uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 772 743
  • Obserwuję776
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 659

Carin Gerhardsen - Domek z piernika

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Carin Gerhardsen - Domek z piernika.pdf

uzavrano EBooki C Carin Gerhardsen
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 121 osób, 80 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Carin Gerhardsen Domek z piernika Przełożyli Anna Krochmal i Robert Kędzierski Dom Wydawniczy REBIS

Już osiem długich lat tęsknię za domem. A tęsknotę tę czuję już nawet we śnie. Za miejscem, gdzie się udam, tęsknię i za domem – lecz za ludźmi nie! I tęsknię za tą ziemią i za kamieniami, gdzie bawiłem się. Verner von Heidenstam [fragment wiersza Ur Ensamhetens tankar z tomu Vallfart och vandringsår]

Katrineholm, październik 1968 Brązowa willa z przełomu wieków prezentuje się okazale na szczycie porośniętego trawą pagórka, otoczona wysokimi sosnami. Pomalowane na biało narożniki i futryny okienne z łagodnie zaokrąglonymi kantami roztaczają jakby bajkową poświatę, przez co dom wygląda zapraszająco. Latem sosny dają cień bawiącym się wokół niego dzieciom, jednak teraz, jesienią, drzewa wyglądają niemal groźnie, niczym prężący się strażnicy, których zadaniem jest chronić przedszkole przed zimowym chłodem i innymi nieproszonymi gośćmi. Pierwszy śnieg przykrył okolicę jak mokra tkanina i nie zdążył jeszcze stopnieć. Jest całkiem cicho, tylko w oddali szczeka jakiś pies. Nagle drzwi się otwierają i ze środka wybiegają dzieci; rozkrzyczane, jedne w zupełnie nowych ubraniach, inne w starych i podniszczonych, wysokie i niskie, szczupłe i okrągłe, o blond i ciemnych włosach, z warkoczami, z piegami, jedne w okularach, jeszcze inne w czapkach, dzieci, które spokojnie idą, i takie, które podskakują, takie, które coś mówią, i takie, które słuchają, dzieci biegnące przodem i takie, które idą za całą resztą. Drzwi się zatrzaskują, lecz natychmiast otwierają się ponownie i wychodzi z nich mała dziewczynka w białej, futrzanej czapce i czerwonej, pikowanej kurtce. Tuż za nią pokazuje się chłopiec w ciemnoniebieskiej ciepłej kurtce, z szalikiem i w czerwono-biało- czarnej czapce klubu KSK – trzeba przecież kibicować KSK, przynajmniej w tej części miasta. Dzieci nie rozmawiają ze sobą, a dziewczynka, której na imię Katarina, szybkim krokiem schodzi z pagórka i dociera do dużej, czarnej, żelaznej furtki. Z pewnym wysiłkiem udaje jej się otworzyć tę furtkę na tyle, by móc się prześliznąć przez szczelinę, zanim zatrzaśnie się ponownie za jej plecami. Tuż za nią idzie chłopiec, który ma na imię Thomas. Chłopiec, zanim otworzy furtkę, by się przez nią przecisnąć, zatrzymuje się na chwilę i bierze głęboki oddech. Dalej, na chodniku, jego obawy się sprawdzają: wszystkie dzieci zebrały się w grupkę na rogu po drugiej stronie ulicy. Widzi, jak Katarina, z pozoru bez wahania, przechodzi przez ulicę, zmierzając prosto do jaskini lwa. Thomas w mgnieniu oka podejmuje decyzję i zamiast również przejść przez ulicę, skręca w lewo, by iść do domu okrężną drogą. Udaje mu się pokonać zaledwie parę metrów, gdy dzieci rzucają się na Katarinę. Jedna z dziewcząt, ta pomysłowa AnnKristin, zawsze złośliwie uśmiechnięta i z nieprzyjemnym błyskiem w oku, zrywa jej z głowy czapkę i rzuca ją w stronę Hansa, króla Hansa, przy akompaniamencie pełnych podziwu okrzyków i śmiechu innych dzieci.

Thomas zatrzymuje się i rozważa, czy powinien spróbować pomóc Katarinie, nim jednak zdążył się nad tym porządnie zastanowić, dzieci zauważają również jego. Na sygnał Hansa najgorliwsze przebiegają przez ulicę i rzucają się na Thomasa. Reszta dzieci podąża za nimi, jak żądne krwi stado psów, a po drugiej stronie zostaje Katarina, zaskoczona i z uczuciem ulgi: przecież tym razem to nie była jej kolej. Schyla się i podnosi swoją już nie tak białą, futrzaną czapkę, mimo wszystko wkłada ją na głowę, a potem również ona przechodzi przez ulicę, żeby z bliska przyglądać się widowisku. Skąd się bierze cała ta pomysłowość? I ta niezawodna przyjaźń, która łączy dwadzieścioro jeden dzieci, być może dwadzieścioro dwoje z grupy dwudziestu trojga? I ten milczący, oczywisty autorytet Hansa, gdy połowa z grupki dzieci nagle i z zapałem zaczyna przywiązywać skakankami i szalikami przerażonego chłopca do słupa latarni, podczas gdy druga połowa zbiera kamienie, żeby zrobić mu krzywdę? Thomas, niezdolny się opierać, niezdolny krzyczeć, siedzi na mokrym, zimnym asfalcie. Nieruchomy, cichy. W milczeniu patrzy na kolegów. Niektórzy rzucają w niego kamieniami, w głowę, w twarz, w ciało. Ktoś stoi przy nim i raz za razem wali jego głową o słup latarni, ktoś inny bije go skakanką. Niektóre dzieci stoją i śmieją się, inne szepczą coś między sobą, z pełnymi politowania i trochę cwaniackimi minami na swoich twarzyczkach, jeszcze inne po prostu tylko stoją i przyglądają się temu obojętnie. O, tam stoi Katarina; teraz pozwalają jej być jedną z nich – są kolegami. Gdy tak go biją, w którymś momencie chodnikiem przechodzi przedszkolanka. Rzuca szybkie spojrzenie na związanego chłopca i jego kolegów, po czym unosi rękę, by pomachać na pożegnanie kilku dziewczynkom stojącym najbliżej. Kończą równie nagle, jak zaczęli. W jakieś pół minuty dzieci się rozchodzą i znów są zwykłymi, miłymi maluchami wracającymi z przedszkola. Udają się w różne strony, pojedynczo, parami, niektóre w troje lub czworo. Na chodniku zostaje leżący sześcioletni chłopiec, obolały i ogarnięty przytłaczającym smutkiem.

Sztokholm, listopad 2006, poniedziałek, wieczorem Była dopiero szesnasta, ale już zapadła ciemność. Śnieg sypał z nieba wielkimi, mokrymi płatami, które topniały, jeszcze zanim zdążyły dotknąć ziemi. Przejeżdżające samochody co chwila oślepiały go reflektorami i idąc chodnikiem, musiał cały czas uważać, żeby go nie ochlapały. Dlaczego samochody jechały tak szybko, że brudna woda chlapała na niego? Przecież kiedy się prowadzi samochód, nie wolno chlapać na pieszych, ludzie uczą się tego na kursie prawa jazdy. Ale może go nie widzieli; może w ciemności, na chodniku nie było go widać, niskiego, niepozornego i w całkiem ciemnym ubraniu. Postawy chyba też nie miał najlepszej, i gdy się poruszał, wyglądał trochę śmiesznie, bo jego stopy nie były skierowane do przodu, tylko lekko na boki, jak u klauna. Ale nie był żadnym klaunem. Był człowiekiem małomównym, który nigdy nie miewał z nikim konfliktów, być może dlatego, że nigdy się nie sprzeciwiał. Właściwie nie było to szczególnie dziwne, bo rzadko z kimś się spotykał. Oczywiście z wyjątkiem pracy w Järfälla, gdzie był posłańcem w dużej firmie elektronicznej. Rozwoził korespondencję do wszystkich inżynierów, wszystkich sekretarek i szefów, i w ogóle wszystkich, którzy pracowali w tej firmie. Robił tylko to, ponieważ nie był na tyle zaufanym pracownikiem, by na przykład sortować pocztę. Byli inni, wykwalifikowani pracownicy, którzy zajmowali się takimi sprawami i potrafili podejmować ważne decyzje, na przykład takie, że list jest niewłaściwie zaadresowany. Podejmowanie decyzji zawsze szło mu bardzo kiepsko. Kiedy się nad tym zastanowić, to w ogóle rzadko miał na jakiś temat własne zdanie. Gdy już sporadycznie się zdarzało, że mógł być z innymi dziećmi i się z nimi bawić, i wbrew wszelkim oczekiwaniom ktoś zadawał mu pytanie, co myśli, to nie myślał nic szczególnego. Nawet gdy pytał w myślach samego siebie, co tak właściwie sądzi na ten konkretny temat, nie był w stanie udzielić sobie szczerej odpowiedzi, ponieważ nie życzył sobie niczego, oprócz tego, by po prostu móc być z innymi dziećmi i robić to, co one postanowią. Krótko mówiąc, zadowalać je. Pragnął tylko jednego – być akceptowanym przez ludzi w swoim otoczeniu. Miał czterdzieści cztery lata, ale jeszcze nigdy mu się to nie przytrafiło. Pytanie brzmiało: Czy jeśli kiedykolwiek spełni się to jego jedno, jedyne życzenie, to czy wtedy uda mu się wspiąć o szczebel wyżej w swojej hierarchii potrzeb i czy nagle

zacznie mieć własne zdanie na różne tematy? Czy to się dzieje automatycznie, gdy jest się cenionym człowiekiem? Spojrzał w stronę okien na fasadzie domu po drugiej stronie Fleminggatan. Ładnie oświetlone i zapraszające w tych jesiennych ciemnościach, z roślinami w doniczkach i firankami, z lampami o ładnych abażurach, z południowoazjatyckimi wachlarzami i innymi ozdobami. W niektórych oknach były już nawet świeczniki adwentowe, tak jakby miały jeszcze bardziej podkreślić idyllę, a za każdym oświetlonym oknem mieszkała jakaś szczęśliwa rodzina, szczęśliwa para albo przynajmniej jakiś szczęśliwy człowiek. Było to wyraźnie widać po przyjaznym świetle i ciepłej, przytulnej atmosferze. Okno jego pokoju spoglądało na niego ciemne i puste, z wyjątkiem fikusa, któremu opadło za dużo liści, i linki od rolety. Kuchenne okno tak samo: całkiem puste, z wyjątkiem starego radia tranzystorowego stojącego na parapecie w swym samotnym majestacie. Tak naprawdę to z zainteresowaniem czytał czasopisma o urządzaniu domu. Nie dlatego, że szukał inspiracji, jak urządzić własny, bo nie było przecież żadnego powodu, by dokładać starań i urządzać mieszkanie, w którym żył tylko on. Tylko on – jeden mały, nic nieznaczący człowiek, właściwie to może nawet nikt. Był niewidoczny dla samochodów rozchlapujących brudne kałuże w jesiennych ciemnościach i nie było go słychać – ledwie sam słyszał siebie. Czytał czasopisma o urządzaniu domu z tego samego powodu, z którego zaglądał ludziom w okna. Przenosił się w wyobraźni do innego świata, świata przyjaznych ludzi o ciepłych uśmiechach, którzy mieli duże, miękkie, kolorowe poduszki na sofach. Dziś w pracy prawie że zaprosili go na tort. Nie zdarzało się to często, bo na sortowni ludzie nigdy nie mieli specjalnych powodów, żeby świętować. Poza tym nigdy nie był tam dłużej niż parę minut, z wyjątkiem tych chwil, gdy odbierał nową, posortowaną pocztę, którą trzeba było doręczyć do innych działów. Tak czy inaczej, kiedy doręczył pocztę około jedenastej, wszyscy tam siedzieli i jedli tort z jakiejś nieznanej mu okazji. Za każdym razem czuł się trochę nieswojo, gdy musiał doręczać pocztę około jedenastej, bo w tym czasie zawsze siedzieli i pili kawę, więc dostrzegali go, kiedy wchodził w swoim zapewne śmiesznym uniformie działu pocztowego. Uniform to może za dużo powiedziane; nosił niebieskie spodnie i niebieską kurtkę. W każdym razie tylko on był tak ubrany, a wyróżniać się nigdy nie jest dobrze. Mimo wszystko go zauważyli, albo raczej należałoby powiedzieć, że zauważyła go jedna osoba. Taki prawdziwy dowcipniś, co to żartował ze wszystkich i wszystkiego i miał mnóstwo poglądów na każdy temat. Inni z reguły śmiali się z jego żartów i chyba

podzielali jego opinię, bo nigdy nikt nie oponował. „Cześć, panie listonosz! – powiedział dzisiaj, siedząc z założonymi rękami i z nogami wyciągniętymi pod stolikiem. – Chcesz kawałek tortu?” I nie czekając na odpowiedź, ciągnął: „Ale wtedy będziesz musiał się szybko uwinąć na tej twojej sportowej hulajnodze i dostarczyć tę płytkę z działu technicznego, tak jak ci już mówiłem wczoraj i przedwczoraj. Wszyscy tam w waszym dziale jesteście opóźnieni w rozwoju czy tylko ty?”. Śmiech ludzi siedzących przy stole, może z doboru słów, może z posłańca, a może po prostu z nawyku. Tortu w każdym razie nie dostał, bo nie miał kompetencji, żeby załatwiać dla ludzi takie sprawy; jego zadanie polegało przecież tylko na tym, żeby dostarczać pocztę, którą mu przydzielono. Opóźniony w rozwoju nie był. To prawda, nie miał żadnego wykształcenia, ale sporo czytał, zarówno gazet, jak i literatury pięknej. Raczej nie dałoby się go sklasyfikować jako kogoś o normalnej inteligencji, ale nie był opóźniony w rozwoju. W szkole przez pierwsze lata nawet dobrze się uczył, ale tak się przecież nie dało. W szkole w Katrineholmie człowiek nie uczył się dobrze, to było absolutnie zabronione. Tak właściwie to w niczym nie wolno było być dobrym, z wyjątkiem bandy1 , piłki nożnej i takich rzeczy. Wszystkim rządziły niewymawiane na głos reguły: w czym wolno być dobrym (wf), z czego trzeba być kiepskim (muzyka, języki, prace ręczne, zachowanie), z czego trzeba być przeciętnym (pozostałe przedmioty), co trzeba nosić (kupowane w sklepach ciuchy odpowiednich marek), czego nie wolno nosić (czapka, okulary, ubrania szyte w domu), gdzie należy mieszkać (blok), poglądy polityczne (socjaldemokratyczne, ale absolutnie nie komunistyczne), jakiej drużynie bandy trzeba kibicować (KSK, ale w żadnym wypadku nie Värmbol). A przede wszystkim nie wolno było w niczym się wyróżniać ani być innym. Tu, w Sztokholmie, dorosłego mężczyznę obowiązywały oczywiście inne zasady. Tutaj ceniono własne pomysły i poglądy, a wyróżniający się wygląd często odbierano pozytywnie. Przede wszystkim zaś człowiek potrzebował tu wykształcenia i dużej pewności siebie. Życie miał ciężkie. Matka umarła, kiedy był bardzo mały, a ojciec pracował na zmiany w drukarni i nie zostawało mu zbyt wiele czasu dla syna. Był kochającym ojcem, ale brakowało mu umiejętności w prowadzeniu domu i wychowywaniu dziecka. Po kilkudziesięciu latach palenia jednego papierosa za drugim również on zmarł przedwcześnie i pozostawił po sobie wielką pustkę. On sam od początku był inny, ale nigdy tak naprawdę nie udało mu się dowiedzieć, na czym to polegało. Cóż, no tak, od samego początku mówił niewłaściwym dialektem,

spędził przecież pierwsze lata życia w Huskvarnie, i musiał nosić tę nieszczęsną czapkę, mimo wszystko to nie mógł być główny powód. Na pewno już wtedy coś było z nim nie tak. Jako małe dziecko był przecież zadowolony i towarzyski. Lubił ludzi, ale wcześnie zrozumiał, że ludzie nie lubią jego tak bardzo jak on ich. Szybko odebrali mu wyróżniające go cechy i dobry humor. To zapewne tam, w przedszkolu, zaczął zmieniać się w człowieka, którym był dzisiaj. Ciągłe fizyczne znęcanie się nad nim, na przemian z ostracyzmem i wyzwiskami, nie tylko zmieniły go w milczący cień, ale też pozbawiły go całej pewności siebie. A jednak jako siedmioletni chłopiec nie bez entuzjazmu rozpoczął szkołę. Był ciekaw, jak będzie, i cieszył się na to. Tyle że podnoszenie ręki do odpowiedzi od samego początku okazało się niewykonalne, bo przecież trzeba było mieć pewność siebie, aby myśleć, że się coś wie. Jeśli mimo wszystko zadawano mu pytanie, na które jakimś cudem udawało mu się odpowiedzieć, inne dzieci chichotały i wymieniały spojrzenia. Jeśli odpowiedział źle, wszyscy się z niego śmiali. Kilku dawnych dręczycieli z przedszkola chodziło do tej samej klasy, więc dzieci, które go nie znały, szybko się dowiedziały, jak go należy traktować. Na przerwach biły go, śpiewały o nim złośliwe piosenki, albo też stał sam z boku i patrzył, jak inne dzieci się bawią. Już na początku podstawówki zdarzało się, że opuszczał cały dzień w szkole: leżał w domu w łóżku i był chory – ból głowy albo brzucha – bądź symulował chorobę. Oczywiście odbiło się to na jego stopniach i po dziewiątej klasie przerwał naukę. Dostał tak zwany przedłużony staż, którego nawet sam nie wybrał – w sklepie z pasmanterią, gdzie robił to, co mu kazano. Jeśli chodzi o niego, to lata nauki były dziesięcioleciem wyrzuconym na śmietnik, ale być może dla dzieci, które teraz dorastały, istniały większe szanse. Parę dni temu w wiadomościach pokazywali reportaż o udanym „projekcie Katrineholm” – jak nazwał go prezenter, natomiast nadęty polityk z tej gminy, Göran Meijer, nazywał go w wywiadzie „projektem Skogskullen”, od szkoły podstawowej, w której po raz pierwszy wdrożono udane koncepcje antymobbingowe. Zastanawiał się, czy nowe metody, które opisywano jakże szumnymi słowami, takimi jak szacunek dla jednostki, kontakt fizyczny, opieka dorosłych i czynny udział wychowawców, dopuszczały nawet wymowę z Huskvarny albo noszenie czapki drużyny Värmbol. Po praktyce w sklepie z pasmanterią przeprowadził się do Sztokholmu, gdzie wynajmował pokój z wyżywieniem u brata babci ze strony ojca, który mieszkał samotnie w kawalerce w Kungsholmen. W tym czasie uzupełniał wykształcenie podstawowe na kursach dla dorosłych. Wbrew wszelkim oczekiwaniom udało mu się dostać pracę, którą wciąż

wykonywał. Brat babci już od dawna nie żył i mieszkanie należało teraz do niego. Nagle coś wyrwało go z zamyślenia. Zamarł. Zatrzymał się na przejściu dla pieszych, na środku ulicy, przed kamienicą, w której było jego mieszkanie. W człowieku, którego przed chwilą minął, było coś niesamowicie znajomego. Nie mając pojęcia dlaczego, odwrócił się i ruszył za nim. Jasnoniebieskie oczy i jasne, kręcone włosy, dość żywa i wyrażająca zdecydowanie twarz, blizna nad lewą brwią, sposób, w jaki się poruszał – wszystko się zgadzało. Ale czy to możliwe, żeby po wszystkich tych latach był w stanie rozpoznać osobę, której nie widział, odkąd miał sześć, siedem lat? To zapewne te jego niedawne rozmyślania o nagłośnionym projekcie Katrineholm sprawiły, że widział duchy. Wątpliwości wypływały ze zdrowego rozsądku, ale emocjonalnie nie wątpił ani przez chwilę. W myślach widywał tego człowieka niemal codziennie. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to on. Mężczyzna zszedł schodami prowadzącymi do metra i szybkim krokiem zbliżył się do barierki, gdzie wyćwiczonym gestem przeciągnął bilet okresowy przez czytnik i przepchnął się na drugą stronę. Zszedł po długich, ruchomych schodach prowadzących w dół, pod ziemię. Już na peronie wyciągnął z kieszeni kurtki wieczorną gazetę i przerzucał strony, czekając na pociąg. Przez cały czas trzymał się dziesięć, dwanaście metrów za tym mężczyzną, a potem usiadł na ławce za jego plecami, podczas gdy tamten stał i przeglądał gazetę. Myśli przebiegały mu przez głowę i nie był w stanie w żaden rozsądny sposób wytłumaczyć tego, co robi. Przez ostatnie dwadzieścia lat nie robił nic, co by wykraczało poza codzienność: dojeżdżał do pracy i z pracy, pracował, robił zakupy, jadł, spał, chodził do kina albo od czasu do czasu szedł na spacer, czytał albo oglądał telewizję. A teraz nagle był tu, w metrze, w drodze do nieznanego celu, śledził tego człowieka, którego nie widział od niemal czterdziestu lat. Nagle ogarnęło go niespodziewane uczucie przyjemności. Coś działo się w jego życiu, czekała go przygoda i podobało mu się to. * * * Cudownie było usiąść w wagonie metra z wieczorną gazetą w ręce, w drodze do domu. Zaczynał pracę w agencji nieruchomości już o siódmej rano, byle tylko móc zdążyć do domu przed końcem dnia i choć na chwilę spotkać się z dziećmi, zanim pójdą się położyć. Musiał wstawać już o wpół do szóstej i rzadko szedł do łóżka przed wpół do dwunastej w nocy, więc nieustannie brakowało mu snu. Ale nauczył się z tym żyć, a za parę lat dzieci same będą sobie radzić. Wtedy on i Pia będą mogli wysypiać się w weekendy.

Mieli troje dzieci, troje cudownych dzieci, które, choć były takie uparte, że nie dawały chwili spokoju i wręcz tryskały niepojętą energią, sprawiały, że bardzo dobrze się czuł. Podobnie było z Pią, którą poznał już podczas studiów na uniwersytecie, ale z którą zaczął być dopiero osiem lat później, gdy spotkali się ponownie na imprezie. Pracowała na pół etatu na przedmieściach jako pielęgniarka w gabinecie stomatologicznym, w okolicy, gdzie mieszkali. Po piętnastu latach ich związek wciąż doskonale się sprawdzał. Byli po prostu najlepszymi przyjaciółmi i mogli ze sobą rozmawiać niemal o wszystkim. Ogólnie rzecz biorąc, lubił też swoją pracę, choć oczywiście nie podobało mu się, że czasami musiał chodzić pokazywać mieszkania także w weekendy. Firma dobrze prosperowała, a to było najważniejsze. Praca w agencji nieruchomości dawała swobodę i odmianę, a on i jego wspólnik co miesiąc mieli duże dochody, tak więc również pod względem finansowym mógł być bardzo zadowolony. Biorąc pod uwagę warunki, jakie miał na początku, wcale nie było takie oczywiste, że w ogóle stanie się kiedyś szczęśliwym człowiekiem. Wychowywał się jako jedyne dziecko samotnej kobiety z poważnymi skłonnościami do alkoholizmu, która zarabiała jako fryzjerka – to znaczy w tych okresach, kiedy w ogóle pracowała – i której jedynym zainteresowaniem wydawali się wszelkiego rodzaju faceci. On i matka często się przeprowadzali i nigdzie tak na dobre nie zapuścili korzeni. Z biegiem lat pojawiło się wielu ojczymów, tych poważniejszych i mniej poważnych. Kiedy był mały, zawsze uważano, że jest hałaśliwy i za dużo rozrabia, a jego dzieciństwo cechowały niezliczone bójki i powtarzanie klas. Prawdopodobnie był prawdziwym łobuzem. Oczywiście odbijało się to na ocenach w szkole, ale z jakiegoś powodu postanowił jednak, że zdobędzie teoretyczne wykształcenie w gimnazjum. A tam wszystko było inaczej. Po tym jak zaczął naukę w gimnazjum, matka dość szybko znów się przeprowadziła. Postanowił, że nie przeprowadzi się razem z nią, zamieszkał więc sam w kawalerce i musiał sobie radzić zupełnie samodzielnie. W weekendy pracował na stacji benzynowej, a wieczorami się uczył, grał w piłkę albo zajmował domowymi obowiązkami. W tym czasie dojrzał i udało mu się przejść gimnazjum z naprawdę dobrymi ocenami. W każdym razie w zupełności wystarczyły, by rozpocząć studia ekonomiczne na uniwersytecie. A teraz siedział tutaj. W drodze ze swojej dobrze płatnej pracy w firmie, którą stworzył własnymi siłami z partnerem, do swojej kochanej żony i dzieci, czekających na niego w przytulnym szeregowcu. Delektował się tą myślą, a dobre samopoczucie stawało się jeszcze lepsze, gdy patrzył na wszystkich smutnych pasażerów siedzących wokół niego,

z nosami głęboko utkwionymi w jakichś pozbawionych treści darmowych gazetach lub patrzących pustym wzrokiem przez mokre od śniegu okna. W szybie zobaczył odbicie jakiegoś biedaka, który po prostu siedział i przeszywał go wzrokiem. Czy było po nim widać, że jest szczęśliwy? A komu to przeszkadza? W każdym razie był gotów z tym żyć. * * * Thomas usiadł w wagonie trochę przed tym mężczyzną – królem Hansem – ale z plecami w kierunku jazdy, tak by móc mu się przyglądać. Nie bezpośrednio – zajął strategiczne miejsce, żeby pomiędzy nim a przedmiotem jego zainteresowania byli inni ludzie – ale doskonale widział jego odbicie w szybie. Wyglądał na odprężonego i pewnego siebie, wysoki i postawny. Zatopiony we własnych myślach, ze złożoną gazetą na kolanach, wyglądał z roztargnieniem przez okno. Mogło się niemal wydawać, jakby od czasu do czasu po twarzy przebiegał mu lekki uśmiech. Thomas patrzył zafascynowany i zastanawiał się po cichu, cóż takiego mogło go tak cieszyć. Ma kogoś, kto na niego czeka? Kogoś, kto się cieszy, gdy wraca do domu? A może ma firanki w oknach i poduszki na sofie? Mężczyzna pobieżnie obrzucił wzrokiem ludzi w wagonie i na chwilę ich spojrzenia spotkały się w odbiciu w szybie. Czy to pogardę dostrzegł w tych niebieskich oczach? To by wcale nie było takie dziwne, jeśli pomyśleć o jego przygarbionej postawie, zaniedbanych włosach i zalęknionych oczach. Był biednym nieudacznikiem, który spoglądał ukradkiem na ludzi, jeśli w ogóle miał odwagę na nich patrzeć. Światło w wagonie nagle zamrugało i na kilka sekund zrobiło się całkiem ciemno. Gdy znów się zapaliło, mężczyzna dalej śledził wzrokiem krople wody spływające po szybie. Thomas mógł bez przeszkód dalej obserwować widmo ze swojego dzieciństwa. Myślał o wszystkich tych czapkach, które zginęły po drodze z przedszkola, wrzucone na dach albo na naczepę jakiejś przejeżdżającej ciężarówki. Myślał o swoich rysunkach, które na koniec semestru mógł zabrać do domu, by je pokazać, lecz które ku ogromnej uciesze wszystkich dzieci jeden po drugim znikały w ulicznej studzience. Myślał o podartych spodniach, zabłoconych kurtkach i obtartych kolanach. I o Carinie Ahonen, która zawsze mogła siedzieć u pani na kolanach i pierwsza śpiewała na apelach, a pozostałe dzieci mogły śpiewać dopiero po niej. To ona decydowała, że teraz wszyscy będą rysować konie, i wtedy wszystkie dzieci rysowały tylko konie, konie i konie, tylko to można było rysować. Jego konie były takie brzydkie, że trzeba je było koniecznie wszystkim pokazać, ku wielkiej radości innych dzieci.

Myślał o wielkim, zielonym samochodziku na podwórku, w którym mieściło się co najmniej sześcioro dzieci. Dwoje musiało popychać, więc on i Katarina popychali, codziennie, zawsze, z pobożną nadzieją, że pewnego razu oni również będą mogli siedzieć w tym samochodzie. Pani bardzo pilnowała, żeby wszyscy mogli się przejechać, ale z jakiegoś powodu zawsze zapominała o Thomasie i Katarinie. Któregoś razu zdarzyło się, że Thomas zdążył wsiąść do samochodu jako pierwszy, ale go wyrzucili i znów musiał popychać. I zapewne tak właśnie miało być, bo pani uśmiechnęła się tylko tym swoim zwyczajnym, słodkim uśmiechem przedszkolanki. Pamiętał, że pewnego razu Hans i Ann-Kristin zabrali mu czapkę i rzucali nią między sobą, tam i z powrotem, nad jego głową. Thomasowi nie udawało się jej złapać, ale pod wpływem nagłego impulsu poczuł w sobie odwagę, by zerwać czapkę z głowy Hansa i z nią uciec. Oczywiście dogonili go, stłukli na kwaśne jabłko i wyrwali mu czapkę z ręki. Później, gdy wrócił do domu, tak jak zwykle bez własnej czapki, mama Hansa zadzwoniła do ojca Thomasa, by narzekać, że Thomas zniszczył Hansowi czapkę. No i wtedy wysłano go do Hansa do domu z dziesięcioma koronami w garści, żeby poszedł i przeprosił. O jego własnej, zgubionej czapce z jakiegoś powodu nigdy nie wspomniano w tej rozmowie. Z zamyślenia wyrwało go hamowanie, a mężczyzna, którego obserwował, wstał, szykując się do wyjścia. Thomas również się podniósł, by dalej śledzić ten cień z przeszłości. * * * Szeregowiec znajdował się zaledwie o kilka minut spacerem od stacji metra w Enskede. Hans szybkim krokiem przeszedł przez ulicę, skręcił w lewo przy budynku gimnazjum, a następnie wszedł między domy w Trädskolan. Po chwili dotarł do parku z niezwykłymi drzewami i krzewami – jedynym wspomnieniem po starej szkółce leśnej, na której miejscu pod koniec lat osiemdziesiątych powstało osiedle domków. Ruszył alejką prowadzącą przez zarośla, aż do placu zabaw przy osiedlu szeregowców. W piaskownicy siedziało dwoje ubrudzonych dzieci, ubranych w ortalionowe spodnie, a trzecie – półtoraroczne – stało na najwyższym stopniu zjeżdżalni. – Moa, kochanie, uważaj, bo się przewrócisz i zrobisz sobie krzywdę! – zawołał, podbiegając do zjeżdżalni. Twarz dziewczynki rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. Jego córka natychmiast zaczęła się gramolić, by zejść na dół. Dwoje starszych dzieci podbiegło do taty, a on próbował najlepiej jak potrafił równocześnie je przytulić i utrzymać na dystans. – Hej, uważajcie! – powiedział. – Mam ubranie do pracy. Przytulamy się tylko

buziami. Chodźcie, idziemy do mamy! W tej samej chwili Moa puściła się drabinki i rzuciła w dół, a on musiał poświęcić czystą kurtkę, ale w zamian dostał wielkiego, mokrego buziaka w podbródek. Desperacko próbując nie ubrudzić kurtki, niósł dziewczynkę przed sobą w wyprostowanych rękach, zmierzając zdecydowanym krokiem w stronę ganku. Dwoje starszych dzieci poczłapało za nim. Gdy dotarli na ganek, postawił małą na ziemi. – Halo! – zawołał, otwierając drzwi. – Mam tutaj trzy brudne świnki. Musisz mi pomóc! Zdejmijcie buty, zanim wejdziecie – powiedział do starszych dzieci, a sam przykucnął i zaczął rozbierać najmłodszą. W drzwiach pojawiła się uśmiechnięta Pia, w dżinsach i białej koszuli związanej w talii. Jej gęste, ciemne włosy były związane w kucyk. – Hej, kochanie! – Pochyliła się i pocałowała go w kark. – Jak tam w pracy? – Dobrze, ale muszę jeszcze na chwilę wyjść i obejrzeć jeden dom. To tutaj w okolicy, nie będzie mnie jakąś godzinę albo coś koło tego. Nakarmimy teraz dzieci, a sami zjemy, kiedy już się położą. Co ty na to? – Dobrze. Kiedy musisz wyjść? – Najpierw uporajmy się z dziećmi, a potem wyjdę, za jakieś pół godziny. W końcu udało mu się wyplątać dziewczynkę z ortalionowych spodni, a wtedy wbiegła do środka z radosnym wrzaskiem. Starsze dzieci same zdjęły ubrania, które teraz leżały porozrzucane na całym ganku, po czym również wpadły do domu. Wstał i podjął beznadziejną próbę strzepnięcia plam błota ze swojej kurtki. Nie przyniosło to żadnych widocznych rezultatów. Pia pozbierała buty i ubrania i weszła do środka. Hans zatrzasnął za sobą drzwi tak energicznie, że aż zastukała kołatka. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na człowieka, który uważnie ich obserwował przez nagie gałęzie altanki z krzewów bzu po drugiej stronie placu zabaw. * * * Thomas nie wiedział, jak długo tak stał w ciemności i podglądał, ale w wyobraźni był tam w środku. W ciepłej, przytulnej kuchni. Pachniało zrumienionym masłem i smażonym mięsem. Z początku wszyscy biegali w tę i z powrotem po różnych pokojach i robili różne rzeczy, ale po chwili wszystko się uspokoiło i jedno po drugim siadali przy stole. Thomas nie był w stanie sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni jadł z innymi ludźmi.

W pracy jadał w dużej stołówce i choć otaczało go wielu ludzi, zawsze siedział sam. Jego rodzice już nie żyli, nie miał rodzeństwa, żadnych innych krewnych, o których by cokolwiek wiedział, ani żadnych przyjaciół. Jak to cudownie mieć kogoś, kto czeka na ciebie w domu! Jak cudownie byłoby mieć przyjaciela, choć jednego człowieka, z którym można by porozmawiać o ważnych i mniej ważnych sprawach, kogoś, z kim można by razem zjeść. I tylko pomyśleć, o ile przyjemniej byłoby przyrządzać jedzenie, gdyby robiło się to dla kogoś innego, a nie tylko dla siebie. Kolacja się skończyła i kuchnia, która jeszcze przed chwilą była pełna życia i ruchu, teraz opustoszała. Drzwi szeregowca się otworzyły, a kochany i szanowany ojciec rodziny wyszedł z domu i po raz ostatni zamknął za sobą drzwi. * * * Szedł szybkim krokiem przez dzielnicę willową, z rękoma schowanymi głęboko w kieszeniach kurtki. Postawił kołnierz, by chronić się przed jesiennym wiatrem. Zwiędłe liście wirowały w świetle latarni i przy każdym kroku słyszał chlupoczący dźwięk, gdy but odrywał się od chodnika. Jeden but przeciekał i mężczyzna czuł, że ma już wilgotną skarpetkę. Powinien był się przebrać w zimowe buty, ale teraz nie zdąży już wrócić. Do domu, który ma obejrzeć, powinien dotrzeć w niecały kwadrans, a przy tej pogodzie być może w powrotnej drodze pozwoli sobie na taksówkę. Przeszedł przez szerszą alejkę i skręcił w ulicę, przy której położony miał być dom. Wille w tej okolicy były starsze; większość zbudowano w latach dwudziestych lub trzydziestych i miały stare ogrody z drzewami owocowymi i altankami. To musi być tu: stary, różowy dom z drewna, z pięknymi wykuszami. Działka, o wiele większa niż inne w tej okolicy, opadała od domu w stronę ulicy, otaczał ją zadbany, lecz o wiele za wysoki żywopłot, który zupełnie nie pasował do małego domu, do ogrodu zresztą też nie. W żywopłocie znajdowała się żelazna furtka, która wydawała się tu jeszcze bardziej nie na miejscu, od niej do samego domku zaś prowadziła wysypana żwirem ścieżka. Rzucił okiem na skrzynkę na listy i przekonał się, że znalazł się pod właściwym adresem. Åkerbärsvägen 31. Uchylił oporną furtkę na tyle, by móc się przecisnąć. Zatrzasnęła się ciężko za jego plecami, z metalicznym szczękiem. Ruszył szybkim krokiem po ścieżce, nie zwracając uwagi na soczysty, intensywny zapach wilgotnych, opadłych owoców. Nie zauważył również cienia, który całkowicie bezgłośnie wspiął się zręcznie na dużą furtkę za jego plecami i zeskoczył na wilgotny trawnik tuż obok ścieżki. Wszedł po schodach na ganek i nacisnął dzwonek. Ze środka odbiło się echem dingdong, ale nic prócz tego nie usłyszał. Odczekał jakąś minutę, po

czym zadzwonił jeszcze raz. Także tym razem z domu nie dobiegł go żaden dźwięk. Spojrzał na zegarek, upewniając się, że spóźnił się tylko parę minut, a potem zszedł na trawnik, by obejść starą willę dookoła. Okazało się, że oprócz oświetlenia na zewnątrz tylko w jednym pomieszczeniu paliło się światło. Była to kuchnia z oknem wychodzącym na tyły i tę część żywopłotu, która wyznaczała granice działki z inną nieruchomością. Nie był w stanie sięgnąć do kuchennego okna, ale schylił się, podniósł mały kijek i rzucił nim w szybę. Nadal żadnej reakcji z domu. Postanowił wrócić na front i sprawdzić, czy drzwi są zamknięte na klucz. Ku jego zdumieniu okazały się otwarte i ustąpiły, gdy ostrożnie nacisnął klamkę. Może osoba, która tu mieszka, jest stara albo ma problemy ze słuchem? – Halo! Czy jest tu ktoś?! – zawołał głośno, ale nie było żadnej odpowiedzi. – Halo! – spróbował znów, tym razem jeszcze głośniej. I wtedy podjął decyzję. Wszedł do domu, dokładnie wytarł buty na wycieraczce w przedpokoju i zamknął za sobą drzwi. 1 Zespołowa gra sportowa przypominająca hokej na lodzie (wszystkie przypisy tłumaczy).

Wtorek, wieczorem Po kilku tygodniach spędzonych w szpitalu wreszcie mogła wrócić do domu. Wreszcie, bo tęskniła za tym, by móc spać we własnym łóżku, siedzieć sama przed własnym telewizorem i sama decydować, jaki program obejrzy, z własną, domową kawą parującą z filiżanki na stoliku. Brakowało jej też zapachu domu, woni własnego mydła i środków czyszczących i przytulnego, domowego aromatu powideł, który dawno temu wniknął w ściany. Właściwie jednak to wcale nie było takie „wreszcie”, bo po złamaniu kości udowej miała problemy z chodzeniem i trudno jej będzie radzić sobie samej. Z biegiem lat straciła zainteresowanie jedzeniem, teraz prawie nic jej już nie smakowało. Ale musi przecież jeść, a w szpitalu to było rozwiązane całkiem praktycznie, wszystko dostawało się podane i nie trzeba się było troszczyć o zakupy, gotowanie ani zmywanie. Mężczyzna z przewozu osób niepełnosprawnych postawił jej niewielką walizkę przed drzwiami wejściowymi i cierpliwie czekał, aż znajdzie pęk kluczy w torebce. Ostrożnie wsunęła klucz do zamka, który ustąpił z kliknięciem, a potem drzwi otworzyły się same. – Pomóc pani wejść do środka? – spytał życzliwie mężczyzna. – Nie, nie trzeba. Teraz sama już sobie poradzę. Dziękuję – powiedziała i uniosła rękę na pożegnanie. – Proszę na siebie uważać. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia! – Kierowca pomachał jej i zaczął tyłem schodzić po schodach, jakby chciał się przekonać, czy rzeczywiście sobie poradzi z wejściem do domu. Ingrid zapaliła lampę pod sufitem i wytarła buty na wycieraczce. Odstawiła kulę do kąta za drzwiami i zrobiła krok w stronę wieszaka, gdzie z trudem zdjęła płaszcz, balansując na zdrowej nodze. Sięgnęła po czerwony, obity aksamitem wieszak ze złotymi frędzlami i powiesiła na nim płaszcz. Później zrobiła jeszcze parę kroków do niewielkiego taboretu i opadła na niego. Zsunęła wysokie, skórzane buty i ustawiła je równo, sięgnęła po niewielką walizkę i rozsunęła zamek błyskawiczny biegnący wzdłuż całej krawędzi. Wyjęła wygodne, domowe pantofle i wsunęła w nie stopy. Podpierając się o ścianę, zdołała znów wstać. Z pomocą kuli przekuśtykała przez hol, rzuciła szybkie, niezadowolone spojrzenie na swoje odbicie w lustrze i poszła dalej do kuchni. Zatrzymała się na progu i wychyliła, żeby sięgnąć do włącznika na ścianie przy kuchennych drzwiach.

W połowie ruchu ręką uderzyło ją nagle, że dziwnie tutaj pachnie. Stare, znajome zapachy wciąż były obecne, lecz poprzez to, co dobrze znane, w nozdrza wdzierało się coś nieznajomego. Pachniało skórą. Skórą i… odchodami? Zapaliła światło. W pierwszej chwili odebrało jej dech w piersiach. Stała jak skamieniała, nie rozumiejąc tego, co widzi. Po kilku sekundach do mózgu dotarł wreszcie obraz martwego człowieka na podłodze i wtedy zaczęła gwałtownie oddychać. Zataczając się, dotarła do jednego z krzeseł przy stole, wysunęła je i opadła na nie. Nie była w stanie oderwać wzroku od krwawej masy, która kiedyś była twarzą. Siedziała tak przez dłuższą chwilę, nie myśląc o niczym innym prócz wdechu, wydechu, wdechu, wydechu, spokojnie i powoli. Minęło parę minut, nim jej oddech się uspokoił, i wtedy dotarło do niej, że wszystko inne wygląda tak, jak to zostawiła; na kuchennym blacie niczego nie ruszono i sześć krzeseł stało symetrycznie rozstawionych wokół okrągłego stołu. Ani śladu szamotaniny lub jakichś dramatycznych wydarzeń, tylko ten martwy człowiek na podłodze. Zwłoki. Dobry Boże, kto to może być? I dlaczego leży akurat tutaj, na podłodze w jej kuchni? Z wysiłkiem wstała i podeszła do telefonu w holu. Wzięła do ręki słuchawkę i zastanawiała się przez chwilę, nim zadzwoniła po taksówkę. Gdy już zamówiła taksówkę, która według operatorki miała zjawić się za dziesięć do dwunastu minut, zrobiła jeszcze raz to samo, co przed chwilą, tyle że w odwrotnej kolejności. Zdjąć pantofle, włożyć do walizki, zasunąć zamek, włożyć buty, wstać, włożyć płaszcz, zgasić światło, wyjść, przekręcić klucz w zamku. Potem ruszyła ścieżką z torebką przerzuconą przez ramię, z walizką w jednej ręce, a kulą w drugiej. Stanęła na chodniku, czekając, aż przyjedzie taksówka. – Ależ Ingrid! – zawołała ze zdumieniem siostra Margit. – Sądziłam, że nie możesz się już doczekać, kiedy wreszcie wrócisz do domu! Margit Olofsson była kobietą w średnim wieku, wysoką, o okrągłych kształtach i gęstych ciemnorudych włosach. Aż promieniowało od niej matczyne ciepło i troska o ludzi. – Siostro Margit, to jest straszne. – Ależ Ingrid, kochana, usiądź sobie! Wyglądasz na strasznie zdenerwowaną! Coś się stało? Źle się czujesz? Margit Olofsson wzięła starszą kobietę pod ramię i podprowadziła do jednego z foteli w szpitalnej recepcji. Przez jej biały fartuch prześwitywały wytarte, niebieskie dżinsy.

– Nie wiedziałam, co mam robić – zaczęła błagalnym głosem Ingrid. – Mam straszny mętlik w głowie i nie przyszedł mi na myśl nikt prócz pani… Chodzi o to… Proszę się ze mnie nie śmiać, ale… u mnie w kuchni leży martwy człowiek. – Wielki Boże! Kto taki? – Nie wiem. Nigdy wcześniej go nie widziałam. To nie żadni złodzieje, niczego nie ruszyli. On po prostu tam leży. I nie żyje. – To przecież nie ma sensu. Jesteś pewna, że nie żyje? – Absolutnie. Takie rzeczy się czuje. To tak jakby… Wszystko jest takie ciche i nieruchome. – Pewnie strasznie się bałaś? – Oczywiście, dlatego tu wróciłam. – No tak, naturalnie. Moja kochana – pocieszała ją siostra Margit, obejmując jej ramiona. – Dzwoniłaś już na policję? – Ja… Nie – wyznała Ingrid. – To było takie nierealne. Nie mogłam… Pierwszą myślą siostry Margit było, żeby zadzwonić na policję oraz po pomoc dla osób niepełnosprawnych, ale nagle przyszło jej do głowy, że być może Ingrid Olsson nie jest teraz w stanie przejrzyście myśleć. Przez kilka sekund przyglądała się jej w zamyśleniu, a potem zerknęła na zegarek. – Zrobimy tak: wychodzę za dwie i pół godziny. Wtedy razem pojedziemy do ciebie do domu i zdecydujemy, co robić. Może być? – Dobrze. – Dasz radę tyle czekać? – Oczywiście. Żaden problem. – Zorganizuję ci coś do przegryzienia. I jakąś gazetę. Pielęgniarka ruszyła szybkim krokiem, jej drewniaki uderzały o kamienną posadzkę. Równie szybko zjawiła się ponownie, z kawą, ciastkami z owocami i stosem czasopism. – Poradzisz sobie teraz? – Oczywiście. Dziękuję, siostro Margit. – No to na razie. Zobaczymy się później. I wtedy została sama, ale nie czuła się szczególnie samotna, bo była pewna, że siostra

Margit załatwi wszystko jak najlepiej. Gdy siostra Margit wreszcie wróciła, była już przebrana w czarną, bawełnianą bluzkę, na którą narzuciła rozpiętą niebieską, puchową kurtkę, powiewającą za nią, gdy szybkim krokiem szła w stronę Ingrid. Zamiast białych drewniaków miała teraz czarne buty do curlingu, a stukot o posadzkę zamienił się w niemal bezgłośne kroki. – Mam samochód na parkingu – powiedziała i uśmiechnęła się ciepło do Ingrid, równocześnie podsuwając jej ramię, by mogła się na nim wesprzeć, wstając z fotela. – Nudziło ci się? – Nie, nie! Wcale. Cały czas siedziałam i czytałam. Ramię w ramię wyszły ze szpitala i w żółwim tempie zaczęły schodzić z niewielkiego pagórka w stronę brukowanej ścieżki, prowadzącej wśród paru krzaków berberysu na wielki parking. Minąwszy kilka rzędów samochodów, zatrzymały się przy białym fordzie mondeo. Siostra Margit otworzyła samochód ze pomocą pilota i pomogła Ingrid usiąść na miejscu pasażera. – Teraz się też trochę poruszałaś, Ingrid. To dobrze, musisz ćwiczyć chodzenie. Możesz to traktować jak rehabilitację. Ingrid uśmiechnęła się do miłej pielęgniarki, sadowiąc się na przednim fotelu obok niej. Sama ledwie wierzyła, że w jej kuchni rzeczywiście leżą jakieś zwłoki. Czy mogła sobie to wszystko wymyślić? Może miała halucynacje po tych tabletkach przeciwbólowych? To, że ktoś mógł zostać zamordowany w jej domu, wydawało się zbyt nieprawdopodobne. Im bardziej zbliżały się do jej domu, tym bardziej rozpadały się sztuczne pozory bezpieczeństwa, jakie sobie stworzyła, czytając czasopisma w recepcji szpitala. W jej kuchni leżały zwłoki. Koniec, kropka. Jaki to będzie miało wpływ na jej dalsze życie? W domu na pewno zaroi się od policjantów i techników, którzy dokładnie go przeczeszą, szukając odcisków palców i jakiegoś tropu. Kto po nich posprząta? Taśma wokół domu i gapiący się sąsiedzi. Być może dziennikarze. Przesłuchania na policji. Nie, to na pewno potrwa, nim życie znów stanie się takie jak dawniej. Zresztą, czy w ogóle kiedyś wróci do normy? I czy ona będzie w stanie znów czuć się bezpiecznie w domu, w którym jakiś nieznany morderca zabił obcego człowieka? No cóż, prawdopodobieństwo, że stanie się to ponownie, nie było raczej zbyt duże. Musi odsunąć to wszystko na bok i żyć dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Przecież nie była w końcu w nic zamieszana, po prostu miała pecha. Codziennie ktoś gdzieś kogoś morduje,

w Szwecji, a przede wszystkim w innych miejscach na świecie. Nie można się zamartwiać takimi rzeczami. Jedyne, co było trochę wyjątkowe w przypadku tego zabójstwa, to fakt, że zdarzyło się w jej domu. Trzeba więc będzie zacisnąć zęby, zapomnieć i iść dalej. To było dziwne uczucie, gdy tak szły ścieżką, jedna tuż obok drugiej, w gęstym, listopadowym mroku. Żwir chrzęścił pod stopami, a jedynym źródłem światła była matowa, żółta poświata latarni stojącej przy ścieżce i ścienna lampa na ganku. Temperatura była bliska zera, jesienny, północny wiatr sprawiał, że nagie korony drzew owocowych pochylały się w udręce, a obie kobiety drżały z zimna. Gdy tylko drzwi się otworzyły i poczuła ciepło domu, siostra Margit poznała przyprawiający o mdłości zapach. Również Ingrid poczuła go natychmiast. To dziwne, że poprzednio o tym nie pomyślała. Ingrid zapaliła górne światło i zatrzymała się w drzwiach, gdy siostra Margit szybko zsunęła buty do curlingu i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę kuchni. Przystanęła na jej progu i po omacku poszukała ręką włącznika. Gdy zapaliło się światło, przez chwilę rozglądała się wokół, nim oczy odnalazły to, czego szukały. Bez wahania podbiegła do nieruchomego ciała na podłodze. Sprawnym gestem wsunęła palce pod kołnierz koszuli, szukając tętnicy szyjnej, i wkrótce mogła potwierdzić to, co i tak już wiedziała; mężczyzna nie żył. Wstała i ruszyła do telefonu. * * * Komisarz Conny Sjöberg leżał na sofie przed telewizorem i oglądał dobranockę. Na nim siedziało szalone roczne dziecko i podskakiwało w górę i w dół, w górę i w dół, próbując mimo nieustannych, ale niezbyt stanowczych upomnień zerwać tacie okulary, które w obecnej sytuacji były tak już ubrudzone, że ledwie przez nie widział. Drugi maluch stał przy stojaku na gazety i rozrzucał po podłodze czasopisma. Sjöberg stwierdził – nie wiedział, który to już raz – że bardzo by im się przydały segregatory na czasopisma, i przysięgał sobie w duchu, że jutro je kupi. Dokładnie naprzeciw telewizora, na podłodze, siedziała młoda, czteroletnia dama, całkowicie pochłonięta przygodami zebry, żyrafy, małpki i dwóch małych misiów, które próbowały posprzątać dziecinny pokój. Oczywiście zupełnie nie zauważała dzikiej wojny, jaka toczyła się w salonie, i z absolutnym skupieniem śledziła program przeznaczony wyłącznie dla niej. Nie zwracała uwagi na szalone wybryki bliźniaków. Żona Conny’ego Sjöberga, Åsa, stała w kuchni i zmywała po kolacji w towarzystwie ich nieustannie paplającej sześcioletniej córeczki, która uwielbiała myć naczynia. Z miejsca, w którym leżał, Sjöberg słyszał jej wdzięczny głosik, przebijający się przez dźwięki płynące z telewizora i wesołe wrzaski najmłodszych dzieci. Jego najstarszy syn,

ośmioletni Simon, po szkole poszedł bawić się z kolegą do domu obok. Gdyby tu był, rodzina byłaby w komplecie. Mieszkanie rodziny Sjöbergów było cudem ładu i porządku, zwłaszcza jeśli się wzięło pod uwagę, jak wielu ludzi w nim mieszkało. Było to jednak również konieczne dla dobrego samopoczucia głowy rodziny i dlatego dbał, żeby tak właśnie to wyglądało. Po południu, gdy wszystkie dzieci wracały do domu i zaczynały się zabawy, kąpanie i szykowanie kolacji, niewtajemniczony obserwator mógłby odnieść wrażenie, że w mieszkaniu panuje totalny chaos. Jednak gdy dochodziła dziewiąta i wszystkie dzieci były już w łóżkach, nie znalazłoby się nawet śladu tego, co działo się tutaj wcześniej. Podobnie było rano; choć siedem osób biegało w koło jak oszalałe kury, wszelkie ślady po tym znikały z chwilą, gdy drzwi zamykały się po raz ostatni. Sjöberg wmawiał sobie, że tak jest najlepiej dla dzieci, że powinny mieć porządek, chociaż za każdym razem na nowo zamieniały go w chaos. Jednak w rzeczywistości chodziło głównie o to, że sam nie mógł zebrać myśli, jeśli wszystko nie leżało na swoim miejscu. Biorąc pod uwagę jego pracę w wydziale kryminalnym, bardzo ważne było, żeby mógł porządkować swoje myśli we wzorce, listy i tabele, a to było po prostu niemożliwe, jeśli w zasięgu wzroku znajdowało się coś, co mu przeszkadzało. Mieszkanie przy Skånegatan, tuż przy Nytorget, było duże, pięciopokojowe, z przestronną kuchnią, lecz i tak za małe dla nich. Bliźniacy mieszkali w jednym pokoju, dziewczynki też dzieliły pokój. Simon miał własny kąt, ale dziewczynki też będą potrzebowały spokoju od siebie już w nieodległej przyszłości. Poza tym bardzo by im się przydała jeszcze jedna łazienka. Poranki były nie do zniesienia, z ciągłym czekaniem na swoją kolej. I żeby tego uniknąć i móc chwilę posiedzieć w spokoju, z gazetą i śniadaniem, Sjöberg wstawał zawsze jako pierwszy. Był na nogach już o wpół do szóstej, golił się, brał prysznic, nastawiał ekspres do kawy, szykował sobie dwie kanapki z serem i zabierał się do czytania gazety. Często siedział tak przez dwadzieścia minut, nim otoczenie zaczynało dawać mu się we znaki, a wtedy w krótkim czasie działo się bardzo wiele. Trzeba było podgrzać kleik i zmienić pieluchy, przygotować kanapki, wybrać ubrania dla dzieci i im je założyć, zapleść warkocze dziewczynkom i dopilnować, by wszystkie umyły zęby. A wśród tego wszystkiego unosił się nieustanny szmer głosów, uderzenia małych stópek, które biegały i podskakiwały, hałas przesuwanych mebli i odgłos tego cholernego samochodziku na pedały, który dla sąsiadów piętro niżej musiał brzmieć jak uderzenia pioruna. Może i ta sytuacja była nie do pozazdroszczenia, ale Sjöberg kochał swoje życie z dziećmi i ani on, ani Åsa nigdy nie żałowali, że mają taką

wielką, głośną rodzinę. Tak czy inaczej, powinni się przeprowadzić do czegoś większego. Ale mieszkanie blisko centrum, większe i lepsze od tego, które już mieli, trudno było znaleźć i z całą pewnością byłoby o wiele za drogie. Willa czy szeregowiec na przedmieściach też wydawały się niezbyt kuszącą perspektywą. Przecież dobrze im się tutaj żyło i zapuścili już korzenie. Byli zadowoleni ze szkoły i przedszkola, dzieci miały kolegów, on i Åsa mieli blisko do pracy i do wszystkiego innego: sklepów, restauracji i wielu przyjaciół. Nie, trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce do mieszkania. Usłyszał, że jego najstarsza córka, Sara, wrzeszczy w kuchni: „Pasta rybna! Pasta rybna! Nie chcę pasty! Nie chcę pasty…” – i zastanawiał się po cichu, dlaczego tak wybrzydza, uwielbiała przecież pastę z łososia. W tej samej chwili zadzwonił telefon i z kuchni dobiegł go głuchy dźwięk, gdy Sara zeskoczyła z wysokiego stołka, żeby pierwsza zdążyć podnieść słuchawkę. – Hej, tu Sara! – zaświergotała. – … – Dobrze, a ty? – … – Nie, ogląda dobranockę. – … – No dobrze, zapytam. Na razie! – Kto to? – spytała Åsa. – Sandén dzwoni! – zawołała Sara już w pół drogi do dużego pokoju. – Tato, Sandén dzwoni! Chce z tobą rozmawiać! – W takim razie musisz popilnować chłopców, Saro – powiedział Sjöberg, zdjął sobie Christoffera z brzucha, postawił go na podłodze, po czym niechętnie podniósł się z sofy. – No cóż – westchnął zrezygnowany, odkładając słuchawkę. Dostrzegł już tę zmarszczkę niezadowolenia na czole żony i rozumiał ją aż za dobrze. To raczej nie była wymarzona sytuacja, musieć samej kłaść do łóżka pięcioro dzieci. – Co się stało? – spytała. – Staruszka, która leżała w szpitalu, wróciła do domu i znalazła zwłoki na podłodze

w kuchni. Muszę niestety tam jechać. – Kto to taki? Choć Åsie nie podobała się ta sytuacja, nic nie mogła na to poradzić, że praca męża ją fascynowała. W domu pozwalała mu się wygadać i próbowała podsuwać mu sensowne pomysły niejednokrotnie dotyczące paskudnych przypadków, nad jakimi pracował. Często się zdarzało, że Sjöberg sprawdzał różne koncepcje, patrząc, jak reaguje na nie żona, a ona czasami dostarczała mu wskazówek i inspiracji podczas skomplikowanych śledztw. – To właśnie jest najdziwniejsze – odparł w zamyśleniu Sjöberg. – Nie ma pojęcia, kto to taki. Leży martwy w jej willi, ale nigdy wcześniej go nie widziała. – O rany! To okropne. – Åsa wzdrygnęła się, widząc w wyobraźni nieruchome ciało na pierwszej kuchennej podłodze, która przyszła jej do głowy: ich własnej. – Ale najbardziej prawdopodobne jest jednak to, że się kiedyś spotkali – dodała zamyślona. – Przy jakiejś okazji… – Zobaczymy – odparł i szybko pocałował ją w usta. – To może potrwać całą noc. Trudno powiedzieć. Trzymaj się, kochanie. – Ty też. I powodzenia – powiedziała, głaszcząc go szybko po policzku. Westchnął, zmęczony, i zostawił ją. * * * Starsza pani była młodsza, niż to sobie wyobrażał. Mogła mieć około siedemdziesięciu lat. Siedziała na ciemnobrązowej, pokrytej węzełkowatą tkaniną dwuosobowej sofie z lat siedemdziesiątych. O sofę i jej nogę oparta była kula. Staruszka siedziała nieruchomo i patrzyła prosto przed siebie spojrzeniem, które nie zdradzało nic z tego, co działo się w jej głowie. Nie wyglądała na wystraszoną ani smutną, nie sprawiała też wrażenia szczególnie zainteresowanej tym, co się wokół niej działo. W korytarzyku przy dużym pokoju stał Sandén i rozmawiał z kobietą w średnim wieku, ale starsza pani niczym nie zdradzała, że przysłuchuje się ich rozmowie. Miała szare oczy, ukryte za okularami w złotej oprawie, a jej włosy były siwe i krótko przystrzyżone. Chude nogi w prostych, jasnobrązowych spodniach z obszytymi kantami kończyły się parą czarnych półbutów. Ubrana była w szary sweterek z golfem. Sjöberg podszedł do niej, żeby się przywitać, a ona zwróciła w jego stronę nie tyle nieuprzejmą, ile pozbawioną zainteresowania twarz. Wyciągnął dłoń i się przedstawił, a ona słabo uścisnęła jego rękę i kiwnęła głową.

– Może pani tutaj trochę poczekać? Za chwilę przyjdę z panią porozmawiać – powiedział przyjaźnie. – Nigdzie się stąd nie ruszam – odparła obojętnie i znów zaczęła studiować powietrze przed sobą. Sjöberg wrócił do przedpokoju, a Sandén posłał mu szybkie spojrzenie i pokazał głową w stronę kuchni, nie przerywając rozmowy z młodszą kobietą. Sjöberg obrzucił przelotnym spojrzeniem jej wysoką, zaokrągloną postać. Mogła mieć jakieś czterdzieści pięć, góra pięćdziesiąt pięć lat. Mimo zmarszczki zatroskania na jej czole i powagi w głosie zdawało mu się, że postrzega pełen życia blask w zielonych oczach. Jej imponująco gęste, ciemnorude włosy zafalowały, gdy odwróciła się w jego stronę i ich spojrzenia się spotkały. Z jakiegoś powodu poczuł się zawstydzony i natychmiast odwrócił twarz. Nagle zaschło mu w ustach i równocześnie się wzdrygnął. Podszedł do uchylonych drzwi prowadzących z korytarza do kuchni i przez chwilę przyglądał się zwłokom, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, nie wchodząc do niego. Teraz miał szansę zapamiętać obraz miejsca zbrodni, nim zaroi się tu od fotografów, techników i policjantów. Pierwsze wrażenie z miejsca zbrodni mogło mieć bardzo duże znaczenie, patrzył więc przez dłuższą chwilę, nie spiesząc się, zanim przekroczył próg. W kuchni nie było żadnych śladów świadczących o tym, że doszło tu do walki. Wszystko wydawało się w porządku, nie było żadnych powywracanych mebli. Blaty i zlew były czyste, a na okrągłym stole leżała biała, koronkowa serweta, na niej zaś stał pusty półmisek na owoce i mosiężny świecznik. Na podłodze koło lodówki leżał martwy mężczyzna, ubrany w granatową, żeglarską kurtkę z do połowy rozsuniętym zamkiem błyskawicznym, beżowe spodnie i brązowe skórzane buty. Miał mocno pokiereszowaną twarz, a trochę krwi wyciekło z nosa na podłogę. Poza tym wyglądał dość spokojnie, gdy tak leżał na plecach, jakby wypoczywając na sosnowych deskach. Sjöberg wyszedł z kuchni i przecisnął się obok Sandéna i kobiety w korytarzu. Poczuł w nozdrzach przyjemną woń delikatnych perfum. Wyszedł na ganek i krzyknął do swoich ludzi. Fotograf i technicy wiedzieli już, co mają robić, ale poinstruował lokalnych policjantów, by ustawili barierki i rozejrzeli się po ogrodzie. Sam zamierzał przesłuchać teraz właścicielkę domu, zanim ją stąd odeśle. – Nazywa się pani Ingrid Olsson? – spytał Sjöberg. – Tak – odparła krótko. – Muszę panią niestety poprosić, by na jakiś czas opuściła pani dom. Nie może pani