uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 764 219
  • Obserwuję769
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 030 748

Ken McClure - Sieć intryg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Ken McClure - Sieć intryg.pdf

uzavrano EBooki K Ken McClure
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 26 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

KEN McCLURE SIEĆ INTRYG Przekład: Marek Mastalerz

„Och, jakąż to sieć zawiłą tkamy, kiedy w oszustwie się wprawiamy!” Walter Scott „Marmion”

Prolog John Palmer wszedł do salonu i dołożył kolejną kłodę do kominka. Upewnił się, że ogień nie zgaśnie, i spojrzał na żonę, która siedziała z córeczką na kolanach. - Wiesz, Lucy, zawsze o tym marzyłem - powiedział. - Ty, ja i nasze dziecko w naszym własnym domu. - W gruncie rzeczy masz miękkie serce - uśmiechnęła się Lucy. - Ale sam wiesz, że nie będzie łatwo. John ukląkł przed nimi i delikatnie pogładził policzek niemowlęcia. - To nasza córka - stwierdził. - Nic więcej się nie liczy. Poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, jakie się pojawią. - Na pewno - zgodziła się żona. John połaskotał dziecko po brzuchu. Niemowlę zagruchało radośnie. - Widzisz? Ona też to wie - powiedział z czułością. - Pachniesz trocinami - rzekła Lucy, wąchając włosy męża. - Nic dziwnego, przecież rąbałem drewno - odparł John z uśmiechem. - Lubię ten zapach. Jest taki męski - zapewniła go. - Czy wciąż pada? - Trochę prószy, ale to na pewno ostatni śnieg tej zimy. Podszedł do okna, oparł ręce na parapecie i wyjrzał na ogród. - W prognozie pogody mówili, że pod koniec tygodnia się ociepli - powiedziała Lucy. - Skoro ma być odwilż, powinienem jeszcze dzisiaj ulepić Anne-Marie bałwana - rzekł John z namysłem. - Bałwana?! - zawołała Lucy, tłumiąc śmiech. - Daj spokój, ona ma dopiero trzy miesiące. - Nieważne. Zabierzemy małą do ogrodu i pokażemy jej bałwana. Na pewno doceni artystyczny kunszt swojego tatusia. - John był pełen entuzjazmu. - Wiesz co? Poszukaj jakichś ubrań dla bałwana, a ja zacznę go lepić. Jeśli się postarasz, pozwolę ci wybrać dla niego imię. No, ruszamy! - Dobrze. - Lucy wiedziała, że gdy mąż zapalił się do jakiegoś pomysłu, wszelkie argumenty stawały się nieskuteczne. - Położę Anne-Marie, niech się prześpi. Potem poszukam w szafach. Pewnie coś znajdę. - Potrzebna będzie też marchewka na nos, guziki na oczy i... - Nie wszystko naraz! - zaprotestowała Lucy. - No, bierzmy się do roboty, raz dwa!

- Najpierw twoja córeczka utnie sobie słodką drzemkę. - Wzięła Anne-Marie na ręce i wstała. - Postaraj się za bardzo nie hałasować. - Może powinienem go ulepić w ogrodzie przed domem? - zasugerował John. - Świetny pomysł. - Bądź na dworze najpóźniej za dziesięć minut. - Nie spieszyłaś się - powiedział John, gdy po pół godzinie Lucy wreszcie przyszła do ogrodu. Niosła kosz pełen ubrań. - Prawie skończyłem. Co cię zatrzymało? - Zdumiewające, co człowiek znajduje, gdy zaczyna opróżniać szafy - odparła Lucy. Zostawiła drzwi uchylone, żeby móc słyszeć głos dziecka. Znalazłam rzeczy, których nie widziałam od lat i o których całkiem zapomniałam. Tę niebieską sukienkę miałam na ślubie twojej siostry, pamiętasz? To sandały, które kupiłam w Grecji. Na tę bluzkę upadło mi spaghetti i potem nie mogłam wywabić plam. Wygrzebałam mnóstwo rzeczy, także twoich. Pokażę ci później. - Dobrze. No, gotowy. Możesz teraz go ubrać, jeśli chcesz. - Pewnie, z przyjemnością - odrzekła Lucy. Zrobiła bałwanowi oczy z guzików i nos z marchewki. Sięgnęła po pasek czerwonego materiału, mający służyć za usta, i nadała mu kształt półksiężyca. - Niech ma szeroki uśmiech - stwierdziła. Starą czapkę naciągnęła na szeroką głowę bałwana, a na ramionach udrapowała żółtą pelerynę. Bałwan prezentował się nader okazale. - Przystojniak, prawda? - Lucy cofnęła się, by podziwiać swoje dzieło. - Fantastyczny! - zawołał John, obejmując żonę. - Czuję się, jakbym znowu był dzieckiem. Nie mogę się doczekać wycieczek do zoo i pikników na plaży. Zbudujemy Anne- Marie domek w ogrodzie. Będzie mogła trzymać w nim lalki. Może kupimy jej psa, gdy będzie starsza. - Opanuj się, jest jeszcze malutka - uśmiechnęła się Lucy. - Zobaczysz, będzie wspaniale - odparł John. Lucy wciąż się uśmiechała, ale w jej oczach pojawił się cień smutku. - Właśnie sobie przypomniałam, że mam gdzieś czerwony szal - powiedziała. - Chyba w szafce w holu. Przyniosę go. Pobiegła do domu i po paru chwilach wróciła ze szkarłatnym wełnianym szalem. Zawiązała go na szyi bałwana. - Jak go nazwiesz? - spytał John. - Kapitan Mainwaring - odpowiedziała Lucy i roześmiała się.

- Idealnie! - On też zauważył podobieństwo śniegowego człowieka do pompatycznej postaci z serialu Dads Army. - Wobec tego mamy Kapitana Mainwaringa. Czy możemy już obudzić Anne-Marie? - Najpierw napijmy się herbaty - odparła Lucy. - Mała powinna jeszcze pospać, bo cały dzień była niespokojna. Chodź, wstawię wodę. Weszli do domu. Buty zostawili na rozpostartej przy drzwiach gazecie, by ściekła z nich woda. Kilka minut później herbata była gotowa. Pili ją, jedli biszkopty i grzali ręce nad piecem. - Dają dziś coś dobrego w telewizji? - spytał John sennym głosem. - Nie patrzyłam, - Niech pomyślę. Zdaje się, że o ósmej jest jakiś film, ale to dla mnie za wcześnie. Muszę sprawdzić trochę prac. I tak za długo się obijałem, lepiąc Kapitana Mainwaringa. - Co to za prace? - spytała Lucy: - Przemyślenia trzeciej c na temat biologicznych podstaw życia. Jeśli chodzi o lotność intelektualną, Kapitan Mainwaring mógłby się uplasować w środku tej ferajny. - Nie mówisz poważnie. - Może i nie, ale te dzieciaki czasami doprowadzają mnie do rozpaczy - powiedział John. - Chyba można już obudzić małą. Przedstawimy jej Kapitana. - Dobrze - odparła Lucy. - Ale muszę ją ciepło ubrać. Nie chcemy, żeby się przeziębiła, prawda? Wyszła z pokoju, a John zaczął zmywać naczynia. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk żony. Upuścił filiżankę, która roztrzaskała się na drobne kawałki, i pobiegł do pokoju dziecinnego. Lucy wyglądała przez otwarte okno. Zasłony z postaciami z kreskówek Disneya powiewały lekko w lodowatym przeciągu. - Ona znikła! - wykrztusiła przez ściśnięte gardło. - Ale jak?! - spytał łamiącym się głosem. - W jaki sposób? - Ktoś ją porwał! - O Boże! John spojrzał na puste łóżeczko. Pościel była rozgrzebana, boczna ochronna siatka - opuszczona. Bez chwili namysłu wybiegł z pokoju i popędził do drzwi domu. Nie założył nawet butów, od razu wypadł do ogrodu. Miał nadzieję, że dostrzeże odciski stóp na śniegu. Ale nie zobaczył żadnego śladu.

- Policja! Musimy wezwać policję! - krzyknął. Lucy wciąż stała przy oknie i wpatrywała się w dal. John wbiegł do domu, chwycił za słuchawkę aparatu w holu i zgrabiałymi palcami wystukał 999. - Policja? Przyjedźcie natychmiast! Ktoś porwał nasze dziecko! * * * Doktor Tom Gordon patrzył ze szczytu wzgórza na Felinbach, niewielką nadmorską wioskę w północnej Walii, która od dwóch lat była jego domem. Za cieśniną Menai słońce zniżało się nad wyspą Anglesey. Niebo było bezchmurne, stalowoszare. Zwiastowało to kolejną mroźną noc. Choć zbliżała się połowa marca, wiosna jeszcze nie nadeszła. Tom miał już dość manewrowania land-roverem po oblodzonych drogach i ośnieżonych górskich szczytach. Nagłe opady śniegu na przełęczy Llanberis sprawiły, że tego dnia musiał nadkładać sporo drogi podczas wizyt domowych. Poświęcił na nie więcej czasu, niż się spodziewał, ale zdołał dotrzeć do wszystkich pacjentów i powinien zdążyć na wieczorne wizyty. Gdyby nawet się spóźnił, doktor Julie Rees go zastąpi. Pochodziła z tych stron i wiedziała, jak trudna jest jazda w zimie po lokalnych drogach. W razie potrzeby poradzi sobie sama. Słońce było już bardzo nisko;jego blask odbijał się w spokojnym morzu. Łagodna pomarańczowa poświata spowijała leżącą w dole wioskę. Felinbach liczyło około tysiąca pięciuset mieszkańców. Domy schodziły wzdłuż stromego zbocza aż do portu. Przy Main Street znajdowało się sześć sklepów i dwa puby, trzeci pub zagnieździł się przy falochronie; obok warsztatów szkutniczych. Po obu stronach ulicy były przystanki autobusowe; można stąd było pojechać do Caernafon lub do Bangor. W wiosce znajdowała się szkoła podstawowa, dwa kościoły i kaplica; wszystkie zbudowano w czasach wiktoriańskich. Na sepiowej fotografii Felinbach z 1898 roku, wystawionej w oknie poczty, Main Street wyglądała niemal identycznie jak obecnie; brakowało tylko latarni. Ale okolice portu zmieniły się ostatnio nie do poznania - zbudowano nowoczesną przystań jachtową, mogącą pomieścić eleganckie jachty bogatych gości. Tam, gdzie kiedyś napełniano ładownie obskurnych barek łupkiem z walijskich kamieniołomów, teraz zatrzymywały się katamarany o wyszukanych nazwach. Ich właściciele korzystali z gościnności miejscowego jachtklubu. Obok samochodu Toma zatrzymała się biała furgonetka z piekarni. Rumiany krępy mężczyzna opuścił okno.

- Wszystko w porządku, panie doktorze? - spytał. - Tak, Glyn - odpowiedział Gordon. - Stanąłem na chwilę, bo chciałem nacieszyć oczy widokiem. - Musiałby pan długo szukać, żeby znaleźć ładniejszy - rzekł Glyn Morris, miejscowy piekarz. - Poza Szkocją, oczywiście - powiedział Gordon. - Och, zupełnie zapomniałem, że jest pan Szkotem! - zawołał Morris. - Mieszka pan u nas tak długo. - Dwa i pół roku - odparł młody lekarz. - Nie jest tu najgorzej, prawda? - odpowiedział Tom i wrzucił bieg. - Do zobaczenia, panie doktorze - pożegnał się piekarz. Gordon włączył silnik. W duchu zgodził się z oceną Morrisa. Gdyby w Felinbach było mu źle, nie zostałby tu tak długo. Czy jednak była to cała prawda? Ludzie często sądzą, że dokonują niezależnych wyborów, ale nierzadko się mylą. Może im się wydawać, że nie poddają się biernie biegowi zdarzeń, a jednak postępują tak, jak nakazuje rząd, rodzina, społeczeństwo czy nawet kościół. Tom przyjechał z Edynburga do Felinbach po bolesnym rozwodzie. Ogłoszenie o czasowo wolnej posadzie lekarza ogólnego znalazł w „British Medical Journal”. Pragnął oderwać się od dotychczasowego życia. Chciał ocenić sprawy z dystansu, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje o przyszłości. Wyjazd do północnej Walii wydawał się idealnym rozwiązaniem. To, że wciąż tu mieszkał, wynikało z kilku przyczyn. Pracował w Felinbach zaledwie cztery miesiące, gdy doktor Glyn Williams, właściciel praktyki, który dał mu posadę, nagle zmarł. Praktykę przejęła Julie Rees, jego zamężna córka. Zaskoczyła Toma propozycją pełnoprawnego partnerstwa, jeśli zgodzi się zostać. On z kolei zaskoczył ją tym, że przyjął ofertę niemal bez namysłu. Lubił Julie i czuł, że ich współpraca będzie się dobrze układać. Tak też się stało. Gordonowi podobała się również wioska i jej okolice. Pokochał góry Snowdonii tak samo, jak kochał szkockie góry Cairngorms i Cuillins. Północna Walia pod wieloma względami przypominała Szkocję, brakowało tylko wielkich połaci dziewiczych wrzosowisk; dzięki temu jednak wszędzie łatwiej było się dostać. Tom zdawał sobie sprawę, że powinien wreszcie pomyśleć o swojej przyszłości. Ale życie z dnia na dzień było w gruncie rzeczy wygodne. Wiedział też, że po tak długiej przerwie trudno byłoby mu wrócić do pracy w szpitalu. Właściwie pogodził się z tym, że

pozostanie lekarzem ogólnym. Taka praca mu odpowiadała i dawała satysfakcję. Nie był obecnie z nikim związany, przede wszystkim dlatego, że nie miał na to ochoty. Miał za sobą kilka niezobowiązujących związków z kobietami z okolicy i liczył na kolejne w przyszłości, ale unikał głębszego zaangażowania. Po jednym nieudanym małżeństwie wolał nie ryzykować. Poza tym miał dopiero trzydzieści dwa lata; nie musiał się jeszcze w nic pakować na łeb na szyję. Doktor Tom Gordon był przystojnym mężczyzną, wysokim i dobrze zbudowanym. Podobał się kobietom i to one szukały jego towarzystwa. Oczywiście, w małej społeczności wiązało się to z ryzykiem, bo każda kobieta, którą spotkał, mogła zostać jego pacjentką. Był tego stale świadom i starał się tego wystrzegać. Ośrodek zdrowia w Felinbach znajdował się przy małej uliczce na północ od Main Street, na wzgórzu, schodzącym ku przystani jachtowej. Obok stała kaplica metodystów. Nad drzwiami wisiała tabliczka z napisem „Ośrodek Zdrowia”, choć wszyscy starzy mieszkańcy wciąż nazywali przychodnię izbą chorych. Tak jak pozostałe okoliczne budynki, wzniesiono go w czasach wiktoriańskich. W latach sześćdziesiątych z tyłu dostawiono betonową przybudówkę. Tom zaparkował land-rovera obok vauxhalla frontery Julie i wszedł do środka. Otoczyło go przyjemne ciepło. Julie włączyła piecyk gazowy, wspomagający centralne ogrzewanie, które dawało więcej hałasu niż ciepła. Gordon zorientował się, że koleżanka ma pacjenta, więc nie zawiadomił jej, że już wrócił. Rozejrzał się po poczekalni. Siedziało w niej około ośmiu osób, pogrążonych w lekturze rozmaitych wiekowych magazynów. Uśmiechnął się, powiedział „dobry wieczór”, po czym przeszedł do swojego gabinetu w przybudówce. Zdjął płaszcz, usiadł za biurkiem, rzucił okiem na karty pacjentów i nacisnął guzik, by przywołać pierwszego z nich. Do gabinetu weszła niska kobiecina w czerni. Siadając, uśmiechnęła się niepewnie. Zmarszczki na jej twarzy świadczyły, że ma za sobą ciężkie przejścia. - Pani Lloyd, prawda? - zapytał Tom. - W czym mogę pani pomóc? - Nie mogę spać, panie doktorze. Czy mógłby mi pan coś na to przepisać? - Oczywiście - odparł Tom, po czym nachylił się nad biurkiem i zapytał: - Domyśla się pani, dlaczego nie może spać? - Pewnie dlatego, że mam za dużo na głowie - odpowiedziała kobieta. - Minął już chyba rok od śmierci Owena? - Gordon przypomniał sobie, że mąż pacjentki zmarł na raka. - Trzeciego, w zeszłym miesiącu - przytaknęła pani Lloyd.

- A często widuje się pani z synami? - Ciężko im do mnie przyjeżdżać. Mają pracę i rodziny, a poza tym ze Swansea jest bardzo daleko. Tom pokiwał głową w milczeniu. Chciał, żeby kobieta mówiła dalej. Ona jednak zaczęła płakać. Gordon wstał, obszedł biurko i położył jej rękę na ramieniu. - No, już dobrze - powiedział pocieszającym tonem. - Może mi pani o tym opowie? Czym naprawdę się pani martwi? - Głupstwem, panie doktorze - wykrztusiła przez łzy. - Sama to rozumiem, ale nie potrafię sobie z tym poradzić. - To znaczy? - Chodzi o Silvera. Zdechł miesiąc temu. Nie potrafię przestać o nim myśleć. Wiem, że to tylko kot, ale... - To wcale nie głupstwo - rzekł łagodnie Tom. - Był pani ulubieńcem. Kochała go pani. Nie ma się czego wstydzić. Wdowa szlochała nadal, ramiona jej drżały. Tom wrócił na swoje miejsce i sięgnął po bloczek recept. - Przepiszę pani coś, co pomoże w zaśnięciu, ale tylko na kilka nocy. Chciałbym, żeby później zastanowiła się pani nad czymś. Kobieta siąknęła nosem i schowała chusteczkę do kieszeni. - Nad czym, panie doktorze? - Silver już pani nie potrzebuje - powiedział Tom. - Jego czas minął; odszedł. Nie potrzebuje już pani opieki i miłości, ale wielu kotom w okolicy tego brakuje. Uważam, że powinna pani przynajmniej się zastanowić, czy nie wziąć sobie drugiego. - Chyba nie mogłabym... nie po moim starym Silverze. - Nie musi się pani z tym spieszyć. I niech pani tego nie traktuje jako próbę zastąpienia Silvera. Byłby to przecież zupełnie inny kot, o odmiennej osobowości. Niech pani mi obieca, że się nad tym zastanowi. Pani Lloyd zdobyła się na blady uśmiech i obiecała, że pomyśli nad sugestią lekarza. Tom odprowadził ją do drzwi i wezwał kolejnego pacjenta. Był to emerytowany górnik z przewlekłym zapaleniem oskrzeli; zgłosił się po odnowienie recepty na antybiotyk. Po nim Gordon przyjął kobietę w średnim wieku, która chciała dowiedzieć się czegoś o hormonalnej terapii zastępczej; jej siostra w Bangor zaklinała się, że ta forma leczenia potrafi zdziałać cuda.

Staruszek z tłuszczakiem na łokciu potrzebował zapewnienia, że nie jest to nic poważnego. Młody mężczyzna, skarżący się na nawracające bóle w jamie brzusznej, otrzymał recepty na leki i skierowanie do szpitala w Caernarfon na dalsze badania. Tom myślał, że załatwił już wszystkich pacjentów, gdy do gabinetu wszedł krępy młody mężczyzna z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami. - Doktor Gordon? - zapytał. - Detektyw sierżant Walters z Policji Północnej Walii. Muszę z panem porozmawiać. Tom poprosił policjanta, by usiadł. - W czym mogę pomóc, sierżancie? - Czy jest pan lekarzem Johna i Lucy Palmerów? - Tak - potwierdził Gordon. W jego głosie pojawiła się nuta niepokoju. - A także bliskim przyjacielem. Co się stało? - Chodzi o ich córkę, doktorze. Zaginęła. - Anne-Marie zaginęła?! - zawołał Tom. - Jak to możliwe? Przecież ma dopiero trzy miesiące. - Wygląda na to, że ją porwano. - Porwano?! Na miłość boską, kto chciałby porywać dziecko Palmerów? - Właśnie to staramy się ustalić, panie doktorze. Pieniądze rzadko są motywem w takich przypadkach, więc chociaż nie wykluczamy tej ewentualności, nie spodziewamy się żądania okupu. Ciekawi nas raczej, czy pan albo któryś z pana kolegów nie zna jakiejś kobiety z okolicy, która niedawno straciła dziecko... albo ma jakieś zaburzenia, pod wpływem których mogła odebrać niemowlę komuś innemu. - Rozumiem - Tom uznał, że rzeczywiście jest to bardziej prawdopodobna hipoteza. Zastanowił się przez chwilę. - Nikt nie przychodzi mi do głowy, ale zapytam Julie, gdy skończy wieczorne wizyty. Powinna być wolna lada chwila. Kiedy znikła Anne-Marie? - Dzisiaj po południu. - Za dnia? Co robili John i Lucy? - O ile mi wiadomo, lepili bałwana. Pani Palmer ułożyła córeczkę do popołudniowej drzemki. Kiedy poszła ją obudzić, okazało się, że okno w sypialni jest otwarte, a dziecka nie ma. - Niewiarygodne! Mój Boże, muszą odchodzić od zmysłów z rozpaczy - Gordonowi wciąż trudno było uwierzyć w informacje policjanta. - Powinienem tam pojechać. Może zdołam im jakoś pomóc. - Panią Palmer zajęła się jedna z policjantek. Ma pan jednak rację, Palmerowie są kompletnie wytrąceni z równowagi. Ta dziewczynka to ich jedyne dziecko, prawda?

Tom przytaknął. - Macie jakieś poszlaki? - spytał. - Szczerze mówiąc, nie, panie doktorze. Nadinspektor Davies przesłuchał państwa Palmerów, szukając możliwych motywów. Po wykluczeniu porwania dla pieniędzy i osobistych uraz niewiele zostaje. Obawiam się, że przyjdzie nam szukać kogoś niespełna rozumu. Rozległo się pukanie i Julie Rees wetknęła głowę do środka. - Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś jest u ciebie - powiedziała. - Wejdź, Julie. Czekaliśmy na ciebie - odparł Tom. - To sierżant Walters z Policji Północnej Walii. Zaginęło dziecko Palmerów. Wygląda na to, że zostało uprowadzone. Julie Rees, atrakcyjna kobieta po czterdziestce, ubrana w ciemnozielony sweter i spódnicę tego samego koloru była przerażona. - Mój Boże, jak to się stało?! Walters opowiedział, co się stało. - Policja sądzi, że porwała ją jakaś niedoszła matka z zaburzeniami psychicznymi - dodał Tom. - Co o tym sądzisz? Znamy kogoś takiego? Julie zastanawiała się przez dłuższą chwilę. - Przychodzą mi do głowy dwie kobiety z tego rejonu, które ostatnio poroniły - powiedziała wreszcie. - Zmarło też nagle jedno niemowlę. Ale naprawdę nie sądzę, by którakolwiek z nich dopuściła się czegoś podobnego. Oczywiście wszystkie są zrozpaczone, zwłaszcza pani Griffiths - ta, której dziecko nagle zmarło - ale nie ma to nic wspólnego z zaburzeniami psychicznymi. Poza tym wszystkie trzy kobiety mają wspierających je mężów i ustabilizowaną sytuację rodzinną. Dlaczego porwano dziecko Palmerów? To bez sensu. - No właśnie - powiedział Gordon. - A dlaczego nie dziecko Palmerów? - Walters zastanawiał się, czy nie umykają mu jakieś niuanse rozmowy lekarzy. Julie i Tom popatrzyli po sobie. - Nie wie pan? - spytał Gordon. - O czym? - Anne-Marie Palmer jest obciążona poważnym kalectwem. Walters gwizdnął cicho. - Nie wiedziałem - stwierdził. - Rodzice o tym nie wspomnieli. - Jest bardzo kochanym dzieckiem. - Gordon wziął w obronę Palmerów, bo nie spodobał mu się ton policjanta. - Oczywiście, proszę pana - zapewnił Walters i zwrócił się do Julie: - Czy mogłaby pani zapisać nazwiska i adresy kobiet, o których pani wspominała?

- Tak, ale naprawdę sądzę, że stracicie tylko czas na ich sprawdzanie - wzruszyła ramionami Julie. - To tylko rutynowa kontrola, pani doktor. Od czegoś musimy zacząć. Nadinspektor Davies nazywa to stawianiem kropek nad „i”. Musimy wykonać wszystkie rutynowe czynności, żeby nikt nie mógł nam zarzucić, iż coś zaniedbaliśmy. Myślę, że tak samo jest w państwa pracy. Przeprowadzacie całą masę badań u pacjentów, zastanawiając się równocześnie, co im naprawdę jest. Tom skwitował argument policjanta skinieniem głowy. - Może porywacz - czy był to mężczyzna, czy kobieta - nie wiedział o kalectwie Anne-Marie? - zasugerowała Julie. - To możliwe - przyznał Walters. - Ale dziecko zabrano z domu. Nie uprowadzono go ze żłobka, nie wyciągnięto z wózka w supermarkecie czy na targu. Tomowi trudno było uwierzyć, że ktoś chciał porwać właśnie córeczkę Palmerów. - Palmerowie przez wiele lat starali się o dziecko - powiedział. - Chcieli je mieć, chociaż mieli na to bardzo małe szanse. - Małe szanse? - Pani Palmer nie mogła zajść w ciążę w zwykły sposób - wyjaśnił Tom, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Julie. Tajemnica lekarska była istotna, ważniejszy był jednak zdrowy rozsądek. - Szczegóły są nieistotne, sierżancie - kontynuował, starając się tym stwierdzeniem ułagodzić koleżankę. - Pani Palmer i jej mąż korzystali przez kilka lat ze specjalistycznej pomocy w różnych ośrodkach. Spotykały ich kolejne niepowodzenia, ale ciągle próbowali. Ich dziecko zostało wreszcie poczęte dzięki sztucznemu zapłodnieniu. Przeprowadził je zespół profesora Carwyna Thomasa ze szpitala w Caernarfon. - To znana klinika - przyznał Walters. - I słusznie. Pomogła większej liczbie bezdzietnych par niż jakikolwiek inny ośrodek w kraju - z wyjątkiem centrum Roberta Winstona. - Rozumiem, doktorze. - Chodzi o to, że jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, by mieć dzieci, to naprawdę ich pragnie - dokończył. Tom. - Ale musiało to być dla nich straszne rozczarowanie, gdy okazało się, że dziecko przyszło na świat z wadami - powiedział Walters. - Rzeczywiście - przyznał spokojnie Tom. - Jak Palmerowie to znieśli? - zapytał sierżant. Tom zasępił się, bo zrozumiał, dokąd prowadzi ten ciąg pytań.

- Nie najlepiej - odparł. Walters milczał, najwyraźniej czekając na dalsze wyjaśnienia. - Kalectwo dziecka było dla nich ogromnym wstrząsem - dodał Gordon. - Nie zostali ostrzeżeni? - spytał policjant. - Niestety, w badaniach prenatalnych nie wykryto nieprawidłowości potrząsnął głową Tom. - A jakie to wady, doktorze? - Kości nóg Anne-Marie nie rozwinęły się prawidłowo. Ściślej mówiąc, nie rozwinęły się w ogóle. - Walters skrzywił się. - Potrzebna była interwencja chirurgiczna, by uratować jej życie. - Interwencja, doktorze? - Trzeba było amputować jej nogi. - Rozumiem - powiedział policjant po chwili milczenia. - Rodzice musieli to strasznie przeżyć., - Lucy nie była w stanie zaakceptować dziecka, gdy pierwszy raz je zobaczyła. Ale wziąwszy pod uwagę okoliczności, uważam to za naturalną reakcję. - A pan Palmer? - Johnowi też było ciężko, lecz tego nie okazywał. Przez cały czas był podporą dla żony. - Walters pokiwał głową, a Tom dodał z naciskiem: - Zapewniam pana, że ten problem nie trwał długo. Oboje dość szybko pogodzili się z sytuacją i kochają teraz dziecko równie mocno jak najlepsi znani mi rodzice. - Rozumiem, doktorze. Cóż, dziękuję państwu za pomoc. Powinienem już zameldować się nadinspektorowi. Na pewno jest ciekaw, gdzie byłem. I czego się pan dowiedział, pomyślał Tom. Wciąż gnębił go niepokój. - No i co o tym sądzisz? - zapytała Julie po wyjściu sierżanta. - Dokładnie to, co mu powiedziałem - odparł Gordon, nieco zirytowany pytaniem. - Wiem, że Palmerowie kochają swoje dziecko. Skoro twierdzą, że Anne-Marie została porwana, tak właśnie było. A ty? Co myślisz? - Nie znam ich zbyt dobrze - odparła ostrożnie Julie. - Leczył ich mój ojciec, a potem zostali twoimi pacjentami. Wydaje mi się jednak dziwne, że ktoś tak po prostu zabrał dziecko z ich domu... - Lepiej tam pojadę - powiedział Tom, nie chcąc przedłużać tej rozmowy. Palmerowie mieszkali w komfortowym, nowoczesnym domu na skraju wioski. Niewielkie osiedle wzniesiono na wzgórzu, w pobliżu drogi do Caernarfon. Śnieg na głównej drodze zaczynał

już topnieć, ale boczna, wiodąca do osiedla, była bardzo śliska. Tom był zadowolony, że land- rover ma napęd na cztery koła. Zaparkował przed domem Palmerów, za dwoma radiowozami. Gdy ruszył ścieżką w stronę domu, drzwi frontowe otworzyły się i pojawiło się w nich dwóch mężczyzn. Jednym był Walters, który przedstawił Gordonowi drugiego - nadinspektora Daviesa. - Cóż, doktorze, sądzę, że pani Palmer przydałaby się pomoc medyczna - powiedział nadinspektor policji. - Jest załamana. Tom miał wrażenie, że Davies powiedział to, by ocenić jego reakcję. Popatrzył policjantowi prosto w oczy i pomyślał, że należy on do doskonale znanego mu typu: władczy, ze skłonnością do pomiatania innymi, uważający się za bystrzejszego, niż jest w istocie, czemu tylko sprzyjała wynikająca ze stanowiska władza. - Nic dziwnego - odparł zwięźle. - Czy macie już jakieś tropy, nadinspektorze? - Sprawdzamy właśnie kobiety, o których pańska koleżanka powiedziała sierżantowi. Ale zważywszy na jej opinię, nie wiążemy z tym wielkich nadziei. Zbieramy również informacje w okolicznych szpitalach, czy w ciągu ostatnich tygodni trafiały tam ewentualne kandydatki na porywaczki dzieci. Poza tym niewiele możemy zrobić. Przynajmniej na razie. Może pan ma jakieś pomysły, doktorze? - Żadnych - pokręcił głową Gordon. - Obawiam się jednak... - zawiesił głos. - Tak, doktorze? - Najbardziej obawiam się, iż Anne-Marie porwał ktoś naprawdę nienormalny. - To znaczy prawdziwy świr - mruknął Davies. - Psychol, a nie jakaś kobiecina, która chciała mieć nową lalkę do ubierania. Zajmowałaby się dzieckiem, aż znaleźlibyśmy je żywe i zdrowe, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prawda? - Tak - przyznał niechętnie Gordon. - Myślałem o prawdziwym świrze. - Niech Bóg nas od tego chroni. Takich ludzi wyjątkowo trudno wytropić, bo w ich myśleniu nie ma ładu ni składu. Motywu zwykle brak albo jest tak zawiły, że wymyka się normalnemu rozumieniu - powiedział Davies. - Na szczęście mniej takich ludzi chodzi po świecie, niż wmawiają nam gazety, doktorze. Jest spora szansa, że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze świrem. - W takim razie mam nadzieję, że szybko odnajdziecie Anne-Marie - powiedział Tom. - A teraz przepraszam, powinienem zajrzeć do moich pacjentów.

Minął nadinspektora i wszedł do środka. Czuł się nieswojo w towarzystwie Daviesa, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie jest to wina policjanta. Miał zamęt w głowie i dręczyły go obawy, o których wolał nie mówić. - Tom! Jak dobrze, że przyjechałeś! - powiedział z wyraźną ulgą John Palmer, gdy Gordon wszedł do saloniku. Policjantka siedziała na kanapie obok Lucy. Pani Palmer podniosła wzrok i uśmiechnęła się słabo. - Cześć, Tom - wyszeptała. - To prawdziwy koszmar. Wiem, co czujecie, i bardzo wam współczuję powiedział Gordon. - Ale jestem pewny, że policja szybko odnajdzie Anne-Marie i odda ją wam całą i zdrową. - Chryste, mam nadzieję, że się nie mylisz - wybuchnął John. - Dlaczego, na miłość boską, ktoś to zrobił? Całe lata czekaliśmy na dziecko, a kiedy tylko się urodziło, ktoś je nam odebrał... Ukrył twarz w dłoniach, by stłumić szloch; zdradzało go jednak drżenie ramion. Tom podprowadził Johna do fotela. - Oboje potrzebujecie pomocy, żeby przez to przejść - powiedział. - Nie protestujcie; nie ma nic szlachetnego w niepotrzebnym cierpieniu. Bierzcie leki uspokajające, które wam przepiszę, i myślcie pozytywnie. Policja na pewno dołoży wszelkich starań i odnajdzie Anne- Marie. * * * Trzy dni później Nadinspektor Alan Davies potrafił sprawiać wrażenie bardzo subtelnego i delikatnego. Złożył dłonie przed sobą, wychylił się z fotela i zniżył głos do szeptu. Patrzył na Johna i Lucy Palmerów ze szczerą troską. Siedzieli naprzeciwko niego na kanapie we wnęce pod oknem. Sierżant Walters przycupnął na kuchennym krześle przy drzwiach. Uważnie przysłuchiwał się rozmowie, ale starał się nie rzucać w oczy, by nie zakłócać roztaczanej przez przełożonego aury współczucia i zrozumienia. - Co można jeszcze powiedzieć? - spytał retorycznie John Palmer. Puścił rękę żony i wykonał pełen dezorientacji gest. - Na pewno wie pan o nas wszystko, co tylko można: Jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat i nie było dnia, kiedy nie marzyliśmy o dziecku. - Ponownie ujął dłoń żony i pocałował ją delikatnie. Zaczął mówić dalej: - Potem, Lucy zaszła w ciążę z Anne-Marie.

Nasze marzenie wreszcie się ziściło. Wszystkie nasze modlitwy zostały wysłuchane, zdarzył się prawdziwy cud. Brzmi to banalnie, ale taka jest prawda. - Stało się to wtedy, gdy zostaliście skierowani do kliniki profesora Thomasa w Caernarfon? - Tak. Próbowaliśmy wszystkiego. Lekarze stracili już nadzieję, starali się namówić nas na adopcję. Wtedy profesor Thomas powiedział nam, że chce wypróbować nową metodę sztucznego zapłodnienia. - Jaką? Palmer rzucił Daviesowi spojrzenie, które świadczyło, że uważa, iż to naprawdę nie jego sprawa. Odpowiedział jednak: - To modyfikacja standardowej metody sztucznego zapłodnienia, zwana ŚCWN - środcytoplazmatyczne wstrzyknięcie nasienia. Zamiast mieszać spermę i komórki jajowe w probówce, nabiera się pojedynczy plemnik do strzykawki z bardzo cienką igłą i wstrzykuje go bezpośrednio do jaja, które następnie jest implantowane do macicy. Davis pokręcił głową i uśmiechnął się. - Zdumiewające, do czego doszła nauka - powiedział. - Profesor Thomas ostrzegł nas, że z tą metodą wiąże się pewne ryzyko, dlatego nie stosuje się jej u wszystkich. Korzysta się z niej tylko w wyjątkowo trudnych przypadkach, a do takich nasz się zaliczał - przynajmniej ja byłem tego zdania. Davies spostrzegł, że Lucy dyskretnie uścisnęła ramię męża, aby w ten prosty sposób dodać mu otuchy. Palmer w odpowiedzi poklepał ją po dłoni. - Czy nie obawialiście się tego ryzyka? - zapytał nadinspektor. - Raczej nie - Palmer wzruszył ramionami i spojrzał na żonę, która potrząsnęła głową. - Byliśmy zdesperowani, panie nadinspektorze. Byliśmy gotowi na wszystko, byle tylko mieć dziecko. Davies pokiwał ze zrozumieniem głową. - Ryzyko się opłaciło - powiedział. - Zaszła pani wreszcie w ciążę. - To był najpiękniejszy dzień w moim życiu - uśmiechnęła się Lucy. - Kiedy profesor powiedział mi, że implant się przyjął i będę miała dziecko, wprost pękałam z dumy. Chciałam wszystkim o tym opowiadać. Miałam ochotę stawać na rogach ulic i wykrzykiwać tę nowinę. Pragnęłam, żeby wszyscy na świecie czuli się równie wspaniale. Gdy Lucy Palmer otrząsnęła się ze wspomnień, wracając do rzeczywistości, uśmiech zniknął zjej ust, Przez chwilę wydawało się, że nie poradzi sobie z emocjami. John otoczył ją ramieniem i przytulił, szepcząc uspokajające słowa do ucha.

- Czy ciąża przebiegała bez żadnych komplikacji? John Palmer zmarszczył brwi, usłyszawszy pytanie. - Przepraszam, panie nadinspektorze, ale naprawdę nie rozumiem, co przebieg ciąży Lucy ma wspólnego ze zniknięciem naszej córki - wtrącił się. - Niech pan okaże trochę cierpliwości, dobrze? Lucy wzruszyła ramionami, - Kilka razy myślałam, że mogę stracić dziecko - miałam niewielkie krwawienia w trzecim miesiącu - ale chyba nie działo się nic szczególnie niezwykłego. - Poranne nudności? Apetyt na dziwaczne potrawy? - Niech pan posłucha, nadinspektorze, naprawdę... Davies podniósł rękę, wciąż patrząc na Lucy. Palmer zamilkł. - Rzeczywiście, miałam mdłości i nabrałam apetytu na kanapki z tuńczykiem, czerwonymi buraczkami i dżemem. Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z porwaniem Anne-Marie. Dlaczego zadaje pan te pytania, nadinspektorze? - spytała nieco zdenerwowana Lucy. Davies zamyślił się. - Staram się po prostu zrozumieć, co czuła pani do dziecka w czasie ciąży - powiedział po chwili. Zapadło niezręczne milczenie. Zdawało się trwać w nieskończoność. Wreszcie Lucy zapytała zimnym tonem: - Co czułam do dziecka, inspektorze? A jak pan myśli? Co czuje przyszła matka, kiedy jest w ciąży? Anne-Marie była dla mnie najważniejsza na świecie. Kochałam ją bez reszty, tak jak teraz. Davies wzniósł dłonie w uspokajającym geście. - Oczywiście. Przepraszam, prawdopodobnie źle się wyraziłem. Chodziło mi o to, że ciąża czasem wywołuje u kobiety zmiany. Niewytłumaczalne psychologiczne zmiany. - Palmerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Zdarzają się uczucia odrazy, a czasem nawet... nienawiści - dokończył policjant, nie odrywając wzroku od małżonków. - Nie było ani jednej chwili, w której czułabym nienawiść do mojej córeczki, inspektorze - powiedziała Lucy. - Rozumiem - odparł spokojnie Davies. - A zatem Anne-Marie urodziła się trzy miesiące temu, czternastego grudnia, w szpitalu w Caernarfon? - Tak.

- Przyszła jednak na świat z poważnymi wadami. John Palmer skrzywił się i nerwowo potarł czoło. Lucy wbiła wzrok w podłogę. Słowa policjanta zawisły w powietrzu jak posępne wyzwanie. - Nasze dziecko jest kaleką, nadinspektorze. Straciło nogi w wyniku zabiegu chirurgicznego, niezbędnego dla ocalenia jej życia. Do czego pan zmierza, jeśli wolno zapytać? – powiedział John Palmer, gdy odzyskał panowanie nad sobą; jego ton świadczył, że za wszelką cenę stara się zachować uprzejmość. - Bez nóg - Davies powoli potrząsnął głową. - Biedactwo nie będzie miało łatwego życia. - Nonsens! Poza tym co, na miłość boską, ma wspólnego kalectwo naszej córki z dochodzeniem w sprawie jej porwania? - spytał Palmer kategorycznym tonem. Davies zignorował jego słowa. - O ile mi wiadomo, wyrzekła się pani córki tuż po porodzie właśnie z powodu jej kalectwa - powiedział z naciskiem. Lucy ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. John otoczył ją ramieniem. - Obydwoje byliśmy wytrąceni z równowagi - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Było to dla nas całkowite zaskoczenie. Nikt nas nie ostrzegł, że z Anne-Marie jest coś nie w porządku. - Wydawało mi się, że można dziś przewidzieć praktycznie każdą wadę - powiedział kwaśno Davies. - Badania kontrolne płodu nie wykazały wad rozwojowych kości nóg. - Rozumiem, proszę pana. - Na pewno może pan również zrozumieć, że minęło trochę czasu, zanim pogodziliśmy się ze stanem Anne-Marie. Ale to wszystko, czego potrzebowaliśmy: trochę czasu. Sądzę, że większość ludzi w takim położeniu zachowałaby się podobnie. - Tak więc początkowo nie chciała pani mieć do czynienia z córką, pani Palmer - powtórzył Davies. - Zgadza się? Twierdziła pani, że nie będzie się nią zajmować. Żądała pani od pielęgniarek, by jej pani nie dawano. „Zabierzcie mi ją sprzed oczu” - takich słów pani użyła. - Na miłość boską, dlaczego pan nas tak dręczy! - zawołał gniewnie John Palmer. - Już panu powiedziałem, że byliśmy wytrąceni z równowagi. Przeżyliśmy ogromny wstrząs. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się z tym pogodzić. - Z tym, proszę pana?

- Z sytuacją! - krzyknął Palmer. - Ile razy mam powtarzać, że byliśmy zszokowani? Potrzebowaliśmy pomocy i ją otrzymaliśmy. - Proszę, niech pan kontynuuje. Palmer zaczerpnął głęboko tchu, jakby nie zamierzał mówić nic więcej. - Personel kliniki był bardzo wyrozumiały - podjął wreszcie. - Pielęgniarki prześcigały się w uprzejmości. Lucy przeszła cykl spotkań psycho- terapeutycznych, co jej niezmiernie pomogło. Profesor Thomas skontaktował nas z organizacją samopomocy, prowadzoną przez wspaniałych ludzi. Takich, którzy potrafią przywrócić wiarę w ludzką naturę i w porównaniu z którymi nie wypada pan najlepiej. Profesor Thomas skontaktował nas również z rodzicami będącymi w takim samym położeniu, dzięki czemu nie czuliśmy się osamotnieni. Szybko pogodziliśmy się ze stanem naszej córki, nadinspektorze. Przestaliśmy traktować ją jak kalekę. Teraz jest po prostu naszą Anne-Marie i bardzo ją kochamy. W oczach Palmera pojawiły się łzy. Davies przetrawiał przez kilka chwil to, co usłyszał. - Jaki człowiek, pana zdaniem, byłby zdolny uprowadzić waszą córkę? - zapytał wreszcie. - A skąd mam wiedzieć, do diabła?! - zawołał John. - To wasza robota, czy nie? Dlaczego, zamiast szukać naszego dziecka, siedzicie na tyłkach i zadajecie te cholerne, idiotyczne pytania? - Davies zniósł zarzut obojętnie. Niezadowolony z przedłużającego się milczenia, Palmer dodał: - Zwykle robią to kobiety, które mają poważne problemy, prawda? Ktoś, kto stracił własne dziecko... coś w tym rodzaju... - Nie spodziewa się pan zatem żądania okupu? Palmer był najwyraźniej zaskoczony tym pytaniem. - Nie jesteśmy bogaci. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusiłby się o porwanie naszej córki dla pieniędzy. - Nie jest pan nawet kierownikiem banku - dodał Davies, a widząc zdziwienie na twarzy Palmera, wyjaśnił: - Nie zajmuje pan stanowiska umożliwiającego porywaczom dobranie się do pieniędzy innych ludzi.

- Jestem tylko nauczycielem przedmiotów ścisłych. Zarabiam dwadzieścia dwa tysiące funtów rocznie. Mam pięćdziesiąt tysięcy funtów hipoteki i trzyletni samochód, kupiony na kredyt. - A pani? - Też byłam nauczycielką, ale po urodzeniu córki zrezygnowałam z pracy. Prowadziłam zajęcia z nauk nowożytnych. - Za moich czasów tego nie było - uśmiechnął się Davies. - Mimo to nie podejrzewam, by mogła pani dużo zarabiać. - Oczywiście, że nie - odpaliła Lucy. - Zatem, jak sam pan powiedział, nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby porwać waszej córki.... Dla pieniędzy - dokończył Palmer. - A z innego powodu? - Do czego pan zmierza? - widać było, że John z trudem panuje nad sobą. - Anne-Marie jest obciążona poważnym kalectwem. - I co z tego? Dlaczego rozważamy, czy to miało sens, skoro moja córka już została porwana? Uprowadzono ją trzy dni temu i od tego czasu umieramy ze strachu. - Rzeczywiście, proszę pana - powiedział Davies z namysłem. - Co to ma znaczyć? Davies zmarszczył czoło, jakby zmagał się z jakimś poważnym problemem. - Widzi pan, trudno mi w to wszystko uwierzyć - wyjaśnił. - Z całym szacunkiem, za nic nie potrafię pojąć, dlaczego ktoś miałby porywać kalekie niemowlę. - Jak pan śmie! - krzyknęła Lucy. - Chodzi mi po prostu o to, że dokądkolwiek byją zabrano, można ją bez trudu zidentyfikować, pani Palmer. - Na miłość boską, człowieku, dlaczego się pan tego czepia? Motywy są nieistotne. Ktoś porwał Anne-Marie, więc może wreszcie coś zrobicie, żeby ją odnaleźć?! Davies patrzył przez kilka chwil na swoje stopy. - Obawiam się, że to może być niemożliwe, proszę pana - powiedział wreszcie. W saloniku zapanowało przygnębiające milczenie. - Dlaczego niemożliwe? - spytał w końcu John. - Ponieważ uważam, że ona już nie żyje, proszę pana - odpowiedział Davies z nagłym chłodem, patrząc Palmerowi prosto w oczy. - Sądzę też, że pan i pańska żona odpowiadacie

za jej śmierć. Uważam, że perspektywa wychowywania obciążonego poważnym kalectwem dziecka była dla was nie do zniesienia, więc wzięliście sprawy w swoje ręce. Wymyśliliście własne rozwiązanie problemu. - To bzdura! - jęknął John. Lucy otworzyła szeroko oczy z niedowierzania. Próbowała wymyślić jakąś odpowiedź, ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Była oniemiała ze zgrozy. Nadinspektor wyjął z kieszeni złożony dokument. - Mam tu nakaz przeszukania waszego domu i posesji - oświadczył. Odwrócił się do Waltersa i skinął głową. Sierżant wstał i wyszedł z pokoju. Zapadła cisza, jednak tylko na kilka sekund. Walters otworzył frontowe drzwi. Z korytarza rozległy się polecenia, wydawane rewidującej ekipie. Słowa „poruszcie niebo i ziemię”, wyizolowane z ogólnego rumoru, przerwały wreszcie panujący w saloniku czar John Palmer wstał. - To szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo - powtarzał łamiącym się głosem. Krążył po pokoju, bezradnie gestykulując. Lucy siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie zwracała uwagi na to, co działo się wokół niej. Davies zawołał policjantkę, która czuwała nad nią od zniknięcia Anne-Marie. Kobieta weszła do saloniku, ale nie usiadła obok Lucy. Stanęła nieopodal kanapy. Z zewnątrz dobiegł odgłos zapuszczanego silnika dużej mocy. John Palmer podszedł do okna i wyjrzał. U wylotu krótkiego podjazdu stała żółta koparka marki JCB; kierowca rozmawiał z dwoma funkcjonariuszami. Palmer popatrzył na nadinspektora. - Co to ma znaczyć, do diabła? - spytał. - Przeszukujemy również ogród - odparł Davies. Palmer z niedowierzaniem obserwował ruszającą koparkę. Wielkie koła zmiażdżyły kilka betonowych płyt, które niedostatecznie podsypał piachem, gdy zeszłego lata układał chodnik. Potężna maszyna potoczyła się za róg domu, otoczona kłębami niebieskiego dymu z rury wydechowej. John i Lucy Palmer siedzieli na kanapie, pogrążeni w prywatnym piekle, podczas gdy obcy mężczyźni plądrowali ich dom i rujnowali ogród. Słowa przestały być do czegokolwiek przydatne. Milczeli więc, kiedy policjanci wchodzili do saloniku i składali Daviesowi meldunki. - Nic na górze, panie nadinspektorze.

- Strych czysty. - Nic w piwnicy, panie nadinspektorze. W końcu John Palmer znalazł dość odwagi, by popatrzeć na Daviesa z nieskrywaną pogardą. - Może zakończy pan wreszcie to przedstawienie i zostawi nas w spokoju? - powiedział. - Wszystko w swoim czasie, proszę pana - odparł Davies. Kilka minut później wszedł do pokoju konstabl w ciemnoniebieskim kombinezonie i zabłoconych gumiakach. Nie zwracał uwagi, że pozostawia na dywanie mokre ślady. - Można prosić na słowo, panie nadinspektorze? Davies wyszedł. Wrócił po dziesięciu minutach i stanął naprzeciwko Palmerów. - Już po wszystkim. Znaleźliśmy ją - oświadczył. - Niech pan nie plecie bzdur! Jak mogliście ją znaleźć? Pan kłamie! - zawołał John, zrywając się na równe nogi. Lucy krzyknęła i rzuciła się na oślep w stronę drzwi. Wypadła z pokoju, zanim zaskoczony konstabl zdołał ją zatrzymać. - Zatrzymajcie ją! - zawołał Davies, ale Lucy wybiegła już z domu. Mniej więcej dwadzieścia metrów za budynkiem rozstawiano płócienne parawany wokół wykopanego w ogrodzie dołu. Dwaj funkcjonariusze próbowali zatrzymać Lucy, zdążyła jednak zobaczyć, co leżało w płytkim zagłębieniu. Na chwilę wszyscy zamarli jak w upozowanej scenie, aż wreszcie z gardła Lucy wydobył się szarpiący nerwy wrzask. Straciła przytomność i osunęła się na ziemię u stóp policjantów. Davies i Palmer doszli do dołu. John utkwił wzrok w drobnym, beznogim ciałku. Leżało w błocie między nogami policjanta w gumiakach, który wszedł do wykopu, byje z niego wyciągnąć. John potrząsnął głową, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wpatrywał się w zwłoki, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niego, nawet na nieprzytomną żonę. Zajęła się nią policjantka; uklękła przy Lucy i starała się ją ocucić. Do Palmera najwyraźniej nie docierały gniewne pomruki członków rewidującej dom ekipy. Podszedł do skraju wykopu i przykucnął. Davies dał znać spojrzeniem policjantom, by zostawili go w spokoju. Zapytał policjantkę, czy Lucy Palmer można już przedstawić przysługujące jej prawa. - Nie - powiedział John, odwracając się w stronę nadinspektora. - Zostawcie Lucy w spokoju. Nie miała z tym nic wspólnego. To ja. Ja to zrobiłem. Przykro mi, ale nie mogłem już tego znieść. - Gdy dwaj funkcjonariusze ujęli go pod ręce, John

Palmer zajrzał do wykopu i powiedział ze smutkiem: - Przepraszam, kochanie. Lucy Palmer wciąż była nieprzytomna, kiedy go odprowadzano. - No i co o tym sądzisz? - zapytał Davies sierżanta, gdy wracali na posterunek. - Cholernie nieprzyjemna sprawa - odrzekł Walters. - Żartujesz? Właśnie ją wyjaśniliśmy. - Ale trudno czuć satysfakcję, prawda, panie nadinspektorze? Przecież nie zatrzymaliśmy jakiegoś groźnego mordercy. - Czyżby? Sąd będzie innego zdania. - Pewnie tak. Może właśnie dlatego trudno o satysfakcję. Żal mi Palmerów, a panu? Ich modlitwy zostały wysłuchane. Byli bardzo szczęśliwi, ale wszystko się popsuło. Urodziło się im takie dziecko i wszystko skończyło się tragedią. - A teraz zacznie się prawdziwy cyrk, zobaczysz - powiedział Davies. - Nawiedzeni kaznodzieje, lobby inwalidów, zwolennicy eutanazji - wszyscy będą podbijali swoje bębenki. Pomyśl jednak i o pozytywnych stronach sytuacji: właśnie rozwiązaliśmy sprawę porwania i morderstwa. Nieźle jak na dzień pracy, prawda? * * * We wtorek po południu Gordona wezwano do miejscowego sklepu, gdzie zemdlała jakaś kobieta w średnim wieku. Odzyskała przytomność, zanim tam dotarł, co zajęło mu niecałe pięć minut. Biegł tak szybko, że aż dostał zadyszki. Oprzytomniała kobieta wciąż siedziała na podłodze, oparta plecami o ladę. Jedna ze sprzedawczyń klęczała obok niej ze szklanką wody na wszelki wypadek, a w dyskretnej odległości stała grupka gapiów. - Nagle zrobiło mi się słabo, panie doktorze - powiedziała kobieta. Tom poznał pacjentkę - była to Ida Marsh, zarabiająca sprzątaniem w wiosce. Palmerowie też korzystali zjej usług. - Niech mi pani dokładnie opowie, co się stało. - To pewnie przez te opary, panie doktorze. Zakręciło mi się od nich w głowie przy pracy. - Jakie opary? - Sprzątałam salon w domu w Aberlyn, gdzie chodzę we wtorki rano, kiedy ni z tego, ni z owego zrobiło mi się jakoś dziwnie.

Może dlatego, że nigdy nie otwiera się tam okien. Dom zwykle stoi pusty, ale czymś tam śmierdzi. Zrobiło mi się od tego niedobrze. Powiedziałam o tym człowiekowi, który tam zamieszkał. Przeprosił i tłumaczył się, że to środek do usuwania farby, którym czyścił starą komodę. - Kto to taki? - Lokator Peggy Grant. Wynajęła dom na Beach Road na czas wyjazdu do Australii, do syna i jego rodziny. Miły człowiek, Anglik, ale dżentelmen. Pracuje w Caernarfon. - Środki do usuwania farb bywają szkodliwe, zwłaszcza w zamkniętych pomieszczeniach - orzekł Tom. - Wysiadłam z autobusu i wpadłam do sklepu, bo chciałam kupić butelkę lemoniady, żeby pozbyć się nieprzyjemnego posmaku w ustach. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę. - Nonsens - zaprzeczył Tom, by dodać kobiecie otuchy. - Każdemu mogło się to przydarzyć. Na pewno nie stało się nic więcej? Nie przemęczała się pani ostatnio? Chodzi mi o to, czy nie brała pani za dużo domów do sprzątania? - Wcale nie, panie doktorze. Z jednego nawet zrezygnowałam. Papcio nie chciał, żebym chodziła do Palmerów. Kobiety wymieniły znaczące spojrzenia; dobiegł z ich strony szmer aprobaty. Tom poczuł irytację, chociaż zdawał sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku dni plotki szerzyły się w wiosce jak ogień na stepie. Julie powiedziała mu, że słyszała, jak o Palmerach rozprawiano w poniedziałek rano w banku. - Zapamiętajcie moje słowa, tego dziecka nikt nigdy nie porwał - stwierdziła tonem wyroczni jedna z kobiet. - Może powinna się pani podzielić swoimi wiadomościami z policją, pani Jones - warknął Gordon na kobietę, żonę miejscowego rzeźnika. - Nie sądzę, żebym musiała, panie doktorze - odcięła się. - Byli u nich dzisiaj po południu, i to dużą grupą. - To znaczy? - Poczekamy, zobaczymy, prawda? - stwierdziła Freda Jones z porozumiewawczym uśmiechem. Zapięła najwyższy guzik palta i popatrzyła na swe towarzyszki, szukając u nich poparcia. - Kto chciałby porywać dziecko... no, takie dziecko - dorzuciła jedna z kobiet.

- Bez sensu, jeśli chcecie znać moje zdanie. - To tylko kwestia czasu, zanim znajdą ciało. Zobaczycie, okaże się, że nie było żadnego porwania. - Nie zapominajcie, że oboje żyli w wielkim stresie. Zasługują na współczucie. - Bzdura - upierała się Freda Jones. - Pan Bóg miał swój cel, że to biedactwo przyszło na świat. - Pewnie tak. - A może wszystkie powinniście pohamować swoje złośliwe języki? - wybuchnął Gordon. - Proszę, proszę - zjeżyła się Freda Jones. - Nie powinien pan tak się do nas odnosić. Mówimy tylko to, co dla wszystkich jest oczywiste. Dla wszystkich z wyjątkiem pana, doktorze. Tym razem Tom ugryzł się w język i wrócił do badania Idy Marsh. Gdy skończył, pomógł jej wstać. - Wszystko w porządku - powiedział. - Nie sądzę, żeby pojawiły się jakieś problemy. Jeśli jednak coś się zdarzy, proszę zadzwonić do ośrodka. - Dziękuję, panie doktorze. Jestem pewna, że to wina tych oparów - odrzekła Ida Marsh bez przekonania, jak gdyby nie chciała narazić się przyjaciółkom zbyt wylewnymi podziękowaniami. Tom zamknął torbę i skinął głową grupce kobiet. - Do widzenia, szanowne panie. Schodząc po prowadzących do portu stopniach, wciąż myślał o rozmowie kobiet w sklepie. Martwił się zwłaszcza tym, co powiedziała Freda Jones. Informacja o wizycie policji w domu Palmerów brzmiała złowieszczo. Widok sierżanta Waltersa pod domem nie poprawił Gordonowi humoru. Policjant miał poważną minę i nie uśmiechnął się, gdy Tom podszedł do niego. - Znaleźliście ją? Nic się jej nie stało, prawda? – zapytał Gordon z nadzieją. - Niestety, mam złe wiadomości. Dziewczynka nie żyje, panie doktorze. Odnaleźliśmy ją dzisiaj po południu. - Och, Boże, nie! - Tom poczuł przeraźliwy smutek. - Że też musiało się zdarzyć coś tak koszmarnego. Chryste, na świecie jest pełno zwyrodniałych obłąkańców. Wiecie, jak do tego doszło? Gdzie ją znaleźliście?