąda… — Niczego nie żądam — przerwał tamten skwapliwie. — Ale podsuwa mi pan myśl, bym… Nie! Pan radca daruje moje wzburzenie, lecz jeden tylko raz zabawiłem się (zresztą, mimowolnie) w wywiadowcę, podsłuchując dzisiaj pod drzwiami rozmowę sąsiadów panny Piviani i dość mnie to nerwów kosztowało… Nie nadaję się do takiej roli. — Szkoda! Wielka szkoda — wzdychał Budek. Radca Przyziemski pukał od chwili końcem ołówka o płytę biurka. Nagle podniósł swe siwe oczy na zarumienionego urzędnika, spojrzał nań bardzo życzliwie i odchrząknął na znaki, że pragnie zabrać głos. — Panie Karolu! — zaczął. — Byłem przyjacielem pańskiego ojca, więc wybaczy pan, że go tak poufale nazywam… Jest pan urzędnikiem naszego poselstwa… Poświęcił się pan trudnemu zawodowi, dyplomacji, ale czy pan sobie zdaje sprawę z tego, kim jest właściwie każdy, bez wyjątku każdy dyplomata?… Chce pan zacytować definicję. Wiem. Zdał pan egzamin konsularno-dyplomatyczny z odznaczeniem. Widziałem świadectwo. Proszę sobie jednak pozwolić powiedzieć, że dyplomata a szpieg, to jedno i to samo. Różnica ta tylko, że zwykłego szpiega się ściga, więzi, zasądza, a dyplomatę zasypuje się orderami, zaszczytami i jest nietykalny. Tak, panie Karolu. Taki jest rzeczywisty, istotny stan rzeczy, mimo szumnych definicji, że ambasador danego mocarstwa czy państewka reprezentuje swego króla czy prezydenta. Radca Przyziemski urwał, po chwili, ciągnął dalej: — Powiedziałem, reprezentuje… Zapewne… Reprezentacja należy do jego oficjalnych obowiązków, ale głównym obowiązkiem jest: mieć oczy i uszy otwarte na to, co się u sąsiada dzieje i donosić o wszystkim swojemu rządowi. Dlatego oświadczam panu, że cały tak zwany korpus dyplomatyczny, tu czy gdzie indziej, to dobrany ensemble zawodowych szpiegów. Szpiegiem jest także, jak każdy inny, nasz poseł, ja, panowie naczelnicy i last not least młodsi urzędnicy, jak pan, panie Karolu… Dzisiaj pierwszy raz zabawiłem się w wywiadowcę i podsłuchiwałem pod drzwiami — powiedział pan dosłownie. I dzięki temu dowiedzieliśmy się, kto jest mordercą wybitnego, dzielnego członka naszej policji politycznej, dowiedzieliśmy się, że zbiegł z Polski oraz że tutaj przebywa, dowiedzieliśmy się, z kim się tu przyjaźni. Nić, której pan dostarczył, może doprowadzić do bardzo ciekawego kłębka. Oto wynik tego, że zabawił się pan w wywiadowcę. Dlatego też, jeśli pan naczelnik Budek uważa, a jego zdanie jest najbardziej miarodajne w tej sprawie, jeśli tedy uważa, że pańska pomoc jest bardzo pożądana, niechaj pan nie odmawia, panie Karolu… Cóż? Wysłucha pan mej prośby? Karol wyczuł doskonale, że na ostatnim słowie spoczął silny nacisk. Brzmiało to tak, jak gdyby radca Przyziemski powiedział: Wysłucha pan mego życzenia? Zechce

się pan do niego zastosować?… Odpowiedział więc bardzo uprzejmie, nie odmawiając sobie jednak tej satysfakcji, by rzec: — Prośba pana radcy jest dla mnie rozkazem. — Dziękuję panu. — Więc co mam uczynić przede wszystkim? Pan radca Przyziemski powstał na znak, że posłuchanie skończone. Kiedy dwaj niżsi rangą urzędnicy zerwali się skwapliwie ze swych foteli, podał każdemu rękę i rzekł, zwracając się do Karola: — Co pan ma przede wszystkim uczynić, dowie się pan z ust pana naczelnika. To jego resort, jego specjalność… A ważniejsze nowiny proszę mi zakomunikować. Dobrą godzinę trwał wykład naczelnika Budka. Karol powstrzymywał chęć ziewania całym wysiłkiem woli. Był tak przeraźliwie śpiący i zmęczony, że nie bardzo rozumiał treść wywodów wymownego urzędnika. Z zadowoleniem powitał dźwięk telefonu, który pozwolił mu na ziewnięcie od ucha do ucha. Naczelnik konferował z wielkim zainteresowaniem, choć rzucał w mikrofon tylko krótkie monosylaby. Wreszcie odłożył słuchawkę. Zatarł dłonie. Częstując niezbyt chętnego ucznia cygarem, powiedział: — Mój człowiek sprawia się dobrze. Dzwonił teraz właśnie z pewnej restauracji przy Warmbrunner Strasse, gdzie pańscy dzisiejsi sąsiedzi zajadają obiad. Obfotografował ich już nawet. — To się zgadza — mruknął Karol. — Mówili, że obiad zjedzą w Grünewaldzie. — Widzi pan. Wszystko się musi zgadzać. No, a teraz może by pan zadzwonił do panny Piviani… Ona tam biedaczka płacze zapewne. — Stąd mam dzwonić? — Oczywiście. Połączę pana. — Pan naczelnik naprawdę zanadto uprzejmy — wycedził, podchodząc do aparatu. Odezwała się pani Erna Müller. Chwilę później przybiegła rozanielona Retti. Paplała z tak oszałamiającą szybkością, że przez dłuższy czas nie mógł przyjść do słowa. Wreszcie rzucił niecierpliwie: — Nie, nie gniewam się już, ale musisz przyjść mnie przeprosić. Gdzie? — Do pańskiego mieszkania, oczywiście — podpowiedział Budek. Powtórzył: — Do mego mieszkania, Retti. Więc do widzenia — dodał i odłożył słuchawkę. — Do widzenia, do widzenia — przedrzeźniał naczelnik. — Za moich czasów czulej się przyjaciółki żegnało. — Czy mogę już odejść? — Lękał się, że dalsza rozmowa z tym antypatycznym człowiekiem może go z równowagi wytrącić. — Ależ proszę, proszę. Powiedzieliśmy sobie wszystko. — Co prawda, to tyś tylko mówił — mruczał Karol, opuszczając pokój… Odetchnął z ulgą dopiero, kiedy znalazł się na ulicy. Kurfürstendamm tonął we flagach. Powiewały z każdego gmachu, z każdego okna nieledwie, jako wymowne świadectwo, że znaczna większość mieszkańców jest wiernym stronnikiem przywróconych na tron Hohenzollernów. W oknach wystawowych wszystkich sklepów widniały portrety dobrze już posiwiałego i zgrzybiałego Wilhelma II, który wezwany przez naród, jak pisały dzienniki

prawicowe, powrócił z wygnania i zasiadł na tronie. Gdzieś z oddali nadciągała orkiestra wojskowa poprzedzana przez dwie czwórki doboszy i świstaków. Za muzyką waliły dwie kompanie piechoty krokiem ciężkim, twardym, zdobywczym. Witane były przez przechodniów z niesłychanym entuzjazmem. Dzienniki spekulujące na ciekawości czytelników, zarabiały coraz lepiej. Co kilka godzin puszczały w obieg nowy nadzwyczajny dodatek. Jacyś dwaj jegomoście idący tuż przed Karolem kupili do spółki (dla oszczędności) jeden egzemplarz Tagliche Rundschau, które to pismo było niegdyś organem ministra Stresemanna,8 a obecnie puściło farbę i stało się ultramonarchistyczne. Jeden z współwłaścicieli rzeczonego nadzwyczajnego dodatku zapomniał szkieł w domu i musiał z lektury zrezygnować. Jego przyjaciel czytał mu więc na głos, dodając niekiedy własne komentarze, tak, że Jabłoński nie mógł się zorientować, co policzyć na karb redakcji, a co na rachunek szowinistycznego czytelnika. Słyszał tylko: — Francja, Belgia, Polska i Czechosłowacja wystosowały noty dyplomatyczne, protestujące ostro przeciwko powrotowi Hohenzollernów. Bezczelność! Łajdactwo! Nikt nie ma prawa wtrącać się w wewnętrzne sprawy Niemiec. Tak się stało, jak naród zechciał i postanowił. Obcym wara! Jeśli nie zechcą zrozumieć tego ostrzeżenia, przemówi silna pięść niemiecka. Karol wyminął zaczytanych jegomościów. — Pięść niemiecka przemówi. Jak na początek wcale nieźle — mruczał. — Ale damy sobie jakoś radę z tą pięścią. ____________________ 1 Na, Herr von Jablonsky, wie gehts? (niem.) – No, panie Jabłoński, jak idzie? (Wszystkie przypisy od red.) 2 Ach, Gott! (niem.) – O, Boże! 3 Der arme Friedrich! (niem.) – Biedny Friedrich (Fryderyk)! 4 Leutnant der Reserve (niem.) – Porucznik rezerwy. 5 ob die Herrschaften noch was wünschen? (niem.) – czy panowie jeszcze czegoś sobie życzą? 6 Nicht gut ausgeschlafen, nicht wahr? (niem.) – Niewyspany, prawda? 7 sicher ist sicher (niem.) – lepiej dmuchać na zimne. 8 Gustav Stresemann (1878-1929) – polityk niemiecki, w latach 1923-29 minister spraw zagranicznych, reprezentował poglądy monarchistyczne, nacjonalistyczne i militarystyczne.

Rozdział III ZDRADLIWY KUFER Ekspres Paryż – Moskwa wyruszył z dworca berlińskiego punktualnie o godzinie 18:11, jak zawsze. Wydostawszy się poza obręb olbrzymiego miasta, pędził chyżo przez nizinny kraj niemiecki ku polskiej granicy. Pasażer zajmujący sleepingowy przedział oznaczony mosiężnymi tabliczkami 5 i 6 poczuł rychło wstręt do widoku ponurych kamienic i kiedy pociąg wyrwał się w szczere pola, zaciągnął firanki na oknach. Potem przekręciwszy taster elektrycznej lampy, zaczął w jej blaskach czytać, a raczej pobieżnie przeglądać zakupione czasopisma. Ale i ta czynność nie zajęła go na długo. — Przeczytam po kolacji! — mruknął, odkładając gazety na stolik pod oknem. Do umywalni wszedł ktoś z sąsiedniego przedziału. Klamka szczęknęła, zajaśniało zapalone światło widoczne przez grube, matowe szyby. Zamyślony pasażer drgnął i zaczął nadsłuchiwać, lecz zaraz machnął ręką lekceważąco. — Jestem przesadnie ostrożny. Nerwy moje są rozklekotane jak tryby forda, który nie był trzy lata w remoncie. Cóż z tego, że zbliżam się znowu do Polski? Jadę teraz przecież jako kurier dyplomatyczny, a kurier, to osoba święta, nietykalna… I ucharakteryzowany jestem niczego — monologował w duszy. Pochylił się w kierunku lustra, a ręką musnął kilkakrotnie swe szpakowate bokobrody. — Jakby moje własne, rodzone. Anglik, globtroter, na pierwszy rzut oka. No, Fiodorku, głowa do góry! Dodawszy sobie w ten sposób otuchy, zainteresował się przez wrodzoną ciekawość osobą sąsiada, który za szklaną ścianką odbywał jakieś gruntowne ablucje. Pomimo turkotu kół przeskakujących przerwy między szynami słychać było wyraźnie plusk wody w miednicy i charakterystyczne bulgotanie. — Płucze usta — zauważył trafnie obserwator. — Wnioskując z głosu, jakiś szczeniak… albo kobieta. — To ostatnie przypuszczenie zelektryzowało go z miejsca i skłoniło do dalszych dociekań. Spoglądając na małą tarczę obok klamki, ujrzał napis: Wolny. — Che, che, che! — zachichotał z cicha. — Zapomniała się zamknąć od środka. Ha, jeśli ona o tym zapomniała, to ja mogłem nie zauważyć, że umywalnia zajęta. Zerwał się, nacisnął klamkę i pchnął drzwi silnie. Tam była rzeczywiście kobieta. Myjąc szczoteczką zęby, pochyliła się nisko nad miednicą, tak że twarzy nie dojrzał w lustrze, które wisiało na środkowej ścianie umywalni. Nie patrzył zresztą w tamtą stronę, przylepiwszy się wzrokiem do gładkich, alabastrowych pleców schylonej kobiety. Była obnażona do pasa, więc lubieżnymi spojrzeniami zawołanego kobieciarza ślizgał się po niepokalanej bieli pleców, nieco zbyt pulchnych ramion i karczku, snadź świeżo wygolonego. Wszystko to trwało zaledwie trzy, pięć sekund, a może znacznie krócej, wystarczyło jednak, by wywołać niepożądany skandal. Ciekawy pasażer cofnął się więc szybko do swego przedziału, rzucając zdawkowe: — Ach, bardzo przepraszam! W umywalni zabrzmiał nagle wstydliwy pisk niewieści, łoskot pchniętej silnie