29tk

  • Dokumenty73
  • Odsłony7 748
  • Obserwuję1
  • Rozmiar dokumentów160.3 MB
  • Ilość pobrań4 669

Powrot - Michal Golkowski

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Powrot - Michal Golkowski.pdf

29tk EBooki
Użytkownik 29tk wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 95 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 286 stron)

COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2018 WYDANIE I ISBN ISBN 978-83-7964-321-9 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta ILUSTRACJE NA OKŁADCE Ivan Khivrenko PROJEKT OKŁADKI Dark Crayon, black gear Paweł Zaręba ILUSTRACJE Szymon Radomski REDAKCJA Ewa Białołęcka KOREKTA Magdalena Byrska, Agnieszka Pawlikowska SKŁAD ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKI „Grafficon” Konrad Kućmiński SPRZEDAŻ INTERNETOWA \ ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 7212519 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 5242519 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna Stalker Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Epilog Książki Michała Gołkowskiego

Okładka

Człowiek z Zony może wyjść, ale Zona z człowieka - nigdy. Michał Gołkowski - Ołowiany świt Michał Gołkowski - Drugi Brzeg Michał Gołkowski - Droga donikąd Michał Gołkowski - Sztywny Wiktor Noczkin - Ślepa plama Wiktor Noczkin - Czerep mutanta Wiktor Noczkin - Łańcuch pokarmowy Krzysztof Haladyn - Na skraju Strefy - tom 1 Krzysztof Haladyn - Na skraju Strefy - tom 2 Sławomir Nieściur - Wedle zasług Sławomir Nieściur - Ostatniego zeżrą psy Joanna Kanicka - Bagno szaleńców

Słyszę, jak Ona mnie wzywa. Stoję przy oknie, patrząc w styczniową noc. Po tej stronie szyby jest ciepło i spokojnie. Panuje idealny bezruch; zegar w salonie tyka miarowo, odmierzając minuty pierwszej nocy nowego roku. Podłoga oddaje zgromadzoną przez cały dzień temperaturę, dobrze zaizolowane ściany domu nie przepuszczają nawet jednego podmuchu lodowatego wichru. Tam, na zewnątrz, panuje ziąb. Po ulicach hula wiatr, niosący porywami śnieg, oblepiający śpiące pod białym całunem samochody i zamieniający nawierzchnię dróg w lodowisko. Pomarańczowy w świetle sodowych lamp tuman kłębi się i przelewa, i wiruje. Temperatura miała spaść do minus dwudziestu siedmiu; nikt nie chciałby znaleźć się na dworze w taką noc. A mimo to wiem, czuję, że moje miejsce jest właśnie TAM. - Nie możesz spać, Misz? Ciepłe ręce spływają mi na ramiona, otulają czułym uściskiem. Jej policzek przysuwa się do mojego. Gorące, pełne wargi muskają policzek. Pachnie ostatnią nutą perfum, odrobiną alkoholu, żelem pod prysznic Zielona Herbata... i mną.

- Jakoś tak. - Całuję ją, wplatam dłoń we włosy. - A ty czemu wstałaś, Nastia? Zadzieram głowę, kiedy ona przeciąga się jak kotka. Koszula rozkłada się bardzo miło na półkulach piersi, włosy w nieładzie tylko dodają jej uroku. Mija już czwarty rok, a ja wciąż nie mogę się na nią napatrzeć. - Też jakoś tak. Idę do łazienki, wziąć ci po drodze wodę? - Tak. Zaraz przyjdę. W kuchni zapala się światło, buczy dyspenser. Słucham, jak Nastia klapie bosymi stopami po podłodze. Klap- klap- klap- klap... Drzwi do łazienki nie szczękną, bo przecież nigdy ich nie zamyka. Potem odgłos spuszczanej wody, znów kroki, niknące w czeluściach domu. - Idziesz? - głos z sypialni. - Tak, już, zaraz - odpowiadam machinalnie. Znów zapada cisza, przerywana rytmicznym tik- tik- tik... Na dworze szaleje zamieć. Lampy uliczne migoczą, już wydaje się, że zgasną, ale potem rozjarzają się na nowo. Wyciągam dłoń i przykładam do zimnej szyby. Czuję, jak Ona mnie wzywa.

Zpoczątku zupełnie nie mogłem przywyknąć do życia na Dużej Ziemi. Starałem się, naprawdę starałem. Robiłem, co tylko mogłem, żeby nie zachowywać się jak klasyczny psychol z syndromem pourazowym. Po pół roku oduczyłem się noszenia przy sobie pistoletu. Nieco dłużej zajął mi odwyk od noża, w końcu dałem radę przerzucić się na odpowiednio dużego i ciężkiego multitoola. Nastia była... jest... absolutnie cudowna. Wyrozumiała, spokojna, cierpliwa. Za dnia tak bardzo odmienna od tej dzikiej, nieposkromionej kocicy, w którą zamienia się nocami. Wprowadziła mnie za rączkę z powrotem w świat normalnych ludzi. Nauczyła ponownie, że przechodząc przez ulicę, trzeba spojrzeć w lewo i prawo, zamiast rzucać przed siebie mutrę. Że do sklepu wchodzi się i wychodzi tą samą drogą. Gdyby nie ona, nie dałbym rady. Gdyby nie ona, w ogóle bym tego nie zrobił. Bo tylko dla Nastii, tylko razem z nią mogłem odejść od Niej. Zerwać ze swoim dotychczasowym życiem, wyjść ze strefy zakazanej.

Tak, początki były trudne i bolesne. A potem jakoś po prostu to poszło. Nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, normalny świat po prostu mnie zassał. Otulił sobą szczelnie i dokładnie, przesłonił wszystko inne, wciągnął w kołowrót codziennych spraw. Telefony, znajomości, wyjazdy i biznesy. Znajomi, z którymi rozmawiało się o wszystkim, a więc w zasadzie o niczym. Nie wiedzieć kiedy stałem się niemalże normalnym człowiekiem. Niemalże. Bo nie da się ot tak, po prostu z dnia na dzień z tym skończyć. Nie można wyrwać sobie połowy serca, przeszczepić tkanki nerwowej. Nawet łykane garściami proszki na uspokojenie nie są w stanie przytłumić i wypalić wyrabianych przez tyle czasu odruchów - ani zabić tęsknoty. Dlatego robiliśmy całą tę masę rzeczy, których zwykli ludzie nie robią. Skakaliśmy na spadochronie. Lataliśmy na paralotniach. Nałogowo strzelaliśmy ze wszystkiego, co tylko można było legalnie i prawie że legalnie wziąć do ręki. Biegaliśmy półmaratony i przełajówki, chodziliśmy na długie, kilkudniowe wyprawy po lasach i bezdrożach. „Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć...1" Ona robiła to dlatego, że czuła mój ogień. Chciała, pragnęła i była wszystkim tym, co ja. Zawsze ze mną, zawsze ramię w ramię. Poza tym sama to lubiła. Idealna, wymarzona. Doskonała partnerka. A ja...? Ja bez tego nie dałbym rady żyć. Szukałem chociażby cienia, przynajmniej okrucha tych odczuć i tej intensywności, która uczyniła mnie tym, kim jestem. I nawet jakoś dawałem radę. - Całus. - Nastia nachyla się do mnie, kiedy już siedzę za kierownicą. Jej usta smakują truskawkową pomadką, spod grubej puchowej kurtki sączy się zapach ciężkich, słodkich perfum.

- Moja piękna. - Przytrzymuję ją na chwilę, żeby za szybko nie uciekła, mimo że nagrzane powietrze błyskawicznie ulatuje z kabiny. - Jak dziś wracasz? Całuje mnie jeszcze raz, potem odsuwa się i naciąga futrzaną czapę głębiej na uszy. - Jak najwcześniej. Może dam radę się wyrwać przed czwartą, to coś przygotuję na wieczór? - Siebie? - pytam zaczepnie, ale ona już się odwraca i drobnymi kroczkami podbiega do swojego samochodu. Ledwo słyszalne trzaśnięcie drzwi, warkot silnika, potem białe pióropusze spod kół: zawsze musi wyjechać pierwsza. Swoją drogą, poruszanie się po lodzie na szpilkach to chyba część jakiegoś osobnego zestawu umiejętności. Kiedy ja wyjeżdżam z bramy, po niej nie ma już nawet śladu; może tylko lekko błękitna mgiełka spalin wisi na rogu, tam gdzie skręciła w lewo z naszej leszówki. Powoli, ostrożnie włączam się do ruchu, chociaż ani z jednej, ani z drugiej strony nic nie jedzie. Dziwnie tak się poruszać, nie idąc na własnych nogach. Ośnieżone znaki ledwo pojawią się w zasięgu wzroku, od razu rosną w oczach i przelatują obok. Za szybko. Zwalniam do czterdziestu na godzinę, mimo że typ za mną dostaje już chyba amoku. W końcu daje gazu i wyprzedza mnie, trąbiąc wściekle, przy okazji łapie pobocze, ledwo daje radę wyprowadzić samochód z poślizgu na oblodzonej drodze... Jeszcze jakiś czas wygraża mi i piekli się, a potem przyspiesza i znika za zakrętem. Jadę po swojemu. Nie tacy mnie wyprzedzali, nie tacy mi grozili. Teraz ich bezimiennych grobów tylko szukać po bezdrożach Zony. Po tym, jak cztery lata temu postanowiłem skończyć ze stalkerstwem, scenariusz był prosty: co się tylko da, co tylko się uciułało, przelewamy w czysty biznes. Pożegnałem się ze wszystkimi po tamtej stronie, po raz ostatni wróciłem zza Kordonu. Zalegalizowałem swój pobyt, wyrobiłem papiery. Kupiliśmy dom, założyliśmy firmę. Wszystko było tak, jak być powinno.

A mimo to... ...a mimo to coś było nie tak. I nie chodziło wcale o to, że już od ponad dwóch lat staraliśmy się... no... STARALIŚMY SIĘ. Teoretycznie u niej wszystko było w porządku, u mnie też żadnych odchyleń od normy. Lekarze jednak rozkładali ręce: no nie wyszło, no. Ślepy traf. Nie tym razem. Statystyka. Przypadek. Ja jednak wiedziałem swoje: nie ma statystyki, nie ma przypadku. Jest tylko Zona, która człowieka nigdy do końca nie wypuszcza. Która nigdy nie pozwala do końca odejść, bo część duszy, serca, charakteru i ciała na zawsze zostaje TAM. Pośród porośniętych burzanem ugorów, w nieprzebytej gęstwinie zarośli, pomiędzy którymi skryły się na zawsze już utracone wioski Czarnobyla. Bo dopiero tam, kiedy stanęło się pośrodku bezkresnej równiny i odetchnęło pełną piersią, człowiek czuł, że... Noga uderza w hamulec ułamek sekundy za późno. Systemy wspomagania odzywają się od razu, koła zaczynają terkotać o asfalt, gdy tarcze ABS- u zamieniają poślizg nieuchronny w kontrolowany, ale ja już wiem: nie zdążę. W ostatnim, desperackim ruchu szarpię kierownicą w prawo, usiłując ominąć dzieciaka z tornistrem. Samochód zarzuca, zeskakuje na pobocze i wbija się w zaspę. Szarpnięcie w przód, silnik gaśnie. Na szczęście poduszki nie odpaliły. Trzęsącymi się rękoma odpinam pasy, zaczynam otwierać drzwi. Nie widziałem! Nie widziałem go po prostu, zamyśliłem się! Jechałem przecież tak wolno, a on pojawił się znikąd! Wysiadam w śnieg, spodziewając się najgorszego. Czerwieni krwi. Ciała leżącego bezwładnie niczym szmaciana lalka. Krzyków i jęków. Tymczasem nie ma nic. Rozglądam się po pustej, zasypanej śniegiem ulicy, czując, jak chłód wiatru błyskawicznie wyciąga mi ciepło spod zbyt cienkiego ubrania. Równe

rządki domów, wysokie płoty, białe zaspy... I nikogo. Zupełnie nikogo. Tylko wiatr świszczę w oszronionych przewodach. Nie ma go. Uciekł, odbiegł? Przewrócił się, rzucił desperackim szczupakiem w śnieg? Nie. Nie ma nawet śladów. Nie ma nic. Tylko ja, trzęsący się z zimna, i wbity w na wpół zamarzniętą zaspę samochód. Wracam do kabiny, zamykam za sobą drzwi i przekręcam kluczyk. Na szczęście odpala, nadmuchy zaczynają podawać ciepłe powietrze. Wrzucam wsteczny, zaczynam puszczać sprzęgło, noga delikatnie naciska na gaz... ...i czuję nagle, że nie cofnę. Nie, nie cofnę. Po prostu nie i tyle. Jakby ktoś mi zaspawał stawy, nogi zupełnie mnie nie słuchają. Patrzę w lusterko wsteczne, w boczne jedno, drugie: no droga. Pokryta zestalonym w lód, zbitym śniegiem, po bokach zaspy. Droga jak droga... Nic na niej nie widać, nic szczególnego. A ja po prostu nie cofnę. Choćby mnie mieli pokroić, nie cofnę. Nie i koniec. Gaszę silnik, wycieram pot z czoła. Wyciągam jedną ręką papierosa, drugą telefon, wybieram numer. - Ałeksij, cześć, tu Miszka - rzucam krótko w słuchawkę. - Wiesz co, stoję w połowie Oktiabrskiej w zaspie. Weź kogoś przyślij po mnie, bo na piechotę jakoś nie ten... No, no. Dzięki, na razie. Zaciągam się chciwie raz i drugi. Dopiero potem przychodzi otrzeźwienie - otwieram okno, wyrzucam ledwo co zaczętego szluga w śnieg. - Szlag... No tak, przecież umówiliśmy się z Nastią, że od Nowego Roku oboje przestajemy palić. Czekam wściekły, aż w końcu przyjadą po mnie chłopcy. Dziesięć minut? Kwadrans? Nieważne. Akurat tyle, żeby przestać się pocić i uspokoić skołatane nerwy. Kiedy obok zatrzymuje się brudna jak święta ziemia ciężarówka, wysiadam już ze zwyczajowym pewnym siebie wyrazem twarzy. - Dobry, szefie! - Siedzący w szoferce Dmytro wychyla się, popychając od środka drzwi. - Co, łyse opony?

- Na takim lodzie żadne nie trzymają - odpowiadam płynnym ukraińskim. Wasylko uśmiecha się zza kierownicy. - He, mówiłem, żeby łańcuchy założyć. Co, na bazę jedziemy? - Tak. I zadzwońcie od razu, żeby go... - Wyciągnęli. Już jadą. Kiedy w końcu dotaczamy się na plac, jest już prawie dziewiąta. Nie ma co, ładny początek nowego roku: spóźnić się pierwszego roboczego dnia do firmy... I to jeszcze do własnej. Ludzie uśmiechają się wyrozumiale, pozdrawiają gestem, mruknięciem czy zawołaniem. Nikt przecież nie będzie robił mi wyrzutów; nie ten kraj, nie ta mentalność, nie te charaktery. To ja jestem im winien wdzięczność, że wszyscy już tu są o tak wczesnej porze, że żaden nie zaspał ani nie zapił... Chociaż wyczuwalny w co poniektórych oddechach zapaszek wyraźnie świadczy, że dobrze i odpowiednio intensywnie spędzili święta. - Z Nowym Rokiem, Michaił Markowicz!— woła do mnie brygadzista. Rosły, kędzierzawy Boria był jednym z pierwszych ludzi, na jakich zbudowaliśmy z Nastią swój własny legalny biznes. Wesoły, solidny, z tęgą głową, a więc nieskłonny do rozgadywania cudzych sekretów; potrafiący radzić sobie ze sprzętem i z ludźmi; z odpowiednimi, hm, znajomościami. Skąd się bierze takich pracowników? To chyba oczywiste. Właśnie on pomagał nam wrócić przez Kordon. I to jest właśnie to, w czym czuję się jak kaleka: nie umiem, nie potrafię zaufać komuś, kto nie był TAM. Ludzie z Dużej Ziemi są... ech, sam nie wiem, jak to ująć. Nijacy? Płascy? Pozbawieni pewnej głębi. Jak kartka, na której ktoś narysował ołówkiem granice: niby są i wszystko dobrze; jak położysz na niej kulkę od łożyska, to wszystko gra. Ale wystarczy przechylić tę kartkę, a kulka się z niej stoczy. Były granice? No były. I co z tego? Ano nic. Tak wyszło, zmieniły się

okoliczności. Życie. Tymczasem NASI... NASI byli jak studnia. Wrzucisz w takiego tę kulkę i nawet sam diabeł jej ani nie wyciągnie, ani nie znajdzie. Jedyne, co możesz zrobić, to zniszczyć, zasypać ziemią - i wtedy ani studni, ani kulki nie ma. Tacy ludzie nie puszczali pary niezależnie od wszystkiego. Jak zwykle podświadomie zwalniam kroku, wchodząc do korytarza. Zaciskam pięść, zaciskam zęby: długie, proste przejście, na podłodze linoleum, na końcu okno w ścianie. Troje drzwi po lewej, dwoje po prawej. Rachityczna palemka w stojaku, za nią kaloryfer, obłażący z farby. To tylko korytarz. Nie ma w nim nic. To wyłącznie kawałek podłogi, dwie ściany i sufit, a pomiędzy nimi nic poza powietrzem. Czystym, zdatnym do oddychania. Ręka sama przesuwa się po kieszeni, wymacuje przez materiał nakrętkę. Malutką taką, zupełnie tycią. Od śrubki szósteczki. Leżała w garażu, całkiem odruchowo ją wziąłem, wsiadając do samochodu. A jak już wziąłem, to schowałem do kieszeni przecież. No bo co, miała tak leżeć? A leżała w garażu, bo jeszcze przed świętami sam ją tam położyłem, jak wróciłem z pracy. Wyjąłem ze spodni i odłożyłem na stół roboczy. Żeby się Nastia nie denerwowała, jak znów jej zacznie pralka klekotać. Poprzednim razem była oto awantura, więc obiecałem, że już więcej nie będę złomu zbierał. Ale to przecież tylko śrubka. Zupełnie niegroźna. Prawda? Siłą woli zmuszam się do zrobienia pierwszego kroku, potem drugiego, trzeciego, kolejnego... Idę. Idę, mimo że po karku ścieka mi strużka zimnego potu. Pieprzony korytarz! Cholerny, pieprzony, wąski, ciemny, stary sowiecki korytarz. Latem się przeprowadzamy do nowej siedziby, tam będzie ładnie i przestronnie, wszystko zbudowane od zera. Nie będzie pachniało starością, nie będzie przypominać tamtych wszystkich miejsc, gdzie... Firanka na oknie nagle porusza się, a ja zamieram. Jak słup soli. Jak żona Lota patrząca na zagładę spopielanej Sodomy. W pół kroku, w nienaturalnej pozie, kiedy wszystkie mięśnie ciała nagle

ściągają się bolesnym skurczem. Nic więcej. Tylko to jedno drgnięcie lekko przybrudzonej, obsranej przez muchy firanki. Mogło poruszyć ją cokolwiek. Podmuch powietrza znad kaloryfera. Przeciąg wpadający przez nieszczelne okno. A mimo to wiem, że ani kroku dalej nie zrobię. Ręka wsuwa się do kieszeni, wyciągam muterkę. Nie spuszczając wzroku z okna, biorę zamach od dołu, żeby posłać znacznik niskim łukiem i sprawdzić, czy droga jest czysta... - Tak, tak, tak! - Drzwi nagle otwierają się, na korytarz wychodzi Alonka z telefonem przy uchu. Zaaferowana rozmową, wzrok wbija w podłogę, jedną ręką próbuje zapiąć suwak puchowej kurtki. - Oczywiście! Właśnie to sprawdziłam i dostawa do was powinna być już gotowa, więc jeśli trzeba, to możemy... Mija mnie, uśmiecha się odruchowo i skręca ku wyjściu. Skrzypnięcie, trzaśnięcie drzwi wejściowych, potem znów cisza. Tylko ta zasrana firanka nadal się kołysze - ale czar prysł. To nie Zona, nie ma tu anomalii. Nie ma niewidocznego, nieznanego zagrożenia. Jest tylko korytarz, a w nim prądy ciepłego i zimnego powietrza. I jeden debil ze skołatanymi nerwami. Daję radę odkleić od linoleum nogę i postawić kawałek dalej, przenoszę ciężar ciała i poruszam drugą. Trzymając się ściany, docieram do swojego gabinetu. Dopiero za czwartym razem trafiam kluczem w zamek, w końcu popycham drzwi i wtaczam się do środka. Wszystko tak, jak zostawiłem przed świętami: ciemny ekran wyłączonego komputera, stroik na blacie biurka. Poprzyczepiane pinezkami do korkowej tablicy kartki z odbitymi na powielaczu życzeniami od klientów, kilka bardziej autentycznych, ale i tak sztampowych od znajomych bliższych i dalszych. Naciskam włącznik komputera. Żarnik LED zalewa stusiedemdzie- sięciolumenowym snopem światła... Potrząsam głową, odchylam się w fotelu. System powoli odpala, na monitorze wyświetlają się poszczególne ekrany ładowania biosu, w końcu

logo pirackiego systemu operacyjnego sprzed kilku lat. Patrzę na to tępo, ale myślami jestem zupełnie gdzie indziej. Dawno już się tak nie działo. Bardzo, bardzo dawno. Wcześniej, owszem, miewałem... PRZEBŁYSKI, tak to nazwijmy. Momenty, kiedy nie byłem pewien, po której stronie Kordonu stoję i jak się mam zachować. Chwile zawahania w momentach pozornie oczywistych. Sądziłem jednak, że pozostawiłem to już za sobą. Otwieram szufladę, wyciągam plastikowy słoiczek z lekiem. Jeszcze kilka dawek jest w środku. Wiem, bo pamiętam, kiedy ostatnio go brałem - prawie dwa lata temu. Powinno być jeszcze sześć albo siedem tak dobrze znajomych biało- niebieskich kapsułek, dzięki którym dałem w ogóle radę przystosować się do życia na Dużej Ziemi. Pokonać lęki, dogadać się ze swoją psychiką. Wytrząsam jedną, po chwili zastanowienia drugą. Odkręcam świeżą butelkę mineralnej i patrzę na leżące na otwartej dłoni tabletki. Otwieram usta, gotów jednym szybkim ruchem wrzucić je jak najgłębiej do gardła... Aż podskakuję, kiedy gwałtowny powiew wichru uderza w szybę, wściekle ciskając śniegiem. Plastikowa futryna trzeszczy i skrzypi, wiatr wyje i łomocze, świszczę we wszystkich szczelinach, jak gdyby chcąc wcisnąć się do środka. Przed chwilą na dworze było spokojnie. Fakt: szaro, ponuro i mroźnie, ale spokojnie. Teraz nie widzę nawet zaparkowanych po drugiej stronie placu samochodów. Odkładam proszki na blat, wyciągam rękę w kierunku okna. Niemalże czuję promieniujący od niego chłód, który już teraz kąsa opuszki palców setkami igiełek. Śnieg zauważalnie gęstnieje, przykleja się grubą warstwą po drugiej stronie szyby, dokładnie tam, gdzie zaraz przytknę dłoń... - Szefie, dzwonili z Eksportstalu i ten ich transport... - Alonka urywa w pół słowa, zamiera w drzwiach. Płatki śniegu na jej czapce lśnią i migoczą w świetle jarzeniówek, powoli zamieniając się w kropelki wody. Spogląda na mnie, a ja na nią; mam pewnie minę, jakby przyłapała mnie co najmniej na oglądaniu porno. - Widział pan w ogóle, co się na dworze dzieje? - Tak - odpowiadam nieswoim głosem.

- No więc dzwonili przed chwilą, że ten ich transport to będzie potrzebny wcześniej. I ja już porozmawiałam z Dimką, że on mógłby do nich wcześniej wyjechać, tylko że trzeba będzie... Mechanicznie odbieram od niej przygotowane zestawienie, patrzę na słupki cyfr i zakreślone markerem pozycje. Ona cały czas trajkocze, nieustannie zalewając mnie potokiem słów, które zaczynają tracić sens. Unoszę dłoń, żeby przerwała chociaż na chwilę, nabieram tchu. Ciałem jestem tutaj, omawiając strategię dostaw. Myślami na dworze, gdzie szaleje zamieć. Sercem zupełnie gdzie indziej. Kiedy w końcu spotykamy się z Nastią wieczorem w domu, czuję się, jakby ktoś mnie przepuścił przez wyżymaczkę. Nic jej nie mówię o porannej przygodzie z samochodem. Chłopcy ściągnęli go na bazę, obejrzeli, wyklepali to, co się trochę pogięło od dołu. Jeździ, wszystko dobrze. Jeśli się nie przyjrzeć, to nie za bardzo widać, że coś się stało. Po co ma się dziewczyna denerwować? U niej wszystko w porządku. Zrobiła rundkę, spotkała się z kilkoma kontrahentami. Poflirtowała z jakimś podstarzałym biznesmenem, który w końcu podpisał z nami wymęczoną umowę. Zjadła obiad na czyjś koszt, podpisała dwa wstępne kontrakty. Złoto nie kobieta. Leżymy w wannie pełnej ciepłej wody, popijając piwo i pogryzając ociekające tłuszczem chrupki z ciemnego chleba. Nastia zapaliła świeczki o zapachu pomarańczy i goździków. Nawałnica już się uspokoiła, ale na dworze nadal sypie śnieg. Podobno za godzinę mają przywrócić prąd. - Znowu? - pyta po prostu Nastia.

Nie musi nic dodawać, zagajać ani robić wstępów. Znamy się zbyt dobrze, żeby urządzać takie cyrki. Potrząsam tylko głową. Wzdycham, odpowiadam ciężko: - Nadal. - Miszka, a może jednak chciałbyś... - Nie - ucinam krótko. - Nie, Durka- Duroczka, moje ty słońce. To nie jest... To nie wycieczka, żeby po prostu pójść i wrócić. Tak nie wolno, rozumiesz? Jej twarz jest w półmroku jasnym owalem, podświetlonym przez miękką poświatę świeczek. Mimo to widzę błysk oczu, cień lekko smutnego uśmiechu. - Rozumiem. Nachylam się do niej i całuję, a potem znów opadam w tył. Mam ochotę przymknąć oczy i pozwolić myślom odpłynąć, podryfować swobodnie ku już czekającym na granicy podświadomości obrazom - ale właśnie dlatego patrzę w sufit. Wydaje mi się, że w dzwoniącej ciszy słyszę szum wiecznie żółknących topoli.

Dni pędzą jeden za drugim, zlewają się w kołowrót życia. Pozwalam, żeby porwał mnie pęd codziennych spraw, zatracam się w próbie wyszarpania lepszego jutra z nadal szarawej teraźniejszości. Wiem, że jestem w tym niezły; we dwoje, razem z Nastią, jesteśmy wręcz doskonali. I tylko czasami, kiedy jadąc do pracy, mijam stojący na rozstajnych drogach krzyż, coś zakłuje pod sercem. Jak drzazga zbyt mała, aby ją wyjąć, ale nie mniej przez to bolesna. Siedzę sobie w biurze i stukam kolejnego z dziesiątek, setek maili do kontrahenta. Na dziś już praktycznie koniec, jeszcze tylko ogarnąć zestawienie, zadzwonić do kierowcy i... Trzask odbijających się od ściany drzwi wejściowych, a potem łomot ciężkich kroków na korytarzu sprawiają, że zrywam się z miejsca. Słyszę czyjś przerażony, urwany okrzyk. Kolejny huk, tym razem bliżej, okrzyki: - Naprzód, naprzód! Do samego końca! Doskakuję do szafki, chcę sięgnąć pod blat po pistolet: za późno. Kopnięte z całej siły drzwi wlatują wahadłem do środka pokoju, widzę twarz w czarnej kominiarce, patrzącą na mnie sponad przyrządów celowniczych.

- Na ziemię, już! Ręce do góry! Na ziemię, na ziemię! Drugi specnazowiec wysuwa się zza pleców kolegi, doskakuję do mnie i fachowym, krótkim ruchem uderza kolbą karabinu w splot słoneczny, jednocześnie sprzedając kopniaka pod kolano. Lecę na podłogę, próbując tylko zasłonić twarz. Niepotrzebnie. Musieli uznać to za oznakę agresji, bo zanim upadnę, obrywam jeszcze dwa razy, za uchem i w nerkę. Zwijam się w kłębek cierpienia, próbując bezskutecznie zaczerpnąć tchu. - Czysto! Tutaj jeden! - krzyczy ten, który wpadł jako pierwszy. Widzę tylko przesuwające się ciężkie czarne buty. Na podłogę lecą kartki i segregatory, słyszę brzęk tłuczonego szkła i odgłosy przewracanych mebli, niosące się po całej firmie. Wykręcają mi ręce za plecami, zapinają kajdanki. Zero pytań, zero poleceń, nic. Czysty pokaz brutalnej siły. „Maski show", jak to nazywają miejscowi. Nalot. - Dokumenty! - warczy mi któryś nad uchem, zaczynając bezceremonialnie przeszukiwać kieszenie. - Broń, mamy broń! - Licencjonowana...! - charczę. W końcu wyciągają mi z kieszeni portfel, zaczynają po kolei rzucać na podłogę wyjęte z przegródek papiery. - Jest - mruczy specnazowiec z wyraźnym niezadowoleniem; pewnie znalazł zafoliowany kartonik zezwolenia na broń. - Sprawdźcie, czy numery się zgadzają. Tymczasem dwaj inni konsekwentnie, metodycznie demolują mój gabinet. Bez szczególnego przekonania, bardziej dla zasady zrzucają wszystko na ziemię, wywlekają i przetrząsają szuflady. Chyba nie szukają nawet niczego konkretnego, bo w końcu stają bezczynnie. Kątem oka widzę, jak jeden spogląda pytająco na stojącego w drzwiach, zapewne starszego stopniem. - Już? - woła tamten do kogoś głębiej. - Dobra, zbieramy się. Zaczynają wychodzić. Któryś klęka obok mnie, rozpina kajdanki, na odchodne poklepuje po twarzy. - Do zobaczenia, obywatelu.

Leżę tak na ziemi, bojąc się poruszyć, aż ścichnie echo ich kroków. Czekam na trzaśnięcie drzwi wejściowych, ale nadaremnie: pewnie zostawili otwarte. Bo mogli. W końcu słyszę, jak na dworze dwie furgonetki ruszają, wyjąc silnikami. Koniec. Gramolę się na czworaki, potem na nogi. Wokół mnie jest chaos tego, co jeszcze przed chwilą było uporządkowanym, dobrze ułożonym biurem. Wytaczam się na korytarz, żeby ocenić rozmiar zniszczeń. Ludzie wyglądają niepewnie z pokojów, ktoś zanosi się spazmatycznym szlochem. Arkadij kuśtyka do łazienki, trzymając się za rozkwaszony nos... A mówiłem mu tyle razy: nie stawiać oporu, nawet nie próbować! Ot, na co się zdały jego krav magi i inne muay thaie. - Szefie... Co to było, co się w ogóle stało? - Roztrzęsiona Alonka z włosami w nieładzie próbuje pozbierać klawisze roztrzaskanej klawiatury, ale ręce drżą jej tak, że nie jest w stanie wziąć w dłoń więcej niż pięć naraz. A ja odruchowo, zupełnie instynktownie sięgam po telefon. Wybieram numer Boni, naszego brygadzisty. Zielona słuchawka, sygnał... - Abonent jest w tej chwili niedostępny. Proszę poczekać albo spróbować zadzwonić później... - odzywa się lekko pretensjonalny damski głos. Drugi numer, drugi telefon. - Przepraszamy. Numer, pod który dzwonisz, nie jest... Opieram się ciężko o ścianę, przeciągam dłonią po twarzy. Zgarnęli go. Na sto procent go zgarnęli, a telefony nie odpowiadają, bo leżą teraz rozdeptane gdzieś na asfalcie. Wybieram numer Nastii. Sygnał jest. Jeden, drugi, trzeci... - No cześć, Miszka! - Wesoły, szczebiotliwy głosik tak bardzo nie pasuje do sytuacji. Ze świstem wypuszczam powietrze. - Nastka, słońce. - Misz. - Od razu poważna, czuje, że coś jest nie tak. - Misz, mów do mnie. - Wracaj do domu, słoneczko. Mieliśmy nalot.

Nadszedł wczesny zimowy wieczór, na dworze już ciemno. Opuściliśmy wszystkie rolety, pozaciągaliśmy zasłony. Muzyka dudni jak opętana, a my wyjęliśmy baterie ze wszystkich telefonów i po kolei dzwonimy z jednorazowej chińskiej komórki pod te numery, których nie odważyliśmy się nigdy zapisać. Już na początku staje się jasne: akcja jest większa, szeroko zakrojona. Oprócz naszego Borki zgarnęli też Szybkiego i Kłosa. Przewrócili do góry nogami całe biuro Dziegcia, a odpoczywającego w kurorcie Kluczyka wyciągnęli na dwór w samych slipkach, po czym razem z kochanką wrzucili do policyjnej suki i wywieźli do stolicy. Ludzie, których pozornie nic nie łączy: ot, biznesmeni, prywatni przedsiębiorcy, którzy kiedyś, dawno temu, zupełnie przypadkiem się znali. Jedyne, co jest dla nich charakterystyczne, to to, że wszystkie Ich najstarsze firmy i przedsiębiorstwa założono jesienią dwa tysiące czternastego roku. I większość ich dokumentów też ma taką datę wydania: jesień dwa czternaście do wiosny dwa piętnaście. Ale ja wiem, co ich łączy. Niestety, oni też wiedzą, co łączy ich nawzajem - oraz ich ze mną. Natomiast dzieli nas podejście do bezpieczeństwa. Bo kiedy zrobiliśmy TAMTEN interes, ja porządnie reinwestowałem zysk. Załatwiłem sobie w pełni legitne papiery, dobrze ugruntowaną legendę i stuprocentowo uczciwe obywatelstwo. Nawet broń zalegalizowałem, żeby z niczym nigdy nie mieć problemu. Mając do wyboru kupienie dobrobytu albo spokoju, wybrałem spokój. Żeby brudy nie wypłynęły na wierzch, kiedy ktoś zacznie kijem bełtać przy dnie. - Nie mogą wiedzieć. - Nastia potrząsa głową. Nie, nie „Nastia" - teraz to Dura. Dziewczyna, którą lata temu znalazłem w Zonie i która potem znalazła w Zonie mnie. Najpierw ja uratowałem ją,

potem ona wyciągnęła mnie za Kordon. Dała nowe życie, nowe szczęście. - Nie mogą - potakuję, chociaż wiem, że to bardziej życzenie niż fakt. - Myślisz, Misz, że ktoś może sypnąć? - Zawsze ktoś może. To tylko kwestia czasu i odpowiedniego przełożenia... A taki Kluczyk zmiękł przecież, obrósł sadłem. Za dużo ma, za bardzo się pokazuje. Docisną go trochę i gotów powiedzieć. - Ale... dlaczego? Przecież minęło już tyle lat, to było tak dawno! - Może ktoś coś wiedział albo przypadkiem widział. Grzebali, grzebali i wygrzebali, teraz zgarniają na przesłuchania. - No dobrze, ale... - Ale co z nami? - Uśmiecham się, biorę ją za rękę. - Nie wiem. Mogli, nie ruszyli? Bzdura. Wygląda na to, że nie wiedzieli. Nie mieli przejścia z ludzi tam na ludzi tutaj. Dura strzela oczami w bok, zadziera głowę. Zawsze tak robi, kiedy myśli... Boże, jaki ona ma piękny ten nosek! Niby zrobiony, a nie stworzony, a jednak jak naturalny. - To znaczy, że szukali według starej informacji - wypala w końcu. - Co? - Aż mrugam zdumiony. - Mieli dane z tamtej strony. - Wzrusza ramionami. - Nie szukali ciebie, nie szukali nas po papierach tutaj, na Dużej Ziemi... a wedle tego, co znaleźli za Kordonem. Ktoś w Zonie sypnął. Potrząsam głową, upijam łyk koniaku ze szklanki. Przed oczami od razu staje Buolki, który zawsze nosił to paskudztwo w piersiówce... Ech, stare czasy. - Niemożliwe. Po tamtej stronie wiedziało tylko dwóch, pamiętasz? Tylko Doktor i... Łomotanie do drzwi sprawia, że aż oboje podskakujemy. Dura błyskawicznym ruchem wyciąga spod poduszek fotela pistolet, ja odruchowo sięgam za pas, gdzie wcisnąłem swoją pukawkę... Muzyka nadal drze się z głośników, ale wyraźnie słychać, jak ktoś dobija się od frontu: łup, łup, łup! Potrząsam głową, bezgłośnie poruszam wargami: nie. Gdyby przyszli po nas, na pewno by nie pukali. Pokazuję jej gestem, żeby schowała broń, a sam