uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 765 382
  • Obserwuję771
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 031 382

Katarzyna Pisarzewska - Halo, Wikta 01 - Halo, Wikta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :536.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Katarzyna Pisarzewska - Halo, Wikta 01 - Halo, Wikta.pdf

uzavrano EBooki K Katarzyna Pisarzewska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 221 osób, 123 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

Katarzyna Pisarzewska Halo, Wikta Ukochanej Babci Mariannie, której mrożące krew w żyłach opowieści ciągle pobudzają moją wyobraźnię Lena zbiegła ze schodów w ślad za mężem. - Przecież mogę iść z tobą! - zawołała. - Tłumaczyłem ci tyle razy, że to spotkanie w interesach. Tylko byś nam przeszkadzała. - Akurat! Odkąd to spotkania w interesach kończą się nad ranem? Fabian zignorował pytanie i otworzył drzwi.

- Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś! Ożeniłeś się ze mną tylko ze względu na mojego ojca i jego pieniądze. Już nawet nie zaprzeczasz! Fabiaś! - zawołała płaczliwie, wieszając się u jego ramienia. - Przestań skomleć - wysyczał przez zęby, odepchnął ją gwałtownie i wyszedł. Lena zacisnęła dłoń na zimnej klamce i oparła głowę o drzwi. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu, i osunęła się w ciemność. Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Omal nie zemdlałam. Co za ból! Chyba ktoś przyłożył mi w czaszkę. Delikatnie obmacałam głowę i rzeczywiście, z tyłu wyczułam niewielką ranę. Trzeba będzie poczekać z gwałtownymi ruchami. Na razie rozejrzę się w koło i spróbuję sobie przypo- mnieć, co doprowadziło mnie do tak rozpaczliwego stanu. Leżę w dosyć dużym, jasnym pokoju, na wielkim łóżku. Okna są zasłonięte, trudno ocenić, jaka to pora dnia. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam. Co się ze mną dzieje? Może umieram? Z pokoju obok wychodzi facet o włosach blond i ogromnej szczęce. W ręku trzyma krawat. Wpatruję się weń przerażona. Najpierw mnie pobił, a teraz chce dodusić, to jasne. Kątem oka dostrzegam lampkę na nocnym stoliku. Jeśli tylko ta wynaturzona kreatura zbliży się do mnie, to chwycę lampkę i wyrżnę go w głowę. No, nie wiem, czy wceluję akurat w głowę, ale w szczękę na pewno. Facet patrzy na mnie z niesmakiem i zaczyna wiązać krawat. Trochę mnie to uspokaja. - Wróciłem bardzo późno i znalazłem cię pod drzwiami. Znowu miałaś atak. Atak? Jaki atak? I dlaczego on mówi do mnie na ty? Przecież go nie znam! - Jak się czujesz? - pyta. - Bardzo źle - odpowiadam zgodnie z prawdą. W oczach faceta zapala się iskierka radości. - No, tak - mówi, odwracając się do mnie plecami, na pewno po to, żeby ukryć uśmiech. - Powiem Wikcie, żeby wezwała doktora Maja. Wrócę dopiero na kolację. - Dobrze - zgadzam się obojętnie. Facet rzuca mi zdziwione spojrzenie i wychodzi. Wikta? Doktor Maj? Kim są ci ludzie? Co to wszystko znaczy? O co tu chodzi? Biorę głęboki oddech. Tylko spokojnie. Tylko bez nerwów. Ale jak mogę być spokojna, skoro nic nie pamiętam! Nawet tego, jak się nazywam! O mój Boże, to jakiś koszmar. Z pewnością jeszcze śnię. Zaraz się obudzę. Mija kwadrans, jednak w moim stanie świadomości nie zachodzi zmiana na lepsze. Nie wiem, gdzie jestem, kim jestem, co tu robię. Przez głowę przelatują mi dziwne wspomnienia, chyba z wczesnego dzieciństwa: jadę na wielbłądzie przez gorącą pustynię. Potem wieszam się na trąbie słonia i karmię go gałęziami drzew. Niestety, całą zabawę psuje mi upierdliwy smarkacz, pewnie starszy brat albo kuzyn. Ciągle mnie strofuje, a w dodatku morduje bez opamiętania wszystko, jak leci: flamingi, Arabów, lwy, gazele, antylopy i gepardy. Próbuję zapomnieć o strasznym kuzynie i skupić się na bliższych członkach rodziny. Mamą poniewierał chudy facet z wąsem. Na szczęście nie udało mu się skraść jej cnoty. Zapowiadająca się tak dobrze mama zachowała się bardzo nie fair w stosunku do taty, zdradzając go z osobą duchowną, zdaje się z arcybiskupem. Tymczasem tata udał się na wojnę, gdzie z rozpaczy rzucał się w ramiona różnych kobiet, przy okazji cudem unikając pułapek, zastawianych przez podstępnego Bruneta czy też Brunera. Potem uciekł w góry i tam radykalnie zmienił image; prowadząc partyzantkę przeciw tak zwanemu Margrabiemu, postradał życie w bardzo haniebnych okolicznościach.

Teraz ja... Mam już całe szesnaście lat, gdy poznaję mężczyznę swego życia. Na zewnątrz zimny jak lód, w środku uczuciowy, delikatny wrażliwiec. Jest chyba trzy razy ode mnie starszy, co jednak zbyt późno budzi moje obawy. Otóż on uwielbia nieletnie. Stąd właśnie jego pseudonim Pogromca Dziewic. Kiedy przestaję być nieletnią dziewicą, rzuca mnie bez żalu, zostawiając w mym sercu wielką, niezagojoną ranę. No dobrze, ale to wszystko jeszcze nie wyjaśnia, czemu leżę tu z dziurą w głowie, a facet z przerostem dolnej żuchwy mówi do mnie per ty i traktuje chłodno. Co robić? Niech pomyślę. Potrzebny mi jakiś plan działania, jakaś taktyka. Na razie nie będę się zdradzać ze swoim zanikiem pamięci. Mam dziwne przeczucie, że Szczękonośny łatwo i chętnie się mnie pozbędzie, jeśli się dowie, że mam po- ważne zaburzenia umysłowe. Rozglądam się po sypialni i dochodzę do przekonania, że reszta mieszkania musi być równie przyjemna. Nie dam się stąd wyrzucić. Nie dam się zamknąć w szpitalu wariatów. Przypomniało mi się, że trafił tam jeden mój wuj, niezły rozrabiaka i facet z jajami. Lekarze zrobili z niego roślinę. Podniosłam się bardzo powoli. Szum w głowie ustał. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Byłam w pokoju na pierwszym piętrze. Okno wychodziło na ogród, niezbyt duży i bardzo wypielęgnowany. Za ogrodzeniem, przy którym kwitły bzy, widać było sąsiedni dom: staroświecką, nieco zaniedbaną willę. Prawdę mówiąc, ten widok nie wywołał we mnie żadnych skojarzeń. A widok mnie samej? Zapomniałam nawet, jak wyglądam! Bez trudu znalazłam łazienkę i z niecierpliwością stanęłam przed lustrem. Zamknęłam jednak oczy, napawając się słodką chwilą niepewności. Jak wiadomo, wszystkie bogate kobiety są piękne. Wystarczy, jeśli jestem podobna do jednego ze swoich przystojnych rodziców. Nie ulega wątpliwości, że ze złotowłosego aniołka, jakim byłam (to pamiętam), musiała przecież wyrosnąć nieodparcie czarująca anielica. Oceniając po ubraniu, bardzo szczupła, ale dzięki temu pełna wdzięku, eteryczna i delikatna. Wreszcie otworzyłam oczy i dech zaparło mi w piersiach. Z lustra spoglądała przerażająco chuda istota o aparycji Baby-Jagi. Policzki zapadnięte, włosy cienkie, matowe, skołtunione, oczy w ciemnych obwódkach, warga przegryziona i napuchnięta, skóra bladożółta i jak gdyby pomarsz- czona. A figura... Jak w transie ściągnęłam z siebie ubranie. To nie figura, to modelowy szkielet do nauki anatomii! Nie stwierdziłam obecności piersi, pośladków czy ud. Najwyraźniej cierpię na jakąś straszliwą, śmiertelną chorobę, która podstępnie i nieubłaganie niszczy mój organizm. Patrzyłam na tę biedną kobietę, jaką się okazałam, i ogarnęła mnie okropna żałość. Nim się jednak w niej pogrążyłam, dopadło mnie wrażenie całkowicie odmienne. Oto ktoś zaczął łomotać do drzwi, jakby chciał wyrwać je z zawiasów. Jednocześnie chrapliwy głos o skali grzmotu wdarł się w mą znękaną czaszkę: - Pani Lenooo! Pani Lenooo! O mój Boże, a to co? Zaczęłam trząść się ze strachu. Gdyby w łazience było okno, wyskoczyłabym przez nie bez wahania. Co robić? Może schowam się w koszu na brudną bieliznę? Za mały! Co tu robić, co robić? - Pani Leno! Niech pani otworzy! Co pani robi?! Co ja robię? Co robi ta po drugiej stronie, to lepsze pytanie! Na pewno jest bardzo zdeterminowana. Może przyszła za potrzebą? A może tak naprawdę nie jestem u siebie, może jestem kochanką Szczękonośnego, a ta za drzwiami to jego żona? Tylko kto wziąłby sobie na kochankę Babę-Jagę? A może ten śmiercionośny ryk nie odnosi się do mnie? Nie przypominam sobie, żebym miała na imię Lena. Oczywiście, nie jest to żaden poważny argument... ale jakoś dodaje mi odwagi. Zresztą drzwi zaczynają niebezpiecznie trzeszczeć, zaraz i tak runą do środka. Raz kozie śmierć, otworzę je i stanę oko w oko z przeznaczeniem. A więc otwieram. W tej samej chwili silny cios w pierś zwala mnie z nóg. W ostatnim przebłysku świadomości dostrzegam ogromną twarz z nieproporcjonalnie małym nosem, z błękitnymi

oczkami rozstrzelonymi w dwie strony świata i z wielką paszczą, uzbrojoną w wąsy i dwa zęby. Jestem zgubiona. I znowu budzę się w wielkim łóżku, w tym samym pokoju z zaciągniętymi zasłonami w oknach. Oprócz bólu głowy czuję równie silny ból w piersiach. Tym razem nie ma faceta ze szczęką. Jest za to dwuzębne monstrum. Na jego widok aż kulę się w sobie. - Mój Boże! Bałam się, czy nie zrobiłam pani krzywdy -wykrzyknęła straszliwa walkiria, zrywając się z krzesła. -Waliłam pięścią w drzwi, a pani je akurat otworzyła. Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa. - Mam nadzieję, że zdążyła pani do toalety - wykrztusiłam. - Co, co? - Zdumiała się, rozdziawiając usta. - Chyba źle się pani czuje. Całe szczęście jest tu doktor Maj. Myje ręce. Zaraz go przyprowadzę. Doktor Maj okazał się starszym, siwym mężczyzną w okularach. Po jego fioletowym nosie zgadłam, że nie stroni od mocnych trunków. - Moja biedna Leno! - zawołał. - Bardzo wystraszyłaś mnie i Wiktę. Jak się czujesz? - Ledwie żyję - mruknęłam płaczliwie, spoglądając z wyrzutem na walkirię. A więc to Wikta. Stworzenie domowe, a nie rodzaj machiny oblężniczej skrzyżowanej z węgierskim huzarem. Jak mogłam zapomnieć tę zdumiewającą twarz? Doktor uważnie obejrzał moją głowę. - Musiałaś stracić dużo krwi. Dlaczego twój mąż nie wezwał od razu pogotowia? Aha, więc to mój mąż. Chyba mam pecha. - Pewnie chciał, żebym się wykrwawiła - odparłam bez zastanowienia. Doktor ze zmieszaniem spojrzał na Wiktę. Trudno powiedzieć, na co spojrzała Wikta i czy była zmieszana, ponieważ od samego początku wyglądała na kompletnie ogłupiałą, a jej oczy wykonywały wprost niepojęte akrobacje. - Ktoś powinien być zawsze w domu - kontynuował doktor Maj. - Ciągle to powtarzam, a ty nie słuchasz. Powinnaś mieć całodobową opiekę, chociażby w postaci Wikty. - Muszę to rozważyć - rzekłam oględnie. - Głowę trzeba zszyć. Zaraz to zrobimy. Zadzwonię po doktor Żurawską. To bardzo zdolna stażystka. Cudownie szyje. Niestety, ja już tak nie potrafię. Tu doktor Maj zademonstrował, jak trzęsą mu się ręce. Z wrażenia przełknęłam ślinę. - Panie doktorze. Niech mi pan powie, w jakim jestem stanie? Czuję, jakbym miała nie dożyć jutra. Co ze mną będzie? - Droga Leno. - Doktor Maj westchnął głęboko i złożył ręce jak do modlitwy. - Epilepsja to nie przelewki. A więc cierpię na epilepsję! Robi mi się strasznie smutno. Chyba z dwojga złego wolałabym lanie od Szczękonośnego niż jakieś niekontrolowane, nieobliczalne w skutkach ataki. - Wszystko byłoby dobrze, gdybyś chciała, naprawdę chciała być zdrowa - kontynuował doktor Maj. - Twój stan można w stu procentach kontrolować. Co z tego, skoro zapominasz o lekach i lekceważysz moje zalecenia? Twoja dieta... Nie denerwuj się tylko, jak zwykle, kiedy o tym mówię... Zabijasz się dietą. To nie są żarty. Powinnaś jak najszybciej znaleźć się pod opieką psychologa. Skorzystaj z mojej rady i idź do doktora Wierzbickiego. To świetny specjalista. - Dobrze, zastanowię się. - Muszę się zastanowić nad wieloma rzeczami. - Zastanów się, moje dziecko, zastanów koniecznie -zalecił doktor Maj, jakby w sukurs moim myślom. - Dam ci teraz coś na wzmocnienie. Niestety, nie chodziło o kieliszek koniaku, tylko o strzykawkę. Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć prób wcelowania igły w żyłę. Dziesięć minut później przybyła doktor Żurawska. Okazała się rumianą, wesołą brunetką. - Oto mój ideał kobiecej urody. - Doktor Maj był wyraźnie rozczulony.

No, tak. Moje parametry mogłyby służyć za wzorzec w świecie kostuch, strachów na wróble oraz przesuszonych ideału. Po szyciu zapadłam w sen. Czułam się bardzo, ale to bardzo zmęczona. Następny ranek był jak deja vu. Obudziłam się w wielkim łóżku, w tym samym pokoju z zasłoniętymi oknami. Po chwili pojawił się facet ze szczęką. Wiązał krawat. - Jak się czujesz? - spytał. - Jak zbity pies. - Aha. Będę na kolacji. - Na kolacji. Dobrze. Facet spojrzał ze zdziwieniem i wyszedł. Co prawda, czułam się znacznie lepiej niż poprzedniego ranka i postanowiłam zrobić z tego właściwy użytek. Dałam Szczękonośnemu kwadrans na opuszczenie domu, po czym wyjrzałam na korytarz. Z dołu dochodziły niejednoznaczne dźwięki. - Halo, Wikta! - zawołałam. - Słucham panią? - odkrzyknęła Wikta głosem jak spod ziemi. - Biorę kąpiel. Usłyszałam, że wolno człapie na górę i w chwilę później ujrzałam jej zdumiewającą fizys. - Co pani mówiła? - sapnęła. - Jeśli chcesz wejść do łazienki, to zrób to teraz, zamiast mnie nachodzić i straszyć, kiedy jestem w środku. - Eee... Przepraszam... Ja wczoraj myślałam, że pani, że pani... - Co takiego? - Chciała sobie zrobić krzywdę i dlatego się zamknęła i nie odpowiadała, kiedy wołałam. - Panikujesz - burknęłam niepewnie. Kto wie, co mogło przychodzić do głowy kobiecie, którą byłam, zanim obudziłam się z zanikiem pamięci. Co jej mogło przychodzić do głowy? Kiedy wreszcie znalazłam garderobę, zrozumiałam, że obawy Wikty są całkowicie uzasadnione. Garderoba była ogromna i pełna czarnej bielizny, czarnych rajstop, czarnych pończoch, takich samych sukienek, spodni, spódnic, bluzek i butów. Ani jednej rzeczy w innym kolorze. Czyżbym przeżyła wielką tragedię, która zaowocowała trwałą żałobą? A może w ten sposób szykuję się na tamten świat? Może chodzę po sklepach i za- stanawiam się, czym zrobić wrażenie na ludziach, którzy przyjdą zerknąć na moje truchło na katafalku? Wyzwolę się z tego szaleństwa. Jeśli nawet doktor Maj nie powiedział całej prawdy, jeżeli cierpię na jakąś śmiertelną chorobę, to od tej chwili nie będę o tym myśleć. Tymczasem musiałam ubrać się w to, co było, i zejść na śniadanie. Z łatwością trafiłam do jadalni. Niestety, ani śladu pożywienia. Może jadam gdzie indziej? Ruszyłam jakby po omacku, zaglądając do różnych pomieszczeń, w tym do szafki na szczotki i szafy na wierzchnie okrycia. Wreszcie dotarłam do kuchni. Przy stole siedziała zaczytana Wikta. Na mój widok gwałtownie odłożyła książkę. Zerknęłam na okładkę: Tajemnice pięknych kobiet. No, tak. Nic dziwnego, że zapomniała o moim śniadaniu. - Wikto, co ze śniadaniem? - spytałam ostro. - Pani woda stoi w jadalni. - Moja woda?!!! Osłupiałam. Wikta również, ale najwyraźniej z powodu mojej reakcji. Zdaje się, że picie wody na śniadanie należało do moich zwyczajów. - Woda?! - powtórzyłam, nadając głosowi ton oburzenia. - Sądzisz, że po całym dniu bez jedzenia mam teraz ochotę na wodę? - A na co ma pani ochotę? - spytała potulnie Wikta. - Na sałatę, marchew, bakłażany, rzodkiewki, brokuły, kiełki soi, soczewicy, paprykę, ogórki, pomidory, groszek?

Już wiem. Tamta kobieta popełniła jakiś straszliwy grzech i potem umartwiała się, by go odpokutować. Głodziła się, nie dbała o siebie, chodziła w czerni, otaczała się stworzeniami niesprawiedliwie potraktowanymi przez naturę (Szczękonośny, Wikta) oraz powierzała swe zdrowie i życie konowałowi w ostatnim stadium choroby alkoholowej. To wszystko musi się zmienić. - Najchętniej zjadłabym frytki z kurczakiem i sałatką z kiszonej kapusty, a potem wielki deser z lodami, czekoladą, bitą śmietaną i... i truskawki. Albo czereśnie, jeśli już są. - Natychmiast wszystko zamówię! - zawołała Wikta. Wyglądała na uszczęśliwioną. - Zamów i dla siebie - poleciłam. Och, Wikta, od dziś będziemy używać życia! Siedziałam w asyście zadowolonej Wikty przy wielkim stole w jadalni i zajadałam w najlepsze, kiedy zadzwonił telefon. Wikta podała mi słuchawkę. - Pani Celina - szepnęła. - Cześć, Lenko! - usłyszałam w słuchawce. - A co ty jeszcze robisz w domu, kiedy ja tu na ciebie czekam? - Czekasz? - Umówiłyśmy się dziś na manikiur. Zapomniałaś? - Wyleciało mi z głowy - wyznałam szczerze. - To co, będziesz za chwilę? - Oj, nie, nie bardzo - odparłam szybko. - Wiesz, miałam przedwczoraj atak, strasznie jestem słaba. - Och, to okropne, okropne. Zaraz u ciebie będę. To okropne. Okropne. Tylko spokojnie. Wizyta przyjaciółki to nie inwazja kosmitów. Na wszelki wypadek przyjęłam Celinę leżąc w łóżku. Usłyszałam ją już z daleka. - Co się dzieje z moją kochaną Lenką? Co powiedział doktor Maj? Co jej zrobił? Szycie głowy? To okropne, straszne, tragiczne! Wreszcie wpadła do pokoju i zatrzymując się nad łóżkiem, załamała ręce w teatralnym geście. - O mój ty Panie! Jak ty wyglądasz, Lenko! Pokaż głowę! O mało nie przypłaciłam jej oględzin wstrząsem mózgu. - Eee... - Celina była wyraźnie rozczarowana. - Myślałam, że masz szew na pół głowy, a tu takie byle co... I dlatego nie przyszłaś na manikiur? Zdaje się, że otaczam się wyjątkowo brutalnymi kobietami. Wikta jest bardzo duża, ale powolna. Za to ta... Strach pomyśleć, co może człowiekowi zrobić żwawa blondynka przed czterdziestką. Patrzyłam na nią w osłupieniu. - Musisz teraz wydobrzeć, potrzebujesz dużo spokoju! -wrzeszczała Celina. - Na manikiur wybierzemy się kiedy indziej! A propos, masz pozdrowienia od wszystkich dziewczyn z salonu. Bardzo ci współczują! - Dziękuję - bąknęłam. - Nie ma za co. A właśnie, jedna z nich dała mi adres świetnego bioenergoterapeuty. Musisz do niego pójść. Ma podobno doskonałe rezultaty w leczeniu padaczki, raka, kamieni nerkowych, wrzodów i nerwic. Wymieniła to jednym tchem. No tak, cierpię na epilepsję! Ale skąd ten rak, wrzody, kamienie i nerwice? Czyżbym również chorowała na to wszystko? - Obiecaj mi, że pójdziesz! Obiecaj! - Celina dramatycznie chwyciła moją rękę i ścisnęła ją jak wyżymaczka. - Dobrze, dobrze - zgodziłam się potulnie, próbując się uwolnić. - Ale wiesz, najpierw... Tak sobie pomyślałam... Chciałabym któregoś dnia pójść na jakieś zakupy. Potrzebuję paru sukienek czy bluzek... Ale nie czarnych. Co o tym sądzisz? - Zerknęłam na nią badawczo.

- Nie czarnych? - Celina rozpłynęła się w uśmiechach. -No, widzę, że moje namowy poskutkowały! To cudownie! Tyle razy powtarzałam, że nie musisz się optycznie wyszczuplać... Ale jak znam życie, to nie moja zasługa, co? Mrugnęła porozumiewawczo. W odpowiedzi zrobiłam minę sfinksa. Pewnie, że nie jej, ale tego nie ma prawa wiedzieć! A może się zorientowała, że straciłam pamięć i nie jestem już tą samą osobą, z którą jeszcze parę dni temu umawiała się na manikiur? Szczęśliwie okazało się, że chodzi o co innego. Celina nie wytrzymała i nachyliwszy się nade mną, pisnęła: - Umówiłaś się z tym z Internetu?! - Eee... - wyjęczałam wieloznacznie. - Nie chcesz mi powiedzieć? A może już się z nim spotkałaś? - Coś ty, Celina, ja przecież... - ...Masz męża. I co z tego? Mężowie w pewnym okresie małżeństwa są zadowoleni, jeżeli ich żony mogą mieć jeszcze kochanków, którym nie trzeba płacić. No, no, nie rób takiej miny, przecież żartuję... Fabian o niczym się nie dowie. Fabian. A więc tak ma na imię Szczękonośny. Ale kim jest „ten z Internetu"? I co to jest „Internet"? To na pewno coś, przez co nie widać człowieka. Nie ma mowy, żeby podrywał mnie ktoś, kto wie, jak wyglądam. Po gigantycznym obiedzie czułam się jak słonica w drugim roku ciąży. Zaciśnięty żołądek wyraźnie protestował przeciwko kurczakowi, frytkom, lodom, bitej śmietanie i owocom. Teraz miałam ochotę na jedno: zwrócić to wszystko. Zaraz po wyjściu Celiny zamknęłam się w toale- cie, ale kiedy z lustra spojrzała na mnie zmaltretowana Baba-Jaga, natychmiast się opanowałam. Zniosę największe cierpienia, żeby wyrwać się z tego stanu. Pokonam tego cholernego kurczaka. Odwagi! Żeby oderwać myśli od procesu trawienia, ruszyłam na zwiedzanie domostwa. Obejrzałam saunę, siłownię, salę bilardową, pokój telewizyjny, salon, dwa gabinety, cztery sypialnie, znaczną liczbę łazienek, jadalnię i bibliotekę, by na koniec dotrzeć do czegoś w rodzaju oranżerii, a dokładniej rzecz biorąc, kaktusarium. Potworność. Dałabym sobie uciąć rękę, że to jakaś mania Szczękonośnego. Pewnie dla zabawy podrzuca swoim przyjaciołom do łóżka co ciekawsze egzemplarze. Nie miałam zamiaru więcej tu zaglądać. Wróciłam więc do swojego gabinetu. Że był mój, zgadywałam po kolekcji zdjęć na biurku. Na pierwszym rzucała się w oczy wielka szczęka mojego męża, to jest Fabiana. Na drugim szczęka. Fabian, i ja prężyliśmy się w promieniach zachodzącego słońca na tle morza. Trzecie zdjęcie, przewiązane czarną, wyblakłą wstążką, przedstawiało wątłego, łysego faceta w średnim wieku, z nieco krzywym uśmiechem i drapieżnie obnażonym lewym kłem. Na czwartym byliśmy we troje: Łysy, ja i Fabian. Łysy stał pośrodku i śmiejąc się do rozpuku, obejmował mnie i Fabiana, przebranych za młodą parę. Niezły ubaw, rzeczywiście. Należało się domyślać, że Łysy nie żyje. To bardzo dobrze. Byłoby trochę dziwne, gdyby wpadł tu pewnego dnia, a ja nie potrafiłabym go rozpoznać. Kim mógł być? Ojczymem? Ojcem chrzestnym? Przyjacielem rodziny? Wujem? Zaczęłam przeglądać szuflady biurka. W pierwszej, malutkiej szufladce znalazłam dokumenty na nazwisko: Milena Madejska, jakieś plastikowe karty, parę wydruków bankowych oraz kalendarz i notes z adresami. Przejrzałam to pobieżnie i zajrzałam do następnej szuflady. Leżała w niej sterta papierów, z czego pierwszą połowę stanowiły rachunki, a drugą wyniki badań, niezrealizowane recepty i tym podobne szpargały. W kolejnej były albumy. To zaciekawiło mnie znacznie bardziej. Pierwszy przedstawiał dziecko płci żeńskiej od najmłodszych lat życia. Dziecku często towarzyszył jeszcze młody łysawy chudzielec. Niektóre zdjęcia ktoś obciął w połowie lub brutalnie pozbawił głowy jakąś damską postać. Drugi album przedstawiał dosyć grubą nastolatkę na tle różnych pejzaży: górskich, morskich, zimowych, letnich, jeżdżącą na rowerze, koniu lub nartach. Tym razem

zdjęcia były całe i bez śladu bezgłowej damy. Za to Łysy pojawiał się tu i ówdzie, sam lub z gru- baską. Oprócz niego nie powtarzał się nikt inny, pewnie grubaska nie miała wielu przyjaciół. W trzecim albumie grubaska przeistaczała się w młodą dziewczynę, jakby... we mnie! Ta dziewczyna miała jeszcze biust, ale jej twarz i figura wyraźnie wysubtelniały. W pewnym momencie na zdjęciach zaczął pojawiać się Szczękonośny. Najwyraźniej był również zaprzyjaźniony z Łysym. Łysy posunął się w latach, ale z zapałem prezentował uśmiech, lewy kieł i dobry humor. Potem następował album ze zdjęciami ze ślubu i wesela. Oprócz tego były jeszcze trzy mniejsze ze zdjęciami z wakacji. Czy to możliwe, abym to ja była tym dzieckiem, potem grubaską i młodą dziewczyną z biustem, a Łysy - moim ojcem? Najwidoczniej tak! No, to pięknie. Jak teraz wyglądają moje wspomnienia? Co z jazdą na wielbłądzie przez pustynię? Co z romansem mamy i arcybiskupa oraz tatą na wojnie? Co z Pogromcą Dziewic? Skąd te obrazy wzięły się w mojej głowie. Nic wiem o sobie nic, kompletnie nic! Poczułam nagle dziwną więź z Łysym. Towarzyszył mi zawsze, od najmłodszych lat. Na pewno, gdyby żył, zaopiekowałby się mną teraz i poradził, co mam robić. A tak? Mój organizm jest moim wrogiem, moja pamięć jest moim wrogiem i mój mąż, jakoś nie mam co do tego wątpliwości, również jest moim wrogiem. Oprócz Celiny nikt się mną nie interesuje. Może jeszcze Wikta i doktor Maj, ale oni dostają za to pieniądze. Właśnie, pieniądze. Skąd je wziąć? Będę musiała rozwiązać ten problem. Została mi jeszcze jedna szuflada. Leżały w niej różne dokumenty, jak na przykład świadectwa szkolne (lepiej było o nich nie pamiętać). Pod papierzyskami odkryłam białą teczkę. W środku znajdowały się wycinki z gazet ułożone chronologicznie. Najwcześniejszy donosił, iż niejaki Roman Z. został zatrzymany do dyspozycji prokuratury. Następny, że go wypuszczono. Kolejne wycinki informowały mniej więcej o tym samym. To go zatrzymywano, to znowu zwalniano. Niektóre były uzupełnione bardzo niewyraźnymi, czarno-białymi zdjęciami z czarnym paskiem na wysokości oczu. Kolejny wycinek informował, jakoby rzeczony Z., zwany Kłem, domniemany szef mafii grodziskiej, trafił do szpitala w bardzo ciężkim stanie po nieudanym zamachu na jego życie. Jeden z ostatnich artykułów, zatytułowany „Z życia podziemia", sprawił, że włosy zjeżyły mi się na głowie. Opisywał ślub córki Romana Z., Mileny, z niejakim Fabianem M., jego prawą ręką. Artykuł zdobiło wielkie, kolorowe zdjęcie, bardzo podobne do tego, które stało na moim biurku. Ostatni wycinek pochodził sprzed niespełna dwu lat. Na zdjęciu można było dostrzec fragment ciała w towarzystwie policjantów. Podpis głosił: „Roman Z., pseudonim Kieł, wczoraj w godzinach wieczornych wyleciał w powietrze". Resztę popołudnia przeleżałam w dobrze sobie znanym łóżku. Raz tylko zajrzała Wikta, żeby podać mi leki i sprawdzić, czy nie wieszam się w toalecie. Nie powiem, żeby to, czego dowiedziałam się o sobie i swojej rodzinie, sprawiło mi radość. Najchętniej zapaliłabym teraz papierosa i wypiła kieliszek koniaku na otrzeźwienie. Byłam zdruzgotana. Córka gangstera. Zamężna z gangsterem, to jasne. Kim jest Celina? Oczywiście, żoną mafiosa. A Wikta? Musiała dostać pracę po znajomości, jako czyjaś krewna albo powinowata, bez dwóch zdań! Żyję w oku cyklonu, żyję w stadzie rekinów, piranii, wilków, hien i tarantuli, żyję w gnieździe żmij, os, szerszeni i sępów! I w takich okolicznościach straciłam pamięć! O bogowie, trzeba ją szybko odzyskać! Wizja kolacji w towarzystwie własnego męża budziła we mnie najgorsze obawy. Toteż uznałam, że najlepiej będzie udać ból głowy i w ogóle się nie pojawiać. Niestety, wcale nie chciało mi się spać. Nerwowo przewracałam się w łóżku kolejną godzinę, gdy usłyszałam delikatne pukanie. Nim zdążyłam odpowiedzieć, przez cicho otwarte drzwi wsunęła się szczęka, a jakiś czas później reszta twarzy. - Nie śpisz? spytał Fabian. - Nie... Ale głowa... Strasznie boli.

Chyba nie będzie chciał ze mną rozmawiać albo egzekwować innych obowiązków małżeńskich? - Wyjeżdżam dziś na tydzień - powiedział. Wreszcie jakaś dobra wiadomość! - Tak? - Z trudem powstrzymałam wybuch radości. -A dokąd? - Do Włoch. - Aha. To miłej podróży. Fabian podszedł do łóżka i przyjrzał mi się uważnie. - Dobrze się czujesz? - Przecież mówię, że niedobrze. - A gdzie spazmy? To jakaś nowa taktyka? Zasadniczo nie byłam przygotowana na to, żeby z jego powodu spazmować. Czy naprawdę to kiedyś robiłam?! Sama myśl, że z dobrej, nieprzymuszonej woli wyszłam za tego faceta, wydała mi się nieprawdopodobna! - Pospazmuję, jak wrócisz - obiecałam uprzejmie. - Szerokiej drogi. - Ciekaw jestem, jak długo potrafisz w to grać. -Uśmiechnął się pogardliwie i wyszedł z pokoju. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego scenariusza. Mam nadzieję, że Fabian nie wróci wcześniej, niż obiecywał. Może po drodze coś mu się stanie? Bądźmy dobrej myśli. W końcu jego praca jest niebezpieczna, a podróż do Włoch bardzo długa. Wstałam dosyć wcześnie i pognałam do swojego gabinetu. Wyciągnęłam całą zawartość małej szufladki i zaczęłam wykonywać poważną pracę myślową. Jak dzięki tym rzeczom dowiedzieć się, gdzie są moje pieniądze i jak z nich korzystać? Na jednej z plastikowych kart znalazłam numer telefonu i bezzwłocznie go wykręciłam. Po drugiej stronie odezwał sie miły, męski głos: - Obsługa klienta, Bank Północny. - Dzień dobry. Dzwonię do pana w bardzo nietypowej sprawie. Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, jak działa ten cały system bankowy? - Cały? - Tak, bo wie pan, bardzo długo nie było mnie w kraju, byłam na Wschodzie, na Dalekim Wschodzie, właściwie to żyłam w odosobnieniu, w czymś na kształt klasztoru czy raczej eremu, jednym słowem, nie korzystałam z takich rzeczy, a teraz bardzo bym chciała, więc może objaśni mi pan, co i jak. - Od czego mam zacząć? - spytał mój rozmówca po chwili milczenia. - Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, do czego są takie plastikowe karty i jak się ich używa? Chwała Bogu, facet okazał zrozumienie i tłumaczył mi wszystko jak krowie na miedzy. Przeraził mnie tylko jakimś cholernym pin-kodem. - A co, jeśli zapomnę ten kod? Czy wtedy stracę wszystkie swoje pieniądze? I niech mi pan nie mówi, że takich rzeczy się nie zapomina. - Oczywiście, zdarzają się różne przypadki... - Więc? - Więc jeśli pani zapomni swój kod, to będzie pani mogła wybrać pieniądze tylko bezpośrednio w banku. Oczywiście, cały czas może pani płacić kartą. - No, to świetnie. Wybiorę pieniądze i wpłacę je na konta, nad którymi będę mieć pełną kontrolę. Chyba będę mogła to zrobić, nie oglądając się na męża? W końcu, jako córka gangstera, musiałam wnieść w małżeństwo niezły posag. Zaraz po śniadaniu poleciłam Wikcie zadzwonić po taksówkę i pojechałam do banku, gdzie spędziłam trzy godziny na wypełnianiu bezsensownych formularzy i udowadnianiu własnej tożsamości, co nie było wcale takie proste. Przy okazji wyjęłam trochę gotówki na drobne wydatki, dopóki nie otrzymam karty.

Po południu zadzwoniłam do Celiny. Obiecała, że po mnie przyjedzie i zabierze na rajd po sklepach. Oczywiście, planuję trochę przytyć, więc na razie nie będę specjalnie szaleć z konfekcją. - Twój mąż wyjechał? - wrzasnęła Celina, dodając gazu. - To bosko, cudownie, fantastycznie! Teraz to się już chyba z nim umówisz, co? - Z kim? - spytałam ostrożnie. - Ja wiem tylko o Piotrze z Internetu. A co, jest ktoś jeszcze? - Nie... skąd. -?!? - Zrób coś, umów się z nim, bo oszaleję. - Muszę coś zrobić, ale ze sobą - odpowiedziałam z rezygnacją. - Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze. - No, wreszcie! Sugeruję ci to już od dawna! Ja ci w tym pomogę. Bosko, cudownie! Ale powoli. Musimy to dobrze przemyśleć. Pośpiech jest złym doradcą. Szkoda, że nie stosuje tej zasady na drodze. Nawet się nie domyślałam, ile rzeczy szyje się z myślą o wieszakach! Niestety, nie można powiedzieć, żeby wieszaki prezentowały się w tym dobrze. Odczuwałam wyraźny brak biustu i bioder. Na moje narzekania Celina oświadczyła z niecierpliwością, żebym przestała kokietować. Mam przecież klasyczną, współczesną figurę. Jeśli naprawdę chcę mieć ten cholerny biust, co jej akurat trudno zrozumieć, bo ma go w nadmiarze, to mogę zakupić stanik-symulant, a jak przytyję, to wszystko się samo wypełni. W ostateczności są jeszcze operacje plastyczne. A więc nabyłam dwie (urocze! słodkie!) sukienki, trzy (fantastyczne! genialne!) spódnice, również trzy (całkiem, całkiem) sweterki, kilka (dosyć ładnych) bluzek, dwie (cudowne! boskie!) pary butów oraz bieliznę (ale sexy!). - Moja droga, to dopiero początek - perorowała Celina. - Co ty na to, żebyśmy zrobiły coś z twoimi włosami, a potem z twarzą? - Z twarzą? - Rany, byłoby cudownie! - Oczywiście. Dam ci na to jeszcze dwa, trzy dni. - Na co? - Żeby wygoiła ci się warga i żebyś pozbyła się tych fatalnych sińców pod oczami. Wyglądasz jak ofiara męskiej dominacji. - Tu Celina zerknęła na mnie z ukosa. - Ty myślisz... że to Fabian?! - zdumiałam się. - Ja nic nie myślę i nie wtrącam się w twoje sprawy. Chociaż nigdy nie wierzyłam w tę całą epilepsję. Ale właściwie... Jeśli nawet ci przyłożył... Ja sama miałam parę razy ochotę. Grunt, że zaczęłaś myśleć jak człowiek, jak kobieta, a nie jak... Nie jak... - ale Celina nie dokończyła, bo jej myśli poszybowały już w inną stronę. - O, ten krem jest cudowny, po prostu boski, w sam raz dla ciebie! Musisz go mieć! Okazało się, że muszę mieć jeszcze kilka innych drobiazgów. A zdawałoby się, że moja łazienka jest dobrze zaopatrzona. Nie według Celiny. - Te wszystkie rzeczy są takie cudowne! Czy ty wiesz, jak zmieni ci się skóra, kiedy je w siebie wetrzesz? Jak cię to może nie ruszać? Nanosomy, proretinole, parelastyle. liposomy, filtry, witaminy, zioła, unikalne receptury, bogate zestawy, aktywne koncentraty, trwałe efekty, udowodniona skuteczność i to wszystko dla nas! Ja nawet nie muszę tego stosować. Robi mi się lepiej od samego czytania! Rzeczywiście. Jak tylko włożyłam parę rzeczy do koszyka, od razu poczułam się piękniejsza. Po zakupach wpadłyśmy jeszcze do banku, a potem na podwieczorek. - Cudownie, bosko - gadała Celina z ustami wypchanymi szarlotką. - Zakupy - przymknęła oczy z wyrazem rozmarzenia. - Po dobrych zakupach człowiek czuje się sto razy lepiej niż po tak zwanym udanym seksie. - Tak??? Kurczę, nie pamiętam! - Seks to przereklamowana sprawa... - dodała Celina i zamyśliła się głęboko. - To chyba powiedział jakiś poseł, nie pamiętasz?

Nie pamiętałam, ale to mnie akurat specjalnie nie martwiło. W drodze powrotnej zatrzymała nas policja. Dostałyśmy mandat. Celina przyjęła go z miną urażonej niewinności. - Przeklęte psy. Myślały pewnie, że dam im łapówkę -stwierdziła. - Co to, to nie. Mój mąż opłaca się im wystarczająco często. Za to ja zawsze płacę mandaty jak każdy uczciwy obywatel. W końcu państwu też się coś należy, nie? Tak w ogóle, to strasznie denerwuję się za kierownicą przez te ślamazary, co blokują mi drogę. Wrzody robią mi się na żołądku, jak za takim jadę. Ale jeszcze bardziej denerwuję się na miejscu pasażera. Nie wspominając, że przy taksówkarzach albo szoferach mojego męża nie mogę mówić tego, co akurat przychodzi mi do głowy, a to bardzo męczące, bardzo. Teraz też się męczę, bo nie mogę przy tobie palić, ale to sobie zaraz odbiję. No, dobra, dojechałyśmy. Celina z impetem wjechała na chodnik. - Wielkie dzięki, co ja bym bez ciebie zrobiła! - wydyszałam pod ciężarem zakupów. - Nie ma sprawy, Lenko. Do zobaczenia! - Zamachała mi przez okno, po czym ruszyła z piskiem opon i śmignęła w jedną z przecznic. Jak się jednak okazało, zniknęła mi z oczu nie na długo. Całkiem niespodziewanie wpadła wieczorem na drinka i ku niezadowoleniu Wikty została na następne kilka dni. W sposób jak najbardziej naturalny zajęła jedną z sypialni na górze. Z samego rana szła do sauny, a mnie zmuszała do ćwiczeń na siłowni. Stwierdziła, że niekontrolowane obżeranie sie doprowadza do wynaturzonej sylwetki, stosunkowo szczupłej u góry i rozszerzającej się ku dołowi, to jest takiej, jaką ma ona sama. Wmówiła we mnie bez większych trudności, że powinnam każde przedpołudnie spędzać u kosmetyczki, a popołudnie u masażystki. Momentami wydawało mi się, że jedyne, co powinnam, to bronić się przed jej silną osobowością, ale jakoś nie potrafiłam. Wygląda na to, że jesteś moim trenerem - stwierdziłam piwnego razu, na co ona odparła z niekłamanym smutkiem: - Widać łatwiej zapanować nad kimś niż nad sobą. Wieczorami grała w bilard i próbowała skłonić mnie do go samego. Zrezygnowałam po paru dosyć żałosnych próbach. Wtedy Celina namówiła Wiktę. Wbrew pozorom i ku niezadowoleniu Celiny Wikta ze swoim rozbieżnym zezem i twardą ręką okazała się świetnym graczem. Celina więc zraziła się do bilardu. Podczas gdy ja szłam spać, a Wikta już samotnie rozbijała bile, moja przyjaciółka oglądała na wideo filmy pornograficzne z kolekcji Szczękonośnego. Siniała się przy tym do rozpuku. - Pani mąż nie jest zły, że nocuje pani poza domem? - spytała odważnie Wikta zaraz pierwszego ranka. - Przeciwnie. Mówi, że irytuje go moje ciągłe gadanie. Ma na głowie problemy wagi międzynarodowej i przeze nmie nie może się skupić. Tacy są mężczyźni! Ale co ty możesz o tym wiedzieć, Wikta. Wikta łypnęła na nią złowrogo lewym okiem, nic jednak nie odpowiedziała. Czwartego dnia Celina uznała, że pora już zacząć przerabiać mnie na bóstwo. Ochoczo na to przystałam. Najpierw pojechałyśmy do fryzjera, podobno znanego w mieście stylisty. - Stylista! - wydęła wargi Celina. - Nic się nie bój, ma w salonie kilka dziewczyn, które naśladują go z lepszym skutkiem. Umówiłam cię z Iwonką. Oto i ona. Iwonka szybko oceniła stan moich włosów. - Nałożymy preparat wzmacniający i odżywiający. Ale najpierw strzyżenie. Proponuję... - Zdajemy się na panią. Niech nam pani zrobi uroczą niespodziankę! - pisnęła Celina. - Chciałabym coś praktycznego - wtrąciłam. - Może być na krótko. - Rozumiem. Oczywiście, będziemy farbować. Czy kolor też mam wybrać sama?

- Jakiś spokojny - powiedziałam szybko. - Coś jasnego. - Oczywiście - podchwyciła Celina - do brązowych oczu wyłącznie blond! Efekt murowany! A ja w tym czasie zajmę sobą Renatkę. Do zobaczenia po wszystkim, Lenko! Po wszystkim było dwie godziny później. Mam teraz krótkie, orzechowe włosy z blond pasmami. Wydaje się, że jest ich dużo, że błyszczą i że są gładkie. Coś niesamowitego. Zgoła rewolucja. To jest, rewelacja. - Całkiem, całkiem - pochwaliłam, hamując rozpierającą mnie radość. - Musi pani wiedzieć, że moja przyjaciółka ma bardzo mały zasób słów - wtrąciła Celina. - Dlatego ja powiem to za nią: cudowne, fantastyczne, boskie, genialne! Ma pani wybitne wyczucie, wybitne! - Ile płacę? - przerwałam tę litanię. - Trzysta czterdzieści. Kiedy wyszłyśmy z zakładu, Celina ostro mnie zrugała: - Za coś takiego 10 złotych napiwku? Skąpiradło! Nasi mężowie okradają takich ludzi, więc daj im chociaż od czasu do czasu zarobić! Po fryzjerze wpadłyśmy do manikiurzystki, pedikiurzystki, wizażystki i jeszcze jakiejś -ystki. Kiedy wreszcie wyszłyśmy, Celina, spoglądając na mnie, stwierdziła z zadowoleniem: - Widzisz. Specjaliści potrafią dokonać cudów. Trzeba się tylko oddać w ich ręce. Ale zaskoczymy Wiktę, co? Jestem pewna, że cię nie pozna! I miała rację. Wikta otworzyła drzwi, ale najwyraźniej nie zamierzała wpuszczać nas do środka. - No co, Wikta? - spytała Celina, szczerząc się do niej podstępnie. - Pani nie ma. Nikogo nie ma. - Przecież ty jesteś! Nie miej o sobie tak niskiego mniemania. Wikta wzruszyła ramionami i chciała zamknąć drzwi. - Halo, Wikta, to ja! - zawołałam. - Pani Lena? - zdumiała się. - Jak to? - Trochę się zmieniłam, co ty na to? - Niech powie w środku - zarządziła Celina. - No, wpuśćże nas, kobieto, przecież cię nie przepchnę! Skamieniała, trzeba będzie wezwać dźwig. - Proszę, proszę! - ocknęła się Wikta. Stanęłyśmy przed lustrem w holu i podziwiałyśmy mój nowy image, nowe włosy, nowy makijaż, nową sukienkę i coś jeszcze... Jakieś ożywienie i energię w oczach i w twarzy. Tak, byłam pewna, że one widziały to również. Zmieniałam się od środka. I tylko jedno nie dawało mi spokoju. Mimo całej tej pozytywnej, wielkiej metamorfozy nie opuszczało mnie uczucie nierealności. Wydawało mi się, że każdy, kto na mnie spojrzy, odgadnie, że to tylko przebranie. Być może nawet średnio udane. Być może sztuczne i śmieszne, jak przebranie klowna. Czyżby babajagowatość tak silnie przylgnęła do mojej psychiki? - Co powiesz, Wikta? Dobrze czy nie? - spytałam niepewnie. - Bardzo pięknie - oświadczyła Wikta ze wzruszeniem. - Tylko te łopatki trochę za bardzo pani wystają. I te kosteczki tutaj... - Zrobimy porządek i z łopatkami. Ruszaj do kuchni i podawaj obiad, jesteśmy głodne jak konie z kopytami... To jest jak wilki - Celina zatarła dłonie i ruszyła do jadalni. - Powinna je myć, nie wycierać - stwierdziła z przyganą Wikta, ale posłusznie podreptała do kuchni. Nie dałam się Celinie namówić na wieczorny wypad do dyskoteki, klubu ani innego pubu. - Wystarczy tych wstrząsów jak na jeden dzień. Nie powinnam się tak forsować. Wierz mi lub nie, ale ja naprawdę choruję na epilepsję. Doktor mi powiedział.

- No, dobra. - Celina zgodziła się niechętnie. - Ale chyba siedzenie przed ekranem to nie jest za duży wysiłek, co? - Masz na myśli jakiś film? - Nie denerwuj mnie, wiesz, o co chodzi! No! - No co? - Napisz do Piotra i umów się! Rany, czego ta kobieta chce ode mnie? - Siądź przed komputerem i zrób to dla mnie. Obiecuję, że nie będę zaglądać ci przez ramię. Komputer? Nigdy w życiu! Na pewno nie byłabym w stanie nawet tego włączyć! - Nie chce mi się, Celina, może jutro - próbowałam się wykręcić. - No, trudno, niech ci będzie. O co jej chodzi? Usiąść do komputera, napisać, umówić się? Zdaje się, że moja wiedza na temat komputerów jest trochę przestarzała. Kojarzą mi się raczej z liczydłami niż z rodzajem telefonu czy poczty. Ale dobrze, przyjmijmy, że potrafię włączyć tę piekielną maszynę, napisać wiadomość i co dalej? Dokąd ją wysłać? Zaraz, zaraz. Co Celina mówiła wtedy, kiedy widziałyśmy się pierwszy raz? Jak nazwała tego faceta? Piotr z Internetu. Coś świta mi w głowie. Ach tak, szyld Internet Cafe. To było na jednej z tych dużych ulic w Warszawie. Wpadnę tam jutro i trochę się rozejrzę. Tylko jak go poznam? Poczułam, że czas najwyższy, żeby pozbyć się kurateli Celiny. Następnego dnia wstałam przed siódmą. Nie traciłam czasu na robienie makijażu. Jeśli chcę, żeby mnie ktoś poznał, to muszę wyglądać tak jak kiedyś. Ubrałam się w czarny kostium, a na głowę wcisnęłam kapelusz w kształcie wiadra. Wprawdzie zdążyłam już trochę przytyć i wyglądam znacznie zdrowiej, ale jeśli zrobię wystarczająco cierpiętniczą minę, na pewno będę przypominać byłą siebie. Zaraz po śniadaniu zadzwoniłam po taksówkę. - Ucieka jej pani? - spytała z radością Wikta. - Muszę coś załatwić. - Aha! Wróci pani na obiad? - Myślę, że tak. No to, do widzenia, Wikto. - Miłego dnia. Ostatecznie uciekłam Celinie tylko po to, żeby zrobić to, czego chciała: odnaleźć Piotra. Piotr z Internetu - czy to nie brzmi romantycznie? Tak jak Jan z Czarnolasu, Robin z Sherwoodu albo Erazm z Rotterdamu. Kimkolwiek by byli. Witaj, Internet Cafe! Muszę się tylko jeszcze do ciebie dostać. Próbowałam obrazowo wytłumaczyć taksówkarzowi, jaką ulicę mam na myśli. Zgadł wcale szybko. - Jana Pawła. Ulica Jana Pawła. Pani pewnie niedawno wróciła z zagranicy, co? Niech się pani nie krępuje, ja stare nazwy też pamiętam. Marchlewskiego, zgadza się? - Tak, tak - przytaknęłam na odczepnego. Marchlewski też do mnie nie przemawiał. Oto i Internet Cafe. Mimo że padało, a ja nie miałam parasolki, stanęłam przed wejściem i parę razy odetchnęłam głęboko dla ukojenia nerwów. Spokojnie. Na pewno nie spotkam go tak wcześnie, na pewno. Wejdę, rozejrzę się, jak gdyby nigdy nic, zobaczę, czy ktoś mnie pozna. Potem spytam o Piotra. Grunt to mieć plan. Odwagi! Zgodnie ze wskazówką pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Wnętrze, choć oplecione neonowymi rurami, było raczej ciemne i futurystycznie nieprzyjazne. Pod granatowymi ścianami stało kilkanaście komputerów i coś w rodzaju baru czy lady. Nie od razu dostrzegłam siedzącą w głębi dziewczynę. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, najwyraźniej nie mogąc oderwać się od ekranu. Z jej komputera wydobywały się dziwne dźwięki, podobne do kaszlu, stękania i jęków. O co tu chodzi?

Dziewczyna dostrzegła mnie wreszcie i krzyknęła: - No? Słucham? - Muszę z panią porozmawiać. - Zaraz! Zaraz trwało dobry kwadrans. Wreszcie dziewczyna porzuciła komputer i podeszła. Była całkiem ładna, choć starała się to sprytnie zamaskować wystrzępioną, przylizaną fryzurą i makijażem na Drakulę. Nie znała mnie, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Jeśli ona pełniła honory gospodyni albo właścicielki, to najpewniej byłam tu po raz pierwszy. I właściwie, co to było za miejsce? Ubzdurałam sobie, że Internet Cafe to nazwa knajpy, ale te komputery jakoś mi się z knajpą nie kojarzą. Więc może ten Piotr tu nie bywa, ale pracuje? Przecież to możliwe! Widocznie wiem o tym, ale nigdy do niego nie przyszłam. Rzeczywiście, głupio odwiedzać faceta w robocie. - Więc ja... - zaczęłam niepewnie. - Chciałabym o coś panią spytać. Właściwie... Właściwie... - Niech się pani nie krępuje. - Dziewczyna obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. - O tej porze bierzemy tylko siedem złotych za godzinę. Siedem złotych... Za co? Rany, w co ja się wpakowałam? Może to jest nowoczesny dom publiczny dla kobiet, a ten Piotr... O matko! Jest tak tani?! - Wie pani, ja nie bardzo... Nie chodzi o pieniądze. Przyszłam się tylko rozejrzeć. Ja właściwie jeszcze nigdy... – mówiąc to, próbowałam wycofać się w kierunku drzwi. - Trzeba spróbować! To nic trudnego. Niech pani siada, ja pani pomogę i wszystko wyjaśnię. Włączyła komputer. Po pierwszym szoku uzmysłowiłam sobie, że nie chodzi o żaden seks za siedem złotych. Przynajmniej nie w tradycyjnym rozumieniu. I co więcej, jednak pamiętałam, jak się to obsługuje! Zaktywizowała mi się część wiedzy! Ku mojemu zaskoczeniu Internet okazał sie jakimś wirtualnym miejscem spotkań, czymś w rodzaju gazety, telefonu i telewizji jednocześnie. Tak tłumaczyła mi ta dziewczyna, Ewelina. Wyjaśniała wszystko bardzo dokładnie, powtarzała po trzy razy i patrzyła nieufnie, kiedy mówiłam, że rozumiem. Chyba brała mnie za osobę lekko upośledzoną, ale nie miałam o to pretensji. Nawet wszystko sobie zapisywałam. Bez żadnych wątpliwości mam takie coś w domu. Włączam komputer i kontaktuję się z człowiekiem po drugiej stronie. Flirtuję w ten sposób z niejakim Piotrem. Facet oczywiście mnie nie widzi, miałam nosa. Ale ta dzisiejsza technika urozmaica stosunki międzyludzkie! Spędziłam nad rzeczonym Internetem prawie pięć godzin. Miałam nadzieję, że Celina nie będzie na mnie czekać. Wolałabym wdzierać się do własnego komputera bez jej towarzystwa. Celiny nie było. Wikta oznajmiła z radością, że pani Celina czuje się urażona. Jeśli bardzo chcę, to mogę do niej zadzwonić, bo ona pierwsza dzwonić nie będzie, a przynajmniej tak obiecywała. Zachowałam się jak ostatnia niewdzięcznica, ale to naprawię później. Teraz muszę się zmierzyć ze współczesną techniką. Odwagi! Włączyłam komputer. No cóż, nie cieszyłam się nim zbyt długo. Zażądał jakiegoś cholernego hasła. Wpisywałam wszystko, co przyszło mi do głowy, i nic. Co tu robić? Jak go przechytrzyć? Przejrzałam kalendarzyk i notes, ale nie natknęłam się na żadną wskazówkę. Jedyne, co mogłam zrobić, to zadzwonić do Internet Cafe. - Halo? Byłam u pani dziś rano. Mam duży problem. Chcę się dostać do swojego komputera, ale zapomniałam hasła. Czy można to jakoś obejść? Tak? No, to cudownie. Przyśle pani do mnie swojego brata? Bosko. Już podaję adres. Całe szczęście, zdążyłam się go nauczyć. Chłopak przyjechał szybciej, niż się spodziewałam. Wikta dotarła do domofonu przede mną i próbowała go przepłoszyć. Kiedy wyjrzałam przez balustradę, wdrapywała się właśnie na schody, by mi zreferować, że: - Przyszedł jakiś taki. Podobno do komputera. Mówi, że nazywa się Artur i jest bratem Eweliny. Głupi czy co?

- Wikta, wpuść go! - krzyknęłam z rozpaczą. - No, prędzej, bo pojedzie! Wikta sapnęła jak maszyna parowa i rozpoczęła operację schodzenia ze schodów i zbliżania się do domofonu. Biedaczka, ile się przeze mnie namęczy! Będę jej musiała dać podwyżkę. Szczęśliwie chłopak nie zdążył jeszcze odjechać i sterczał na ulicy, gapiąc się na dom z wyrazem skrajnej niechęci. W za dużej bluzie i obwisłych gaciach wyglądał bardzo żałośnie. Biedak, nie ma się w co ubrać! Najwyraźniej donasza ciuchy po jakimś bardzo grubym członku rodziny! A więc tak wyglądają dzieci dzisiejszego proletariatu! Westchnęłam z ciężkim poczuciem winy. W chwilę później chłopak siedział już przed komputerem i odprawiał swoje gusła, podczas gdy ja sterczałam nad nim jak kat nad grzeszną duszą, modląc się o szczęśliwe rozwiązanie. - Gotowe - stwierdził w końcu. - Przypomnę pani hasło: Buszko. - Buszko?! Co za bzdura! - wykrzyknęłam bez namysłu. - Widzę, że to naprawdę pani komputer - zadrwił. - Oczywiście, że mój. Po prostu ciągle jadę na prochach i robię rzeczy, o których nie pamiętam - odparłam szybko. -Mam nadzieję, że tobie się to nie przydarzy. - Dragi to gówno - przyznał enigmatycznie. Wolałam tego nie komentować. - No to jak, jakieś nowe hasełko? - spytał. - Czemu nie? Tylko co by tu... - To już sama pani wstawi. I lepiej, żeby gdzieś je pani zapisała. - Słusznie. Ile ci płacę? Chłopak wymienił jakąś sumę, którą z miejsca podwoiłam. Nigdy mnie tu nawet nie było - oświadczył, porozumiewawczo się uśmiechając. - I już mnie nie ma. Ale w razie czego wie pani, gdzie jestem. Do widzenia. Dziękuję bardzo, do widzenia - odpowiedziałam, odrobinę zdezorientowana. Dziwne jest to młode pokolenie. Wymyśliłam nowe hasło: Artur. Artur, czyli młodociany spec od komputerów. Na wszelki wypadek zapisałam je sobie w notesie z adnotacją: serwis komputerowy, Internet Cafe. A teraz: Sezamie, otwórz się! Szybko wskoczyłam do outlooka, nie tracąc czasu na przeglądanie czegokolwiek innego. Najpierw sprawdziłam, czy w skrzynce zachowały się jakieś stare wiadomości. Rzeczywiście, było ich ze trzydzieści, i to wyłącznie od Piotra. Nie wiem, czy poza nim nikt do mnie nie pisywał, czy też wszystko inne kasowałam. Tak czy inaczej, ten człowiek musiał coś dla mnie znaczyć, bez dwóch zdań. I co on takiego pisze? W sumie nic specjalnie istotnego. Donosi o swoim psie, o rozwoju mamilarii (?!!), o koszykówce, o ostatnio przeczytanej książce, o sąsiadce, która chce go eksmitować i o samochodzie, który najbardziej lubi psuć się na skrzyżowaniach. Kiedy się jednak w to wszystko zagłębiłam, dotarło do mnie, że facet jest całkiem miły i nie-głupi. Chyba nawet mnie nie podrywał, chociaż od czasu do czasu sugerował możliwość spotkania. Wypytywał o drobiazgi. Co widzę z okna. Czy lubię naleśniki. Czy widziałam taki a taki film. O której dziś wstałam. Gdzie spędzam święta. Sam wspominał o nie najważniejszych drobiazgach. Nie wiedziałam, gdzie mieszka, czym się zajmuje, ile ma lat, czy ma żonę i potomstwo. Wprawdzie nie znamy się długo, nawet nie pół roku, ale takie informacje są chyba dosyć fundamentalne? A może nie? Połączyłam się i po chwili do skrzynki zaczęły napływać nowe wiadomości. „U mnie słońce. Czuję, że to będzie dobry dzień. Co prawda z rana Leon znowu zaatakował wycieraczkę sąsiadki, a potem jej mopa, ale zasadniczo obyło się bez wymiany zdań. Teraz załatwiamy to automatycznie. Wycieraczka ma się zdecydowanie źle. To już trzecia w tym miesiącu. Zastanawiam się, czy nie kupić od razu większej partii? Całe szczęście mop wyszedł z honorem". „Wpadłem na świetną promocję... Niestety, nie wycieraczek, tylko sekatorów ogrodowych. Nabyłem trzy. Chyba nie będą mi potrzebne. Może jeden ci się przyda?".

„Nie musisz brać sekatorów ogrodowych. Nie będę pisał o wycieraczkach ani mopach. Teraz będę pisał o czymś innym. Może o żużlu? Napisz, komu kibicujesz, żebym mógł się odpowiednio ustawić do dyskusji". „Co się dzieje? Czemu nie piszesz? Zaczynam się trochę niepokoić. Ze wszystkich opcji wybieram awarię komputera". To ostatni list, sprzed dwu dni. Oprócz tego odebrałam moc reklam i zawiadomienie o imprezie dla Miłośników Kaktusów i Sukulentów. Natychmiast je wykasowałam. A więc martwił się biedak! Martwił się wyraźnie! To wzruszające. Trzeba mu szybko odpisać. „Hej, to znowu ja. Jakbyś zgadł, miałam awarię komputera oraz paru innych ważnych rzeczy. Najogólniej mówiąc, przechodzę strasznie kosztowny, ale za to błyskawiczny remont generalny. Tak zwani specjaliści przewrócili wszystko do góry nogami. Już jest dużo lepiej. Przynajmniej takie mam wrażenie. Wiesz, bardzo jestem ciekawa tych sekatorów. Zdaje się, że bez w ogrodzie za bardzo się rozrósł". Wysłałam. Przez pół godziny czekałam na odpowiedź. Nie nadeszła. Zjadłam obiad i wróciłam do komputera. Piotr nie odpisał. Postanowiłam, że dam mu trochę więcej czasu i zadzwoniłam do Celiny. Była mocno naburmuszona. Stwierdziła, że z samego rana zepsułam jej humor tak, że potem musiała, po prostu musiała pokłócić się z mężem, ale niespecjalnie jej to pomogło. Jeśli chcę ją jakoś pocieszyć, a właściwie przebłagać, to możemy pojechać po zakupy. Dowiedziała się, że szykuje się pogrzeb u znajomych i w związku z tym musi sobie kupić czarny, elegancki kostium. Wpadła po mnie dziesięć minut później i zabrała do najbardziej ekskluzywnej galerii handlowej w stolicy - chyba ubierają się w niej wszystkie kobiety mafiosów. Kiedy Celina wciskała się w przebieralni w kolejne kostiumy (zachowując się przy tym bardzo dziwnie: narzekała, że widać jej fałdy, ale za nic nie chciała wziąć większego rozmiaru), ja przechadzałam się pomiędzy półkami, wieszakami i manekinami. Nie miałam ochoty niczego kupować. Chciałam, żeby Celina jak najszybciej wybrała kostium, a potem odwiozła mnie do domu. On na pewno już odpisał. Chyba że się obraził i nie odpisze już nigdy. - No i co, nie rozwiedzie się z nią? - usłyszałam. Po drugiej stronie rzędu wieszaków stały dwie kobiety, blondynka i czarna. Musiały mnie widzieć, ale nie zwracały na to żadnej uwagi. - Nie rozwiedzie się, przynajmniej na razie. Boi się. Ona go szantażuje - powiedziała blondynka. - Może tylko straszy. - Ma na niego jakieś papiery. Nie wiadomo, gdzie je trzyma. Zresztą, gdyby chciała go umoczyć, wystarczy to, co ma w głowie. - Może powinien się jej jakoś pozbyć. - Mamy nadzieję, że sama się wykończy. Jeśli nie, trzeba będzie jej pomóc. Wiesz, chyba wezmę tamten ze srebrną nitką. Po tej zgoła zaskakującej puencie odwróciły się i wyszły. Co za ludzie. Rozmawiają o wykończeniu człowieka jak o menu obiadowym. Nawet się nie krępują. Gdybym wiedziała, o kogo chodzi, na pewno ostrzegłabym jakoś tę biedaczkę. Zobaczyłam, że Celina macha na mnie z przebieralni. Wyglądała na zaaferowaną. - Wszystko widziałam. Ale numer, nie poznały cię! Po chwili skonstatowałam, że chodziło jej o tamte kobiety. Była dziwnie rozradowana. Ja przeciwnie. Może i dobrze, że mnie nie poznały, ale zupełnie fatalnie, że ja ich nie poznałam. - Co mówiły? - indagowała Celina. - Nic ciekawego.

Lepiej nie powtarzać. Ostatecznie, po co siać plotki? Może to były jakieś mitomanki? - Szkoda. Nie widziałaś, czy coś wpadło im w oko? - Zdaje się, że wróciły do innego sklepu. - To świetnie. Nie chciałabym wystroić się w to samo, co one. Zwłaszcza że wreszcie mam coś odpowiedniego. Zobacz, mój rozmiar i jak świetnie leży! Teraz już zawsze będę brać ciuchy tej firmy. Inni strasznie zawyżają numerację. Chcą nas sterroryzować tą modą na szkielety. A swoją drogą... Myślałam, że Fabian zabierze ją do Palermo. Może coś się między nimi psuje? O czym ona znowu... O... O Boże! Chodzi o mnie! Ta kobieta jest kochanką Szczękonośnego! Oni chcą mnie wykończyć! W pierwszym odruchu postanowiłam spakować się i wiać, gdzie pieprz rośnie. Szczękonośnemu i komukolwiek trudno będzie mnie znaleźć i rozpoznać, przecież zmieniłam się radykalnie. Szybko jednak zaczęło do mnie docierać, że to wcale nie najlepszy pomysł. Po pierwsze, nie miałam jeszcze karty bankowej i kończyła mi się gotówka. Po drugie, jeśli ucieknę, to Szczękonośny nie dostanie rozwodu, o co mu najbardziej chodzi. A skoro tak, to będzie mnie całe życie ścigał. I jeśli znajdzie, to z jeszcze większą łatwością ukatrupi, bez dwóch zdań. Po trzecie, nie miałam prawa jazdy i samochodu. Musiałabym korzystać z taksówek albo środków komu- nikacji publicznej, co jest strasznie czasochłonne i zwiększa ryzyko rozpoznania. Po czwarte, byłam chora i potrzebowałam lekarza, albo przynajmniej dużej ilości recept. Sprawa wymagała przemyślenia. Nie mogę działać pochopnie. Może Fabian nie jest takim bezwzględnym draniem, na jakiego wygląda, może jakoś się z nim porozumiem? Zgodzę się na rozwód bez żadnych warunków. W końcu mam własne pieniądze. To doprawdy niezrozumiałe, dlaczego nie chciałam wcześniej na to przystać. Gdyby coś poszło nie tak, wtedy ucieknę. No i jest jeszcze Piotr, o którym przecież nikt nie wie. Bo co może wie dzieć Celina? Nic właściwie. Przecież ja sama nic jeszcze o nim nie wiem. Usiadłam do komputera i odebrałam pocztę. Piotr odpisał: „Więc jednak. Wiedziałem, że w końcu znajdę na ciebie jakiś sposób. Sekatory po promocji. Kiedy chciałabyś je obejrzeć? W tym tygodniu jestem bardzo dyspozycyjny". Odpisałam: „Może jutro koło 12 w Internet Cafe na Jana Pawła? Jeśli nie, to pojutrze". Odpisał od razu. „A więc jutro. Czy mam trzymać czerwoną różę?" „To ja przyjdę z różą. Jeśli ci się nie spodobam, weźmiesz nogi za pas jak gdyby nigdy nic". „Zgoda. W takim razie do zobaczenia". Następnego dnia bardzo wcześnie zabrałam się za przygotowania do randki. Godzinę moczyłam się w wannie, czytając ulotki na kosmetykach. Godzinę pracowałam nad nie wymagającą pracy fryzurą. Trzy kwadranse spędziłam przed lustrem, komponując makijaż. Ubrałam się wyjątkowo starannie w gruby stanik udający biust (chyba w środek wszyli poduszki powietrzne), w trzy paski udające majtki i w błękitną sukienkę w ciapki lila. - Halo, Wikta! - zawołałam w holu. - Nie mam czasu na śniadanie. Pędzę na miasto. Gdyby Celina dzwoniła, to poszłam... Poszłam do... - Może do Ogrodu Botanicznego? - podpowiedziała Wikta. - No właśnie - zgodziłam się ochoczo. Tuż przed drzwiami Internet Cafe, piętnaście po dwunastej, przypomniałam sobie o róży. Pal ją sześć. Może to lepiej? Może ten gość to sześćdziesięcioletni łysy grubas z wąsem? Aż się wzdrygnęłam na myśl o wąsie. Tylko nie to. Jeśli w środku będzie siedział facet z wąsem, to od razu wychodzę. Weszłam i rozejrzałam się uważnie. Przy pierwszych komputerach siedziało kilku młodocianych. Nieco dalej, w przeciwnym rzędzie, Ewelina zagadywała jakiegoś faceta. Był to jedyny w lokalu mężczyzna w przyzwoitym wieku. Wszystko inne też miał przyzwoite: włosy, oczy, twarz,

uśmiech, zdaje się, że również wzrost i posturę. No i nie miał wąsów. Wpatrywałam się w niego, stojąc w progu, i on również mnie zauważył, ale nie ruszał się z miejsca. Wreszcie Ewelina obejrzała się i zawołała: - W czym mogę pani pomóc? - W niczym. Ja właściwie kogoś szukam. Facet podniósł się. Już wiedziałam, że to Piotr. Tylko czemu stoi jak wmurowany? Wydawało się, że to taki rezolutny gość. Może chciałby uciec, a ja zastawiam mu wyjście? Trudno, teraz musi stanąć ze mną twarzą w twarz. Ktoś miał mi przynieść sekator - oznajmiłam. - Niestety, zapomniałam o róży. Ewelina wyglądała na zdumioną. Poznała mnie jednak po glosie i uśmiechnęła się z politowaniem. Najwyraźniej brała mnie za wariatkę. Jak tylko wyjdę, wybuchnie śmiechem i opowie Piotrowi, jaka to ze mnie stuknięta baba. - Nic nie szkodzi. Ja też zapomniałem o sekatorze - powiedział Piotr i wreszcie do mnie podszedł. Skręciliśmy w boczną ulicę i szliśmy przed siebie. Nie wiedziałam, co mam teraz mówić. Co też mogła wypisywać tamta kobieta? Znaczy sie - ja sprzed zaniku pamięci. Do czego tu nawiązać? Do psa? Do mopa? Byle nie do mamilarii - to prawdopodobnie jakieś insekty. Trzeba było mnie uprzedzić - powiedział Piotr. O czym? - Że jesteś taka ładna. Chciałam gorąco zaprzeczyć. Przecież jestem za chuda i za płaska, mam za cienkie włosy i za długi nos! W ostatniej chwili pomyślałam, że tak chyba nie odpowiada się na komplementy. Nawet te wymyślone z czystej uprzejmości. Zdaje się, że powinnam zareagować błyskotliwością oraz dowcipem, jak osoba oswojona z tego typu konwersacją. - Jeśli wolisz kobiety w typie artylerzysty, to mogę cię z jedna poznać - zaproponowałam. - Nie, dziękuję. Jestem zupełnie usatysfakcjonowany. - To świetnie. Dokąd idziemy? - Po samochód. Nie uwierzysz, ale tak się składa, że mieszkam bardzo blisko stąd. Jeśli chcesz, możemy pojechać do Wilanowa. Nie wiedziałam, co to za miejsce, ale kiwnęłam głową. - Dobrze, ale musisz o czymś wiedzieć. - Tak? - Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam. Czy możesz mnie zaprosić na śniadanie? Ostrzegam, że jem bardzo dużo. - Zgoda - uśmiechnął się. Cały czas spoglądał na mnie tak, jakby nie dowierzał, że wyglądam, jak wyglądam. A może jednak poranna toaleta i błękitna sukienka zrobiły swoje? Pochłaniałam kolejne porcje jajek, sałatki z pomidorów, bułeczek i herbaty, a następnie wuzetkę i kawę, zerkając na niego spojrzeniem, które miało udawać uprzejme zainteresowanie i nic więcej. Tymczasem od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, rosło we mnie przekonanie, że jeszcze nigdy żaden przystojniejszy, sympatyczniejszy, bardziej ujmujący mężczyzna nie zwrócił na mnie uwagi. Piotr siedział z brodą opartą na rękach i patrzył na poły ze zdumieniem, na poły z rozbawieniem. - To bardzo miłe, że zechcieli mi dać śniadanie - powiedziałam, dopijając kawę. - Nie miałam jeszcze ochoty na kaczkę w buraczkach. - To bardzo miłe, że tak zajadasz. Patrząc na ciebie, nigdy bym się tego nie spodziewał. - Byłam bardzo długo na diecie. Właściwie nie pamiętam dlaczego. Ale to już przeszłość.

- To dobrze. Idziemy? Zapłacił rachunek i poszliśmy w kierunku pałacu i parku. Omal się nie wygadałam, że jestem tu pierwszy raz w życiu. - Może się wreszcie czegoś o tobie dowiem - zaczęłam. - Co chciałabyś wiedzieć? - Wszystko. - Wydaje mi się, że wszystko już wiesz. - Naprawdę? Wzruszył ramionami. - Pytaj. - Byłeś kiedyś żonaty? A może jeszcze jesteś? - Byłem, bardzo krótko i bardzo dawno temu. Co jeszcze? - Na początek wystarczy - odparłam. - Teraz twoja kolej. - Może spytam o to samo. - Ja... Jestem zamężna. Ale się rozwodzę - dodałam szybko. - Ach, tak. A co on na to? - To właściwie jego pomysł. Ma kogoś. Wariat - powiedział Piotr, przystając. Lekko dotknął mojego policzka, a ja odruchowo przytuliłam twarz do jego dłoni. Nie chcę z tobą rozmawiać, pomyślałam. Mamy już za sobą wiele rozmów i nie ma znaczenia, że ja ich nie pamiętam! - Właściwie znamy się wystarczająco długo... - odezwalam się niepewnie. - Więc... Więc pojechaliśmy do hotelu. Przez całą drogę zastanawiałam się, jak on zareaguje na mój dmuchany stanik, na wystające żebra i na brak doświadczenia. I jak ja zareaguję na niego? Mam nadzieję, że nie dostanę ataku. Jasna cholera, powinnam mu chyba powiedzieć? Facet może do końca zycia nabawić się fobii do kobiet, jeśli coś takiego mu się przydarzy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zasłoniłam okno i usiadłam na brzegu łóżka. Na tym skończyła się moja odwaga. Piotr ukląkł przede mną i wziął mnie za ręce. - Rozmyśliłaś się, Miluszko? - spytał, delikatnie się uśmiechając. - Niezupełnie, tylko... Miluszko. Czy ktoś tak mnie wcześniej nazywał? Chyba się zaraz rozkleję. - Tylko? - Powinieneś o czymś wiedzieć. Ja... Jestem chora. Mam epilepsję. Gdybyśmy to zrobili... Ja... Po prostu nie wiem, co się stanie. Patrzyłam w bok, by uniknąć jego wzroku. Dosyć się wygłupiłam. Teraz chciałam tylko jak najszybciej wrócić do domu. Do domu! Do służącej-artylerzystki, do przyjaciółki--terrorystki, do lekarza-alkoholika, do męża-gangstera i do jego krwiożerczej kochanki! Moje miejsce jest w stadzie piranii, a nie przy boku internetowego amanta. Co też mi przyszło do głowy? Wielka odmiana, wielki romans, wielka pomyłka, marny koniec... Piotr scałował łzy, których nie zdołałam powstrzymać. - Miluszko - zaczął łagodnie. — Nie płacz. Położyłam się, zakrywając twarz rękami. Piotr położył się koło mnie i delikatnie gładził moje włosy. - Przyzwyczaimy się do siebie. Nie musimy się nigdzie spieszyć - powiedział. - Mamy przed sobą bardzo dużo czasu. Wtuliłam twarz w jego szyję. Czułam pod wargami równy, spokojny puls. A potem zapadłam w sen, tak bezpieczna i ukojona, jak jeszcze nigdy, odkąd sięgam pamięcią. Leżałam na łóżku w swojej sypialni i bez końca wdychałam zapach, który zostawił na mojej skórze. Myślałam o tym, że spotkamy się jutro. Myślałam o jego zielonych, zamyślonych oczach. Myślałam o jego dłoni na moim karku i o iskrach, które spływały z jego palców. Myślałam o tym, co będzie, kiedy to się wreszcie stanie, bo że się stanie, nie miałam wątpliwości. Biedna Celina ze

swoimi dobrymi zakupami! Najchętniej zadzwoniłabym do niej i złożyła wyrazy współczucia z powodu tak nieciekawego życia erotycznego. Usłyszałam delikatne pukanie. Miejmy nadzieję, że to tylko Wikta. - Pani Leno! To tylko ja, Wikta. - Co jest, Wikto? - Tak szybko wpadła pani na górę, że nie zdążyłam pani powiedzieć. - To wejdź i powiedz. Wikta weszła i stanęła przy drzwiach. Chociaż miała dosyć ubogą mimikę twarzy, zgadłam, że coś ją dręczy. Usiadłam i odezwałam się słodko jak do dziecka: - No, Wikto, powiedz, co się stało. - Pan Fabian wrócił. - Aha - zasępiłam się. - Wpadł tylko na chwilę i pojechał na miasto. Będzie na kolacji. - No to trudno. I co jeszcze? Pytał, co u nas słychać. - I co mu powiedziałaś? - spytałam uprzejmie. Właściwie, nie bardzo mnie to interesowało. - Powiedziałam, że zaczęła pani jeść. - Co on na to? - Zdziwił się. - Coś powiedział? - Powiedział: „Naprawdę?". - I co? - I zaśmiał się. - Powiedział coś jeszcze? Nie, nic nie powiedział. Poszedł się przebrać i wziąć prysznic. No to świetnie. Wydawałoby się, że zadałam już wszystkie pytania i otrzymałam wszystkie odpowiedzi, ale najwidoczniej nie. Wikta stała w progu i czekała. - Co jeszcze? - spytałam. - Ja mu o niczym nie mówiłam - wypaliła Wikta. Wpatrywałam się w nią, próbując się domyślić, o co jej chodzi. Może wie o mojej amnezji? A może o zmianie konta? A może o spotkaniu z Piotrem? Kurczę blade, a może Szczękonośny zatrudnił Wiktę, żeby mnie szpiegowała? A teraz ona zażąda jakichś niebotycznych pieniędzy za to, że nie puści pary z gęby?! Wspięłam się na wyżyny cierpliwości i opanowania i zapytałam: - Czego mu nie powiedziałaś, Wikto? - No, że pani Celina u nas nocowała. Odetchnęłam z ulgą. - Dlaczego miałabyś tego nie mówić? - Bo ja... Ja wiem, co pan Fabian mówił o pani Celinie. - Słucham? - Ja wtedy sprzątałam w garderobie i wszystko słyszałam. - Co słyszałaś? - Próbowałam ją ponaglić. Wikta wyraźnie się załamała. - Nie wyrzuci mnie pani? Ja wiem, że mnie pani zatrudniła dlatego, żc tak wyglądam i że ta ostatnia pokojówka wyleciała, bo pan Fabian za bardzo ją polubił... Ja nie miałam takiej dobrej pracy nigdy w życiu. Ja nic nikomu nie mówię. Ja nie powtarzam, co tu się dzieje. Naprawdę! I Wikta rozpłakała się gwałtownie. Podeszłam i dotknęłam jej ramienia. - Co ty, Wikta. Czemu bym cię miała wyrzucić! Powiedz mi tylko, co wtedy usłyszałaś. Może coś źle zrozumiałaś? Wikta trochę się uspokoiła.

- Pan Fabian powiedział, że... Że mąż pani Celiny chce go wykończyć i że wysyła ją tu na przeszpiegi. I żeby nie wpuszczać jej za próg i nic jej nie mówić. - Co takiego? Przecież to moja najlepsza przyjaciółka! Najlepsza, bo jedna jedyna. - Ja wiem, że pani Celina dużo pani pomogła. Ale ona jest taka sprytna, a pani taka naiwna, zwłaszcza ostatnio... Ja starałam sie ją śledzić, nawet jak pani już poszła spać. - I co? Przeszukiwała nasze biurka? - zaśmiałam się słabo. - No, nie... Ale kto to wie, co mogła tu zrobić. Mogła nawet założyć podsłuch! Ja wszystko dokładnie sprzątam, ale kto to wie! - Dobrze zrobiłaś, że nic nie powiedziałaś. Dziękuję ci, Wikto. Zasłużyłaś na podwyżkę. - Broń Boże! - uniosła się Wikta. - Na co mi te pieniądze? Przecież ja nikogo nie mam. Teraz, jak tu mieszkam, to już w ogóle nie mam na co wydawać. Tylko... - Tylko co? - Jakby mi pani przedłużyła umowę... Gdyby to było możliwe... - Ależ oczywiście - powiedziałam, będąc myślami gdzie indziej. - Nie ma sprawy, Wikto, nie ma sprawy. Celina jest szpiegiem ważnego gangu. A więc tak się rzeczy mają. A ja ją miałam za jedynego bezinteresownego człowieka w moim otoczeniu. Myślałam, że pomaga mi się zmienić, troszczy się o moje zdrowie i dobre samopoczucie, chce, żebym wreszcie przestała być ofiarą losu. A naprawdę przychodziła po to, żeby mnie szpiegować i donosić swojemu mężowi. Podburza mnie przeciwko Fabianowi. Każe mi go zdradzać. I ja to wszystko robię. Wcale tego nie żałuję, by najmniej! Chodzi o to, że moja najlepsza przyjaciółka okazała się podstępną, wredną żmiją, tarantulą, hieną i sępem. A wystarczyłoby, żeby mi powiedziała. Kto wie, może bym ni nawet pomogła. Ja przecież też chętnie pozbyłabym się Szczękonośnego... Zaraz, zaraz. Nie popadajmy w paranoję. Nie dajmy się zwariować. Przecież nie będę mordować tego drania ani nawet w tym pomagać. Jeśli mąż Celiny chce, to niech sobie wykańcza mojego, nie będę mu przeszkadzać. Ale ręki do tego nie przyłożę. Co prawda Fabian chciałby mnie wykończyć, ale jeśli zejdę mu z drogi, na pewno się rozmyśli. Nie będę do nich podobna, co to, to nie. Przepełnia mnie wiara w pokojowe rozwiązanie kryzysu i powszechną szczęśliwość po rozwodzie. Muszę tylko zabrać się do tego wystarczająco szybko, zanim zdążą mnie sprzątnąć. Usłyszałam samochód na podjeździe. Wrócił Szczękonośny. Zdążyłam się już przebrać w czarną sukienkę i zmyć makijaż. Na razie będę udawać, że jestem prawie zupełnie taka, jaka byłam. Zejdę na dół i zjem z nim kolację niczym zatroskana, ale spokojna żona, która pogodziła się już ze swym losem kobiety niechcianej. I zeszłam. Szczękonośny właśnie umył ręce i wyszedł z łazienki. Przepuścił mnie w drzwiach jadalni. Usiedliśmy przy stole i spoglądaliśmy na siebie jak dwa obwąchujące się psy. - Nie spytasz, jak interesy? - zagadnął. - Zawsze byłaś ciekawa, powiedziałbym nawet: zbyt ciekawa tych spraw. - Pewnie wszystko idzie doskonale - uśmiechnęłam się pogodnie. - Otóż niezupełnie. Dziś wsadzili Markusa w lateksowy ekspres. A ty umawiasz się z tą wściekłą suką Celiną, jakbyś nie wiedziała, że jej mąż szykuje na mnie całą armię. - To wykończ go pierwszy albo się z nim dogadaj - odpowiedziałam machinalnie. - Myślisz, że nie próbuję? - Wszystko się na pewno ułoży. Może chleba? - Dziękuję. - Szczękonośny wziął chleb i spojrzał na mnie spode łba. - Zmieniłaś się - powiedział. - Zaczęłam jeść. Już trochę przytyłam. - Widzę. Chodzi mi o włosy. - Ścięłam i ufarbowałam. Dobrze wyglądam?

- Jak na ciebie, doskonale - wyszczerzył zęby w fałszywym uśmiechu, ale zaraz ściągnął usta. - Powiedz, co znów knujesz? - Nic nie knuję. Podjęłam trudną decyzję i musiałam ją jakoś odreagować. - Jaką decyzję? - Poruszył się niespokojnie. Przez chwilę miętosiłam serwetkę, po czym rzuciłam zbolałym głosem: - Zgadzam się na rozwód. - Naprawdę? - Tak. - I jakie stawiasz warunki? - Właściwie żadnych. - Ile chcesz pieniędzy? - Tylko te, które mam po ojcu. Powinno wystarczyć, żebym mogła żyć z procentów. - Chyba nie w tym kraju! - gruchnął śmiechem. - I co dalej? - Zostawisz mi dom. - Przecież jest twój. - No właśnie, chciałam powiedzieć, że się z niego wyprowadzisz. - A co z twoją tajemniczą teczką? Z teczką? Z jaką teczką? Chyba nie tą z wycinkami? A, pewnie chodzi o te papiery, które rzekomo na niego mam! Ale czy mam na pewno? Może tylko blefowałam? Może nic nie mam? Jak to sprawdzić? - Chyba nie sądzisz, że chciałabym cię wykończyć. Ciągle cię kocham, Fabian. Tfu, tfu, tfu. Po takim kłamstwie będę musiała myć zęby przez trzy kwadranse. - Sraty pierdaty - zlekceważył to Fabian. - Mów, co z teczką. - Dam ci ją ... po rozwodzie. - A to dlaczego? - Z teczką czuję się bezpieczniej. Kiedy się rozstaniemy nie będzie mi już potrzebna. Szczękonośny wpatrywał się we mnie uważnie. - Mówisz szczerze? - Jak najbardziej. - Skąd ta zmiana? - Zrozumiałam, że nie można nikogo zmusić do miłości - oświadczyłam patetycznie. - Męczymy się oboje. Z dala od ciebie będzie mi łatwiej. - To świetnie - stwierdził. - Wreszcie zmądrzałaś. - Kiedyś trzeba. - Wypijmy za to - powiedział Szczękonośny i napełnił winem kieliszki. - Za powodzenie naszych planów - wzniósł toast. - Jutro porozmawiamy z adwokatami. Kiwnęłam głową. - Na razie jeszcze będziemy się razem pokazywać -ciągnął. - Na pogrzebie Markusa będzie Pieróg z Twarogiem. Dobrze wspominają twojego ojca. Muszę sfinalizować z nimi jedną sprawę, w tym mi chyba jeszcze pomożesz? - Oczywiście zgodziłam się niechętnie. - A kiedy ten pogrzeb? - Pojutrze, w piątek o 12. No trudno. Przyjmijmy, że to moja ostatnia przysługa oddana Szczękonośnemu. No i Markusowi. Wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze: ja oglądałam telewizję w sypialni, a Szczękonośny w pokoju telewizyjnym. Kiedy obudziłam się następnego dnia, już go nie było. Ranek dłużył się niemiłosiernie. Próbowałam zabić czas, śledząc w telesklepie nieodzowne w życiu każdej kobiety i dostępne za bezcen artykuły gospodarstwa domowego. Dałam się już prawie namówić na zakup obrotowej obieraczki do ziemniaków, gdy zadzwoniła Celina. Zbyłam ją złym samopoczuciem. Niestety, kolejny telefon całkowicie wytrącił innie z równowagi.

- Halo, tu profesor Widacki. Czy mówię z panią Leną Madejską? Profesor Widacki? A to kto znowu? Czyżby kolejny konował? - Dzień dobry, mówi Lena Madejska, słucham? - Dzień dobry, pani Leno. Jak tam amorfofalus? - Amorfofalus? - powtórzyłam drętwo. Co to jest amorfofalus? Czy ja na to cierpię? Może to jakiś podstępny rak, który trawi mój organizm? Może psychiczne schorzenie? Może dziwny wyrostek? Nie zauważyłam u siebie żadnych wyrostków, więc najwidoczniej musi tkwić w środku. Ale przecież czuję się dobrze, nic mi nie dolega. Ledwie to pomyślałam, a zaraz zakłuło mnie w boku. - A jak pan myśli? -spytałam słabo. - No, ja myślę, że świetnie! - No i tak właśnie jest - przyznałam bez przekonania. - Ale czy ma zamiar zakwitnąć? Święci pańscy, ten amorfo to jakiś suchy badyl w naszym kaktusarium! Odetchnęłam z ulgą. - Nie, nie ma zamiaru - powiedziałam na wszelki wypadek. Może profesor zechce tu przybyć i go obserwować? Co to, to nie. Żadnych więcej miłośników kaktusów. Ani sukulentów. Wystarczy mi jeden, w sąsiedniej sypialni. - A to szkoda, wielka szkoda. - Profesor się zmartwił. -Mam nadzieję, że będzie pani pamiętać o telefonie, gdyby coś się działo? - No pewnie. To jest, oczywiście, że będę pamiętać, panie profesorze. Do widzenia. - Do widzenia, pani Leno. Odetchnęłam głęboko. Ależ mnie nastraszył. Mogłam zaproponować, żeby zabrał amorfofalusa i wsadził, gdzie mu się zmieści. Szkoda, że nie przyszło mi to do głowy. Jeśli profesor albo inny miłośnik kaktusów jeszcze kiedyś zadzwoni, zasugeruję to delikatnie. Trzeba pozbyć się tego magazynu kurzu. Nawet gdyby Szczękonośny miał w pozwie rozwodowym zażądać drakońskiego zadośćuczynienia. Piotr nie przyszedł. Czekałam całą godzinę na ławce w Saskim Ogrodzie, przyglądając się kaczkom i dzieciakom. Im bardziej upływały minuty, tym bardziej opuszczała mnie wiara w siebie i ochota do życia. Czułam się pusta i ośmieszona. Czułam się porzucona, złamana i słaba. I jakoś nie miałam ochoty na powrót do domu. Mamy przed sobą bardzo dużo czasu, powiedział. Miluszko, mówił. Miluszko... Uśmiechnęłam się gorzko. Zamknęłam dziwnie piekące oczy i wystawiłam twarz do słońca. I wtedy nagle spadło na mnie coś wielkiego, miękkiego i szlochającego. - Milenka! To ty? - ryknęło mi do ucha, jednocześnie owiewając niezbyt subtelną wonią alkoholu. Otworzyłam oczy. Tleniona blondyna w dojrzałym wieku, z zieloną powieką i jasnofioletowymi ustami, przyciskała mnie do swojej wielkiej, niemal zupełnie obnażonej piersi. - Kochana moja! - łkała. - Co pani! Niech mnie pani puści! - Próbowałam się uwolnić. - O Boże! Nie rób mi tego, córuchna! Do śmierci będziesz mnie odpychać? Nie masz litości? - Mama? - spytałam z niedowierzaniem. - Aleś ty się zmieniła. Aleś schudła. Aleś zbiedniała. Ale jesteś ładna, prawie tak jak ja w twoim wieku, prawie tak samo! - Mama? - Rozpłakałam się, wtulając głowę w jej pierś. Płakałyśmy obie, ja i mama. Ja chyba nad sobą dokładnie nie wiem. W każdym razie odkrycie, że mam matkę, bardzo mnie rozczuliło. - Powiedz, wybaczyłaś mi? - spytała mama. Co to znowu za zagadki? Co miałam jej wybaczać? - Nigdy nie chciałaś mnie wysłuchać, zrozumieć. Ja przecież też byłam ofiarą. Nie chciałam zdradzić twojego ojca, naprawdę go kochałam.

- Spałaś z arcybiskupem? - wykrzyknęłam oburzona. Więc to jednak prawda! - Nie z Arcybiskupem tylko z Wikarym - sprostowała mama. - Już nawet nie pamiętam, czemu miał taki durny pseudonim. - Ale dlaczego? Jak mogłaś? - Roman bardzo mnie zaniedbywał. Stać go było na kobiety i rozrywki. A ja? Siedziałam z tobą w domu. Nawet nie jeździliśmy na wakacje, Roman dopiero rozkręcał interes. A potem ty byłaś już starsza, ja, niestety, też byłam starsza i Roman postanowił się mnie pozbyć. I na dodatek wy- kreślić z twojego życia i zostawić bez grosza przy duszy. Zapłacił Wikaremu za to, żeby mnie uwiódł. Ty wiesz, jak ja się czułam? Myślałam, że ten chłopak mnie kocha, a to był taki szuja, drań. Zrobili nam te zdjęcia, co to wiesz, no i Roman puścił mnie z torbami. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze, że nie chciałaś mnie znać. Tyle lat. Mama ryknęła jak syrena okrętowa. Godnie jej zawtórowałam. - Córuchna! - wyła mama. - Mamuchna! - łkałam. Kiedyśmy się już trochę uspokoiły, zapytałam przytomnie: - Z czego żyjesz, mamo? - Z pracy własnych rąk, niestety. Robię to, co robiłam, zanim wyszłam za twojego ojca. Paznokcie, to moja specjalność. Sama zobacz, jestem chodzącą reklamą. Rzeczywiście. Mama miała długie, tęczowe szpony, przyozdobione brylancikami. - Super, nie? - Super - przytaknęłam. - Milenka, zaprosisz mnie do siebie? - No, jasne! - Zerwałam się z ławki. - Jedźmy zaraz! - Zaraz. - Mama się zasępiła. - Zaraz to ja nie mogę, bo idę do klientki. To bardzo dobra klientka, znamy się od lat. Mój Boże, spóźnię się pewnie z godzinę! - Nie możesz tego odwołać? - Nie da rady. Ona idzie jutro na jakiś ważny pogrzeb i chce świetnie wyglądać, od stóp do głów. - W takim razie daj mi swój adres, mamo. Zadzwonię do ciebie i umówimy się na niedzielę. - O tak, koniecznie! Dam ci wizytówkę, trzymaj. Tylko zadzwoń, na pewno! - Na pewno! Mama jeszcze raz przytuliła mnie do piersi i wycałowała po policzkach. Potem oddaliła się szybkim truchtem. Nim znikła w cieniu alejki, odwróciła się jeszcze z dziesięć razy, by przesłać mi dłonią pocałunki. Zerknęłam na wizytówkę: Jadwiga Zwierzyniec, manikiurzystka. To właśnie moja mama. Na podjeździe stały dwa samochody. Pełna obaw obeszłam dom i zajrzałam do środka przez wielkie okna w salonie. W fotelach siedziało dwóch mężczyzn w garniturach. Wyglądało na to, że prowadzili ze sobą uprzejmą konwersację. Mój mąż nerwowo chodził między nimi i zerkał na zegarek. Weszłam cicho do domu. Nim skierowałam się na górę, Szczękonośny wypadł z salonu z okrzykiem: - No, wreszcie! I zamarł. Ach! Nie widział mnie jeszcze w jasnej sukience, ze słonecznym makijażem i śladami wzruszenia na twarzy. Nie widział mnie energicznej i podekscytowanej. Toteż stał i patrzył, nie wiedząc, co powiedzieć. - To ty? - spytał wreszcie. - Ja - odparłam nieprzyjaźnie. Obszedł mnie i nagle, nim zdążyłam zaprotestować, schylił się, zadarł mi spódnicę i jął w niemym zdumieniu kontemplować moje pośladki.

- Co to ma znaczyć! - wykrztusiłam zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek stanowczą reakcję. - Twój pieprzyk - odparł. - Co z nim? - Zaciekawiona odchyliłam się do tyłu. - Jest - mruknął z niedowierzaniem i wyciągnął palec chyba po to, by mnie nim skrobnąć. - No, tego już za wiele! - wykrzyknęłam, odskakując jak gazela. - To naprawdę ty!... Ale dlaczego tak wyglądasz? - wydusił Szczękonośny. - Co ty z sobą zrobiłaś? Ruchem pełnym godności poprawiłam spódnicę. - Widziałam się z mamą. Musiałam się trochę wystroić. Chyba nie sądzisz, że wystąpiłabym przed nią jak ostatnia ofiara. - Widziałaś się ze swoją mamą? - A owszem. Chcesz coś jeszcze, czy dasz mi odejść? - Zaprosiłem adwokatów. Czekają już pół godziny -oświadczył Szczękonośny i pierwszy ruszył do salonu. Adwokaci na mój widok zerwali się z miejsc. - Mecenasa Maszyńskiego znasz. - Fabian wskazał na jednego z nich. - Prowadziłem sprawę rozwodową pani ojca - przypomniał mecenas Maszyński, kłaniając się w pas. - Bardzo mi miło - syknęłam. - Wiedziałem, że i tak będziesz chciała skorzystać z usług mecenasa Maszyńskiego, więc pozwoliłem sobie nie czekaj na twoją decyzję i zaprosiłem go. A to mecenas Duszyński, mój adwokat. - Bardzo mi miło. - Bardzo mi miło. - Chyba wszystkim nam zależy na pośpiechu - zaczęłam. - Rozmówiłam się już z moim mężem. Przy mnie zostanie mój, że tak powiem, posag, to jest pieniądze z moich kont i dom. - A samochód? - pisnął Maszyński. - I tak nie mam prawa jazdy. - Jeśli się nie mylę, ten mercedes, który stoi w garażu, był państwa ślubnym prezentem - powiedział szybciutko Maszyński. - Więc zasadniczo nie powinna pani z niego rezygnować, jeśli mogę coś doradzić. Szczękonośny obrzucił go nienawistnym wzrokiem. - W takim razie sprzedajmy go szybko i podzielmy się pieniędzmi - rzekłam. - Ja oddam swoją część na pana honorarium, panie Maszyński, jeśli będzie pan tym usatysfakcjonowany. Mecenas Maszyński skłonił głowę na znak, że będzie. Mecenas Duszyński rzucił Fabianowi przenikliwe spojrzenie. - I jeszcze dwa Kossaki. Niech pani o nich nie zapomina, należały do pani ojca - dorzucił Maszyński. - Dobrze się pan przygotował - pochwaliłam. Odpowiedział mi wymownym uśmiechem: „Jestem profesjonalistą, moja droga". - I biżuteria. - To nie podlega dyskusji - przyznałam. - I państwa wspólne obligacje na sumę... - Chciałem nadmienić, że pan Madejski zainwestował w ten dom swoje ciężko zarobione pieniądze... - przerwał mecenas Duszyński. - Oczywiście, sam go urządzałem! - wybuchnął Szczękonośny. - Kiedyśmy się sprowadzili, to była nowobogacka speluna, a ja ją zamieniłem w elegancką, nowoczesną, reprezentacyjną willę! - ...i nie zgłasza do niego pretensji - ciągnął mecenas Duszyński. - W takim razie pani Madejska powinna zapomnieć o obligacjach, akcjach i tym podobnych drobiazgach.