uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 772 224
  • Obserwuję774
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 040 405

Paul Levinson - Zaraza świadomości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Levinson - Zaraza świadomości.pdf

uzavrano EBooki P Paul Levinson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 34 osób, 30 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

PAUL LEVINSON ZARAZA ŚWIADOMOŚCI The Consciousness Plague Przełożył Jarosław Cieśla

Podziękowania Dziękują mojemu wydawcy, Davidowi G. Hartwellowi za znakomitą redakcję; mojemu agentowi, Christopherowi Lottsowi z Agencji Ralpha Vincanzy, za jego zmysł do handlu; doktorowi Stanley-owi Schmidtowi, wydawcy czasopisma Analog, w którym Phil D ‘Amato (protagonista tej powieści) pojawił się po raz pierwszy w 1990 roku w serii nowel; mojej żonie, Tinie i naszym dzieciom, Simonowi i Molly, za wspaniałe pierwsze czytywanie manuskryptu tej powieści; oraz wielu czytelnikom “Kodu jedwabiu „, mojej pierwszej powieści o Philu D ‘Amato, którzy twierdzili; że chcą więcej...

Jeden — Phil! Miło cię widzieć! Jack Dugan, jeden z oficerów, z którymi zazwyczaj pracowałem — ostatnio awansowany na zastępcę komendanta w One Police Plaza — wyciągnął dłoń i natychmiast ją cofnął, by powstrzymać gwałtowny atak kaszlu. — Wyglądasz strasznie, Jack. Coś bierzesz? — Nic. Znów się rozkaszlał, potem ponownie podał mi rękę. Uścisnąłem ją, starając się zapamiętać, by umyć dłoń natychmiast po spotkaniu. — Chyba powinienem łyknąć jakieś antybiotyki — ciągnął. — Ale nie cierpię ich brać, mówią, że tyle tego się używa, iż bakterie się uodparniają. Usiadłem w fotelu po drugiej stronie jego biurka. Wykonano je z drewna wiśniowego — wielkie, zniszczone na krawędziach, nierówno polakierowane. Jego różowa barwa pasowała do załzawionych oczu Jacka. — Nigdy nie sądziłem, że aż tak przejmujesz się zdrowiem społeczeństwa — powiedziałem. Uśmiechnął się do mnie boleśnie. — Od antybiotyków dostaję sraczki. Wolę już kaszel. Odchrząknął jak buldożer. — Uhm, antybiotyki są jak źli gliniarze, prawda? — skomentowałem. — Przyjeżdżają na miejsce akcji i pałują po łbach wszystkich jak leci — i pożyteczne bakterie w przewodzie pokarmowym, pomagające strawić pokarm, i te złe, wywołujące choroby. Roześmiał się i rozkaszlał. Oczy zaszły mu łzami. W końcu wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. — Pozwól, że wyjaśnię ci dlaczego wezwałem cię dziś tu na dół. Skinąłem zachęcająco głową. — Wiesz, że od lat twoja skłonność do zadziwiających spraw była źródłem konfliktów pomiędzy nami... Pewnie, jakbyś musiał to w ogóle mówić, pomyślałem. Co najmniej kilkakrotnie odsunął mnie od interesujących zagadek. — ...wczoraj rozmawiałem na ten temat z komendantem, który uważa — ja zapatruję się na to bardziej sceptycznie — że w dzisiejszych czasach nie da się przesadzić z gotowością. Chciałby, żebyś poprowadził specjalną grupę szybkiego reagowania na nietypowe sprawy — taką, rozumiesz, czekającą w pogotowiu aż pojawi się coś naprawdę nieoczekiwanego. Ponownie odchrząknął hałaśliwie i dostał gwałtownego ataku kaszlu. Wyciągnął z biurka butelkę wody Poland Spring i wlał w siebie połowę jej zawartości. — Co ty o tym myślisz? — zdołał w końcu spytać. Wieczorem Jenna upiła łyczek z kieliszka wina śliwkowego i uśmiechnęła się. — Wiem, że nie znosisz zobowiązań — powiedziała. Odchyliłem się na oparcie naszej sofy stojącej w salonie. — Zawsze więcej osiągałem działając samotnie — odparłem. — Widziałem mnóstwo tych grup specjalnych, jak powstawały i rozpadały się.

Zazwyczaj ich działalność ogranicza się do straty czasu i energii. — Ale Duganowi powiedziałeś, że się zastanowisz — zauważyła Jenna. — Yhm. Chyba dobrze byłoby mieć w końcu kilku pracowników. I dostęp do środków... Byłby to znaczny postęp wobec bezustannej konieczności wybłagiwania ich na kolanach od Departamentu. — Czy sądzisz, że może istnieć jakieś nieznane nam zagrożenie, które wywołało u nich chęć stworzenia takiej jednostki właśnie teraz? — zapytała Jenna. Poklepała się po dżinsach. Skrzywiłem się. — Nie spostrzegliby niczego dziwnego, nawet gdyby wyszczerzyło im zęby prosto w twarz — uznaliby to za głupi żart, a potem zrobiliby co się da, żeby ukryć dowody. Jenna prychnęła. — Cóż, to cholerne przeziębienie czy pseudogrypa, czy cokolwiek to jest, wyraźnie wymyka się spod kontroli. Moja siostra powiedziała mi, że w San Francisco wszyscy są z tego powodu na zwolnieniach. — Miejmy nadzieję, że nie zaraziła cię przez telefon. Dolałem jej do kieliszka. Dwa dni później zadzwoniłem do Dugana, żeby zaakceptować propozycję. — Leży w domu, złapał to nowe paskudztwo — powiedziała mi Sheila, jego sekretarka. — I on, i komisarz — dodała. — Obu dopadło. Wydaje się, że przez kilka dni Departamentem będą rządzić sekretarki! — zachichotała. — Czyli jak zawsze — odparłem w tym samym stylu. Teraz roześmiała się na głos. — Ćśśś, doktorze D’Amato. Proszę nie zdradzać naszej tajemnicy! — Nie przejmuj się, jest u mnie całkowicie bezpieczna. Kilka dni później znalazłem się w Chinatown w ramach pracy nad nudną sprawą. Jednak nie była to całkowita strata czasu — uwielbiałem kręcących się tu ludzi, otaczające mnie stragany z warzywami. Zwykłem wykorzystywać takie okazje do uzupełnienia zapasów zielonej herbaty i persymony1. — Coś jeszcze? — śpiewnym głosem zapytała sprzedawczyni za straganem. Dopiero co wyrosła z dziewczynki, miała uroczą twarz. Potrząsnąłem przecząco głową i podałem jej dwudziestkę. Wręczyła mi dwie papierowe torby, resztę i dostała wściekłego ataku kaszlu. Przypomniało mi to, żeby znów zadzwonić do Dugana. — Znakomite wyczucie czasu — skomentował głos Sheili w mojej komórce. — Właśnie dziś rano się pokazał, zdrów jak ryba. Słońce właśnie szykowało się tego rześkiego popołudnia do zajścia za horyzont, w Chinatown nie miałem już nic więcej do roboty, więc postanowiłem wziąć taksówkę i pojechać do biura Dugana. Może mi się przydać zapamiętanie wyrazu jego twarzy, kiedy przyjmę propozycję — a przynajmniej sprawdzenie, czy pojawi się w nim choć trochę prawdziwego zadowolenia. Korki były gorsze niż zwykle. Doliczyłem się dwóch poważnych pęknięć wodociągów a w jezdniach trzech dziur wielkości piłek do kosza. Kiedy w końcu dotarłem na miejsce, Shcili nie było, ale Jack wciąż siedział w gabinecie.

Widzę, że jest ci lepiej ~ powiedziałem i uścisnąłem jego wyciągniętą dioń. — Czuję się jak nowo narodzony — oznajmił. — Skąd wiedziałeś... A, chyba Sheila powiedziała ci, że jestem chory? — Tak... — Muszę ci wyznać, że to było paskudne. Starałem się zwalczyć draństwo własnymi siłami — nienawidzę brania antybiotyków i tych wszystkich nowych Icków — ale doszło do tego, że przekaszlałem caluteńką noc. Komisarz też był nieźle chory — zaraził się ode mnie lub ja od niego, kto wie? — ale jego lekarz powiedział mu o nowym antybiotyku, czy czymś takim, dającym dziewięćdziesiąt pięć procent pewności, że nie zaburzy pracy jelit. Wiesz, od tych wszystkich środków dostaję sraczki. — Taaa... — No dobra — Dugan wskazał mi wolne siedzisko. — Siadaj, Phil. Co cię sprowadza w tak wysokie progi? — Cóż, postanowiłem przyjąć twoją propozycję — powiedziałem. — Moją propozycję? — Dugan był wyraźnie zaskoczony. — Tak, wiesz, tę, którą złożyłeś mi w zeszłym tygodniu, o utworzeniu grupy specjalnej. Dugan patrzył na mnie, jakbym go wrabiał albo próbował zbić z tropu. — Nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz. W następnym tygodniu jadłem lunch z przyjacielem pracującym w Centrum Kontroli Chorób w Atlancie. — Rzecz w tym, że Dugan chyba naprawdę nie pamiętał naszej rozmowy — powiedziałem i dopiłem herbatę. Opowiedziałem Andy’emu Weinbergowi, co wydarzyło się w gabinecie Dugana. Andy był w Nowym Jorku na konferencji poświęconej grypie, czy co tam powodowało u wszystkich te ataki kaszlu. Jenna właśnie przechodziła najgorszy ich okres. Ja zaczynałem odczuwać drapanie w gardle — ale, kto wie, może to tylko skutek sugestii? — Jesteś pewien? — spytał Andy. — Od lat opowiadasz mi, jak to Departament jednego dnia cię popiera, a następnego postępuje, jakby w ogóle w ciebie nie wierzył — czy to na pewno nie to samo? Cholera, od lat ci powtarzam, że lekarz sądowy z twoją energią byłby dużo szczęśliwszy w Atlancie, hę? — Fakt, ale lubię Nowy Jork, nawet tutejszą paskudną, zimną, marcową pogodę. Andy potrząsnął głową z rezygnacją. — No cóż, przynajmniej wydajesz się odporny na to nowe choróbsko. Masz lepiej niż ja — w zeszłym miesiącu rozłożyło mnie na obie łopatki. — Czy spowodowało to u ciebie jakąś utratę pamięci? — Nic, raczej nie — odparł Andy. — To odmiana grypy — na pewno nic gorszego. Nie udało nam się jeszcze określić szczepu. Pojawia się losowo w całym kraju — co oznacza, że niemal na pewno jest pochodzenia naturalnego, a nic żadną bronią biologiczną, dzięki Bogu. Jednak może dać powikłania w postaci zapalenia oskrzeli lub płuc i to nasze główne zmartwienie. Oczywiście, antybiotyki potrafią sobie poradzić z infekcjami dróg oddechowych — jeśli wywołują je bakterie i przyjmie się leki w odpowiednim momencie. Ale nie, nie słyszałem o żadnej amnezji wywołanej grypą. — Dziwne są te zarazki grypy — zamruczałem. — W 1917 zabiły miliony ludzi wskutek powikłań i braku antybiotyków. Dzisiaj, jeśli coś takiego złapiesz, tylko czujesz się jakbyś zdychał. I nie każdego dopada. Niektórzy ludzie chorują co roku, a inni w ogóle nie. W dodatku

nie ma dla tego zjawiska żadnego wyjaśnienia. — Jakbym tego nic wiedział — żachnął się Andy. — Nawet najgwałtowniejsze epidemie kładą do łóżka w najgorszym przypadku dwadzieścia procent populacji. Oczywiście ma to poważny wpływ na interesy i życie towarzyskie — jest też potencjalnie zabójcze dla starszych ludzi, dla każdego z osłabionym układem immunologicznym — wciąż jednak pozostaje pytanie, jak osiemdziesiąt procent populacji ich unika? W dodatku współczesne leki skutecznie powstrzymują lub zmniejszają objawy u osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent leczonych. Niech to szlag, ja znalazłem się wśród tych niewielu procent, na które nic nie działa — wziąłem inhalacje mniej niż dobę po pojawieniu się gorączki; dokładnie w przepisanym czasie, a i tak na dobre dziesięć dni zostałem wyłączony z życia. — Jennie też niewiele pomogło — powiedziałem. — Wzięła pigułkę, dostała zaburzeń żołądkowych, minął już prawie tydzień a ona leży i kaszle. Spojrzałem na zegarek. — Lepiej pójdę już do domu i nakarmię ją odrobiną rosołu. Skinąłem na kelnera, prosząc o rachunek. Andy przyjrzał mi się z błyskiem w oku. — Jenna? Kto to taki? Popatrzyłem na niego. — Zabawne — powiedziałem. — Ale coś dziwnego stało się z pamięcią Dugana. Widziałem po jego minie, że to coś więcej niż zwyczajne zapominalstwo. Pod koniec tygodnia Jenna poczuła się lepiej. Z początku miała pogłębiający się kaszel. Jej lekarz w końcu przepisał osłonowo antybiotyk, i patrzcie państwo, nie tylko nie dostała zapalenia oskrzeli ani płuc, ale kaszel także osłabł. Lecz jeśli był wywołany grypą, a ta z kolei przez wirusa, wówczas antybiotyk nie powinien w ogóle zadziałać — ten typ leków działa tylko na bakterie, na wirusy nie. Cóż, takie rzeczy ciągle się wydarzają. Może to tylko zbieg okoliczności — może kaszel przeszedłby jej i tak, niezależnie od podania antybiotyku. A może wyleczyłoby ją placebo z cukru... — Masz dziś ochotę na jakiś wypad na obiad? — zapytałem. Nie miałem serca proponować jej kolejnej porcji rosołu z kury, nawet jeśli sposób jego przygotowania odziedziczyłem wprost po babci, najlepszej kucharce w historii. Jennie rozświetliły się oczy, poklepała się po brzuchu. — Bezwzględnie! Ten Omnin okazał się tak dobry jak w reklamach. Wskazała na tafelkę zawierającą jej pigułki z antybiotykiem. Ulotka głosiła: jedna dziennie przez pięć dni; mniej niż pięć procent leczonych zgłasza kłopoty pokarmowe. — Spróbujemy tej knajpy w Riverdale? — spytała. — „Buena Vista”? Skinęła głową. — Na pewno dasz radę włoskiej kuchni? Ponownie skinęła głową. Jedzenie w „Buena Vista” było wyśmienite. Mnie ślinka wręcz ciekła do mojej mieszanki przegrzebków, kalmarów, krewetek i małży na makaronie, a Jenna wzięła sobie znakomite penne alla vodka. Wytrawne wino też spełniło oczekiwania. Po obiedzie spacerkiem wróciliśmy do samochodu, zajechaliśmy na Manhattan przy otwartych oknach. Wiosna w końcu dotarła do Nowego Jorku, wieczorami bywało nawet

kilkanaście stopni. — Wykorzystajmy to ocieplenie i przejdźmy się nad rzeką — zaproponowała Jenna. Zaparkowaliśmy przy zachodniej Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy i poszliśmy wzdłuż Hudson. Kwitły hiacynty, fioletowe i białe w świetle księżyca, oszałamiając zapachem. Pocałowałem Jennę przy akompaniamencie rzecznych fal uderzających o brzeg. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz tak całowałem ją publicznie. — Chodźmy do domu — wyszeptała mi do ucha. W ciągu piętnastu minut znaleźliśmy się w naszej sypialni, w licowanej brunatnym piaskowcem kamienicy na wschodniej Osiemdziesiątej Piątej Ulicy. Jenna zaczęła rozpinać mi koszulę, a ja jej bluzkę. — Pewna jesteś, że dasz radę? — spytałem. W odpowiedzi rozpinała dalej. . Później leżała w moich ramionach. Miała zamknięte oczy, choć nie spała. Pocałowałem ją delikatnie i powiedziałem: — Pobierzmy się; zróbmy jakieś dzieci. Mieszkaliśmy razem od trzech lat. Najwyższy czas. Otworzyła oczy, pełne zielonych błysków na fioletowym, tle. — Pewien jesteś, że dasz radę? — spytała i uśmiechnęła się. Rano Jenna spała jak kłoda. Wyśliznąłem się z łóżka, wziąłem prysznic, ubrałem się i zjadłem śniadanie najciszej jak umiałem. Wsunąłem głowę do sypialni i zastanawiałem się czy jej nie obudzić, ale tak spokojnie wyglądała we śnie. Pojechałem łomoczącym metrem do pracy. Zdałem sobie sprawę, że drapanie w gardle zamieniło się w ból, ale poza tym czułem się świetnie. Possałem tabletkę z cynkiem, mając nadzieję, że mi się polepszy. Małżeństwo to poważna sprawa. Żadne z nas nigdy jeszcze nie brało ślubu. Kilka razy już byłem bliski tego, ale... nikt nie dorównywał Jennie. Miałem trudności ze skupieniem się na pracy. Oglądanie zwłok, na zdjęciach czy osobiście, nigdy nie stanowiło ulubionego elementu mojego zawodu. Lecz dziś to zajęcie szczególnie silnie kolidowało z moim nastrojem. Jesteś lekarzem sądowym, zbeształ mnie cichy głos w mojej głowie. Kogo obchodzi twój nastrój? Opanuj się. Wróciłem do zdjęć. Blondynka, dwadzieścia kilka lat, uduszona, obdarta do naga, znaleziona martwa w pobliżu Riverside Drive dwa dni temu. O rany, to zaledwie kilka kwartałów od miejsca, w którym wczoraj wieczorem byliśmy z Jenną. Ed Monti, nowy koroner, prosił mnie, bym właśnie w tej sprawie zaszedł dziś koło południa do jego gabinetu. Włożyłem fartuch i wyszedłem. Spróbowałem z komórki skontaktować się z Jenną. O ile wiedziałem, nie miała dziś żadnych powodów by powędrować przez całą wyspę do rzeki Hudson, ale wierzyłem w ostrożność. Nikt nie odebrał telefonu. Hmmm... Najpewniej wciąż spała. Prawdopodobnie przed wyjściem zadzwoniłaby, ot tak, żeby się przywitać. Blondynka leżała na stole w pracowni Eda. — Wiesz, w Afryce jest takie plemię, zapomniałem jak się nazywa, które tego samego słowa używa na określenie snu i śmierci — powiedział. — A rozróżniają te pojęcia nazywając śpiącego po prostu „śpiącym”, a o martwym mówią że to „naprawdę, naprawdę śpiący”. Ed lubił sobie pofilozofować. — Ale kiedy popatrzysz na kogoś takiego jak ona — nazywała się Jillian Murphy — nie widzisz najmniejszego podobieństwa pomiędzy tymi pojęciami, nieprawdaż?

Wielokrotnie to samo przychodziło mi do głowy. Pomyślałem o Jennie głęboko uśpionej w łóżku dziś rano... Ed podał mi szczegóły przypadku Murphy przy lanczu w jego gabinecie. Potem wyszedłem na nagranie programu Zbrodnia w nowym tysiącleciu w Fox News przy Szóstej Alei. W końcu, około czwartej po południu, dodzwoniłem się do Jenny. — Hej — zagaiłem, uśmiechając się od ucha do ucha. — Jak dziś sobie radzisz? — Chyba lepiej się czuję — odparła — ale mam powyżej uszu kurzego rosołu. Spróbujemy gdzieś wyskoczyć dziś wieczorem? Mam ochotę na coś włoskiego — czuję się, jakbym od tygodni siedziała w klatce. — Cóż, jasne... Po zakończeniu rozmowy długo gapiłem się na swoją komórkę. Wiedziałem, że Jenna się nie zgrywa. Czyżby naprawdę zapomniała wczorajszy wieczór? Trudno mi było w to uwierzyć. Pomyślałem o zabraniu jej do „Buena Vista”, żeby sprawdzić, czy jej pamięć nie zaskoczy. Ale kto wie, może coś, co tam zjadła zaindukowało jakąś alergiczną amnezję? Zabrałem ją więc do „Cafe Sambuca” na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Siedzieliśmy nad medalionami cielęcymi. — Ledwo pamiętam jak się wczoraj obudziłam, ale nie jestem pewna, czy na pewno było to wczoraj — powiedziała Jenna, kontynuując temat, który drążyliśmy cały wieczór. — Pamiętam szaleńczy kaszel, ale on trwał chyba cały tydzień. — Wczoraj było już dużo lepiej — zauważyłem. — Kaszel przeszedł ci niemal całkowicie. Na pewno nie męczył cię przez cały czas. — Czyli według ciebie co? — spytała ochrypłym głosem. — Straciłam dzień z życia — właśnie ten, w którym zaproponowałeś mi małżeństwo? — Być może to więcej niż jeden dzień — odparłem. — Jak ustaliliśmy, ostatnia rzecz, której jesteś absolutnie pewna, to wstępna informacja o przedwczorajszym morderstwie przy Riverside Drive podana w wiadomościach o jedenastej w nocy. Ja wtedy byłem pod prysznicem, nie słyszałem tego i jeszcze nie przydzielono mi tej sprawy, więc nie rozmawialibyśmy o tym później. Jesteś pewna, że pamiętasz te wiadomości... — Absolutnie — potwierdziła Jenna. — W takim razie to właśnie określa twoje ostatnie wspomnienie przed czarną dziurą. Potrząsnęła powoli głową, wciąż jeszcze nie akceptując, że cały dzień jej własnych wspomnień o wczorajszym wieczorze najwyraźniej zniknął. W końcu zdobyła się na słaby uśmiech. — No to jak zareagowałam na twoje oświadczyny? Odpowiedziałem uśmiechem. — Wciąż jeszcze chcesz poślubić kogoś dzielącego z Jackiem Duganem tę samą, wkurzającą cechę? — zapytała. — Cóż, cieszę się, że przynajmniej tyle pamiętasz. Żartujcie sobie z tego do woli — utrata wspomnień z całego dnia to nic śmiesznego. Przypuszczalnie coś podobnego przytrafiło się Jackowi Duganowi. — Zaczynają napływać pojedyncze raporty — Andy powiedział mi następnego ranka, dzwoniąc z Atlanty — ale na razie trudno je prześledzić. Ludzie chorują w domu, przesypiają grypę — po ocknięciu się mogą nawet nie zdawać sobie sprawy, że gdzieś umknęło im kilka

godzin. — O ile w tym czasie nie wydarzyło się coś bardzo dla tej osoby ważnego — zauważyłem. — Właśnie — potwierdził Andy. — Co mnie przydarzyło się już dwukrotnie — wyznałem. Andy westchnął. — Wiem. Ale nie da się tego przyspieszyć. Posłuchaj, załóżmy, że nic się nie dzieje... — Uważam wprost przeciwnie. — Okay, powiedzmy, że się z tobą zgadzam — poddał się Andy. — Ale co będzie, jeśli się mylimy? A jeśli tak naprawdę nie ma utraty pamięci — a my poprosimy losowo dobraną grupę lekarzy z całego kraju, żeby spytali leczonych przez siebie ludzi, czy doświadczyli przerwy w życiorysie? Wiesz jak to działa — przynajmniej kilka osób odpowie twierdząco, w wyniku „efektu halo”. — Jeśli zadający pytania jest uznawany za autorytet, pewien procent pytanych zawsze ma tendencję do opowiadania tego, co w ich mniemaniu pytający chce usłyszeć. Tak, znam to zjawisko. — Tu tkwi nasz problem — podsumował Andy. — Cóż, w każdym razie powinieneś skupić się na leczonych na tę przeklętą grypę. — Odchrząknąłem. Nie pomogło. — Założę się, że o wiele więcej z nich zgłosi utratę pamięci, niż to statystycznie wynika z „efektu halo”. — Tak właśnie zrobimy — zgodził się Andy. — Ale dopóki nie będziemy też w stanie otrzymać odpowiedzi od grupy kontrolnej — jeśli w ogóle znajdziemy jakąś część kraju mniej dotkniętą tym kaszlem — niewiele się dowiemy. To kolejny problem. Skrzywiłem się. Potem znów odchrząknąłem. — Dotrzemy do sedna — obiecał Andy. — Tylko że to potrwa. A ty w międzyczasie podsyłaj mi wszystkie jednoznaczne przypadki utraty pamięci, na które... Zadzwonił drugi telefon. Poprosiłem Andego, żeby nie odkładał słuchawki. To był Ed Monti. — Przepraszam, że tak w ostatniej chwili — powiedział — ale czy znalazłbyś teraz chwilkę, by wpaść do biura prokuratora okręgowego na spotkanie? Chodzi o sprawę Riverside. Pracuję dla policji, nie dla koronera, czyli formalnie Ed nie mógł mi nic nakazać. Ale przez lata pracy przekonałem się, że dobrze jest mieć go po swojej stronie. W ciągu trzydziestu minut dotarłem do małego gabinetu Elaine Rubin, asystentki prokuratora okręgowego, przydzielonej do sprawy Riverside. Znajdowali się tam: Ed, Claudia Gonzales — posterunkowa, która pierwsza znalazła się na miejscu zbrodni — oraz Ron Graeve, jej partner. Nikt się nie uśmiechał. — Dziękuję za pośpiech, Phil — powiedziała Elaine. Była to kobieta po trzydziestce, ubrana w kostium bardzo formalnego kroju. Miała krótko przycięte włosy i poważną, kanciastą twarz, którą Jack Dugan kiedyś przyrównał do tomahawka. Żadnej swobody, profesjonalistka w każdym calu. — Nie ma sprawy — powiedziałem, próbując złagodzić atmosferę przyjacielskim zachowaniem. Zająłem wolny fotel. — Rozmawiamy z każdym, kto miał cokolwiek wspólnego ze sprawą Riverside, Phil. Czy mógłbyś powiedzieć nam wszystko co wiesz na ten temat? — zapytała Elaine.

— Cóż, nie wiem nic więcej niż w momencie, gdy mi przydzielono tę sprawę... — W porządku. Mimo wszystko proszę, byś nam wszystko opowiedział. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to nagramy twoje słowa — przerwała mi Elaine. Na sekundę przechwyciłem spojrzenie Claudii, ale odwróciła wzrok. Greave beznamiętnie wpatrywał się w przestrzeń. Popatrzyłem na Eda, zachęcająco skinął głową. Wzruszyłem ramionami. — Oczywiście. Opowiedziałem jej wszystko co wiedziałem o Jillian Murphy, ofierze. Ukończyła Uniwersytet Columbia i robiła doktorat z literatury angielskiej. Wczesnym rankiem starsza para na spacerze z psami znalazła ją w wąskim parczku przy Riverside Drive i Sto Trzeciej Ulicy, nagą i uduszoną. Żadnych śladów gwałtu czy innej przemocy. Chodziły plotki, jak dotąd niepotwierdzone, że miała namiętny romans z jakąś kobietą, która również, mniej więcej rok temu, studiowała na Uniwersytecie Columbia. Seksualne motywy sugerowane przez jej obnażenie, wraz z brakiem śladów gwałtu oraz przypuszczalnym romansem, skłoniły niektórych ludzi w Departamencie do snucia przypuszczeń, że być może morderstwo to popełniono w wyniku sprzeczki kochanek. — Przykro mi, że nie zdołałem zrobić nic więcej — zakończyłem — ale coś innego zaczęło coraz bardziej zaprzątać moją uwagę, mianowicie... — W porządku — ruchem ręki Elaine zbyła moje wyjaśnienia. — Nie musisz się usprawiedliwiać. To co nam powiedziałeś jest niezmiernie pomocne. — W tej sprawie są pewne nieścisłości w raportach policyjnych — wtrącił Ed. — Próbujemy nagrać wszystkie zeznania, żeby Elaine mogła skonstruować coś spójnego i żeby w ogóle coś mieć, kiedy aresztuje się podejrzanego... — Ja nie jestem nieścisła — zaprotestowała Claudia, wyraźnie zdenerwowana i wściekła. — Ja po prostu nie pamiętam! Nagle skupiła na sobie całą moją uwagę. — Posterunkowa Gonzales teraz nie pamięta, jak zobaczyła ciało — wyjaśniła Elaine. — Para, która je odkryła, zaczęła głośno wzywać pomocy, biegnąc wraz z psami Riverside Drive w stronę Broadwayu. Gonzales szła do pracy, usłyszała zamieszanie i podeszła do pary, sprawdzić o co chodzi. Dotarła na miejsce zbrodni sama, bez partnera. W jej pierwszym raporcie podane są bardzo szczegółowe opisy stanu i pozycji ciała, które mogą być decydujące w tej sprawie... — Jestem dobrą policjantką! — wtrąciła się gwałtownie Claudia. Elaine popatrzyła na nią. — Jak, u diabła, mogłam zapomnieć taki poranek? Nie rozumiem... — ciągnęła Claudia. Jej partner, Graeve, wyciągnął rękę i uspokajającym gestem położył dłoń na jej ramieniu. — Biorąc pod uwagę stresy w tej robocie, to nic nadzwyczajnego — powiedział. Otworzyłem usta, żeby podać lepsze wyjaśnienie, ale uległem atakowi gwałtownego kaszlu. Dwa Dwa dni później, wieczorem, powlokłem się na wykład odbywający się w kampusie Centrum Lincolna Uniwersytetu Fordham, kilka kwartałów na zachód od ruchliwego Placu Kolumba i Parku Centralnego. Byłem zmęczony, dręczył mnie kaszel, zaczynała się gorączka. Ale pogoda dopisała, a tego wykładu nie chciałem przegapić. Profesor Robert McNair zajmował się antropologią rozumowania. Badał, jaki wpływ na ewolucję naszego gatunku miał proces myślenia. Dzisiejszy wykład poświęcał znaczeniu pamięci

w kulturze człowieka. Rozejrzałem się po audytorium — około setki studentów i z dziesięciu pracowników naukowych. Ani śladu Claudii. Może zapomniała, że właśnie dziś po południu powiedziała mi o tym wykładzie? Mało prawdopodobne. Claudia, Jenna, Dugan i garstka innych, o których dowiedziałem się, że stracili fragmenty wspomnień, od czasu wyzdrowienia nie mieli już kłopotów z pamięcią. A jednak... McNair wszedł na katedrę. Robił wrażenie, miał pod, lub trochę ponad pięćdziesiątkę, widać po nim było mieszane, afro-amerykańskie i europejskie pochodzenie. Mówił bez notatek, nie miał żadnych papierów, co bardzo pasowało do jego wyglądu. — Zazwyczaj dla niepoznaki zabierałem na wykład stosik czystych kartek — zaczął — żeby audytorium uważało, że jestem przygotowany do wykładu. Mam nadzieję, że i tak odniesiecie takie wrażenie pomimo, że wygłoszę go, posługując się wyłącznie ustami i mózgiem. Publiczność zachichotała. Zająłem miejsce przy samym przejściu — dobry wybór, jeśli ma się ataki kaszlu, które mogą zmusić do szybkiego opuszczenia sali. Po mojej lewej stronie siedział ksiądz wyglądający na tuż po trzydziestce. Nie uznałem tego za zwiastun mojej rychłej śmierci z powodu kaszlu. Fordham był najbardziej znaczącym jezuickim uniwersytetem w Stanach. — Pamięć stanowi różnicę pomiędzy człowiekiem a wszystkimi innymi organizmami — powiedział McNair. Miał gładki i głęboki głos. — Z naszej wiedzy wynika, że potrafimy sięgać w przeszłość o wiele dalej niż jakikolwiek inny gatunek — i dzięki temu również dalej w przyszłość. Większość naszego życia upływa nie w bezpośredniej teraźniejszości, tylko w najbliższych minionych i nadchodzących chwilach i określamy samych siebie opierając się na tym, gdzie byliśmy i gdzie spodziewamy się znaleźć... Czułem nadchodzący atak kaszlu i walczyłem, żeby go powstrzymać. Prawie wygrałem i pozostał z niego tylko stłumiony charkot, kotłujący mi się w gardle. Wyciągnąłem butelkę z wodą i napiłem się łapczywie. — ...Sama pamięć czyni z nas istoty ludzkie, utrwalona pamięć tworzy naszą cywilizację — ciągnął McNair. — Spalenie Biblioteki Aleksandryjskiej, w której podobno znajdowały się kopie wszystkich książek napisanych do jej czasów — było większym ciosem dla cywilizacji człowieka niż splądrowanie Rzymu. Na szczęście późniejsze reżimy Kościoła i Islamu zrobiły co mogły, żeby zachować część dawnej wiedzy... Niektórzy słuchacze robili notatki. Zastanawiałem się, jakby to było stracić pamięć o takim wieczorze, a potem trafić na zrobione w jego trakcie notatki. Jak człowiek by się czuł czytając napisany własną ręką tekst, którego zapisywania za żadne skarby nie potrafi sobie przypomnieć? Na pewno jeśli ludzie miewali okresowe utraty pamięci, przynajmniej pewna ich część mogła porobić notatki w zapomnianym czasie. Jednak niektórzy słuchacze notowali w laptopach, a natrafienie na plik, którego utworzenia się nie pamięta, zapewne o wiele mniej zwraca uwagę i da się wytłumaczyć jakimiś błędami w zapisie, niewłaściwą datą utworzenia albo jeszcze czymś innym... — ...Poezja najprawdopodobniej powstała jako pomoc w zapamiętywaniu — mówił McNair. — Rymy to rzepy pamięci. Według McLuhana zaczęto ją doceniać jako sztukę dopiero wtedy, gdy dzięki pismu ustne przekazy przestały być niezbędne — Iliada i Odyseja z podręczników historii stały się formą epickiej rozrywki. W starożytnym świecie nie wszyscy byli z tego zadowoleni. W dziele Phaedrus Sokrates wyraża obawę, że pismo doprowadzi do atrofii ludzkiej pamięci. Na jego szczęście — albo nieszczęście — jego uczeń, Platon zadał sobie trud zapisania tej jego błędnej przepowiedni... Ten facet był dobry.

Ach, jest! W końcu wypatrzyłem Claudię, widziałem jej twarz skośnie od tyłu, za rudobrązowymi włosami. Siedziała z boku, obok kobiety z jasnozieloną apaszką. To musiała być Amy Berman, przyjaciółka naszej policjantki, była studentka tej uczelni. To ona właśnie opowiedziała jej o McNairze... Po wykładzie cała nasza trójka czekała na McNaira — w zeszłym roku Amy zaliczała prowadzony przez niego kurs. — Czy powinniśmy zajrzeć do O’Neala na odpowiednią celebrację? — zapytał McNair, kiedy skończyło się przedstawianie się sobie nawzajem. Podobało mi się użycie słowa „zajrzeć”. — Tak — odparłem, i zajrzeliśmy. Niestety, tego wieczoru mój kaszel nie poddał się kontroli, mimo że ostro go przepijałem winem, na przemian wino z wodą. — Amy powiedziała mi, że ostatnio doświadczyła pani utraty pamięci — zagadnął Claudię McNair. Skinęła głową i opowiedziała mu wszystko szczegółowo. Ja dodałem swoje. — Tak, rozumiem, jak może to być denerwujące, zwłaszcza dla funkcjonariusza policji — skomentował McNair współczująco. — Ale nigdy nie słyszałem o tym, by kaszel albo grypa wywoływały amnezję. Prawdopodobnie rzecz tkwi w psychice — co nie znaczy, że umniejszam wagę problemu, na pewno było to dla pani bardzo prawdziwe. Przypuszczam tak jako antropolog, oczywiście, niejako lekarz. — Czy w przekazach historycznych zdołałby pan znaleźć jakieś powiązania pomiędzy chorobą a utratą pamięci? — naciskałem. — Cóż, epidemie, oczywiście, są w stanie zakłócić pamięć populacji, jeśli są wystarczająco gwałtowne — odparł McNair. — W czternastym wieku Czarna Śmierć zabiła ponad trzy czwarte ludzi w pewnych rejonach Europy — w czasie, kiedy nie znano jeszcze druku. Na pewno spowodowała zniknięcie przynajmniej pewnej liczby nieudokumentowanych postępów nauki. Pociągnął łyczek koniaku. — Lecz byłaby to wiedza utracona wskutek śmierci jednostek — powiedziałem. — Tak jak rozwiązanie problemu Fermata, który twierdził, że je znalazł, ale nigdy nie opublikował. To fascynujące zagadnienie. Ale ja zastanawiam się nad czymś innym, nad epidemiami, które pozbawiły chorych wieczoru czy jednej godziny. A to dlatego, że... Zakaszlałem gwałtownie kilka razy, jakby dla podkreślenia moich słów. — Przepraszam — napiłem się wody. — Obawiam się, że coś takiego może dziać się właśnie teraz. McNair przyjrzał mi się uważnie. — Czy ma pan na to jakiekolwiek dowody? Oprócz anegdotycznych opowieści, takich jak pani Claudii i pańskich przyjaciół? Nie umniejszam ich doświadczeń, ale będąc naukowcem, na pewno pan... — Oczywiście — znów zakaszlałem. — Oczywiście ma pan rację domagając się czegoś bardziej konkretnego. Ale jak dotąd wszystko jest dość tajemnicze. Dziwne wydarzenia. Napiłem się wina. — Mój przyjaciel w Atlancie się tym zajmuje. — Moja córka miała tego typu dziwne zdarzenie — odezwała się Amy. — Dostała szóstkę z testu z antropologii, a przysięga, że nie pamięta jak go pisała.

— Naprawdę? Wygląda pani zbyt młodo, by mieć córkę studiującą antropologię! — wyrwało mi się. — Dziękuję — Amy uśmiechnęła się. — Mam trzydzieści cztery lata. Mindy ma trzynaście i chodzi do klasy dla szczególnie uzdolnionych. — Cóż, bardzo się cieszę, że w jej programie znalazła się antropologia — powiedział McNair, rozpromieniony. — Czy przed tym zdarzeniem Mindy miała grypę albo kaszel? — zapytałem i oczywiście znów się rozkaszlałem. — Trudno mi powiedzieć — odparła Amy. — Od czasu tego ocieplenia w styczniu dzieci bez przerwy przewijały się przez gabinet lekarski... Zdałem sobie sprawę, że mam chyba gorączkę. Odsunąłem fotel i ruszyłem do wyjścia. W sali pachniało dobrymi trunkami, a ja potrzebowałem świeżego powietrza. — Chyba lepiej wrócę do domu — oznajmiłem — i położę się do łóżka. McNair odchrząknął i skinął współczująco głową. — Mnie chyba też trochę drapie w gardle — przyznał. Wymieniliśmy wizytówki. — Miło było pana poznać — wspaniały wykład — powiedziałem. — Panią też — zwróciłem się do Amy. — Dzięki za zorganizowanie tego spotkania — pożegnałem Claudię i wyszedłem od O’Neala, zanosząc się kaszlem do łez. Wziąłem kilka głębokich wdechów i zawołałem taksówkę. Kiedy dotarłem do domu Jenna rozmawiała przez telefon. Przyjrzałem się sobie w lustrze w przedpokoju — widok był okropny. Wziąłem leżący na półce magnetofon i zaniosłem go do sypialni. Dziś wieczorem usłyszałem mnóstwo interesujących rzeczy — pomysłów, teorii, możliwości. Nie chciałem tego zapomnieć. Wychrypiałem na taśmę wszystko co zapamiętałem. Prześmieszny sposób na życie. Obudziłem się następnego ranka spocony jak ruda mysz, z chłodną dłonią Jenny na czole. — Całkiem cię dopadło — powiedziała. — Masz tu trochę lemoniady, a potem zabieram cię do lekarza. — Wielka szkoda, że nie ma już wizyt domowych. Uniosłem głowę z wilgotnej, lepkiej poduszki. — Cóż, przynajmniej twoja pamięć długotrwała jest w porządku — skomentowała Jenna. — Wuj Eli powiedział mi, że nie ma ich już od lat siedemdziesiątych. — Ostatni był Marcus Welby — oznajmiłem. — Kto? — Taki telewizyjny lekarz z 1970 roku. Napiłem się trochę lemoniady. Zupełnie jakbym łykał tłuczone szkło — ponury dowód stanu mojego gardła. Jenna zawiozła mnie taksówką do doktora Steinbucka na wschodniej Siedemdziesiątej Ósmej. — Dobrze, że ubezpieczenie to pokrywa — zagderałem i bezskutecznie spróbowałem znaleźć wygodną pozycję na obitej wzorzystą wełną kanapie. — Policzy sobie fortunkę za oznajmienie: „Cóż, to najprawdopodobniej grypa, nie jestem pewien, to i tak bez znaczenia, proszę, oto recepta na Omnin, dla pewności, że nie przejdzie to w zapalenie płuc.” Zakaszlałem i dostałem dreszczy.

— Doktor D’Amato? — zawołała Nan, recepcjonistka, po oczekiwaniu, które wydało mi się trwać półtora miesiąca. Często zastanawiałem się, ilu pacjentów zmarło w oczekiwaniu na wizytę, siedząc w poczekalniach. Noo, może nie za często ale taka myśl przyszła mi parę razy do głowy. Już widziałem, jak przydzielają mi tego rodzaju sprawę... Rozebrałem się do pasa, jak mi kazano, i włożyłem ten żałosny kawał papierowego kaftana, który zawsze dostaję u lekarza. Znów rozkaszlałem się i rozdygotałem. W końcu pojawił się uśmiechnięty Steinbuck. — Phil, nie widywałem pana od dawna. Jak się pan czuje? — Nie najlepiej, bo inaczej by mnie tu nie było — odparłem i uśmiechnąłem się w odpowiedzi. — Cóż, zobaczmy co się dzieje — powiedział Steinbuck i zrobił mi szczegółowe badania — przytknął zimny koniec stetoskopu do mojej piersi, ostukał mi plecy, zajrzał do oczu i uszu. Cały rytuał. — Cóż — odezwał się w końcu — najprawdopodobniej to ta powszechna obecnie grypa. Nie ma całkowitej pewności, ale to właściwie bez znaczenia. Ważne, że ma pan czyste płuca i nie ma kłopotów z oddychaniem 1 co oznacza, że jeszcze nie rozwinęło się zapalenie płuc. A tego właśnie należy uniknąć. Potaknąłem. — Nie ma co kombinować — kontynuował. — Wie pan o tej nowej tajnej broni, antybiotyku o nazwie Omnin? Przepiszę go panu. Ponownie potaknąłem. — Czy słyszał pan o jakichkolwiek utratach pamięci związanych z tą grypą? Steinbuck podniósł wzrok znad receptariusza. — Nie. A dlaczego pan pyta? Czy miał pan jakieś kłopoty z pamięcią? Potrząsnąłem przecząco głową. — Jak na razie nie. A tak dla pewności zadałem sobie trud nagrania na taśmę wspomnień przed snem i pasowały idealnie do tego, co pamiętałem dziś rano. Przyjrzał mi się uważnie. — To dobrze — powiedział w końcu. — Ale dlaczego w ogóle obawiał się pan utraty pamięci? Opowiedziałem mu o Jennie, Duganie i Claudii. — Hmmmm... — mruknął Steinbuck. — Utratę pamięci zazwyczaj powoduje poważny stres, brak snu, przepracowanie — tego typu rzeczy... Proszę mnie powiadomić, jeśli pojawi się coś jeszcze, zwłaszcza w przypadku pani Jenny. Oderwał receptę i podał mi ją zamaszyście. — Omnin, raz dziennie przez pięć dni, dwie tabletki za pierwszym razem. Powinno to zabezpieczyć pana przed jakimikolwiek powikłaniami. Zerknąłem na receptę, podziękowałem i sięgnąłem po ubranie... — Jeszcze chwileczkę — powiedziałem. Steinbuck był już w połowie drogi do wyjścia. — Na recepcie podał pan datę dwudziestego szóstego — oznajmiłem, pokazując mu kwitek. — Czy to nie jest wczorajsza data? Potrząsnął głową, wyraźnie zaskoczony. — Nie... To dziś nie jest dwudziesty szósty?

— Róg York i wschodniej Osiemdziesiątej Piątej — rzuciła Jenna kierowcy taksówki, kiedy już wpakowała mnie do samochodu i usadowiła się sama. — Najpierw zabiorę cię do domu, a potem pójdę zrealizować receptę — wyjaśniła. — Całkiem doszedł do siebie — oznajmiłem. Przez całą drogę z gabinetu Steinbucka rozmawialiśmy o nim. — Lecz zauważyłem jego minę, kiedy po raz pierwszy powiedziałem mu, że napisał niewłaściwą datę — bez wątpienia doświadczył utraty pamięci. Zakszlałem. Bolało. — Daj spokój — odparła sceptycznie. — Ludzie cały czas popełniają takie błędy. Lekarze znani są z roztargnienia, tak samo jak profesorowie. — W tym tkwi coś więcej — nalegałem. — Widzę to lepiej, bo ty jesteś jedną z ofiar. Miałem przyjemność oglądać to dokładnie u więcej niż jednej osoby. Jenna zastanowiła się. — Cóż, muszę przyznać, że im więcej dni dzieli mnie od tego wydarzenia, tym mniej jestem pewna, co naprawdę zapomniałam... Trudno teraz odróżnić, co naprawdę pamiętam, a czego nie, oraz co według ciebie powinnam pamiętać... — Całkiem zrozumiałe — skomentowałem. — To zupełnie jakbyś budził się rano z przeświadczeniem, że w środku nocy odebrałeś telefon, ale nie masz pewności czy działo się to naprawdę, czy było tylko snem — myślała głośno Jenna. — Ja mam na to taki test: Czy wspomnienia stają się coraz wyraźniejsze z upływem dni? Jeśli coraz bardziej rozmyte, wówczas najprawdopodobniej był to sen — poinformowałem ją. Jenna skinęła głową — Dlatego właśnie nie rozumiem, dlaczego musisz dotrzeć do sedna tego zjawiska. Mamy tu do czynienia z bardzo niejednoznaczną rzeczą — wspomnieniami. Powiedzmy, że naprawdę coś się dzieje — pojawiają się drobne luki w pamięci i a tego typu rzeczy wydarzają się bez przerwy. Jak możesz coś takiego prześledzić? Nikt tak naprawdę nie będzie zdawał sobie z tego sprawy. — Niektóre luki były tak niewielkie... — znów się rozkaszlałem. Bardziej denerwujące niż ból było uporczywe kończenie wszystkich wypowiadanych przeze mnie zdań kaszlem. Jenna wzięła mnie za rękę. — Antybiotyk powinien sobie z tym poradzić. Szkoda, że tak uparcie odmawiałeś wzięcia Robitussinu. — Nie cierpię środków objawowych, wolę mieć świadomość rozwoju symptomów... W każdym razie Steinbuck twierdzi, że nic mu nie dolegało w ciągu ostatnich kilku tygodni — zapewnił mnie, że nie nabawił się tego kaszlu. Jeśli mówi prawdą, oznacza to, że coś innego powoduje zaniki pamięci. Skrzywiłem się, kiedy taksówka ostro wzięła zakręt. Bolały mnie wszystkie mięśnie. — Skoncentrujmy się na twoim powrocie do zdrowia — zakończyła Jenna. Następnego ranka czułem się gorzej — pulsujący ból głowy, rozpalone gardło — pociłem się i miałem dreszcze. Kaszel też. — Co byś powiedział na dawkę Tylenolu dla zbicia gorączki... — zaczęła Jenna. — Nie, wcale nie jest taka wysoka. Tylko trzydzieści osiem i trzy. — Ale po co cierpieć? Zacząłem odpowiadać, ale gardło bolało mnie za mocno, żebym był w stanie mówić.

— Okay, wiem, chcesz sprawdzić, jak się to potoczy przy jak najmniejszym wpływie leków — odpowiedziała za mnie Jenna. Skinąłem głową i opuściłem ją na poduszkę. — Antybiotyki powinny zacząć działać jeszcze dzisiaj albo jutro — oznajmiła. — Tym się pocieszam. Na wpół budziłem się i znów zasypiałem. Słyszałem jakąś muzykę na zewnątrz... może jakiś stary rock’n’roll, może coś jeszcze wcześniejszego... „Siądę zaraz i napiszę sobie list”... Przyszedł mi do głowy Sokrates... nie lubił pisma, jak twierdził McNair... Kto wymyślił pismo? Może starożytni Fenicjanie... Nie, oni wynaleźli alfabet... Przedtem były hieroglify, ale McNair powiedział, że Sokrates nie lubił alfabetu... Dlaczego Fenicjanie go wynaleźli? Pływałem we własnym pocie... Może Jenna miała rację proponując Tylenol? Znów zasnąłem... Następnego ranka zadzwonił telefon... a może mi się to tylko śniło... McNair znów mówił... o Lindisfarne, zapominaniu, Dariuszu Mortonie, alfabecie, żeglarzach, Fenicjanach, Julianie Jaynesie, Marshallu McLuhanie... Zadawałem pytania... Może powinienem zapisać to wszystko. Ale znów zasnąłem... Czy sen o spaniu daje podwójny wypoczynek? Potrzebowałem go, ile się tylko da... Ponownie się obudziłem. Był chyba późny poranek. — Czuję się dużo lepiej — zawołałem do Jenny. Weszła do sypialni i uśmiechnęła się do mnie. — Dokładnie według rozkładu jazdy. Chcesz śniadanie? Minęło południe. Skinąłem głową. — Połączyć cię z McNairem? Powiedziałeś, że masz do niego jeszcze kilka pytań, więc powinnam ci przypomnieć, żebyś się z nim skontaktował, kiedy poczujesz się lepiej. Naciągnąłem koszulkę polo i popatrzyłem na nią. Dobrze było móc się poruszać bez protestu wszystkich nerwów, ale... — Pamiętasz McNaira? — zapytała z niepokojem. — Pamiętam go — odparłem. — Jego pamiętam. Ale nie mogę sobie przypomnieć prośby do ciebie, żebyś przypomniała mi o skontaktowaniu się z nim. Kiedy to zrobiłem? — Wczoraj — odpowiedziała. — Wczoraj po południu, po rozmowie telefonicznej z nim. Wciąż jeszcze miałeś gorączkę, ale najwyraźniej rozmowa dobrze ci poszła — pamiętasz to? Potrząsnąłem przecząco głową. — Niech to szlag. Zaraz do niego zadzwonię. Skończyłem się ubierać i wydłubałem jego wizytówką z portfela. Jenna przyniosła mi telefon. Wybrałem numer z wizytówki — z wyglądu był do jego gabinetu w UGLA. — Gabinet profesora McNaira — odezwał się kobiecy głos. — Dzień dobry, tu Phil D’Amato, chciałbym rozmawiać z profesorem McNairem. Wczoraj po południu odbyliśmy rozmowę telefoniczną... — Wczoraj wzięłam dzień opieki nad dzieckiem — odparła. — A właśnie przed chwilą zadzwoniła żona profesora — rozłożył się na tę grypę. Najprawdopodobniej nie będzie go w pracy do końca tygodnia. Trzy

Pięć dni później siedziałem w samolocie do Los Angeles, wyleciałem, kiedy tylko McNair wydobrzał na tyle, żeby się ze mną spotkać, a ja na tyle, żeby wsiąść do samolotu. Na szczęście obie te okoliczności zgrały się w czasie. W całym tym zamieszaniu nie było żadnych innych szczęśliwych zbiegów okoliczności. Nie pamiętałem absolutnie nic z rozmowy z McNairem, której Jenna była całkowicie pewna. Kiedy w końcu dopadłem go telefonicznie, powiedział, że z grubsza ją pamięta, ale atak grypy spowodował zatarcie się wspomnień z kilku dni przed chorobą. Nie był to taki zanik pamięci jak Claudii czy mój. Zwyczajne mgliste wspomnienia, jakie ma wielu ludzi chorych czy na progu choroby. Obolała głowa i załzawione oczy nigdy nie służyły porządnemu zapamiętywaniu wydarzeń. Lecz biorąc pod uwagę, jakim zagrożonym gatunkiem stawały się teraz wspomnienia, każda ich utrata miała znaczenie, zwłaszcza tych, wśród których mogły się znajdować wskazówki dotyczące przyczyn tych poważniejszych zaników. Nieprawdopodobne, ale samolot wylądował dwadzieścia minut przed czasem. Poprosiłem taksówkarza, żeby wysadził mnie kilka kwartałów od domu McNaira na Bulwarze Zachodzącego Słońca, na skraju kampusu UCLA. Wykorzystałem wolny czas, by przyjrzeć się krajobrazowi — w tych okolicach wędrówka ulicą przypominała spacer po nowojorskim ogrodzie botanicznym. Spostrzegłem dużego, tropikalnego owada pożywiającego się z kwiatu pomarańczy. Przyjrzałem się bliżej drgającemu stworzeniu, zawieszonemu we wspaniałym powietrzu tuż przed płatkami. Okazało się, że to malutki koliber, pięknie, niebieskozielono ubarwiony. Nigdy nie widziałem takiego na własne oczy, poza wolierą... Nawet w znaku z nazwą ulicy SUNSET BOULEVARD była magia. Gloria Swanson, Carol Burnett, Harveu Korman, Erich von Stroeheim... Jak brzmiały te słowa? „Jestem gotów do ujęcia, panie DeMille!”. Zapukałem do drzwi McNaira. Otworzyła mi z uśmiechem atrakcyjna blondynka w luźnych, płóciennych szortach i sportowym staniku. — Phil D’Amato? Jestem Rhonda, żona Robbiego, on jest w solarium. Wyglądała na kobietę przed trzydziestką, mniej więcej dwadzieścia lat młodszą niż McNair. Zaprowadziła mnie do męża. Rzeczywiście pomieszczenie było pełne słońca, ozdabiały je różnej wielkości palmy i kępy liści. McNair na wpół leżał w fotelu. Kiedy wszedłem, zaczął się podnosić. — Nie, proszę nie wstawać — powiedziałem i poparłem to gestem. — Dziękuję, że zgodził się pan mnie przyjąć. Wyglądał nie najlepiej — gorzej niż się spodziewałem. Wciąż był poważnie chory. Zakaszlał i odważnie się uśmiechnął. — Najwyraźniej mamy pewne wspólne zainteresowania — powiedział. Rhonda wskazała mi wiklinowy fotel pełen poduszek. — Podać panu coś do picia, Phil? - — Ehm, tak, proszę, sok pomarańczowy. — Jasne — powiedziała i wyszła. Odwróciłem się do McNaira. — Widzę, że wciąż walczy pan z grypą — mogę przyjść jutro. — Wydaje mi się, że zaczynam dochodzić do siebie — po pięciu paskudnych dniach — odparł. — Wyglądam gorzej, niż się czuję. — Co pan na to bierze? — spytałem. — Niewiele — powiedział. — Tylko witaminę C, cynk, czosnek — lubię naturalne leki.

— Świetne, jeśli działają — skomentowałem. Przynajmniej nie wyglądał gorzej niż ja, może nawet trochę lepiej. — Rozumiem, że namówił pan swój Departament na wizytę u mnie — zapytał i odchrząknął. — Przypuszczam, że łatwiej wyszarpać pieniądze od policji niż z uniwersytetu. Zaśmiał się, zakaszlał i napił się z wysokiej szklanki pełnej mrożonej herbaty. Po szkle spływały krople kondensacji. — Miasto nie życzy sobie, żeby jakaś tajemnicza plaga gryzła je w tyłek — wyjaśniłem. — Zagrożenia z kilku ostatnich lat w zupełności wystarczą. McNair skinął głową i napił się jeszcze trochę. Przyjrzałem się mu. — Cały kłopot w tym, że nie bardzo wiem jak zacząć — wyznałem. — Prawdopodobnie powiedział mi pan coś bardzo ważnego w czasie rozmowy, której nie pamiętam. McNair odpowiedział mi spojrzeniem. Rhonda przyszła z moim sokiem. — Bardzo proszę, Phil. — Dzięki. Pociągnąłem łyczek, był znakomity. Otoczyła McNaira ramieniem i pocałowała go w policzek. Niesamowita para, dzień i noc. — Chyba pamiętam większość naszej rozmowy — powiedział profesor. — Dotyczyła głównie alfabetu. — Tak? — zachęciłem go. Rhonda pocałowała go ponownie, uśmiechnęła się do pnie i wyszła z pokoju. — Mówiliśmy o jego historii, jego powstaniu — kontynuował. — Dlaczego sądziłem, że to istotne? — Ach, to proste. Ponieważ większość ludzi uważa, że alfabet wymyślili Fenicjanie jako pomoc w zapamiętywaniu — skrótowe, slangowe uproszczenie systemu hieroglifów — przede wszystkim, by zapanować nad ich rozlicznymi transakcjami zamorskimi. — Posuwamy się troszkę za szybko dla mnie — nie bardzo wiem, co pan rozumie pod pojęciem slangowego uproszczenia hieroglifów. Ten facet myślał w cudowny sposób, jego wypowiedzi brzmiały niemal jak poezja, ale trudno było wyłapać precyzyjne znaczenia. — Och, przepraszam — zreflektował się McNair i łyknął odrobinę herbaty. — To rzecz podstawowa dla wszystkich historyków środków przekazu i antropologów. W owych czasach w świecie pisma panował egipski system hieroglifów. Lecz sprawiał on trudności zarówno w nauce, jak i w użyciu — dla każdego zapisywanego słowa trzeba było opanować osobny, mały rysunek lub kombinację rysunków i znaczków. — Podobnie jak w dzisiejszym piśmie chińskim? — Właśnie — potwierdził McNair. — Z kolei alfabet zapewnia o wiele szybszy zapis, jest bardziej elastyczny, bardziej użyteczny — dwadzieścia sześć liter, z których żadna nie przypomina niczego konkretnego, więc można nadać jej dowolne znaczenie. Trzeba tylko je zrekombinować — coś jak DNA, prawda? Wcale nie przypomina organizmu, którego powstaniem steruje za pośrednictwem białek. To pańska działka, nieprawdaż? Uśmiechnąłem się. — W moim przypadku DNA zazwyczaj oznacza śmierć, nie życie. — W każdym razie — kontynuował McNair — specjaliści twierdzą że alfabet wymyślili Fenicjanie dla notowania wszystkich ich handlowych powiązań. — Fascynujące — powiedziałem, choć nadal nie bardzo wiedziałem jaki to ma związek z obecnymi zanikami pamięci. — Jak rozległe były te ich, ehm, handlowe powiązania? Czy gdzieś

spotkali się z kłopotami, które wpłynęły na osłabienie ich pamięci i dlatego wymyślili alfabet? — Dobre pytanie — odparł McNair. — Zadał mi je pan przez telefon w zeszłym tygodniu. Odpowiedziałem: „nic mi o tym nie wiadomo”. To znaczy nie wiem, czy Fenicjan dotknęły jakieś plagi. Mogę tego poszukać. Ale jak daleko wyprawiali się na swoich statkach, kupując, sprzedając i robiąc wszelakie interesy? Cóż, Morze Śródziemne było dla nich jeziorem, a na północ docierali aż do Anglii. Niektórzy uważają, że dopłynęli nawet na drugą stronę Atlantyku, na wschodnie wybrzeże Ameryki. Weszła Rhonda. — Przepraszam, że przerywam — powiedziała i zwróciła się do męża. — przyszła Samantha z pracą magisterską — mówi, że chciałeś z nią chwile porozmawiać, kiedy się pojawi. McNair skinął głową. Rhonda zwróciła się do mnie. — Zawsze domaga się osobistego przyjęcia prac swoich studentów — wyjaśniła. — Samantha jest jedną z jego najlepszych uczennic. McNair zaczął się podnosić, pomogłem mu. — Widzi pan? Czuję się lepiej, niż wyglądam — powiedział do mnie i wyszedł z pokoju. Szedł nieco chwiejnie, opierając się na Rhondzie, ale nie groził mu upadek. Potrząsnąłem głową w podziwie. Zawsze miło spotkać kogoś równie upartego. Przyjrzałem się najbliższej ścianie z dwiema półkami z pięknego dębu, zapchanymi znakomitymi tytułami. Podszedłem i wyciągnąłem jedną z książek: „Kres podwójnego umysłu początkiem świadomości” Juliana Jaynesa. Gdzie ja wcześniej słyszałem to nazwisko? Tom miał piękną okładkę — czarne litery tytułu na białym tle. Cóż za tytuł... — Naprawdę otwierająca oczy pozycja, prawda? Nie słyszałem McNaira wracającego do pokoju. Zaczytałem się na dobre piętnaście minut. — Fakt — przyznałem. — Co więc pan sądzi na temat teorii, że za czasów Homera ludzie nie byli w pełni świadomi — nie mieli takiego poczucia swojego „ja”, jakie obecnie wszyscy przyjmujemy za coś oczywistego, jako część naszego człowieczeństwa — a pismo, alfabet, w jakiś sposób to zmieniło? — zapytał McNair, ostrożnie sadowiąc się w fotelu. — Bardzo odważna — powiedziałem. — Mogę uznać, że kiedyś w historii naszego gatunku nie dysponowaliśmy pełną świadomością — byliśmy bardziej jak, nie wiem, szympansy, czy inne człekokształtne. Ale spodziewałbym się, że ten stan umysłu — czy jego brak — występował na długo przed Homerem. Nie dostrzegam też, jak proces czytania mógłby to zmienić i spowodować powstanie... pełnej świadomości. — Jaynes uważa, że czytanie i pisanie wyciszyły wewnętrzne głosy — komunikację pomiędzy dwiema połówkami mózgu — wyjaśnił McNair. — W wyniku czego powstała nasza zjednoczona świadomość. — Czy pismo mogło być aż tak ważne? — Och, wątpię — rzekł McNair. — Nie wspominając już o tym, jak trudno jest pojąć, w jaki sposób pismo — czy też alfabet — mogły zostać wymyślone po raz pierwszy przez ludzi nie dysponujących naszym poziomem samoświadomości. Skinąłem głową. — Lecz zakładając — kontynuował McNair — że Jaynes mógłby mieć rację przynajmniej w pierwszej części swojej teorii — choć może źle ją umiejscowił w czasie — co pan uznałby za element przekształcający podwójny umysł we w pełni świadomy?

Zastanowiłem się. — Coś materialnego, nie wiem — coś w rodzaju potężnego naturalnego promieniowania, może nowy rodzaj pożywienia, może wirus... — Wirus — powtórzył McNair. — Czyli sądzi pan, że to choroba w jakiś sposób uczyniła nas świadomymi, a teraz powoduje zaniki pamięci? Rozkaszlał się, wyraźnie grało mu w płucach. Rhonda pospieszyła z sąsiedniego pokoju z inhalatorem. Pomogłem jej założyć mu go na twarz. Wracał do siebie. Wtedy odezwała się moja komórka. Dzwoniła Jenna. — Mają podejrzanego w sprawie Riverside. Zeszłej nocy doszło do próby zabójstwa. Ofiara uszła z życiem i Dugan twierdzi, że właśnie zatrzymali kogoś odpowiadającego jej opisowi. Mówi, że ma to związek z tamtym uduszeniem. Domagają się twojego natychmiastowego powrotu do Nowego Jorku — dziś wieczorem. Ed Monti czekał na mnie na lotnisku Kennedy’ego. Moje myśli wciąż krążyły wokół zaników pamięci, lecz teraz musiałem przynajmniej częściowo odłożyć ten problem na bok i zająć się bardziej prozaicznymi zagadkami związanymi z morderstwem. Wszechstronność — duch naszych czasów. Uścisnąłem Edowi dłoń. — Czyli teraz możemy już wykreślić wątek lesbijskiej kochanki? — spytałem. — Kochanka; ale może nie lesbijka — odparł Ed. — Podejrzewacie kobietę? Ed skinął głową. — A ofiara widziała ją z bliska. Szczegóły podał mi w taksówce po drodze do One Police Plaża na Manhattanie. Carol Mischosky mieszkała przy Alei East End, o kwartał od ulicy Riverside Drive i parku, w którym zamordowano Murphy. Miała dwadzieścia trzy lata, była blondynką, bardzo przypominającą poprzednią ofiarę. Wczoraj wieczorem, około dziewiętnastej szła w kierunku swojego domu, mając ręce zajęte zakupami, które przed chwilą zrobiła na Broadwayu, o kwartał na wschód od West End. Miała wrażenie, że ktoś za nią idzie. Wiadomo, że to poczucie wynika z rzeczywistego, choć podświadomego zauważenia obserwatora. Mischosky powiedziała, że kiedy weszła na podwórko swojego budynku, to wrażenie stało się silniejsze, wręcz obezwładniające. Odwróciła się gwałtownie i znalazła się oko w oko z kobietą, która przeprosiła, że ją przestraszyła i zapytała jak dojść do najbliższego kina. Uspokojona Mischosky powiedziała kobiecie jak tam trafić i odwróciła się, by wejść do domu — wtedy nagle poczuła szorstką taśmę zaciśniętą na szyi, blokującą jej oddech. Upuściła zakupy i zaczęła walczyć. Kręciło się jej już w głowie, gdy osunęła się na ziemię. — Była już pewna, że umiera — powiedział Ed. Lecz jak przez mgłę spostrzegła leżącą obok rolkę aluminiowej folii Reynoldsa. Schwyciła ją i dźgnęła w stronę, gdzie — jak przypuszczała — znajdował się brzuch napastnika. Morderca krzyknął i puścił ją. Dziewczyna odwróciła się, ale bandyty już nie było. — Czy Mischosky jest stuprocentowo pewna, że napadła ją ta kobieta, która ją przestraszyła, i której odpowiedziała na pytanie o kino? — Twierdzi, że tak — w trakcie szamotaniny przez moment widziała niedoszłą dusicielkę — odparł Ed. — Lecz to oczywiście marny ślad. Jest pewna, że zaatakowała ją kobieta, po okrzyku na cios rolką folii. Podała też szczegółowy opis kobiety, która ją przestraszyła — Mischosky studiuje wieczorowo sztukę w Instytucie Technologii Mody — mówiłem ci to już? Można więc założyć, że ma dobre oko do detali. Mniej więcej dwie godziny później patrol

zauważył kobietę odpowiadającą opisowi, wzięli ją na przesłuchanie. Nie ma alibi. Przyznaje, że znajdowała się w tej okolicy, myślała o wybraniu się do kina i pytała ze dwie osoby o drogę. — Jednak nie była w kinie? — spytałem. — Ona... Ed zastukał w szybę oddzielającą nas od przednich siedzeń, by zwrócić uwagę kierowcy. — Czy mógłby pan następnym razem, gdy podjedziemy do skrzyżowania na żółtym świetle, spróbować przejechać je a nie zatrzymywać się? Raczej się nam spieszy. — Bezpieczeństwo. Ważniejsze niż prędkość — odparł kierowca z silnym akcentem pakistańskim czy hinduskim. Ed odwrócił się do mnie i przewrócił oczami. — Podejrzana twierdzi, że nie była w kinie — pogoda była zbyt ładna i ostatecznie postanowiła pospacerować. — Wczoraj wieczorem było tu ładnie? — na pewno nie tak jak w Kalifornii, pomyślałem. — O tak, jak na tę porę roku wieczór był uroczy, niemal rajski — potwierdził Ed. — Ktoś sprawdził, czy podejrzana nie ma na brzuchu zadrapań albo siniaków? — zapytałem. — Jest czysta — odparł Ed. — Oczywiście nie wiemy, jak silny był cios Mischosky. Skinąłem głową. — Poza tym obecność lub nie śladów zależy też od jej ubrania — ile warstw, jak luźnych. Chociaż skoro było ciepło, prawdopodobnie nie powinna mieć na sobie niczego cięższego. Taksówka podjechała do One Police Plaża. — Mniej więcej za pół godziny biorą Mischosky na konfrontację — Ed zerknął na zegarek. — Dugan powiedział, że dla odświeżenia się możesz użyć łazienki przy jego gabinecie. — Okay — zgodziłem się. — Sprawa wygląda dość czysto — na pewno nie gorzej niż te kłopoty z opisami, jakie mamy zazwyczaj w przypadku prawdziwych seryjnych. Jak sądzisz, dlaczego ściągnęli mnie tu z Kalifornii? — Z zazdrości? — zapytał ze śmiechem Ed. Popatrzyłem na niego. — No dobrze, mam lepsze wyjaśnienie: są trochę zaniepokojeni tymi kłopotami z pamięcią. Ty jesteś miejscowym ekspertem od tego. Chcą się upewnić, że nie pojawią się ponownie i nie spaskudzą obecnej sprawy — zakładając, że tym razem zauważymy pierwsze oznaki i zdołamy zrobić coś, by nie dopuścić do katastrofy. Półtorej godziny później wszystko było gotowe do konfrontacji. Brało w niej udział pięć kobiet, w wieku dwadzieścia pięć — trzydzieści lat. Wśród nich znajdowały się Claudia Gonzales i trzy inne policjantki. Piątą była podejrzana — Sharalee Borland, brunetka, także pod trzydziestkę. Nigdy nie notowana. Wszedł Dugan z prokurator okręgu Tomahawk oraz kilkoma detektywami, którzy pracowali nad tą sprawą. — Hallo, Elaine — uśmiechnąłem się do niej i do Dugana. Skinęła głową. — Dziękuję za tak szybkie przybycie — rzekł Dugan do mnie. — Komisarz polecił mi szczególnie uważnie zająć się tą sprawą. Nikt nie lubi napadów na studentki — bardzo psują reputację miasta. O tym, czego dowiedziałeś się w Kalifornii, pogadamy później. — Jasne — zgodziłem się. — Możemy zaczynać? — spytała Elaine. — Czekamy na prawnika pani Borland — zaczął Dugan dokładnie w chwili, gdy mniej

więcej czterdziestoletni mężczyzna wszedł do pokoju. — Albert Everett, adwokat obrony — oznajmił w wystudiowany sposób. Był jednym z najlepszych obrońców w mieście. — Miło widzieć, że pani Borland jest tak dobrze reprezentowana — odezwała się Elaine sucho, ale zdołała uśmiechnąć się do nowo przybyłego. — Jej ojciec jest znakomitym adwokatem zajmującym się prawami autorskimi — odparł Everett. — Przyjaźnimy się od lat. — Nie wiedziałam o tym — przyznała Elaine. — Ale to bez znaczenia — ciągnął adwokat. — Nie zrobiła tego, nawet najgorszy obrońca na świecie wyciągnąłby ją z tego. — Oczywiście — ucięła Elaine. — Proszę wprowadzić panią Mischosky — poleciła jednemu z detektywów. Carol Mischosky dołączyła do nas w minutę później. Bardzo przypominała Jillian Murphy — bardzo niepokojące spostrzeżenie, bo tamtą dziewczynę widziałem tylko martwą, leżącą na stole sekcyjnym Eda. Detektyw szczegółowo wyjaśniał procedurę konfrontacji pani Mischosky — jak ma się zastanowić, upewnić się na sto procent, tak jak to pokazują w telewizji... Kurtyna podniosła się, ukazując pięć kobiet stojących za weneckim lustrem. Mischosky bardzo uważnie przyjrzała się wszystkim. — To ona! — powiedziała. — To ona próbowała mnie udusić! — Co najmniej jeden stojący koło mnie detektyw syknął mimowolnie. Palec wyciągniętej ręki pani Mischosky wskazywał Claudię Gonzales. — Prawdopodobnie widziała ją przez chwilę na posterunku wczoraj wieczorem — powiedziała Elaine. Siedziała w biurze Dugana, razem z nim, Edem i ze mną. Przyszliśmy tu na podzwonne dla konfrontacji, która zaprowadziła donikąd. Gonzales była tam przez część wieczoru — przyznał Dugan zmęczonym głosem. — Nie wiadomo czy się spotkały. Starł coś chusteczką z blatu swojego biurka z drewna wiśniowego. — Wystarczył jeden rzut oka — powiedziałem. — Jeśli nie była pewna albo zapomniała przebieg napaści, tylko twarz Gonzales wydawałaby się znajoma. A Mischosky naprawdę się pogubiła, teraz twierdziła, że pamięta coraz mniej z napadu, nie może być pewna, czy przypomina sobie rzeczywisty przebieg wydarzeń, czy też to, co ludzie dookoła niej powtarzali. Jak dobrze to znałem... — Ale wczoraj wieczorem była absolutnie pewna — nalegał Dugan. — Co się do cholery stało, ktoś ją nastraszył? — Nie — zaprzeczyłem. — To nie wygląda na mafię. — Tego typu amnezja często wywoływana jest traumatycznymi przeżyciami — wtrącił Ed. — Niestety, tak twierdzą wszystkie podręczniki. — Uważasz, że te pamięciowe kłopoty spowodował szok wywołany atakiem czy też to ta twoja polka z amnezjami, którą badasz? — zapytał mnie Dugan. — Cholera, miałem przeczucie, że się coś takiego wydarzy, dlatego ściągnąłem cię z Kalifornii. — Pytałem ją, czy chorowała — odparłem. — Powiedziała, że była ostatnio trochę przeziębiona, ale to nic poważnego. — Czyli łapiemy Borland w godzinę po próbie przestępstwa na podstawie idealnej zgodności z opisem podanym przez ofiarę — odezwała się w końcu Elaine, z coraz większym

zniecierpliwieniem słuchająca naszego seminarium o pamięci — a ona sobie ot tak wychodzi. Obciągnęła prostą, beżową marynarkę kostiumu i potrząsnęła głową. Artykuł, który kilka dni później ukazał się w Wall Street Journal, zatytułowany: „Lekarze na wszelki wypadek zażywają antybiotyki”, spowodował, że zacząłem patrzeć na sprawę zaników pamięci pod trochę innym kątem. Cytowani w artykule niezidentyfikowani przedstawiciele świata medycznego wyrażali obawę, że lekarze prewencyjnie używający antybiotyków mogą zaostrzać problem odporności bakterii na te leki poprzez zwiększenie kontaktu mikroorganizmów z tymi środkami. „Niektórzy zaczynają już na studiach” — Wyjaśniał artykuł, ale — „...nie ma żadnych danych statystycznych, ilu lekarzy kontynuuje przyjmowanie silnych antybiotyków jeszcze przed pojawieniem się jakichkolwiek objawów, jako zabezpieczenie przed zachorowaniem.” Osunąłem się na oparcie fotela, położyłem nogi na blacie i zacząłem się zastanawiać, czy Steinbuck, mój lekarz, należał do tych, którzy sami się leczą. Najwyraźniej nie przechodził kaszlu, ale byłem niemal całkowicie pewien, że doświadczył zanim pamięci. Mogłem zadzwonić do niego i spytać, ale kto wie, czy powiedziałby mi prawdę. Okay, odłóżmy Steinbucka na chwilę na bok. Dugan kaszlał, wziął leki, miał lukę w pamięci. Tak samo Jenna, Claudia i ja. Ale McNair, którego choroba miała ciężki przebieg, jak dotąd nie miał kłopotów ze wspomnieniami. A nienawidził antybiotyków. A co z Carol Mischosky? Nie czuła się ostatnio najlepiej, przyznała. Czy mogła mieć w sobie trochę z hipochondryczki i zaaplikowała sobie Omnin, zanim zachorowała? Nietrudno dostać receptę od lekarza, może jej znajomemu przepisano Omnin, ale go nie wykorzystał, a może ktoś z jej rodziny jest farmaceutą... Mnóstwo możliwości. Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do niej, — O nie — odparła. — Nienawidzę antybiotyków, dostaję od nich pokrzywki. Nigdy ich nie biorę, o ile nie czuję się tak, jakbym zaraz miała umrzeć. Cholera, wierzyłem jej. Dlaczego miałaby kłamać na taki temat? Odłożyłem słuchawkę i zacząłem grzebać w notatkach. Wydawało mi się, że jestem na tropie — Omnin, lek a nie choroba jako przyczyna zaników pamięci. ecz Carol miała kłopoty z pamięcią, a nie przyjmowała Omninu. Nie miałem też żadnych dowodów dotyczących doktora Steinbucka. Westchnąłem. Wykreślić antybiotyk z listy, a przynajmniej opatrzyć go kilkoma znakami zapytania. Ludzie, ich zachowania i objawy nie pasowały do tego. Ale co w ogóle do czegokolwiek pasowało, przy tej podstępnej amnezji, która teraz poważnie utrudniała pracę policji i kto wie, ile relacji międzyludzkich? Pojedynczy promień przedwieczornego słońca oświetlał pyłki kurzu wiszące w powietrzu pomiędzy oknem mojego gabinetu a biurkiem. Kończył się tuż przed moją twarzą. W tej chwili wciąż nie miałem zielonego pojęcia, co się dzieje. Cztery W weekend pojechałem do Cape Cod zobaczyć się z Andym Weinbergiem, który

przebywał w posiadłości Ocean Edge w Brewster nad zatoką, uczestnicząc w konferencji. Jej tytuł brzmiał: „Zabójcze epidemie w nowym tysiącleciu; na ile są prawdopodobne?” Nie wymyśliłbym ważniejszego tematu. Jednak moje myśli krążyły wokół mniejszych problemów. Piasek był trochę za zimny jak na mój gust, ale tego kwietniowego dnia słońce przygrzewało, więc zdjąłem buty, podwinąłem nogawki dżinsów i ruszyłem boso po plaży. Andy nie był tak odważny i szedł w tenisówkach. Ja swoje związałem sznurowadłami i zawiesiłem na szyi, na wypadek gdyby stopy zdrętwiały mi z zimna. — Grypa odchodzi wraz zimą, jak zawsze — powiedział Andy, patrząc na morze, które właśnie się cofało, jak zima. — Prawie żałuję, że tak się dzieje — przyznałem — bo mielibyśmy więcej czasu na badanie tego zjawiska z ostatnich kilku miesięcy. — Cóż, takie właśnie są epidemie — skomentował Andy. — Przychodzą i odchodzą według własnego widzimisię. — Czy to znaczy, że tegoroczny kaszel i grypa zostały zaliczone do epidemii? — zapytałem. Andy wzruszył ramionami. — To tylko nazwa — czysta semantyka. Lecz liczba zachorowań i zwolnień z pracy robi wrażenie. Wciąż jeszcze nie mamy pewności, czy był to jeden wirus, dwa czy więcej. Zatrzymał się przy niewielkiej kępie jasnozielonej trawy morskiej2. — Zadziwiająco dobrze toleruje różne środowiska — powiedział i dotknął jednego z mokrych liści palcem. Zrobiłem to samo. Był śliski, miał krawędź ostrą jak brzytwa, odrobina nieuwagi i można się zaciąć. — Od dziecka uwielbiałem tę roślinę — ciągnął Andy. — Dwa razy na dobę znajduje się całkowicie pod wodą, w trakcie przypływu. Dwa razy na dobę jest jak teraz, na powietrzu. A cały czas prosperuje znakomicie. Skinąłem głową. — Ale ta kępka jest niewielka. Miała z grubsza kształt kwadratu, o boku około trzech metrów. Nie widziałem na plaży żadnych innych. Nie dostrzegałem też, jaki ma ona związek z kaszlem i zanikami pamięci, ale Andy czasami lubił okrężną drogą dochodzić do sedna sprawy, z zupełnie niespodziewanego kierunku. A ta trawa była wprost czarująca w swej cichej zuchwałości, rosnąc sobie, ot tak, jasnozielona, na samym środku na wpół zatopionego wybrzeża. — Pod spodem jest potężna sieć korzeni — powiedział Andy. — Zależnie od układu przypływów, burz przesuwających piasek, ogólnych warunków pogodowych, wyrasta z niej mniej lub więcej liści. Są lata, kiedy prawie w ogóle nie ma trawy. A w następnym sezonie jest jej cztery razy więcej niż teraz. W niektórych częściach wybrzeża jej kępy ciągną się całymi milami. Ale korzenie są tutaj, pod powierzchnią, zawsze, o ile warunki w jakimś miejscu nie zrobią się na tyle złe, że nawet one zginą. Bardzo to przypomina stosunki wirusów z gospodarzem — człowiekiem. Zawsze są, zawsze w ukryciu i czasem jest ich więcej niż trzeba. Ach, tu tkwi związek. — Cokolwiek wywoływało ten kaszel w tym roku, najprawdopodobniej pętało się wokół nas od lat — kontynuował. — Może wieków lub nawet tysiącleci. Im lepiej poznajemy te mikroorganizmy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nie są niczym nowym. — Tak, ale objawy są odmienne — skomentowałem. — Naprawdę? Właśnie to musisz sprawdzić. CDC3 po prostu nie jest zainteresowane,