uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 772 224
  • Obserwuję775
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 405

Harry Harrison - Cykl-Stalowy Szczur (12) Stalowy Szczur wstępuje do cyrku

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Harry Harrison - Cykl-Stalowy Szczur (12) Stalowy Szczur wstępuje do cyrku.pdf

uzavrano EBooki H Harry Harrison
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 77 osób, 63 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 218 stron)

HARRY HARRISON Stalowy Szczur wstępuje do cyrku (Przekład: Robert Pryliński)

Rozdział l Jestem kompletnie wypluta - powiedziała Angelina. - Walę w tę klawiaturę, aż się rozgrzała do czerwoności. - Ale to bardzo produktywne walenie, skarbie - odpowiedziałem, odrywając się od swej własnej klawiatury. Ziewnąłem szeroko i przeciągnąłem się, aż usłyszałem trzaski w stawach. - Mniej niż dwie godzinki, a dzięki temu małemu włamaniu do giełdowego systemu zarobiliśmy już ponad dwieście tysięcy kredytów. Mógłby ktoś powiedzieć, że to nielegalne... Może... Ale za to bardzo zyskowne. Poza tym osobiście wolę na to patrzeć, jak na usługi oddawane społeczeństwu - zapewniamy obieg pieniądza w gospodarce, zmniejszamy tym samym bezrobocie... - Nie teraz, Jim. Jestem na to zbyt zmęczona. - Ale na pewno nie na to, co chcę ci teraz zaproponować. Potrzebujemy małej zmiany otoczenia. Co byś powiedziała na piknik w lesie Sharwood? Z szampanem... - Cudowna myśl... Ale zakupy... - Już zrobione. Cały sprzęt, łącznie z koszykiem, mam już w zamrażarce próżniowej. Wszystko - od kawioru aż po jajka roca. Musimy tylko zapakować te smakołyki do poduszkowca i dorzucić wyskokowe napoje. A potem możemy zaczynać zabawę. Plan wykonaliśmy w stu procentach. Angelina wskoczyła w coś odpowiedniego na tą okazję, a ja tymczasem władowałem cały kram do naszego pojazdu, nucąc przy tym wesoło. Pracowaliśmy ciężko i długo. Był już więc najwyższy czas, aby uciec od tego nużącego dnia i zmienić otoczenie. A do tego celu najlepiej nadawał się najbliższy lasek - jedno z niewielu zielonych miejsc na tej boleśnie nudnej planecie - Usti nad Labam. Prawie cały tutejszy krajobraz stanowiły ponure, jakby z piekła rodem, fabryki zarządzane przez komputerową sieć. Szczerze powiem, że oskubanie ich sprawiało mi dużą przyjemność. Użyłem dość zaawansowanej techniki hakerskiej, władowałem mały uzupełniający software do systemu operacyjnego pewnego ważnego brokera. Za pomocą tego programu mogłem dowolnie opóźniać przepływ informacji. Mając wiadomości wcześniej niż inni, mogłem kupować przed wzrostem cen, a potem sprzedawać, gdy ceny szczytowały. Bułka z masłem... Prawdę rzekłszy, wyświadczyłem tym ludziom przysługę, bo gdy ta moja ”operacja” w końcu wyjdzie na jaw, plotki i wesołe śledztwo prowadzone przez policję pozwolą wszystkim choć przez moment skupić się na czymś innym niż kursy akcji i sektory

pamięci komputerów. W pewnym sensie Angelina i ja byliśmy dobroczyńcami dostarczającymi porcji rozrywki, niezbędnej przyprawy tej ich nudnej egzystencji. Wcale nie za wygórowaną cenę. Ba, wręcz nieznaczną. Angelina dołączyła wreszcie do mnie i mogliśmy wystartować. Statek wystrzelił w górę. Silnik zaryczał pełną mocą, zaświstało nam w uszach... Połączyliśmy z uczuciem swoje dłonie, porwani tą chwilą podniebnego pędu. - Cudownie - westchnęła Angelina. - Merda - warknąłem w odpowiedzi, ponieważ na konsolce zamigotało światełko wykrywacza policji. Tuż przed nami zawisł w powietrzu wielki krążownik. Pochyliłem się nad sterami, zdecydowany wydusić ze statku maksimum mocy. - Proszę, nie - Angelina delikatnie oparła dłoń na moim ramieniu. - Nie psujmy tego dnia jakimś szaleńczym pościgiem. Nie moglibyśmy zatrzymać się i uśmiechnąć do nich? To znaczy ja się uśmiechnę, ty tylko zapłacisz mandat. Ja ich oczaruję, ty zapłacisz i będzie po wszystkim. Może i Angelina miała rację. Rzeczywiście nie było sensu psuć naszej wyprawy, nim właściwie się zaczęła. Westchnąłem dramatycznie i z udawaną niechęcią cofnąłem się od sterów. Prędkość statku spadła. Krążownik policyjny skierował w naszą stroną dziobowe działka. Potem wypadki potoczyły się w wariackim tempie. Pociągnąłem drążek na siebie, wprowadzając statek w pionową pętlę. Policjanci chybili, ja nie - ogon krążownika odleciał z hukiem. W tym samym ułamku sekundy już kładłem statek na skrzydło, aby uniknąć koszących serii ich bocznego strzelca. Mijając krążownik, dostrzegłem, że nie ma żadnych okien; był pilotowany przez automatyczną załogę. - Automatyczny glina - zaharczałem. - Nie musimy przynajmniej ratować rozbitków. Na złom z tą kupą żelastwa. Nastąpiła seria całkiem zwyczajnych zdarzeń w rodzinie di Grizów - sus w górę, a potem gwałtowne nurkowanie z przeciążeniem co najmniej 5 G - wszystko po to, by wymknąć się całemu stadku policyjnych krążowników, które pojawiły się natychmiast na miejscu zdarzenia... Podejrzanie za szybko. Następnie szybki obrót wokół własnej osi, gdy wchodziły mi już na ogon. Angelina, która tymczasem uaktywniła systemy ofensywne i defensywne, zestrzeliła co najmniej trzech drani. Nic dziwnego! Muszę wam wyznać, że nawet na najbardziej spokojnej planecie nie latam nigdy nieuzbrojony. Mój sielski

poduszkowiec był znacznie mniej niewinny, niż mogło się to wydawać na pierwszy rzut oka. A jednak ta gonitwa zaczynała przybierać paskudny obrót. Napastnicy mieli znaczną przewagę i liczebną, i kalibrową. - I kończy nam się amunicja - dodała Angelina, jakby czytała w moich myślach. - Zmieniamy lokal - wrzasnąłem, nurkując w stronę zielonego lasu na dole. - Łap graty i przygotuj się na twarde lądowanie. Zakręciłem wariacko nad skalistym grzbietem i pomknąłem w dolinę. Po chwili skryły nas konary drzew. Jeszcze się dobrze nie zatrzymaliśmy, a Angelina już wyrzucała ocalałą broń przez otwarte drzwi. Kiedy wyskoczyła w ślad za sprzętem, wcisnąłem przycisk zamykający automatycznie klapę wyjściową z dwusekundowym opóźnieniem. Dałem sobie trochę za mało czasu. Przy wyskoku zahaczyłem butem o górną krawędź zatrzaskujących się drzwiczek i mój skok zamienił się w nieoczekiwane przetoczenie się po krzakach. Zetknięcie z ziemią było tak gwałtownie i twarde, że na moment straciłem oddech. - Mój ty bohaterze - powiedziała najlepsza z żon, gładząc mnie po policzku i składając całusa na czole. - Wynośmy się stąd! Tak też zrobiliśmy. Złapaliśmy resztę sprzętu i - Angelina z wdziękiem, a ja utykając - zaszyliśmy się pomiędzy krzewami. Za naszymi plecami znów rozgorzała bitwa. Nasz wierny poduszkowiec odgryzał się zajadle napastnikom na tyle, na ile stać było jego pozytronową inteligencję. Ale zakończył swój żywot w potężnej eksplozji. - Koniec szampana i kawioru - podsumowała Angelina głosem tak lodowatym, że aż mnie ciarki przeszły. - No cóż, w tym roku nie dam datku na Bal Policjantów - skrzywiłem się w uśmiechu. Angelina też roześmiała się i uścisnęła moją dłoń. - Gnajmy - dodałem - zanim zorientują się, że walczyli z automatem. - To bez sensu - moja żona pokręciła głową. - Tam jest sympatyczne wielkie drzewo. Jego pień osłoni nas nawet przed obserwacją w podczerwieni. Jeśli policjanci będą podejrzewać, że nie było nas na statku, pierwsze, co zrobią, to przeskanują teren. - Logika bez zarzutu - odparłem, przeglądając ocalały dobytek. Pistolety, granaty. Wszystkie niezbędne do życia przedmioty. - A gdyby tak dalej pociągnąć twoje logiczne rozważania... Dlaczego policja próbowała nas zestrzelić? - Nie mam bladego pojęcia. Dla tutejszych władz, jesteśmy tylko turystami, którzy od czasu do czasu grają na giełdzie. Czasem przegrywając...

- Na ogół jednak wygrywając! - Co tam masz? - zapytała, gdy wyciągnąłem zza pasa z amunicją srebrny pojemnik. - Błyskawiczny Koktajl Wesołego Barmana. Kupiłem kilka podczas wyprzedaży. - Pociągnąłem za rączkę i do mojej dłoni wyskoczyły dwa kubeczki. Rozległo się syczenie i poczułem, że puszka robi się wyraźnie zimniejsza, na ściankach pojawiła się wilgoć. Wręczyłem Angelinie jeden z kubeczków i napełniłem go pieniącym się płynem. Szare smugi na dnie pojemników pod wpływem zetknięcia się z cieczą natychmiast zamieniły się w kawałki owoców. Drugą porcję nalałem sobie i skosztowaliśmy ostrożnie. - Wcale niezłe - oblizałem wargi. Myślami jednak byłem przy czymś znacznie poważniejszym - Ci policjanci mieli nas zastrzelić, nie zaaresztować. Zdaje się, że o czymś nie wiemy? - Najwyraźniej. Sądzę, że powinniśmy wynieść się z tego lasu i dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym ataku. - Chyba, niestety, nie możemy tak po prostu zadzwonić na policję i spytać, dlaczego do nas strzelali? - Raczej nie. Dlatego pomyślałam o czymś subtelniejszym. Zadzwonimy do naszego synka Jamesa i poprosimy, by usiadł przy komputerze i przeanalizował trochę danych. W końcu pracuje w biznesie informatycznym, więc powinien wiedzieć, jak zbierać informacje. - Znakomita myśl. Poprosimy go też, aby przy okazji zabrał nas do domu. To w końcu kawałek drogi. Skończyliśmy drinki i zarzuciłem na ramię moje żelastwo. Nie słyszeliśmy już nad sobą silników, tylko kojące dalekie głosy ptaków i brzęczenie owadów. Ruszyliśmy więc pomiędzy drzewami, wciąż jednak ukrywając się pośród niskich krzewów. Oddalaliśmy się od miejsca naszego spotkania z policją nie niepokojeni. Wciąż żadnych podejrzanych odgłosów. Uśmiechnąłem się... ale zaraz zmieniłem wyraz twarzy, gdy usłyszałem warkot silnika gdzieś z przodu. - Może to leśniczy? - zasugerowałem nieśmiało. - Chciałabym. Ktokolwiek to jest, zbliża się do nas. A jeśli znów nas szukają, zaczynam nabierać podejrzeń, że całe to zdarzenie jest czymś znacznie poważniejszym niż przypadkową strzelaniną w powietrzu. - Niestety, muszę się z tobą zgodzić. Nie było najmniejszej nawet próby rozmowy, od razu grzmocili.

Jeszcze nasłuchiwałem z ponurą uwagą odgłosów silnika, gdy Angelina już odbezpieczała potężnych rozmiarów spluwę. - Nie zamierzam im niczego ułatwiać. Też nie miałem takiego zamiaru. Uzbrojony pojazd policyjny stracił gąsienicę, gdy tylko pojawił się pomiędzy drzewami. Ale chociaż musiał stanąć, wciąż walił do nas z działka. Podeszliśmy na tyle blisko, by nie mógł ustawić lufy pod niebezpiecznym dla nas kątem. Wskoczyłem na wieżyczkę, uchyliłem górną pokrywą i wrzuciłem kilka kapsułek z gazem usypiającym. Po dłuższej chwili zaciekawiony zajrzałem do środka. - Niezwykle interesujące - mruknąłem, gdy dołączyłem znów do Angeliny. - Nikogo nie ma w domu. To znaczy, że podobnie jak w przypadku ścigających nas krążowników pojazd prowadził zdalnie sterowany automat. - Tylko przez kogo sterowany? - Przez naszych nowych wrogów, kimkolwiek oni są. Znów usłyszeliśmy szum silników ponad drzewami. Zanurkowaliśmy między krzaki w przeciwnym kierunku, kryjąc się głębiej w las. Co zresztą wcale nie poprawiło naszej sytuacji - z przodu też słyszeliśmy odgłosy zbliżających się po ziemi maszyn. - Wiedzą, gdzie jesteśmy, i mają pojazdy. Nie ma sensu męczyć się ucieczką. Bronimy się tutaj i zabieramy ze sobą tyle tych gruchotów, ile zdołamy. - A ja słyszałam coś o prawach robotyki, coś o niemożności zranienia czy też zabicia człowieka. - Zdaje się, że zostały czasowo zawieszone albo były literacką fikcją. Ładuj, nadchodzą! Może czułbym się trochę nieswojo, zabijając prawdziwego policjanta, ale rozwalanie na kawałki policyjnych robotów naprawdę sprawiało mi frajdę. Ta bitwa jednak nie była do wygrania. Z każdej strony zbliżały się do nas maszyny. Zapasy naszej amunicji kurczyły się, a liczba automatycznych policjantów wciąż się zwiększała. - Ostatni granat - powiedziała Angelina, wysadzając w powietrze wóz opancerzony. - Ostatni pocisk - odparłem, rozwalając robota. - Miło było cię znać. - Nonsens, Jim. Ty się nigdy nie poddajesz. Nigdy się nie poddawałeś i nigdy się nie poddasz. - Ty to wiesz, ale oni tego nie wiedzą - wyszedłem na polankę, machając trzymaną w dłoni białą chusteczką do nosa. Uniosłem ręce w górę i stanąłem przed kręgiem policyjnych robotów. - Pokój, pax, poddajemy się. OK...?

- Nie OK...? - odparł opancerzony robot. Miał na ramionach dystynkcje sierżanta. W jego metalicznym głosie usłyszałem drwiący ton. Uniósł lśniący miotacz ognia. Odbiłem strzał wiązką energii z broni ukrytej w wewnętrznej kieszeni spodni. Czy to miał być koniec? Czy nasze ciała użyźnią glebę nudnej planety leżącej gdzieś na zadupiu galaktyki? Maszyny i roboty otoczyły nas i ruszyły zdecydowanie do ostatniego ataku. Angelina stała przy mnie ramię przy ramieniu. Rozważyłem szansę ostatniego wariackiego kontrataku, licząc, że zwiążę walką napastników i dam jej chociaż minimalną szansę ucieczki. Napiąłem mięśnie, gotów do tego samobójczego skoku, gdy nagle... spomiędzy drzew rozległ się głos. - Naprawdę jesteście bardzo dobrzy. Elegancki mężczyzna, który wyszedł na polanę, powiedział ten komplement łaskawym wielkopańskim tonem. Był w stroju wieczorowym, jego czarny płaszcz spinała diamentowa brosza. Niedbale wymachiwał ozdobioną diamentami trzcinką. I chyba ta trzcinka przeważyła - usłyszałem prymitywny ryk uwalniający się jakby poza moją wolą z głębi krtani i wystrzeliłem wprost w eleganta naprawdę już ostatni nabój. Ładunek eksplodował pięknym płomieniem z towarzyszącą temu odpowiednią oprawą dźwiękową... Tyle że tuż przed celem został zatrzymany energetycznym ekranem emitowanym z laseczki, którą tak beztrosko machał przybysz. - Spokojnie, spokojnie - nieznajomy ziewnął szeroko, zakrywając usta grzbietem dłoni. Machnął laseczką jeszcze raz i prześladujące nas żelastwo wycofało się bezszelestnie w głąb lasu, znikając nam z oczu. - Nie jesteś policjantem - stwierdziła Angelina. - Wszystkim, tylko nie policjantem, pani di Griz. To właśnie moi podwładni państwa ujęli. Moi pracownicy, mógłbym powiedzieć. W bardzo zmniejszonej obecnie liczbie, muszę przyznać. - Życie jest ciężkie - westchnąłem. - Zwróć się do swej kompanii ubezpieczeniowej. Ale pamiętaj - ty zacząłeś. - A owszem i jestem w dodatku bardzo zadowolony z rezultatu. Słyszałem z wielu źródeł, że jesteś najlepszym facetem, a pani oczywiście najlepszą damą - w swej profesji. Nie do końca w to wierzyłem. Ale teraz wierzę. To było bardzo imponujące. Na tyle imponujące, że zamierzam zaproponować wam mały zaciąg. - Nie jestem do wynajęcia. Ale z kim mam nieprzyjemność? - Och, myślę, że jesteś do wynajęcia. Pozwól, że się przedstawię. Imperetrix von Kaiser-Czarski. Ale możecie nazywać mnie Kaizi.

- Do zobaczenia zatem, Kaizi - mruknąłem z sarkazmem, biorąc Angelinę za rękę i odwracając się. - Milion kredytów za każdy dzień. Plus koszty. - Dwa miliony - odparłem, odwracając się natychmiast z powrotem. Cały mój sarkazm szybko wyparował. - Zgoda. Ale najpierw podpiszemy to. Z wnętrza laski wysunął się kontrakt sporządzony na pozłacanym pergaminie. Wręczył mi pismo bez słowa. Angelina pochyliła się nad moim ramieniem. Oboje przeczytaliśmy tekst umowy. - Jakieś problemy? - spytał Kaizi. - Żadnych - odparłem. - My zaciągamy się na służbę za określoną opłatę, która będzie regularnie każdego dnia wpływać na moje konto. Fajnie. Ale co właściwie mielibyśmy zrobić? Kaizi westchnął i ponownie dotknął trzcinki, która pod tym dotknięciem zmieniła się w wygodny fotel, w którym nie omieszkał się rozsiąść. - Na początek musicie pojąć dokładnie, kim ja właściwie jestem. Nigdy zapewne o mnie nie słyszeliście, bardzo się zresztą staram nie być zbyt znany. Choćby po to, aby nie chodziły za mną tłumy ludzi pożądających moich pieniędzy. Bo ja jestem, mówiąc krótko, najbogatszym człowiekiem w galaktyce - uśmiechnął się mimowolnie, wypowiadając te słowa. Zapewne pomyślał o tych wszystkich bogactwach, jakie posiada. - Jestem też prawdopodobnie najstarszym człowiekiem. Kiedy ostatni raz starałem się policzyć swój wiek, wychodziło mi coś koło czterdziestu tysięcy lat... Mogę się mylić o jakiś tysiąc czy dwa. Mam nadzieję, że rozumiecie, że po tylu latach pamięć zaczyna nieco płatać figle. Byłem naukowcem... Tak mi się przynajmniej zdaje... A może wynająłem usługi jakiegoś naukowca... Tak czy siak, udało mi się wejść w posiadanie eliksiru młodości. Tego jestem pewien. I zatrzymałem go oczywiście dla siebie. Znacznie go też ulepszyłem. No, ile byście mi dali lat? Uniósł głowę i odwrócił się wprost ku nam. Żadnych zmarszczek, żadnych podkrążonych oczu, ani jednego siwego włosa... - Najwyżej czterdzieści - powiedziała Angelina. - Stuleci? - Lat. - Jest pani bardzo uprzejma. Tak więc tysiąclecia sobie mijały, a ja gromadziłem coraz więcej pieniędzy i nieruchomości. Mógłbym z łatwością dojść do podobnej fortuny, tak po prostu inwestując bezpiecznie pieniądze i czekając na działanie składanej stopy procentowej,

ale to by było nudne, a nuda jest tym, co zagraża mi najbardziej. Emocje zawsze pozwalały mi lepiej znosić brzemię czasu. Tak więc w miarę jak obrastałem w majątek, kupowałem całe systemy słoneczne, których jestem teraz szczęśliwym właścicielem. Aby nieco urozmaicić moje portfolio, jestem w trakcie realizacji transakcji kupna całej galaktyki spiralnej, nigdy nie wiadomo, co się może kiedyś przydać. Zakupiłem też ostatnio kilka czarnych dziur. Chociaż chyba się ich pozbędę. Są nudne. Jeśli zobaczysz jedną czarną dziurę, to tak jakbyś zobaczył wszystkie. Wyjął chustkę z kieszeni na piersiach i delikatnie musnął wargi. Jedna z molekuł utraciła atom - pomyślałem z drwiną. Widziałem spojrzenie Angeliny i wiedziałem, że pomyślała coś podobnego. - Teraz jednak stoję przed pewnym bolesnym problemem, który musi być rozwiązany i to właśnie wy mi w tym pomożecie. - Trzy miliony za dzień - powiedziałem szybko, pozbywając się już zupełnie podejrzeń. - Zgoda - ziewnął. - Mój problem polega na tym, że jestem systematycznie okradany. Ktoś, lub grupa ktosiów, dobiera się do moich kont. W całej galaktyce. I czyści je do zera. A jeśli jestem właścicielem banku, na przykład tak było z Pierwszym Międzygwiezdnym Bankiem Wdów i Sierot, wtedy obrabowywany jest cały bank. A to źle wpływa na wizerunek mojej firmy u klientów. Milionów klientów z bilionami kredytów w kieszeni. Jak się domyślacie, jest to nieco kłopotliwe dla faceta z moją pozycją. Więc pan, drogi panie di Griz, wytęży swoje legendarne zdolności, aby powstrzymać tych złodziei i dowiedzieć się, kto za nimi stoi. Kiedy otwierałem już usta, by coś powiedzieć, uniósł z westchnieniem swą trzcinkę. - Tak, wiem. Nie musisz nic mówić. Cztery miliony za dzień - w porządku. I skończmy na tym. Interesy mnie nudzą. - Będziesz musiał dostarczyć mi kompletnych danych na temat poprzednich kradzieży - powiedziałem. - I listę banków, w których masz konta i które są twoją własnością. - To już się stało. Znajdziecie wszystkie te dane w pamięci swego komputera. - Jesteś bardzo pewny siebie. - Jestem. - I szybko działasz. - Muszę. A za pieniądze, jakie ci płacę, ty też się postaraj. Chcę wyników na wczoraj. Ostatecznie zgodzę się dostać je natychmiast. Podwieźć was gdzieś, abyście od razu mogli zabrać się do roboty?

- Chyba powinieneś - powiedziała chłodno Angelina. - Po tym, co zrobiłeś z naszym poduszkowcem. I koszykiem piknikowym. - Równowartość waszego pojazdu została już wpłacona na wasze ściśle tajne, nieznane nikomu konto w Banku di Napoli. A w ramach rekompensaty za szkody moralne zapraszam was na kolację do Earthlight Room. Powiecie właścicielce, by obciążyła konto Kaiziego, a zjecie, jak nigdy dotąd w życiu nie jedliście. Czarny poduszkowy rolls opuścił się tuż przed nami. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. - Pani przodem, pani di Griz. Albo jeśli mogę sobie pozwolić, Angelino... - Ty draniu - odparła moja ukochana, z wdziękiem wchodząc na stopnie. - Za tę forsę, jaką płacisz mojemu staremu, możesz mnie nazywać, jak sobie chcesz...

Rozdział 2 Kaizi dotrzymał słowa. Obiecana forsa wpłynęła na moje konto w Banco di Napoli. Inna sprawa, że do tej pory byłem pewien, iż nikt nie ma pojęcia o istnieniu tego konta. Kaizi wiedział więc co nieco o systemie bankowym i należało o tym pamiętać. Zakonotowałem sobie, że w wolnej chwili będę musiał poszukać bezpieczniejszego schowka na forsę, teraz gdy Kaizi wie o obecnym. Należało też pomyśleć nad nieco bezpieczniejszym sposobem transferowania pieniędzy. Byłem pewien, że jeśli Kaizi wie, jak dokonać wpłaty na moje konto, wie też dokładnie, jak je wyczyścić. Kiedy włączyłem komputer, aż się wzdrygnąłem - w pamięci upchnięto tyle informacji o bankach i kontach Kaiziego, że te niezliczone bity i pliki aż piszczały w ścisku. I to wszystko przesuwało się bez końca po ekranie mojego komputera. - Zdaje się, że będziemy musieli znacznie rozszerzyć pamięć - mruknęła Angelina, zaglądając mi przez ramię na ekran. - Zdaje się, że będziemy w ogóle potrzebowali lepszego komputera. To jest dopiero fragment danych, na jakich będziemy pracować. Zaraz, zaraz, czy to nie nasz kochany synek James opowiadał o superkomputerach, które projektuje. Słuchałem go wtedy jednym uchem. - Dziwię się, że w ogóle to pamiętasz, bo jak dla mnie to wtedy po prostu spałeś. - Och, to była wina tego wspaniałego jedzenia i picia... - Nie sądzę. Mamrotałeś coś o dziwacznych pomysłach, których nie może przetrawić głowa normalnego człowieka. - Przepraszam gorąco i spalam się ze wstydu. Ale masz właściwie rację. Sam zresztą pamiętam fazę entuzjazmu techniką komputerową, którą przechodziłem we wczesnej młodości... Inna sprawa, że to już dość dawno odeszło w dal. Teraz jedyne, co chcę wiedzieć o komputerze, to gdzie znajduje się przycisk, który go uruchamia. - James poradzi sobie z naszymi problemami technicznymi - Angelina powiedziała to z całkowitą pewnością w głosie, na jaką stać tylko matkę mówiącą o zdolnościach swego dziecka. Ale rzeczywiście miała rację. Tylko ciężki trud Jamesa i jego bliźniaczego brata Bolivara ocaliły nas przed kompletną katastrofą podczas ostatnich przygód w galaktyce równoległej. Angelina o mało co nie trafiła do Raju, no jeśli chodzi o mnie, to w grę wchodziło tylko Piekło. W każdym razie zajęło nam trochę czasu rozplatanie tego węzła

czasowo-przestrzennego i rozprawienie się z wielokrotną kopią faceta, który powodował kłopoty równocześnie w wielu miejscach naraz. Inna sprawa, że w odróżnieniu od wielu naszych starć ze Złymi tego świata, ta przygoda ostatecznie skończyła się niezwykle pomyślnie. A dokładniej skończyła się podwójnym szczęśliwym małżeństwem. Obaj bliźniacy zakochali się w tej samej kobiecie - Sybili, czołowej agentce Korpusu Specjalnego. A ta, równie inteligentna, jak i piękna, potrafiła pokierować sprawą w sposób, który zmienił potencjalną groźną rywalizację w nierozerwalne więzy małżeńskie. Podwójne zresztą, jako już rzekłem. Jednym z bardziej interesujących efektów ubocznych maszyny teleportacyjnej profesora Coypu było dublowanie w jednym z jej portali. Co znaczyło, że jeśli ktoś przezeń przeszedł, wracał podwojony. To znaczy, obie te osoby były takie same - nie, były jedną i tą samą osobą. Może to trochę trudne do zrozumienia, ale niezwykle przydatne w sytuacji, gdy dwóch mężczyzn kocha jedną kobietę, a ona z kolei kocha ich obydwu. Tak więc Sybila zupełnie świadomie przeszła przez portal, a powróciły już Sybila i Sybilla. Rzucały zresztą monetą, która z nich dostanie to dodatkowe ”l”. Potem czekały nas już tylko dwa huczne wesela. I tak Sybila została szczęśliwą żoną Jamesa, Sybilla zaś z radością poślubiła Bolivara. Łatwe rozwiązanie raczej trudnego problemu. - Musimy pogadać z Jamesem - powiedziała Angelina. - i poprosić go o załatwienie tej komputerowej sprawy. - Musimy, to fakt - zgodziłem się i sięgnąłem po telefon. W końcu to nie ślepy traf przywiódł nas na tę nudną planetę. Kiedy James przekonał się, że Sybila podziela jego pasję do nano-technologii, przeprowadzili się właśnie tutaj, aby skorzystać z tutejszych osiągnięć technologicznych. Od czasu do czasu otrzymywaliśmy informację o postępach ich badań. Wszystko zdawało się być na najlepszej drodze, bo po początkowych wydatkach zaczęli naprawdę robić kasę. Więc też wydało nam się całkiem naturalne, obrać Usti nad Labam na tymczasowe miejsce także naszych operacji finansowych. - To jest dość logiczne - stwierdziła wtedy Angelina. - Zaczniemy naszą nową działalność, a przy okazji odwiedzimy nowożeńców. Zdaje się, że są tam w obiegu całkiem spore fundusze. - Jest też i coś więcej - marudziłem, przeglądając broszurę wydaną przez biuro turystyczne. - To zdaje się śmiertelnie nudna planeta, tak czytając pomiędzy wierszami. Wiesz, że tam jest zakaz hazardu nawet w centrach turystycznych? Nie ma wprawdzie tu nic o prohibicji, ale jestem pewien, że już o niej myślą...

- Jimie di Griz, zaczynasz truć jak stary dziad. Jedziemy po prostu odwiedzić syna i synową. I zarobimy kupę szmalu. A jeśli będzie tam tak nudno, jak myślisz, to zaraz potem wyniesiemy się, by przepuścić tę forsę na jakiejś znacznie przyjemniejszej planecie. No i wyjechaliśmy. Na Usti nad Labam nie było zresztą aż tak źle, jak myślałem. Fakt, że hazard był nielegalny, ale to oznaczało tylko tyle, że w ukryciu grało się o znacznie wyższe stawki i z prawdziwymi graczami. A ja byłem całkiem niezłym iluzjonistą, jeśli chodzi o sztuczki z kartami. W końcu uczyłem się tego od wczesnego dzieciństwa. I manipulacje karciętami wychodziły mi równie dobrze na scenie, jak i przy pokerze, choć może nie były wtedy tak widowiskowe. Kiedy więc znudziły mnie operacje giełdowe, lubiłem sobie trochę pograć i zawsze byłem przy tym na plusie. Angelina z kolei uwielbiała odwiedziny u Jamesa i jego żony. No, ja prawdę rzekłszy, też. To zawsze była doskonała okazja do hucznej imprezy w najlepszych restauracjach. Jakkolwiek jednak nie było tu tragicznie, niemniej wiele w tym świecie pozostawało jeszcze dalekie od doskonałości. Ta planeta musiała powstać przy wybuchu supernowej, ponieważ była wyposażona w niezwykle bogate złoża ciężkich metali, co przydawało się do komputerowej technologii, nie mówiąc już o wielkich pokładach najczystszego krzemu, wykorzystywanego do produkcji samych procesorów. Toteż producenci komputerów ciągnęli tłumnie do tego Krzemowego Wąwozu. A za nimi tłoczyli się programiści i wszyscy pozostali, którzy żyli z przemysłu komputerowego. Wpadliśmy więc tu zatem na krótką wizytę. Zostaliśmy jednak dłużej. Dostrzegliśmy bowiem, że tutejsza fatalnie zorganizowana giełda jest prawdziwą dojną krową. Może nawet siedzieliśmy tu zbyt długo? Przybycie Kaiziego niewątpliwie poprawiło nam humory - niosło ze sobą obietnicę rychłego opuszczenia tego mimo wszystko nie najatrakcyjniejszego świata. - Zadzwonię do Jamesa i Sybili - stwierdziła Angelina i podała numer naszemu telefonowi. - Już łączę - odpowiedziała posłusznie maszyna. A ponieważ sprawnie wykonywała swoje zadania, prawie natychmiast usłyszeliśmy głos po drugiej stronie linii. - Nanotechtrics, w czym mogę pomóc? - zapytał usłużny głos generowany przez komputer. - Chcę mówić z szefem - powiedziałem krótko. - Kogo mam jej zapowiedzieć? - Dobra dziewczyna - mruknęła Angelina, zawsze entuzjastycznie nastawione do równouprawnienia płci.

- Nie jej, jemu... Jamesowi... Mówi ojciec... - Grrrk - odpowiedział mi komputer, ponieważ właśnie go wyłączono. - Miło mi cię słyszeć, tato. To już jakiś czas. - Za długi. Wciąż harówka i zero wypoczynku. Ale jednak najpierw o interesach. Potrzebuję superkomputera do pewnych poszukiwań... Tylko nie takiego wielkości domu i o okablowaniu średnicy ramienia. - Mogę ci zaproponować nasz nanotechtric-68X. Zaraz u ciebie będę. - Wielkie dzięki - odpowiedziałem i rozłączyłem się. W tym samym niemalże momencie odezwał się sygnał przy drzwiach. - Ja otworzę - powiedziała Angelina. - James, jak miło cię widzieć, wejdź proszę - usłyszałem znów jej głos. No cóż, jak mój syn mówi zaraz, to naprawdę znaczy zaraz. - Kiedy zadzwoniłeś, siedziałem w śmigłowcu i miałem ze sobą 68X. No i od was byłem tylko o nieduży skok. Przyniósł ze sobą podniszczoną skórzaną walizkę. Kiedy zaczął się witać i obcałowywać na powitanie, postawił ją na podłodze. Zerkałem na walizkę podejrzliwie. - Planujesz jakąś podróż? - zapytałem. - To właśnie najnowszy nasz pomysł - 68X. Umieścił walizkę na stole i nacisnął zatrzaski. W górę wysunął się ekran, a w bok klawiatura. Przyglądałem się temu z powątpiewaniem. James roześmiał się. - To jest dopiero pierwszy pracujący prototyp. Tak go zaprojektowano, żeby pasował do tej starej walizki. O odjazdowych kształtach i barwach zdążymy jeszcze pomyśleć. Ale za to w pracy nic nie przebije 68X - pogłaskał maszynę z uczuciem. - Wykonuje niewiarygodną ilość równoległych operacji i ściąga dane wprost z infostrad, a to czyni jego szybkość obliczeniową wprost niemożliwą do wyobrażenia. Mówię tu o rzędzie kilku teraflopów. Zamrugałem nerwowo powiekami, nic nie rozumiejąc z tego bełkotu. - Teraflopów? - powtórzyłem niepewnie. - Jeden teraflop to trylion kalkulacji zmiennych na sekundę. Sam widzisz, że nasz noworodek ma naprawdę wielką głowę. Pomaga mu oczywiście to, że jego pamięć jest nanobazowa. Właśnie my wynaleźliśmy i opatentowaliśmy technikę molekularnej nanopamięci, w której dane są zapisywane w rzędach ruchomych molekuł. Zaraz pokażę ci, jak działa ten system. Masz tu jakąś bazę danych, którą mógłbym skopiować? - Aż za dużą jak dla mnie. Poszukaj w katalogu Kaizi. Nucąc pod nosem, James połączył oba komputery i wcisnął przycisk. Rozległ się

cichy trzask i poczułem, jak jeżą mi się włosy na karku. James spojrzał na ekran i uśmiechnął się. - Gotowe - zakomunikował. - Dane zajęły mniej niż jedną setną procentu pamięci komputera. A teraz, co z nimi trzeba zrobić? Opowiedziałem mu o naszym niedawnym spotkaniu w lesie i o problemach Kaiziego. Skinął ze zrozumieniem głową. Jego palce sprawnie biegały po klawiaturze. Uśmiechnął się, gdy wspomniałem o dziennej stawce, i z niedowierzaniem pokręcił głową, kiedy powiedziałem mu, jak łatwo nowy pracodawca znalazł moje tajne konto. - Z tym też będzie trzeba coś zrobić. Znajdziemy jakąś lepiej strzeżoną kryjówkę na twoje ciężko zapracowane pieniądze. Przechylił się do tyłu na krześle i splótł z trzaskiem palce, podczas gdy ekran migotał i mrugał bez ustanku. - Uruchomiłem program poszukiwawczy, a raczej wiele równoległych programów w sieci neuronowej. Ale do licha, naprawdę mamy kupę materiału do przejrzenia. Na razie włączyłem nas w sieć międzygwiezdną. Właśnie rejestrujemy każdy szczegół, który wydarzył się w każdym z miast w momencie kradzieży. Każde najmniejsze nawet zdarzenie przed, w trakcie i przed obrabowaniem konta. Potem nałożymy na siebie wszystkie te dane. Powiedzmy, że dowiemy się, iż pewien statek opuszczał za każdym razem miasto w dzień po kradzieży... - I już ich mamy! Znajdziemy ten statek i mamy złodziei! - No, tak naprawdę to nie będzie aż takie łatwe. To był tylko taki najprostszy przykład. Myślę, że w rzeczywistości ślad będzie dużo trudniejszy do znalezienia. Ale najpierw zbierzmy wszystkie dane, dopiero potem weźmiemy się za analizę. Pozostawię na razie program na biegu, bo to zajmie trochę czasu, a tymczasem moglibyśmy oblać twoją nową robotę, no i pierwszy prawdziwy test mojego 68X. Jeszcze nie skończył mówić, gdy Angelina pojawiła się z butelką i szkłem. Wznieśliśmy toast. W chwilę później przybyła Sybila, co uczyniło imprezę bardziej radosną. James mimo popijania nie zapominał jednak o pracy. - Tato - spytał. - Co ty właściwie wiesz o bankach? - Że są w nich pieniądze! - odpowiedziałem radośnie. - Mam na myśli coś innego. Co wiesz o obligacjach ze zmiennym oprocentowaniem, krótkoterminowych inwestycjach, bonach skarbowych, bankowych certyfikatach depozytowych? - Szczęśliwie nic. Liczy się tylko forsa w garści.

- Zgoda. Ale odkąd prowadzimy swój własny interes, zanurzyłem nieco stopy w złotej rzece finansów i znalazłem parę bardziej dochodowych rzeczy. Jednak wciąż jestem tylko amatorem. Będziemy potrzebować jakiegoś eksperta z głęboką znajomością systemu finansowego, jeśli mamy mieć choćby najmniejsze szansę na wykrycie naszych złodziei. - Myślę, że Bolivar byłby tu najodpowiedniejszą osobą - podpowiedziała Sybila. Przysłuchiwał się naszej wymianie zdań, podczas gdy Angelina poszła uzupełnić wyschłe źródełko alkoholu. Uniosłem brwi. - Ale on jest pomiędzy gwiazdami - przypomniałem. - Wciąż kusi go jego ukochana geologia księżycowa. A Sybilla, jak rozumiem, też dzieli z nim pasję do życia tam w przestrzeni. - Dzieli, ale jednak na dłuższą metę... Wiesz przecież, że pozostawałyśmy kiedyś w bliskim kontakcie i wciąż mogę wyczuwać jej myśli, bo są one bardzo podobne do moich. Nie powiedziała tego nigdy w wielu słowach, ale życie gdzieś w przestrzeni nie daje wiele możliwości dbania o fryzurę, że nie wspomnę już o niedostatkach higienicznych... Dyskutowaliśmy więc czasem nad pewnymi pomysłami, które mogłyby wymusić krótki odpoczynek od radosnego dryfowania w próżni. Oczywiście Sybilla, podobnie jak ja, interesuje się archeologią, historią sztuki i całkiem poważnie również bankowością. W wolnym czasie po służbie w Korpusie kusiła mnie czasem taka zabawa - trochę inwestycji, kupno paru udziałów, wyprzedaż kilku aktywów. Tak dla zabawy, oczywiście. Ale moje konto bankowe zawsze było w dobrym stanie. A teraz zupełnie nieoczekiwanie zbiega się to także z twoimi nowymi zainteresowaniami bankowymi. - Zawsze miałem te zainteresowania - przypomniałem synowej. Roześmiała się. - No, nieco inne jednak. Przyznaj, że gdyby niektórzy nie tworzyli depozytów, nie mógłbyś zajmować się swoją ulubioną działalnością bankową. - Celne trafienie - przyznałem. - Może to nawet przypadek, a może po prostu cień przyszłości, ale kiedy ostatnio rozmawiałam z Sybillą, wspominała, że trochę tęskni do krótkiej gry na giełdzie. A muszę powiedzieć, że czasem taka spekulacja giełdowa rodzi emocje nie mniejsze niż podróże międzygwiezdne. Choćby tylko chwilami. Jestem pewna, że Bolivarowi też by się to spodobało, gdyby spróbował. A Sybilla na pewno wspomoże go swoją fachową wiedzą. - Tylko czy on będzie zadowolony z tej zmiany? - zapytałem z powątpiewaniem.

- Na pewno będzie - odpowiedziały jednocześnie Sybila i Angelina, a ponieważ byłem pewien, że Sybilla też się z nimi zgodzi, więc oczywiście Bolivar będzie zadowolony. Przy tym stanie - trzy do jednego - nie było nawet szansy, by mógł być niezadowolony. - Ja to załatwię - mówiła dalej Sybila. - Jest taki oddział banku Cuerpo Especial na bardzo przyjemnej planecie, zwanej Elysium. Mało kto wie, że ten bank jest kontrolowany i prowadzony w całości przez Korpus Specjalny. Jeśli się zgodzicie, wszyscy możemy strząsnąć z siebie ten pył Usti nad Labam i wyjechać właśnie tam. To byłby prawdziwy zjazd rodzinny. Kontynuowalibyśmy poszukiwania w sieci, a ja pomogłabym Bolivarowi i Sybilli rozpocząć ich nową karierę. - Biedak - mruknął James i uniósł szklankę, udając, że nie widzi skierowanego na siebie morderczego spojrzenia. Kiedy połączyliśmy się przez wideofon z Sybillą i Bolivarem, nasz syn faktycznie przybierał coraz bardziej ponury wyraz twarzy, słysząc o swym przeznaczeniu. Próbował jeszcze wić się na haczyku. - Jestem teraz krok od przełomu w badaniach nad tektoniką grawimetryczną i interakcjami fotonowymi. - Fascynujące - odparła Angelina. - Musisz nam koniecznie o tym opowiedzieć, gdy spotkamy się wszyscy na Elysium. - To nie będzie trwało za długo, a wszystko, co powinieneś wiedzieć o bankach, pojmiesz w kilka tygodni - Sybilla próbowała najwyraźniej pocieszyć męża. - Pamiętaj, że bank to miejsce, gdzie są pieniądze. - Fakt - powiedział, rozjaśniwszy się nieco. - Będę potrzebował jeszcze sporo grosza, by sfinansować dalsze badania - teraz już szeroko się uśmiechał. - Trochę minęło czasu od ostatniego spotkania. Będzie mnóstwo radości. - I niehydrowane jedzenie - dodała z entuzjazmem Sybilla. - Wyprawimy bal... I tak skończył się pierwszy dzień mojej uczciwej pracy. Kiedy obudziłem się nazajutrz, odkryłem, że moja Angelina jest już od dawna na nogach. Podróż została zaplanowana, bilety zarezerwowane, torby spakowane, komputer załadowany, a pojazd stał przy drzwiach. Upewniłem się tylko, czy wpłynęła dzienna zapłata od Kaiziego. I już byliśmy w drodze... Muszę przyznać, że następne dni okazały się niezwykle miłe. Sybila i Sybilla były tak szczęśliwe z powodu swego ponownego połączenia, że niemal wygrzewaliśmy się w cieple ich wzajemnych uczuć. Bolivarowi naprawdę spodobała się praca w banku. Został asystentem dyrektora i odnosił same sukcesy, zdobywając jednocześnie nową wiedzę, która miała

posłużyć naszej wspólnej sprawie. Elysium zaś rzeczywiście było miłą planetą i spędzaliśmy tam cudowne chwile. Na równiku, gdzie mieścił się bank, panował wspaniały klimat, do którego w mig się przyzwyczailiśmy. Podziwialiśmy niezliczone małe wysepki otoczone ciepłym morzem, w którym nurkowałem całymi godzinami, przemykając się pomiędzy różnorodnymi formami morskiego życia. Nabierałem przy tym ponownie, nieco zaniedbanej ostatnimi czasy, masy mięśniowej. Inna sprawa, że uczciwie też pracowałem na swoją codzienną wypłatę, to znaczy codziennie regularnie sprawdzałem, czy wpłynęła na moje konto... no i głaskałem komputer, który mruczał i migał bez ustanku, wypluwając z siebie nowe dane. Całe poszukiwania i obliczenia zostałyby zakończone znacznie szybciej, gdyby nie trudności ze ściągnięciem danych z odległych planet. - Nie przejmuj się tym - pocieszał mnie James. - We wszystkich tych miastach już zainstalowałem programy poszukujące. Ciesz się chwilą. Powiadomię cię, jak tylko zadzwoni dzwonek. Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać. Nurkowanie było wprawdzie cudowne, ale jeszcze więcej radości oferował dziki kontynent położony wokół pomocnego bieguna planety. Wysokie, strome góry i bezkresne śnieżne pola. Raj dla narciarzy. Teraz naprawdę czułem, że każdy z moich mięśni powrócił do pełni życia. Cieszyliśmy się z Angeliną każdym dniem tych długich wakacji. A jednak wciąż najwięcej radości sprawiało mi każdego ranka sprawdzanie stanu konta bankowego. A ono rosło w tempie czterech milionów na dzień. Bolivar prawie natychmiast organizował transfer tych pieniędzy, teoretycznie niemożliwą do wytropienia drogą, do jakiegoś odległego bezpiecznego banku. Ale w końcu każde wakacje muszą się skończyć. Odstawiliśmy więc nasze narty i złapaliśmy się na pierwszy lot, gdy tylko Bolivar przesłał nam informację, że poszukiwania dobiegają końca i mamy już niemal wszystkie potrzebne dane. O poranku zebraliśmy się całą rodziną przy śniadaniu. - To jest właśnie praca, jaką lubię - usadowiłem się wygodnie po posiłku i zapaliłem z rozkoszą cygaro. Właśnie rozżarzył się jego koniec i ujrzałem przed sobą miły obłoczek białego dymu, gdy rozległ się sygnał dźwiękowy komputera. James zerwał się od stołu. - Nareszcie wynik. To już długo trwało. - Trzy tygodnie - wtrąciłem. - Wcale nie tak długo. - Jak na tę maszynę, bardzo. Wykonał co najmniej parę tysięcy teraflopów obliczeń. No to spójrzmy teraz na wyniki.

Usiadł do klawiatury wpisał polecenie. Jęknął z niedowierzaniem, coś jeszcze dopisał, a potem z westchnieniem wcisnął przycisk drukarki. Ta zaszeleściła i wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę papieru. - Odpowiedź - powiedział, machając nią. - Jaka? - zapytała Angelina. - Lekko zaskakująca. Spośród wszystkich wydarzeń, wyjazdów i przyjazdów, przestępstw i kar, wypadków i działań, urodzin i śmierci, wszystkiego tego, co wydarzyło się na tych planetach w dniach kradzieży, tylko jedna rzecz jest wspólna. - No powiedz! - nie wytrzymałem. Wszyscy pozostali także czekali z niecierpliwością. - Powiem. W mieście był cyrk. - James... Nie kpisz sobie z nas, prawda? - głos Angeliny przybrał zimny ton. - Ależ nie, mamo. To prawda, prawda i jeszcze raz prawda. - Za każdym razem ten sam cyrk? - zapytałem. - Nie. Też tak na początku pomyślałem. To było wiele różnych cyrków. - Ale miały coś wspólnego? - dopytywałem się dalej. - Twoja chłodna kalkulacja jest bezbłędna, tato. Zdaje się, że we wszystkich wykonywano w dniu rabunku ten sam numer cyrkowy. W pokoju panowała taka cisza, że niemal zdawało się, że słyszymy pojedynczy dźwięk każdej sylaby padającej z ust Jamesa. - Zawsze był to występ faceta o imieniu Puissanto, którego zachwalano jako najsilniejszego człowieka w galaktyce. - Wiesz, gdzie jest teraz ten gość? - Nie. Odpoczywa. Ale wiem, gdzie będzie mniej więcej za miesiąc. Na występie w cyrku Bolshoi Big Top. - A gdzie? - Na jakiejś odległej planecie w zabitej dechami części galaktyki. Planeta nazywa się zresztą niezbyt miło - Fetor. A miasto też nosi jakąś taką śmierdzącą nazwę. - Fetor będzie jednak naszym następnym miejscem postoju - powiedziałem i zgasiłem cygaro w popielniczce. - Zacznijcie się pakować - poleciłem, wstając z fotela. - Cudownie - stwierdziła Angelina. Ton jej głosu przeczył jednak słowom. - No jasne. Co byśmy tam wszyscy robili? - w zamyśleniu opadłem z powrotem na fotel. - Wy więc spokojnie poczekacie, aż ja wprowadzę w życie plan A. - To znaczy? - Angelina była równie zaciekawiona jak reszta rodziny. - Wstąpię do cyrku. Z pewnością niewiele byśmy się dowiedzieli, siedząc na widowni.

W czasie, kiedy będę cyrkowcem, wstrzymujemy resztę działań operacyjnych. James i Sybila, czy mnie się zdaje, czy nie tęsknią za wami wasze komputery? - No tak, tato. Ta planetka była miła, ale czas jednak kończyć wakacje. Skoro ty się teraz zabierasz do pracy, chyba czas też i na nas. Ale mimo to będziemy cały czas mieli otwarty kanał komunikacyjny. W razie kłopotów natychmiast się przy tobie stawimy. - Serdeczne dzięki. Bolivar, ciebie też chyba wzywają gwiazdy? - No jeszcze nie za głośno. Ta robota w banku nawet mi się podoba. Jeszcze trochę się pouczę, a potem postaram się zarobić nieco pieniędzy, żeby udowodnić, że nauka nie poszła na marne. A zresztą moja nowa wiedza może się jeszcze przydać także i tobie. Jeszcze zdążymy z Sybillą powrócić do gwiazd. - No to do dzieła!

Rozdział 3 A jakiż to numer masz zamiar zaprezentować, by zatrudniono cię w cyrku? - spytała Angelina. - Akrobacje? - No nie... chociaż oczywiście, gdybym tylko spróbował... - No jasne, i to mimo twojego... - Podeszłego wieku, chciałaś powiedzieć? - uzupełniłem starczym i trzęsącym się głosem. Po czym wyskoczyłem w górę gwałtownym susem i przed lądowaniem pięciokrotnie stuknąłem o siebie piętami w powietrzu, co zostało nagrodzone głośnymi oklaskami. - Ale mimo to myślę, że błysnę czymś mniej męczącym. Wyciągnąłem z kieszeni pięciokredytową monetę i przesunąłem ją z palca na palec po grzbiecie dłoni. - Magia. Zawsze byłem zdolnym amatorem. A jako karciarz czymś nawet więcej. - Karciarz? Myślałam, że to po prostu oznacza umiejętność oszukiwania przy pokerze. - Mam na myśli sztuczki, jakie iluzjoniści wyprawiają z kartami. Zaraz coś ci zademonstruję. Wziąłem zapieczętowaną jeszcze nową talię kart. Rozerwałem folię, przetasowałem karty entuzjastycznie i rozłożyłem na stole koszulkami do góry. - Wybierz kartę. Jakąkolwiek. Tak. Teraz ją obejrzyj. Zebrałem karty, przetasowałem je ponownie i położyłem na stole. - Włóż swoją kartę z powrotem do talii. Kiedy to zrobiła, kilkakrotnie przełożyłem, przetasowałem i znów rozłożyłem wachlarz kart na stole, tym razem obrazkami do góry. - Czy byłabyś tak uprzejma i wskazała wybraną przez siebie kartę. Spojrzała na karty, pochyliła się bliżej, i jeszcze raz przyjrzała się uważnie. Potem potrząsnęła głową. - Nie ma jej tu. - Jesteś pewna? - Oczywiście. - Czy kartą, którą wybrałaś, był król pik? - Był! Skąd to wiesz u licha? - Bo widzę tę właśnie kartę wystającą z kieszeni twojej spódnicy. Sięgnąłem tam, wyciągnąłem kartę i wręczyłem Angelinie. Aż westchnęła ze zdumienia. - To jest moja karta. Ty naprawdę umiesz czarować, a tak długo się z tym przede mną

kryłeś. A ja sądziłam, że jesteś tylko zwykłym szulerem. Ukłoniłem się dumny z pochwały. - Magia musi wyglądać jak magia. Ale tak naprawdę to tylko kwestia ciężkiej pracy. Po pierwsze, polega to na wpłynięciu na ciebie, abyś patrzyła tam, gdzie ja chcę. Potem zmuszam cię... - Do niczego mnie nie zmuszałeś. - No, to jest określenie techniczne ...krótko mówiąc, tak tobą kieruję, że wybierasz tę właśnie kartę, o którą mi chodzi. Potem obserwuję cię uważnie, gdy wsuwasz kartę z powrotem do talii i lokalizuję ją, wkładając koniuszek małego palca w to miejsce podczas składania. Zresztą nie masz szansy tego dostrzec, bo dbam o to, żebyś skupiała wzrok na wierzchu talii. Potem szybko usuwam kartę z talii i chowam ją w dłoni jeszcze przed potasowaniem. No i karta jest w mojej ręce, kiedy rzekomo wyjmuję ją z twojej kieszeni. - Nic z tego nie udało mi się dostrzec. - Ani przez moment się nie starałaś. No i w końcu karta znalazła się w twojej kieszeni. Magia! I koniec sztuczki. Żeby zostać iluzjonistą w cyrku, będę musiał opanować dużo więcej umiejętności niż tylko manipulowanie kartami. Muszę zarzucić mój wygodny status amatora i zostać całkiem poważnym profesjonalistą. - Doskonały pomysł - stwierdziła. - W końcu już w przeszłości zajmowałeś się magią, gdy czyściłeś bankowe konta - uśmiechnęła się radośnie i klasnęła w dłonie. - A ja będę twoją piękną asystentką! Każda kobieta marzy o karierze na scenie. Pomyśl tylko o tych wszystkich cudownych kostiumach, jakie będę na siebie zakładać. - Właśnie myślę... I sugeruję, że powinnaś się dobrze zastanowić. Trzeba też zebrać trochę informacji na temat mojego nowego miejsca pracy. A to, niestety, nie było takie proste. Magowie zawsze na przestrzeni wieków byli raczej małomównymi ludźmi. Niechętnie przekazywali swoje sekrety, zazdrośnie strzegli tajemnic. Mimo przejrzenia niemalże bilionów bitów baz danych, znalazłem niewiele naprawdę przydatnych informacji. Może trochę karcianych sztuczek i trochę o znikających królikach... Byłem przekonany, że Bolshoi Big Top wyśmieje mnie, jeśli pojawię się tylko z podobnymi umiejętnościami. - Znowu nic - warknąłem gniewnie, rozkazując komputerowi, by się wyłączył. - Chyba jednak skończy się na akrobacjach. - Nie popadaj w depresję - Angelina nalała mi nieco rozpraszającego wszelkie troski napoju procentowego. Wysączyłem go ochoczo. Byłem wdzięczny mojej żonie za okazywaną mi troskę.

- Masz rację. Nie ma co wpadać w depresję, tylko trzeba zmusić te podstarzałe szare komórki do pracy. Gdyby to było takie proste, brodzilibyśmy po kolana w iluzjonistach. Ale przecież są takie sztuczki, które można zawsze obejrzeć na przedstawieniu. Często sam się temu przyglądałem z zachwytem. Jak oni to robią? Albo raczej, jak się tego nauczyli? Na pewno nie z książek albo programów komputerowych, o tym sam już się przekonałem. A jednak skądś się nauczyli. Skąd? - Masz na myśli od kogo? - No tak właśnie! - podskoczyłem na równe nogi z nagłym zrozumieniem. - Uczą się jeden od drugiego. Każdy iluzjonista musi mieć swojego nauczyciela i ucznia. Tak to się dzieje. Sięgnąłem po starą poczciwą walizkę. - Zbudź się, komputerze! - rozkazałem. - Tylko przemów, a usłucham, mój panie. Angelina uniosła w zdziwieniu swe cudowne brwi. - Uczysz to coś, by było twoim elektronicznym niewolnikiem? - A dlaczego nie? Jeśli to dobrze wpływa na moje podstarzałe ego... Ponownie zwróciłem się do walizki. - Iluzjoniści, dobrzy iluzjoniści, znani w całej galaktyce. Znajdź ich i przygotuj listę. Wydruk pojawił się, zanim jeszcze skończyłem wypowiadać polecenie. Lista składała się z sześciu zaledwie nazwisk. Zaprawdę bardzo ścisły krąg. Następną godzinę spędziłem, przygotowując reklamę siebie jako towaru, a dokładnie, wyliczyłem liczne talenty i umiejętności, które miały zakwalifikować mnie na pozycję ucznia maga. Oczywiście nie zapomniałem dodać, że gotów jestem zapłacić sporą sumę za swą edukację. Kiedy oferty trafiły do sieci, skończyłem spokojnie drinka i wsłuchałem się z uwagą w odległe burczenie swego żołądka. - Zgadza się, pora na lunch - odpowiedziałem mu. - Pojemy sobie w jakiejś dobrej i cholernie drogiej restauracji, a w tym czasie moje zgłoszenie trafi do adresatów. Po powrocie dowiemy się, kto będzie moim mentorem. Podjedliśmy sobie zatem zdrowo i kosztownie, a kiedy właśnie miałem zapłacić rachunek, zjawiła się Sybilla. To musiała być Sybilla, bo jej drugie ja powróciło wraz z Jamesem na Usti nad Labam, aby pracować dalej nad projektem informatycznym. - Masz ochotę zjeść coś albo wypić? - spytałem. - Nie, dziękuję. No, może jakaś malutka przekąska i odrobina wina. Dziękuję - zamoczyła wargi w kieliszku i uśmiechnęła się. - Wpadłam tylko na chwilę, żeby pogadać.

Bolivar bierze właśnie udział w spotkaniu zarządu naszego nowo utworzonego prywatnego banku Credit Dew. Zabawiamy się w pewne poważne inwestycje. - Inwestycje? Może sam powinienem się tym zainteresować, mając tę górę forsy od Kaiziego. - Tak właśnie mówi Bolivar. I w dodatku nie był pewien, czy to twoje supersekretne konto jest naprawdę takie sekretne, więc przeniósł twoje pieniądze bliżej, by je mieć na oku. - Miło z jego strony. - Użył ich właśnie jako kapitału założycielskiego nowego banku. No to już było aż za miłe - pomyślałem - ale ostatecznie wierzyłem, że wie, co robi. - Jeszcze trochę? - dolałem nieco wina do kieliszków. Wypiliśmy wszyscy troje. - Ale nie przyszłaś tu chyba, by rozmawiać z nami o banku? - zauważyła Angelina. - Masz rację. Bolivar zajmuje się robieniem forsy, ja natomiast myślałam o tej nowej karierze Jima. Użyłam swych kontaktów w Korpusie Specjalnym, by przyjrzeć się bliżej temu cyrkowi. Sama też badałam nieco ich program i znalazłam coś wielce interesującego. Potworny Spektakl Mistrza GarGoyla. Intergalaktyczne Monstra. - Nie brzmi zbyt zachęcająco - powiedziała Angelina. - Myślałam, że takie rzeczy są nielegalne. - Też tak myślałam... Dlatego zbadałam nieco zasoby danych Korpusu Specjalnego. To jest jak najbardziej legalne... I może okazać się interesujące... - Interesujące, w jakim sensie? - ostatnia uwaga Sybilli zaintrygowała mnie. - Obawiam się, że sam będziesz musiał się dowiedzieć. Na razie nie mogę powiedzieć więcej. Może tylko to, że zdaniem Korpusu GarGoyl jest godnym zaufania człowiekiem... Gdy będę mogła powiedzieć ci coś więcej, niewątpliwie powiem. A tak w ogóle, jak twoje studia magiczne? - Dowiemy się, kiedy dostanę odpowiedzi na moje oferty. Ale czuję, że stoję u progu nowej kariery. - No to powodzenia - spojrzała na zegarek i przetarła wargi serwetką. - Bolivar powinien już wyjść ze spotkania. Muszę lecieć. Pa. Pomknęła dalej jak huragan, my zaś skończyliśmy spokojnie biesiadować i opuściliśmy z godnością restaurację, udając się do naszego pokoju. Z niecierpliwością oczekiwałem odpowiedzi magów. Niestety, nie nadeszła ani jedna. Nie lepiej było następnego dnia. Moje listy zdawały się rozpływać w intergalaktycznej przestrzeni. Magia. W końcu jednak sygnał dźwiękowy komputera oznajmił mi, że odpowiedź nadeszła, toteż pośpieszyłem radośnie, by przeczytać dostarczony wydruk.

- Fiegulo! Bastardego! Ekskrementkapo! - zakląłem soczyście, spojrzawszy na kartkę. Potem wściekły zgniotłem ją i rzuciłem na podłogę. - To chyba miało oznaczać, że nie jesteś zadowolony z odpowiedzi? - spytała Angelina. Odpowiedziałem jej w miarę spokojnie, ale zaciskając ze złości zęby. - Nigdy w życiu nie zostałem tak poniżony, odrzucony, zdeptany, opluty... - I tak dalej, i tak dalej... No dobrze, więc wydaje się, że magia to w istocie dobrze strzeżony sekret. Co zamierzasz dalej? - Poczekać na następną odpowiedź - odparłem ponuro, spacerując po pokoju. Wiedziałem jednak, że oczekiwanie nie ma sensu. - Żaden ze sławnych magów na pewno mnie nie przyjmie. - To może spróbujesz u tych mniej sławnych? - To oznacza gorszych. Potrzebuję najlepszych. - Może najlepsi już nie żyją. Chociaż jeśli byli naprawdę dobrzy, może przyjmą tę ofertę zza grobu. - Bez żartów! To naprawdę poważna sprawa... Nagle zatrzymałem się gwałtownie, tknięty nagłą myślą. - Nie są żywi, nie są martwi... na emeryturze! Walizka nawet nie potrzebowała wyraźnego rozkazu - natychmiast pojawił się potrzebny wydruk. Tym razem kartka zawierała tylko dwa nazwiska. Jeden z tych ludzi znajdował się teraz o całe lata świetlne stąd, ale adres drugiego z nich z niedowierzaniem wskazałem palcem. - No proszę. Przebywa na emeryturze w Happy Hectares, domu starych aktorów. To jest to. - Wiesz, gdzie jest ten dom starców? - Oczywiście. Tu na Elysium. W końcu to najprzyjemniejsza planeta w kilku okolicznych systemach. - Wezwać jakiś środek transportu. - Jak najbardziej. Nie mogę już się doczekać spotkania z Wielkim Grissinim. Jeszcze tylko przyjrzę się przebiegowi jego kariery. W kilka godzin później wkroczyliśmy na teren Happy Hectares pod hakowatym sklepieniem bramy ozdobionej świetlistym napisem - Dom Gwiazd. Przemierzyliśmy następnie piękne ogrody, po których alejkach spacerowali starsi ludzie. Niektórzy z nich odpoczywali na zacienionych ławkach w altankach. Roboty ogrodowe przycinały krzewy i