uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 771 398
  • Obserwuję774
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 047

Antoni Marczyński - W podziemiach Kartaginy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - W podziemiach Kartaginy.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 495 stron)

Antoni Marczyński W podziemiach Kartaginy (Powieść egzotyczna)

Spis treści I Duchwykopalisk kartagińskich II Podejrzenia III Świątynia boginiAstarte IV Potwór zLa Marsa V Walka na dnie morza VI Stevensonwzasadzce VII W podziemiach VIII 2066 lat temu IX Porwanie X Przezśrodkową Tunezję XI Na tropie XII W oazie XIII Znak życia XIV Pościg XV Wśród szczytówAtlasu XVI Nieoczekiwane spotkanie

(Opracowano na podstawie wydania z1928 r.)

RozdziałI DUCHWYKOPALISK KARTAGIŃSKICH Niesłychana panika zapanowała wśród robotników arabskich. Nawet Walter Stevenson, kierujący robotami inżynier, nie był w stanie nakłonić ich do powrotudo pracy. Stali w bardzo przyzwoitej odległości od wykopalisk grobów punickich i biadali głośno, że widocznie duchy gniewają się za rozwalanie odwiecznych mogił. Bo czyż nie objawiły wielokrotnie swego niezadowolenia? Czy nie słyszeli wszyscy tajemniczych grzmotów pod ziemią? Czy kilkakrotnie nie zniknęły podczas przerwy obiadowej w sposób niewyjaśnionywszystkie motyki, kilofy, łopaty? Albo ten, szkielet dzisiaj!... Kiedy pan inżynier odjechał tramwajemdo Tunisu, kopali w nakazanym miejscu i odkryli na wpół rozwalony sarkofag, a w nim szkielet. Postanowili nie tykać niczego, aż inżynier powróci, i wyszli na powierzchnię, aby odpocząć... (Temu Stevenson dał

chętnie wiarę, wiedząc, że Arabowie lubią częste, a przytymdługie odpoczynkiwczasie godzinpracy.) Leżeli więc w cieniu palm może godzinę, może dwie, a skoro spostrzegli, że Anglik powraca, podnieśli się i udali z powrotem na dół... Tu, ku swemu strasznemu przerażeniu, ujrzeli, że szkielet opuścił sarkofag i siedzi podparty na kamieniach. Dwóch robotników widziało wyraźnie, jak ruszał szczękami, jak groziłpiszczelem... Azzour, gdyna swychkrzywych nogachostatniumykał, miałnawet słyszeć głos ponuryz dołu:„Biada wam, świętokradcy!” — Po francusku wołał, czy po arabsku? — spytał inżynier Stevenson, który słuchał cierpliwie tych bredni, ale wreszcie miałichdosyć. — Po arabsku— odparłArab bezzająknienia. — Widzicie więc, że Azzour łże jak najęty, bo nieboszczyk przemawiał z pewnością po fenicku — rzekł z uśmiechem, pragnąc cale to zajście w żart obrócić. Ale daremnie się zżymał i niewybrednie lżył Arabów skłonnych do przesady oraz do zabobonów. Spoglądali po sobie, lecz nikt się do roboty nie kwapił.

Wówczas zacząłgrozić. Oświadczył solennie, że nazajutrz włoskich robotników do pracy przyexcavations wynajmie, że wszystkich Arabów wydali. Odpowiedział mu głuchy pomruk tylko. Aby ich przekonać o bezpodstawności wszelkich obaw, ruszył sam z kopaczką w ręku w stronę wykopalisk i wkrótce zniknął z oczu przerażonymrobotnikom. I jego również zastanawiały te złośliwe figle, jakie mu ktoś płatał od kilkunastu dni; nie upatrywał jednak sprawcy między istotami nieziemskimi. Więc także i to dzisiejsze wydobycie szkieletu z sarkofagu iułożenie go na kamieniach, musiało być dziełem tej samej psotnej ręki. Ale kto to mógłzrobić iw jakimcelu? Przecieżod dwóch lat z górą prowadził w tych stronach prace nad wygrzebywaniem spod piasku i gruzu pomników dawnej świetności kartagińskiej, a nigdy się nic podobnego nie wydarzyło. Gdyby jeszcze taki figiel przytrafił się raz, powiedzmy – dwa razy, można by to było wziąć za żarty niedowarzonych a sprytnych wyrostków. Ale ta ustawiczność i systematyczność, o wybitnej tendencji

odstraszenia robotników arabskich, wskazywała na pewną celowość akcji. Czemuż nie wydarzyło się to w czasie prowadzenia robót w najbliższym sąsiedztwie tych samych grobów, kiedy to odkopał wspaniałe mieszkania patrycjuszy rzymskich z mozaikami i rysunkami, nie gorzej od pompejańskichzachowanymi? Tak rozmyślając, zsunął się Stevenson aż na dno nowego wykopaliska, zapalił papierosa i zbliżył się do szkieletu. Oglądając go uważnie, spostrzegłna jednymz piszczeli oryginalną bransoletę w kształcie węża, który tworzył dwa koliste oploty i trzymał w pyszczku koniec swego ogona. Bransoleta była bardzo ciężka, a po zeskrobaniu scyzorykiem kawałka skorupy, zamigotało w blaskach słońca szczere złoto. Stevenson powiesił bransoletę na dawnym miejscu i poszedł badać sarkofag. W pewnej chwiliuczułsilny chłód, jakby przewiew zimnego powietrza. Minutę potem, dostrzegł wąską szczelinę tuż pod sarkofagiem. Rozszerzył ją szybko za pomocą kopaczki, powiększył do rozmiarów sporego otworu. Spodziewał się, że uderzy go odór zepsutego powietrza, tymczasem przeciąg był miły, świeży i

orzeźwiający. Wówczas odpiąłzawieszoną na piersiach latarkę elektryczną. Strumień białego światła wdarł się do środka i oświecił wnętrze bardzo długiej a wąskiej pieczary. Ze szczerą radością archeologa zabrał się inżynier do roboty nad rozszerzeniem otworu do takiej wielkości, aby się przezeń wczołgać było można wygodnie. Z kopaczką w dłoni wsunął się w chwilę potem do połowy ciała w uczyniony wyłom. Posłyszał jakiś delikatnyszmer gdzieś zboku. Nagle!!!... Wstrząs!... Uderzenie w głowę!... Ból krótki lecz straszny, przejmujący! Czerwone, migocące koła, kółka, kółeczka w oczach, potem gwiazd tańczących całe gwiazdozbiory, wreszcie ciemność nieprzebita... noc.. czarna noc. W głowie szum, zamęt, chaos, bezwład i ...apatia, ...uczucie szalonego pędu, jakby zapadania się wnicość... I wielka cisza... * * * Długie chwile upłynęły od czasu, jak inżynier

Stevensonopuściłgrupę robotników. W pewnym momencie posłyszeli dobrze znany świst jego gwizdka. Z ociąganiem się, z wielką niechęcią podeszli w stronę wykopalisk i stanęli nad brzegiem... Krzyk przerażenia wyrwał im się z piersi… W dole, głęboko u stóp obezwładnionej strachem gromady, leżało bezwładne ciało inżyniera, twarzą zwrócone do ziemi. Leżało tuż przed siedzącym na głazie szkieletem, który trzymał jedną stopę na głowie Anglika. Z piszczela ręki zwisał na łańcuszku zawieszonygwizdek i... kołysałsię lekko. Godzina upłynęła, zanimAzzour, najodważniejszy z robotników, zdołał nakłonić przestraszonych towarzyszówdo wyniesienia ciała na górę. — Żyje jeszcze — zawołał, zbadawszy tętno serca. Czterech ludzi dźwignęło nieszczęśliwego poszukiwacza z ziemi i poniosło go na rozpostartym selhamie do Grand Hotelde Cartage, gdzie mieszkał. A przy wykopalisku rozpoczęła się wrzaskliwa debata na temat niezwykłego zdarzenia. Azzour miał długą przemowę do towarzyszy, którą zakończył tymi

* * * mniej więcej słowy: — Obraziliśmy jakiegoś ducha, potężnego jak Samum, suchy oddech wielkiej pustyni. Oto nawet śmiałego Ingleza pokonał swą mocą. Czy chcecie, by i was pokarał? By was trądemzaraził, was, wasze żony, wasze bydło i dzieci? By wasze kości po piaskach rozwłóczył szakalom, hienom na uciechę? Nie!... Tego nie chcecie, jako ija nie chcę!... Wierni synowie proroka! Oto złóżmy lepiej ten szkielet w jego kamiennym grobie i zasypmy wysoko mogiłę, by znów jaki Inglez, czy inni Rumi przeklęty spokojunieboszczykomnie zamącił... W ciągu dwóch godzin kilkutygodniowa praca inżyniera Stevensona została zniweczona doszczętnie. Leniwi, flegmatyczni zazwyczaj Arabowie, pracowali terazna wyścigi. Wieść o przygodzie znanego archeologa rozeszła się lotemstrzały po Kartaginie, Le Kram, Sallambo, La Malga, po cudnym Sidi Bou Said i innych sąsiednich

osiedlach. Tłumy przybyłych tubylców dopomogły do ostatecznego zarównania wykopaliska, i kiedy nadeszła policja francuska, w celu spisania protokołu, okazały kopiec pokrywałjużmiejsce wypadku. Rozpoczęło się przesłuchiwanie, nastręczające poczciwemu wachmistrzowi kłopotów niemało. Iście wschodnia fantazja arabska stworzyła na poczekaniu bajkę z tysiąca i jednej nocy. Okazało się, że każdy z licznych świadków nie tylko słyszał, ale i widział duchy wnajprzeróżniejszychemanacjach. Wachmistrz wściekał się i klął soczyście, po marynarsku. Przecież takich bredni o duchach nie można było protokołować. Zniecierpliwiony bezsensownym gadulstwemArabów, udał się w kierunku hotelu, gdzie jedyny rozsądny świadek zajścia znajdował się pod opiekę lekarską... Ale i tu czekał go zawód. Dr Sabatier, lekarz kolonialny z Indochin, ze względu na nadszarpnięte płuca spędzającyswe półroczne wakacje w Tunisie, oświadczył wachmistrzowi, że pacjentowi wprawdzie nic nie grozi, ale nie będzie mógł być przesłuchany przed upływem dwóch albo trzech dni.

Od siebie dodał lekarz, że wypadek musiało spowodować obsunięcie się dość dużego kamienia, który spadł czołgającemu się archeologowi na głowę, a historie o gwizdku i szkielecie należy między bajki włożyć. Na werandzie w Grand Hotelu szeroko komentowano zajście, zwłaszcza przy tych stolikach, gdzie siedziałykobiety. Toteż kiedy w drzwiach, wiodących do sąsiedniej Sali pojawił się wachmistrz policji, ze wszystkich stron podbiegli doń turyści, pytając o powody niezwykłego poruszenia wśród ludności arabskiej i o ostań zdrowia inżyniera Stevensona. Przewodnik Hassan uprzedził innych ciekawskich. Poufałym ruchem wsunął swą wąską dłoń pod ramię przybyłego i pociągnął go w stronę większego stolika, gdzie siedziało pięć osób. — Dwie piękne damy chcą z pańskich ust posłyszeć szczegółydzisiejszego wypadku... Nie można odmówić... — powiedział. — Kiedy bo ja faktycznie nic nie wiem — zastrzegałsię starypolicjant. — Ale, ale... Znają cię, skromnisiu!... Nie ma

wymówek... Irena i Nina Lecomte powitały nadchodzących klaskaniem w dłonie. Papa Lecomte był trochę powściągliwszy, a jużklasycznyspokój zachowalidwaj młodzi Anglicy, William Kenworthy i kuzyn jego George Lent. Ale wnet okazało się, że wachmistrz wie bardzo niewiele, że w ogóle całą historię należy obedrzeć z nimbu romantycznej tajemniczości, że znanego archeologa spotkał nieszczęśliwy wypadek... tylko wypadek i nic więcej... Żadnych duchów, żadnychzjawisk nadprzyrodzonych. Więc roztrzepana Ninka skrzywiła się wzgardliwie i ucięła z George’em rozmówkę na temat przyszłej wycieczki do Kairouanu, więc Andrè Lecomte rozłożył przed sobą nieodstępny „Baedeker”, więc Irena pochyliła swą pyszną głowę Madonny w stronę Williama, z którymbyła po słowie, i biedny wachmistrz stracił naraz pięciu słuchaczy. W ogóle czuł się mocno skrępowany w towarzystwie wytwornych turystów i byłby się najchętniej ulotnił, gdyby nie Hassan, przewodnik. Ten interesował się niezmiernie wypadkiem Stevensona i wypytywał drobiazgowo o

każdyszczególik. — Jakie jest wasze osobiste zdanie, panie wachmistrzu— spytałwkońcu. — Moje zdanie?... Hem. Zgadzamsię z poglądem doktora Sabatier — odparł. — Zresztą możemyszerzej pogadać, ale nie tutaj. Jeżeli pan ciekaw, przejdźmy do bufetu. Hassan upewnił się, że jego goście pozostaną jeszcze jakiś czas na werandzie, prosił, aby go przywołać przezkelnera. skoro tylko będzie potrzebny, i ująwszy wachmistrza kordialnie pod pachę, przeszedł znimdo sąsiedniej sali. — Patrz, Willy!... Słońce zachodzi — szepnęła Irena. William i Irena poznali się przed dwoma laty w Paryżu, gdzie młody Anglik bywał często w interesach swej firmy, a gdzie stary Lecomte posiadał wspaniale urządzone mieszkanie, oraz wielką reprezentację swej fabryki zegarków. Młodzi widywali się dość rzadko, a potem nastąpił wypadek, który ich na dłużej rozłączył. Było to przed rokiem. Nina, młodsza siostra Ireny, zapalona sportsmenka, usiłując minąć samochód, który

„kurzył jej w oczy”, wpakowała własne auto na wirażu do rowu. Spod gruzów wydobyto nieżywą panią Lecomte, orazciężko rannego szofera. Natomiast sama sprawczyni katastrofy wyszła cało, z lekkimi zadrapaniaminaskórka zaledwie. Sentymentalna Irena najboleśniej z rodziny odczuła ten wypadek, najdłużej stratę ukochanej matki opłakiwała, ale.. czas goiranyipod wpływemboskiego tła przyrody sycylijskiej, podczas tegorocznego pobytu w Taorminie, otrząsnęła się ostatecznie z żałobnego przygnębienia, W takiej chwili zjawił się William. Nici dawnej sympatii jęły się zadzierzgać w węzły silniejszego uczucia. Podczas gdy Nina grywała całymi dniami z George’em w tenisa, czy golfa, kiedy papa Lecomte z Baedekerem i guidem zwiedzał wspaniałe ruiny, oni wyjeżdżali łodzią na morze, wdzierali się na szczyty wzgórz sąsiednich, spoglądali w stronę ginącego w obłokach stożka wyniosłej Etny, lub odbywali długie spacery wśród gajów kwitnących pomarańcz, zapatrzeni w siebie, rozkochani, a sami tak piękni jak otaczająca ich przyroda... Czarująca Isola Bella była

świadkiemichpierwszego pocałunku. Toteż z żalem żegnali Sycylię, która dała im najpiękniejsze chwile w dotychczasowymżyciu, zżalem wsiedli w Palermo na pokład włoskiego statkuCitta di Trieste, który ich miał zawieźć do Tunisu. Przytuleni do siebie, stali na górnym pokładzie tak długo, aż zatarły się w oddali kontury Monte Pellegrino i Monte Catalfano, wysoko nad portem wiszące. Nie podzielali bynajmniej zdania papy Lecomte’a, który wierząc w swój Baedeker, jak w Ewangelię, zapowiadał im prawdziwe cuda wkrajudawnychFenicjan. Ale nazajutrz zobaczyli śnieżnobiałe Sidi Bou Said, malowniczy kanał przecinający olbrzymie jezioro El Bahira, ujrzeli stada różowych flamingów, łysek, kormoranów, srebrnych mew, towarzyszących statkowi, ujrzeli wysepkę Chikli i ruiny średniowiecznego zamku, a wreszcie port ruchliwy, pełny egzotycznych sylwetek, i rozległy, amfiteatralnie położony Tunis... Tunis, „biały płaszcz proroka", podbił ichzmiejsca ioczarował, jak każdego turystę. Papa Lecomte tryumfował, a z nim wszechwiedzącyBaedeker.

Więc i teraz, wystudiowawszy dokładnie marszrutę jutrzejszej wycieczki, przywołałpłatniczego, dając hasło do powrotu.. Przewodnik Hassan przybiegł natychmiast. Księżyc już wzeszedł na szafirowe niebo, kiedy nasze towarzystwo opuściło hotelową werandę. Poszli dalszą drogą, która wiedzie obok budynku pocztowego, zakręca łukiem w lewo, wiedzie aż do imponującej Katedry Kartagińskiej, zdążając w stronę wspaniałej alei palm, która znów biegnie w poprzek całej dzisiejszej Kartaginy, od najwyższego szczytu wzgórza, aż do brzegu morskiego, i kończy się tuż obok willi, zamieszkałej przez dwie będące „w odstawce”małżonkiSidiNaceur Beja. Zgrabne piętrowe wille kapitalistów francuskich, bielusieńkie mury, okalające domostwa zamożniejszych Arabów, wraz z grupami poważnych palm, kęp agaw, kaktusów, wraz z zagajnikami srebrnych oliwek, tworzyły tło przepiękne, a poniżej spokojna zatoka tuliła się, jak wstydliwa kochanka, do skalistego brzegu przed zuch wałem i spojrzeniami pucołowatego księżyca.

— W tymwłaśnie miejscu, przed dwudziestuośmiu wiekami, piękna Dydo nakłaniała swego gościa, aby jej opowiedział jak zginęło Ilion święte. Wzbraniał Się Enneas, gdyż bolesne to były dlań wspomnienia. Rzekł jej, jak powiada wielki Vergili: Infandum, regina, iubes renovare dolorem... i tymi słowy zacząwszy, snuł przez długie wieczory swą opowieść o zagładzie Troi, o zgonie Hektora, Priama, Parysa... W tymsamymmiejscu wstąpiła na stos, nie bacząc na rozpacz kochającej siostry Anny, na ból wiernego ludu, który z Tyru tutaj przywiozła. I poprzez drgający woal płomieni spoglądała nieszczęśliwa w miłości królowa na znikające w oddali nawy Enneasa, który ją po kryjomu opuścił, by dopełnić swej wielkiej misji i – na zgubę Kartaginy – rzucić pierwsze podwaliny pod przyszłą Romę. Tam, na prawo, gdzie dzisiejsze Salammbo, był port olbrzymi. Stamtąd wyruszały na trójwiosłowcach zwycięskie wojska Hamilcara Barkasa, tchórzliwego Hannona i Hannibala, największego wodza starożytności. Wyruszały na podbój urodzajnej Sycylii, upartych Syrakuz, wojowniczej Hiszpanii i Romy,

swego odwiecznego rywala... Tu wszędzie wokoło rozlegał się jęk ginącego miasta milionowego, gdy Scipio młodszy brał odwet za dawne Hannibalowe przewagi. Zrównali z ziemią i zaorali Rzymianie dumne miasto, by je wnet odbudować, jako kwitnącą prowincję. Olbrzymie cysterny i świetnie zachowany akwedukt świadczą dziś jeszcze, że geniusz rzymski nie tylko niszczyć, ale i budować potrafił. Minęły wieki. Na imperium rzymskie także przyszedł koniec. Odpadły prowincje jedna po drugiej. W roku 698 zajęli ten kraj Arabowie. Wojna, dżuma i piaski, wichrem pustynnym miotane, dokonały reszty... W roku 1538 wylądował tu z olbrzymim wojskiem Karol V, zajął dużą połać tej ziemi i osadził wypędzonego księcia MoulaiHusseina na tronie ojców, by mieć w nimopokę przeciw walecznymTurkom. Od tej chwili datują się prawie nieprzerwanie hiszpańskie wpływy na kraj, aż w roku 1881 nastąpiła okupacja francuska. Tunis był także ojczyzną chluby kościoła, genialnego świętego Augustyna...

Przewodnik Hassan opowiadał garstce turystów dzieje Kartaginy przyciszonym głosem, jakby się bał zbudzić duchy wszystkich bohaterów tej bogatej przeszłością ziemi... Jego wyniosła sylwetka, powiększona jeszcze stożkowatymfezem, rzucała wydłużoną plamę cienia na piasek. Jego niski, miły głos rozbrzmiewał wyraźnie wśród ciszy wiosennego wieczoru, ciszy zamąconej tylko monotonnym szumem fal, które od stuleci pluszczą niezmordowanie wśród obalonych kolumn marmurowych, łuków, kapiteli. Rozmawiając po drodze, doszli do przystanku Carthage, gdzie wsiedli w nadjeżdżający od La Marsa pociąg elektryczny liniiAvenue de France Ariana... Przedziały pełne były wracających do Tunisu wycieczkowców, ArabówiBeduinów. Minąwszy Le Kram, Salammbo, Goulette Neuve i La Goulette, wpadł tramwaj na długą, prostą groblę tuniską. Hen, w dali, widać było przeliczne światełka Tunisu-miasta. Hassan zaczął opowiadać o obecnym władcy Tunisu.

— Sidi Naceur Bey jest egoistą i o naród się nie troszczy. Jego najstarszy syn, zrodzony z Włoszki, ma lat trzydzieści sześć, a on sam, starzec, pojął w tym roku dwie nowe żony, które razem mają tyle lat, co następca tronu. Każda żona dostaje pałac, gaje oliwne, służbę, a naród, biedny naród płaci... Francuzom jest wygodny, bo nie wtrąca się do niczego. Otacza się złymi doradcami, których lud nienawidzi... Synbędzie dużo lepszy, ale ten... Tak mówił Hassan, narzekając wiele na swego władcę, a często zerkając kuIrenie. Tramwaj biegł coraz szybciej po grobli. Po obu jego bokachirówno znimślizgałysię po spokojnej tafli jeziora El Bahira kwadraty światła, odbicia jasno oświetlonych okien elektrycznego pociągu. Sunąc po cichej toni, budziły zapewne uśpione w szuwarach flamingiiptactwo wodne. Stary Andrè Lecomte, zmęczony codzienna łazęgą po rozmaitychexcavations, po ruinach Kartaginy, po krętychsouks Tunisu, zdrzemnął się w kącie. Nina i George Lent przenieśli się do drugiego przedziału, by obserwować zawoalowane Arabki... William zagłębił

się w studiowaniu swego notesu. Zapewne obliczał, kiedy stan interesów pozwoli mu poślubić wybrankę.. Więc jedna tylko Irena słuchała siedzącego naprzeciw Hassana. Aówopowiadałdalej... — Na południe stąd mieszka szczep arabski, wodny, nieujarzmiony. Nigdy on nie uzna nad sobą Francuzów, czyinnychRumi. Dziedzinyjego ciągną się, począwszy od Touggourt i Medenine, hen, w głąb wielkiej pustyni, gdzie jeszcze nie stanęła noga białego podróżnika, który nie odstępuje nigdy od utartych szlaków karawan. A i wyżej na północ, aż po Chott Djerid, po Djamaa, mieszkają jego członkowie, chociaż to już jest obszar podlegający Francji. Kolonia francuska. Oczywiście może się to... kiedyś... zmienić... Wodzem tego szczepu, tego plemienia potężnego jest szejk, ojciec swego narodu. Długie lata bawił w Europie i wrócił, przynosząc błogosławione dla swego ludu doświadczenie i umiarkowanie. Karzącą, ciężką ręką uspokoił waśnie rodowe i walki mordercze. Tysiące wielbłądów, setki tysięcyowiec, tabunypysznychkoniliczą jego stada.

Nie mają granic na południe jego dziedziny. Bogate karawany szczepu przecinają w poprzek wielką Saharę, docierając do środka Afryki i wioząc ładunki drogocenne. Handel wymienny wzbogacił mieszkańców dotychczas z rozboju żyjących. Ustały niepokoje, zbójcy i złodzieje przenieśli się gdzieś na zachód, kędynie sięga jego silne ramię. Ten to szejk przywiózł ze sobą z Europy białą żonę, Angielkę, cudną jak rajskie hurysy, a chociaż mu syna nie dała, nie brał więcej żon, by jej uczuć nie dotknąć. Sześć odmian księżyca temu zmarła mu ta żona umiłowana. I pochował ją w pewnej przecudnej oazie z wielką boleścią i żałością niezmierną. Przy jej grobowcu marmurowym spędza dnie długie, zaniedbując rządów i myśląc tylko o utraconym szczęściu. Starsi z plemienia oraz brat jego dzielny chcieli go swatać z dorodnymicórkamiszejków sąsiadów, ale on ani słyszeć nie chciał o tym. Aby mieć spokój od ich nagabywań oświadczył, że tylko z Europejką ożeniłby się powtórnie i to tak piękną i dobrą jak jego pierwsza żona. Ona miała cudne blond włosy jak ty, pani —