Agacia7

  • Dokumenty55
  • Odsłony18 624
  • Obserwuję24
  • Rozmiar dokumentów87.0 MB
  • Ilość pobrań12 070

Fantaskey Beth - Przyrzeczeni

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Fantaskey Beth - Przyrzeczeni.pdf

Agacia7 EBooki Fantaskey Beth
Użytkownik Agacia7 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 396 stron)

Fantaskey Beth Przyrzeczeni Wampiry potrafią nieźle namieszać w życiu nastolatki… Świat Jessiki staje na głowie, gdy w szkole pojawia się osobliwy uczeń z wymiany międzynarodowej, Lucjusz Vladescu. Jest arogancki, natrętny i, no cóż, nieziemsko przystojny. Na domiar złego twierdzi, że Jessica to rumuńska wampirza księżniczka i że na mocy paktu między ich rodami są zaręczeni! Dziewczyna nie chce wierzyć w te rewelacje, jednak kiedy zaczyna wertować "Przewodnik dla nastoletnich wampirów po miłości, zdrowiu i emocjach", nachodzą ją wątpliwości… Czy przeciętna nastolatka to dobry materiał na czarującą wampirzą księżniczkę?

Pamiętajcie, dziewczęta, młody wampir jest z natury drapieżnikiem. Niektórzy chłopcy mogą dostrzegać w was nie tylko obiekt romantycznych uniesień, lecz także ofiarę... Dorastanie nieumarłych. Przewodnik dla nastoletnich wampirów po miłości, zdrowiu i emocjach

Rozdział 1. Wampir u progu dorosłości

KIEDY UJRZAŁAM GO PO RAZ PIERWSZY, nad polami kukurydzy wisiała gęsta, szara mgła, której mętne pasma snuły się powoli między obumierającymi łodygami. Był ponury wrześniowy poranek. Stałam na skraju polnej drogi łączącej mój dom rodzinny z szosą prowadzącą do miasta, czekałam na szkolny autobus i najzwyczajniej w świecie pilnowałam swojego nosa. Zastanawiałam się, ile razy w życiu czekałam już na ten autobus. Jak zwykle, zabijałam czas obliczeniami — jak przystało na prawdziwą miłośniczkę nauk ścisłych. Wtedy właśnie go za- uważyłam. Nagle znajomy odcinek szosy wydał mi się dziwnie nieprzyjazny i wyludniony. Pod rozłożystym bukiem po przeciwległej stronie drogi stał nieznany mi jegomość z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Nisko rosnące, powykrzywiane gałęzie drzewa otulały go ze wszystkich stron, niemal całkowicie skrywając w cieniu jego smukłą postać. Mimo to bez problemu dostrzegłam, że ma na sobie ciemny płaszcz, długi niczym peleryna, oraz wysokie, czarne buty. Żołądek podszedł mi do gardła. Przełknęłam głośno ślinę. Kto kryje się pod drzewem na odludziu, bladym świtem, i do tego jeszcze w czarnej pelerynie? Musiał dostrzec, że go zauważyłam, bo niespodziewanie się poruszył, jakby niezdecydowany, czy ma odejść, czy przejść przez ulicę.

Nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam bezbronna codziennie rano, kiedy samotnie czekałam na przystanku. Z drżącym sercem wyjrzałam na drogę. Gdzie się podziewa ten głupi autobus? I dlaczego tata musi być takim zagorzałym zwolennikiem transportu publicznego? Przecież mogłabym mieć własny samochód, jak niemal każda inna nastolatka w wieku maturalnym. Ale nie, ja muszę jeździć z innymi z powodu troski o środowisko. Jeśli jakiś ciemny typ uprowadzi mnie spod drzewa, tata będzie pewnie nalegał, żeby do drukowania ulotek z moją podobizną wykorzystano tylko papier z makulatury... W tym cennym ułamku sekundy, który spędziłam, psiocząc na ojca, tajemniczy nieznajomy zaczął iść w moją stronę i mogłabym przysiąc, że kiedy wyłonił się z cienia - dokładnie w momencie, gdy autobus, dzięki Bogu, zamajaczył na szczycie wzniesienia oddalonego o jakieś pięćdziesiąt metrów od skrzyżowania - naprawdę mogłabym przysiąc, że powiedział: „Anastazja". Moje dawne imię... Imię, które nadano mi zaraz po urodzeniu, w Europie Wschodniej, zanim zostałam adoptowana, przywieziona do USA, do Pensylwanii, i przechrzczona na Jessicę Packwood... A może się przesłyszałam, bo ogłuszył mnie przeraźliwy pisk opon na wilgotnym asfalcie, zgrzyt sprzęgła i syk drzwi, które otworzył dla mnie kierowca autobusu - stary pan Dilly. Kochany, najukochańszy autobus numer 23. Nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa z powodu wejścia do środka. Burknąwszy zwyczajowe: „Dzień dobry, Jess", pan Dilly wrzucił bieg, a ja chwiejnie ruszyłam w głąb pojazdu w poszukiwaniu pustego miejsca lub przyjaznej twarzy pośród zaspanych pasażerów. Mieszkanie na wsi miało swoje wady. O tej porze dzieciaki z miasta pewnie wciąż jeszcze smacznie spały w łóżkach.

Dostrzegłszy wolne miejsce na samym końcu autobusu, opadłam z ulgą na siedzenie. Może przesadziłam. Może zadziałała bujna wyobraźnia albo naoglądałam się zbyt dużo seriali kryminalnych i teraz ponoszę tego konsekwencje. A może tajemniczy nieznajomy faktycznie chciał zrobić mi krzywdę... Przekręciłam się na fotelu, wyjrzałam przez tylną szybę i poczułam ucisk w dołku. Wciąż tam stał, ale teraz na samym środku drogi, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, i wpatrywał się w odjeżdżający autobus. We mnie. „Anastazja..." Czy rzeczywiście nazwał mnie tym dawno zapomnianym imieniem? A jeśli naprawdę znał takie szczegóły z mojego życia? Co jeszcze tajemniczy, niknący w porannej mgle nieznajomy wiedział o mojej przeszłości? A przede wszystkim, czego ode mnie chciał?

Rozdzial 2 TO W ZASADZIE PODSUMOWUJE TE WAKACJE na koloniach - westchnęła moja przyjaciółka Melinda Sue Stankowicz i pchnęła ciężkie szklane drzwi wejściowe do Liceum im. Woodrowa Wilsona. - Tęskniące za domem dzieci, poparzenia słoneczne, trujący bluszcz i ogromne pająki pod prysznicami. - Z tego, co mówisz, wynika, że praca opiekunki na koloniach to jakiś koszmar - powiedziałam ze współczuciem, gdy wkraczałyśmy do znajomego holu, przesiąkniętego zapachem środków czyszczących i wosku do podłogi. - Jeśli cię to pocieszy, ja przytyłam co najmniej dwa kilogramy, kiedy pracowałam latem jako kelnerka. Podczas każdej przerwy wcinałam kawałek ciasta. -Wyglądasz świetnie. - Mindy zbyła moje narzekanie machnięciem ręki. - Chociaż fryzura mnie nie przekonuje. - Hej! - zaoponowałam i wygładziłam niesforne loki, które faktycznie zdawały się nieokiełznane. - Jeśli już musisz wiedzieć, to spędziłam godzinę z suszarką i balsamem do rozprostowywania włosów, który kosztował mnie napiwki z całego tygodnia... - Zamilkłam, bo zdałam sobie sprawę, że Mindy mnie nie słucha. Podążyłam za jej wzrokiem w głąb korytarza, w kierunku szafek. -A skoro już mówimy o świetnym wyglądzie... — mruknęła. Jake Zinn, który mieszkał na farmie niedaleko mojego domu, walczył właśnie z nowym szyfrem do zamka swojej szafki. Ściskając w ręku świstek papieru, przekręcił zamek i pociągnął za uchwyt. Wyraźnie nowy, biały T-shirt podkreślał piękną, letnią opaleniznę. Jasne rękawy ciasno przylegały do świetnie zarysowanych bicepsów. — Jake wygląda niesamowicie — szepnęła Mindy, kiedy podchodziłyśmy do mojego sąsiada. — Chyba się zapisał na siłownię. Czyja dobrze widzę... zrobił sobie pasemka? — Całe lato układał i taszczył bele siana w słońcu, Min — odszepnęłam. — On nie potrzebuje siłowni. Ani rozjaśniania włosów.

Jake uniósł wzrok, gdy go mijałyśmy i dostrzegłszy mnie, uśmiechnął się. — Hej, Jess. — Hej — odpowiedziałam. Potem w głowie poczułam pustkę. — Wygląda na to, że dali ci zły szyfr — wtrąciła Mindy, zapobiegając niezręcznej ciszy, a potem wskazała głową na wciąż zamkniętą szafkę Jake'a. — Próbowałeś ją kopnąć? Jake zignorował tę sugestię. — Chyba wczoraj nie pracowałaś, Jess? — Nie. Skończyłam z kelnerowaniem — wyjaśniłam. — To było tylko wakacyjne zajęcie. Jake sprawiał wrażenie trochę rozczarowanego. — Och, no cóż. W takim razie będę musiał cię szukać w szkole. — Tak. Jestem pewna, że mamy jakieś wspólne lekcje — odparłam, czując, że się rumienię. — To cześć. — Niemal siłą pociągnęłam Mindy w głąb korytarza. — No dobrze, o co chodzi? — zażądała wyjaśnień, kiedy oddaliłyśmy się na bezpieczną odległość, a ona obejrzała się przez ramię na Jake'a. Znów krew napłynęła mi do twarzy. — O co chodzi z czym?

- Jake wyglądał na załamanego, kiedy dowiedział się, że rezygnujesz z pracy w jadłodajni. A ty spiekłaś raka. - To nic takiego - zapewniłam. - Przychodził czasem latem pod koniec mojej zmiany i podwoził mnie do domu. Spędziliśmy trochę czasu razem... I wcale nie spiekłam raka. -Doprawdy? - Mindy uśmiechnęła się triumfalnie. -A więc ty i Jake, hę? - To naprawdę nic takiego — przekonywałam. Błysk w oku Mindy świadczył, że ani trochę mi nie wierzy. - To będzie bardzo ciekawy rok — stwierdziła. - A skoro już mówimy o ciekawym... - Chciałam opowiedzieć przyjaciółce o strasznym nieznajomym z przystanku autobusowego. Jednak gdy tylko o nim pomyślałam, włosy znów zjeżyły mi się na głowie i poczułam nieprzyjemne mrowienie na karku, zupełnie jakbym była obserwowana. „Anastazja..." Niski, głęboki głos zadźwięczał mi w uszach niczym na wpół zapamiętany koszmar. Rozmasowałam sobie kark. Może kiedy indziej opowiem Mindy tę historię. Albo wszystko samo ucichnie w mojej głowie i raz na zawsze odejdzie w niepamięć. Pewnie tak właśnie będzie. Jednak nieprzyjemne mrowienie nie ustało.

Rozdzial 3 TO BĘDĄ NIEZMIERNIE EKSCYTUJĄCE ZAJĘCIA - obiecała pani Wilhelm, trajkocząc z przejęciem i rozdając listę lektur na lekcje z ostatniego roku literatury angielskiej: od Szekspira do Stokera. — Pokochacie klasyków, których dla was wybrałam. Przygotujcie się na rok pełen epickich przygód, ściskających za serce historii miłosnych oraz starć potężnych armii. A to wszystko bez opuszczania ławek Liceum im. Woodrowa Wilsona! Najwyraźniej nie wszyscy podzielali entuzjazm nauczycielki na temat ścierania się armii i szybszego bicia serc, bo zewsząd dochodziły jęki, w miarę jak lista lektur trafiała do kolejnych rąk. Otrzymałam egzemplarz od swojego odwiecznego dręczyciela Franka Dormanda, który, jak na złość, zajął miejsce w ławce przede mną, i przebiegłam wzrokiem po kartce. O nie. Tylko nie Ivanhoe. I Moby Dick... Kto ma teraz czas na czytanie Moby Dicka? A podobno ostatni rok szkoły średniej powinien obfitować w życie towarzyskie. No i jeszcze Drakula... Doprawdy. Jeśli miałabym wymienić rzeczy, których nie cierpiałam, z pewnością jedno z pierwszych miejsc zajęłyby upiorne bajeczki niema-jące żadnego oparcia w rzeczywistości ani logice. Była to sfera zainteresowań moich rodziców, a ja nie miałam najmniejszej ochoty wchodzić na ich terytorium. Rzuciwszy ukradkowe spojrzenie w stronę Mindy, dostrzegłam panikę i rozpacz także w jej oczach. — Co to w ogóle za słowo „wichrowe"? — szepnęła. — Nie mam pojęcia — odparłam.

- Chciałabym również, żebyście zapamiętali wasze ławki i wpisali się na listę, którą wam zaraz przekażę — ciągnęła pani Wilhelm, okręcając się na obcasie swojego praktycznego buta. - Ławka, którą wybraliście, pozostanie waszym miejscem do końca roku szkolnego. Widzę nowe twarze i chcę was poznać jak najszybciej, więc się nie przesiadajcie. Skuliłam się na krześle. Świetnie. Byłam skazana na cały rok kretyńskich, uszczypliwych uwag Franka Dormanda, których z pewnością będę musiała wysłuchiwać za każdym razem, kiedy odwróci się, by przekazać dalej jakieś materiały. Ławkę za mną zajęła zaś wyjątkowo złośliwa cheerleaderka Faith Crosse. Utknęłam pomiędzy dwojgiem najwredniejszych ludzi w całej szkole. Na szczęście z boku, w sąsiednim rzędzie, siedziała Mindy. A kiedy obejrzałam się w lewo, dostrzegłam, że również Jake zajął miejsce w miarę blisko mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Cóż, mogło być gorzej. Chociaż niewiele. Frank obrócił się na krześle i rzucił mi listę. - Trzymaj, Pako - rzekł i uśmiechnął się szyderczo, najwyraźniej zadowolony z przezwiska, którym ochrzcił mnie jeszcze w przedszkolu. - Podpisz się tak na liście. - W rzeczy samej. Kretyńskie i uszczypliwe, jak przewidywałam. Jeszcze tylko sto osiemdziesiąt dni nauki. - Ja przynajmniej potrafię przeliterować własne nazwisko! — prychnęłam. Idiota. Dormand skrzywił się i odwrócił w stronę tablicy, a ja sięgnęłam do plecaka po długopis. Jednak kiedy chciałam się podpisać, okazało się, że zasechł na amen po tym, jak całe lato przeleżał bez skuwki. Potrząsnęłam nim parę razy i spróbowałam ponownie. Bezskutecznie. Już chciałam odwrócić się w lewo i zapytać Jake'a, czy mógłby pożyczyć mi coś do pisania, gdy nagle poczułam klepanie w prawe ramię. „Nie teraz... Nie teraz..." — pomyślałam. Rozważałam przez moment, czy tego nie zignorować, ale klepacz najwyraźniej nie dawał za wygraną, bo poczułam kolejną serię delikatnych puknięć.

— Przepraszam bardzo, ale czy przypadkiem nie potrzebujesz przyboru do pisania? — Tuż za mną rozległ się głęboki głos o dziwnym europejskim akcencie. Nie miałam wyboru — musiałam się odwrócić. Nie. To był on. Gość z przystanku. Wszędzie rozpoznałabym ten ekscentryczny strój — długi płaszcz, wysokie buty — nie wspominając już o nieprzeciętnym wzroście. Tyle że tym razem znajdował się niecały metr ode mnie. Na tyle blisko, bym mogła spojrzeć w jego oczy. Wydały mi się ciemne, niemal czarne, kiedy przewiercał mnie wzrokiem z zimną, nieco denerwującą przenikliwością. Zamarłam i przełknęłam głośno ślinę. Czy przez cały czas był w klasie? A jeśli tak, dlaczego go nie zauważyłam? Może dlatego że zajął miejsce w pewnej odległości od pozostałych uczniów. Albo dlatego że siedział w wyjątkowo ciemnym kącie, bo jarzeniówka nad jego ławką zgasła. Ale chodziło o coś więcej. Miałam wrażenie, że on niemal tworzył ciemność swoją obecnością. „Przecież to idiotyczne, Jess... To człowiek, a nie czarna dziura..." — strofowałam sama siebie. — Potrzebujesz przyboru do pisania, mam rację? — powtórzył, wyciągając w moją stronę ramię; bardzo długie i muskularne ramię. W jego dłoni dostrzegłam lśniące złote pióro. Już po samym blasku oceniłam, że nie należało do tanich. Kiedy się zawahałam, arystokratyczna twarz zirytowanego chłopaka się wykrzywiła. Potrząsnął piórem przed moim nosem. — Chyba potrafisz rozpoznać pióro? To znane ci narzędzie? Nie podobał mi się jego sarkazm ani sposób, w jaki zaskoczył mnie już drugi raz dzisiejszego dnia. Wpatrywałam się w niego

jak idiotka, aż w końcu Faith Crosse pochyliła się i uszczypnęła mnie w ramię. Mocno. — Jenn, podpisz wreszcie tę listę, dobrze? — Hej! — Rozmasowałam miejsce, w którym z pewnością niebawem pojawi się siniak. Żałowałam, że nie mam odwagi odszczeknąc się Faith za uszczypnięcie i za to, że nie pamiętała mojego imienia. Jednak ostatnia osoba, która zadarła z Faith Crosse, musiała przenieść się do Świętej Moniki, miejscowej szkoły katolickiej. Tak bardzo Faith uprzykrzyła jej życie. — Pospiesz się, Jenn! — prychnęła znowu Faith. — Okej, okej. Niechętnie sięgnęłam po ciężkie pióro nieznajomego. Kiedy nasze palce przelotnie się zetknęły, wstrząsnęło mną przedziwne uczucie. Coś jakby deja vu zmieszane z niepokojem. Przeszłość zderzająca się z przyszłością. Uśmiechnął się wtedy, odsłaniając najbardziej idealny rząd prostych, białych zębów, jaki w życiu widziałam. One naprawdę świeciły jak dobrze wypolerowana broń. Jarzeniówka nad jego głową zatrzeszczała i zaiskrzyła niczym niespodziewana błyskawica. No dobrze, to było dziwne. Odwróciłam się i drżącą dłonią podpisałam się na liście. Co ze mnie za idiotka, że tak spanikowałam. To przecież tylko zwykły uczeń. Najwyraźniej nowy. Może mieszka gdzieś niedaleko naszej farmy. Pewnie czekał na autobus tak samo jak ja, a jakimś cudem nie zdążył do niego wsiąść. Jego dość tajemnicze pojawienie się na lekcji literatury angielskiej — zaledwie metr ode mnie — też nie powinno budzić niepokoju. Zerknęłam na Mindy, by zasięgnąć jej opinii. Przyjaciółka oczywiście czekała na moje spojrzenie. Wybałuszyła oczy, skierowała kciuk w stronę chłopaka i wypowiedziała bezdźwięcznie, podkreślając każde słowo: „On jest boski!"

Boski? — Chyba oszalałaś? — wyszeptałam. Tak, obiektywnie rzecz biorąc, chłopak był przystojny. Ale jednocześnie przerażający z tą swoją peleryną, butami i z przedziwną zdolnością nagłego pojawiania się obok mnie. — Co z tą listą? — warknęła Faith. — Proszę. — Podałam kartkę za siebie przez ramię. Faith wyrwała mi ją z ręki tak gwałtownie, że zacięłam się papierem w palec. — Au! Potrząsnęłam piekącym palcem, a kiedy wsadziłam go sobie do ust, poczułam słony smak na języku. Potem odwróciłam się, by oddać pióro. Im szybciej, tym lepiej... — Proszę, dzięki. Mroczny chłopak wpatrywał się w moje palce i wtedy zdałam sobie sprawę, że zabrudziłam jego drogie pióro krwią. — Och, przepraszam — powiedziałam i, jako że nie miałam chusteczki, pospiesznie wytarłam je o spodnie. Ciekawe, czy ta plama zejdzie z moich dżinsów? Podążył wzrokiem za moimi palcami. Przemknęło mi przez myśl, że pewnie brzydzi się widokiem krwi. Jednak to, co dostrzegłam w jego czarnych oczach z całą pewnością nie miało nic wspólnego z obrzydzeniem... Wtedy koniuszkiem języka oblizał dolną wargę. Co to, do cholery, było?! Rzuciłam pióro w jego stronę i czym prędzej się odwróciłam. „Mogłabym zmienić szkołę jak ta dziewczyna, która zadarła z Faith. Przepisałabym się do Świętej Moniki. To idealne rozwiązanie. Jeszcze nie jest za późno..." — rozmyślałam. Lista tymczasem wróciła do rąk pani Wilhelm, która zaczęła odczytywać nazwiska, a potem uniosła wzrok z uśmiechem skierowanym gdzieś za moje plecy.

— Poświęćmy chwilę na powitanie naszego nowego ucznia z wymiany międzynarodowej, Lucjusza... — Zmarszczywszy brwi, nauczycielka ponownie pochyliła głowę nad kartką. — Vlades... cooo. Czy dobrze wymawiam nazwisko? Każdy normalny uczeń burknąłby w odpowiedzi: „Taa, może być". Ostatecznie kto przejmowałby się takimi drobiazgami? Mój poranny prześladowca — ot kto. — Nie — oznajmił. — To niepoprawna wymowa. Usłyszałam za sobą zgrzyt krzesła o linoleum, a potem nad moim ramieniem złowieszczo zawisł mroczny cień. Znów poczułam ciarki. — Och. — Pani Wilhelm sprawiała wrażenie nieco zaniepokojonej, gdy wysoki nastolatek w czarnym, aksamitnym płaszczu zbliżył się do niej. Uniosła ostrzegawczo palec, jakby chciała mu powiedzieć, żeby usiadł, ale on po prostu ją wyminął. Chwycił marker z tacki pod tablicą, zdecydowanym ruchem zdjął z niego skuwkę i zgrabnymi literami napisał słowo Vladescu. — Nazywam się Lucjusz Vladescu — oznajmił, wskazując na słowo. — Vla-DES-cu. Akcent na drugą sylabę, bardzo proszę. To rzekłszy, złożył dłonie za plecami i zaczął chodzić po klasie, jakby był nauczycielem. Nawiązywał kontakt wzrokowy z każdym uczniem po kolei, najwyraźniej nas oceniając. Wyraz jego twarzy podpowiedział mi, że jakimś cudem odczytał w nas zainteresowanie. — Nazwisko Vladescu jest dosyć szanowane w Europie Wschodniej — poinformował. — To nazwisko arystokratyczne. — Zatrzymał się na moment i spojrzał na mnie. — Królewskie. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. — Rozumiecie to pojęcie? — zapytał wszystkich, ale wciąż wpatrywał się we mnie. Boże, jego oczy były czarne jak dwa węgle.

Uciekłam wzrokiem w stronę Mindy. Przyjaciółka właśnie się wachlowała, zupełnie nieświadoma tej próby kontaktu. Wyglądała na zaczarowaną. Podobnie jak reszta klasy. Nikt się nie wiercił, nie szeptał ani nie gryzmolił w zeszycie. Niemal wbrew woli znów skierowałam uwagę w stronę chłopaka, który przejął prowadzenie lekcji literatury. Trudno było na niego nie patrzeć. Półdługie, lśniące, czarne włosy Lucjusza Vladescu zupełnie nie pasowały do hrabstwa Lebanon w stanie Pensylwania, ale cała jego postać idealnie wpisywała się w stereotyp europejskiego modela z czasopisma „Cosmopolitan", którego Mindy była wierną czytelniczką. Muskulaturą i wzrostem również przypominał modela, nie wspominając już o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, prostym nosie i mocnej szczęce. No i jeszcze te oczy... Dlaczego on nie przestawał wgapiać się we mnie? — Czy zechciałbyś powiedzieć nam coś więcej o sobie? — zasugerowała w końcu pani Wilhelm. Lucjusz Vladescu obrócił się do niej i z impetem zatrzasnął skuwkę na markerze. — Nie, raczej nie. Odpowiedź nie była niegrzeczna... ale nie zwracał się też do pani Wilhelm jak do nauczycielki, tylko jak do kogoś równego sobie. — Jestem pewna, że wszyscy z chęcią posłuchaliby czegoś więcej o twoim pochodzeniu - zachęciła pani Wilhelm. - To zaiste bardzo interesujące. Jednakże Lucjusz Vladescu znów skupił całą uwagę na mnie. Skuliłam się na krześle. „Czy inni też to widzą?" - zastanawiałam się.

- w swoim czasie dowiecie się o mnie czegoś więcej — odparł Lucjusz. W jego głosie wyczułam nutę frustracji, ale nie znałam jej przyczyny. Znów się wystraszyłam. — Obiecuję — dodał Lucjusz po chwili, przewiercając mnie wzrokiem. — Obiecuję. Zabrzmiało to jak groźba.

Rozdzial 4 WIDZIAŁAŚ, jak na literaturze ten obcokrajowiec na ciebie patrzył?! - pisnęła Mindy, kiedy spotkałyśmy się po szkole. - On jest cudowny i wyraźnie na ciebie leci! No i ma królewskie po- chodzenie! Ścisnęłam przyjaciółkę za nadgarstek, próbując ją uspokoić. — Min... Zanim kupisz prezent na nasze „królewskie" wesele, muszę ci powiedzieć coś przerażającego o tym, jak to ujęłaś, cudownym typie. Mindy skrzyżowała ręce na piersiach i rzuciła mi sceptyczne spojrzenie. Wyczułam, że wyrobiła już sobie zdanie na temat Lucjusza Vladescu, bazując całkowicie na widoku jego barczystych ramion i mocno zarysowanej szczęki. — Ciekawe, co cię tak w nim przeraża. Przecież dopiero go poznałyśmy. — Właściwie to widziałam go dziś rano — wyznałam. — Ten cały Lucjusz stał dzisiaj na moim przystanku autobusowym i gapił się na mnie. — To wszystko? — Mindy wywróciła oczami. — Może jeździ tym samym autobusem? — Ale on do niego nie wsiadł. Przyjaciółka wzruszyła ramionami. — Wielkie mi rzeczy. Przegapił go. To może głupie, ale na pewno nie przerażające. Mindy niczego nie rozumiała. — Cała sytuacja była znacznie dziwniejsza, niż myślisz — upierałam się. - Wydawało mi się... Wydawało mi się, że wy-

powiedział moje imię. Dokładnie w momencie, kiedy podjechał autobus. Mindy wyglądała na zdezorientowaną. — Moje dawne imię — wyjaśniłam. Przyjaciółka wciągnęła z sykiem powietrze przez zęby. — No dobrze. To może wydawać się trochę dziwne. — Nikt nie zna tego imienia. Nikt. Tak naprawdę nawet Mindy nie opowiadałam zbyt dużo o mojej przeszłości. Historia adopcji stała się moim najbardziej strzeżonym sekretem. Gdyby kiedykolwiek wyszła na jaw... wszyscy uznaliby, że jestem dziwadłem. Wręcz czułam się jak dziwadło za każdym razem, kiedy myślałam o tej historii. Moja adopcyjna mama, antropolożka kultury, badała osobliwy kult w Rumunii. Udała się tam z tatą, by osobiście obserwować tajemnicze rytuały i zebrać materiał potrzebny do napisania przełomowej pracy na temat tej unikatowej subkultury. Jednak sprawy w Europie Wschodniej wymknęły się nieco spod kontroli. Kult okazał się zbyt dziwny i wielu mieszkańców rumuńskich wsi połączyło siły, by zlikwidować całą grupę. Przemocą. Tuż przed atakiem wściekłego tłumu biologiczni rodzice powierzyli mnie — jeszcze niemowlę — parze amerykańskich badaczy, błagając, by mnie zabrali do Stanów Zjednoczonych, gdzie będę bezpieczna. Nienawidziłam tej opowieści. Oburzałam się, że biologiczni rodzice byli przesądnymi ignorantami, którzy dali się wciągnąć w jakiś dziwaczny kult. Znałam doskonale zakres zainteresowań naukowych mamy. Ofiary ze zwierząt, kult drzew, dziewice wrzucane do kraterów wulkanów... Całkiem możliwe, że moi biologiczni rodzice byli zamieszani w jakieś dewiacje seksualne. Może dlatego zostali zamordowani. Kto wie? Kogo to obchodzi?

Nie wypytywałam o szczegóły, a rodzice adopcyjni sami też nie poruszali tematu. Byłam szczęśliwa jako Amerykanka Jessica Packwood. Dla mnie Anastazja Dragomir nie istniała. — Jesteś pewna, że znał twoje imię? — dopytywała się Mindy. _ Nie — przyznałam. - Ale zdawało mi się, że je wypowiedział. — Och, Jess - westchnęła przyjaciółka. - Nikt nie zna tego imienia. Pewnie po prostu się przesłyszałaś. Albo powiedział jakieś słowo, które brzmiało podobnie jak Anastazja. Zerknęłam na Mindy kątem oka. — Ciekawa jestem, jakie słowo brzmi podobnie? — Nie wiem. Może: „Miło cię poznaaa...". — Taa, jasne. — Wcale nie było mi do śmiechu. Skierowałyśmy się w stronę ulicy przed szkołą; miała po mnie przyjechać mama. Zadzwoniłam w porze lunchu i oznajmiłam, że na pewno nie będę wracać do domu autobusem. — Chodzi mi tylko o to, że może powinnaś dać Lucjuszowi szansę — dorzuciła swoje trzy grosze Mindy. — Po co? — Bo... Bo on jest taki wysoki — wyjaśniła Mindy, jakby od wzrostu zależał charakter człowieka. - No i, czy wspominałam już, że jest Europejczykiem? Do krawężnika podjechał stary, pokryty rdzą volkswagen van mamy. Pomachałam jej na powitanie. — Tak, wysoki prześladowca z Europy jest sto razy lepszy od amerykańskiego prześladowcy przeciętnego wzrostu. — Cóż, Lucjusz przynajmniej zwraca na ciebie uwagę. — Mindy pociągnęła nosem. — Na mnie nikt nawet nie spojrzy. Podeszłyśmy do samochodu i otworzyłam drzwi. Zanim zdążyłam powiedzieć „cześć", Mindy odepchnęła mnie na bok, pochyliła się i wymamrotała:

— Pani Packwood, Jessica ma chłopaka! Mama wyglądała na zdezorientowaną. — To prawda, Jessico? — zapytała. Teraz nadeszła moja kolej na odepchnięcie Mindy od auta. Wspięłam się na siedzenie i zatrzasnęłam drzwi przed nosem przyjaciółki. Mindy zaśmiała się w głos i pomachała mi na pożegnanie. Mama odjechała od krawężnika. — Chłopak? — kontynuowała mama. — Pierwszego dnia szkoły? -To nie jest mój chłopak! - burknęłam, zapinając pas. -Prześladuje mnie jakiś dziwny typ z wymiany międzynarodowej. -Jestem pewna, że przesadzasz - stwierdziła mama. -Chłopcy w okresie adolescencji często zachowują się dziwnie w sytuacjach społecznych. Pewnie źle interpretujesz niewinne zachowania. Jak większość antropologów kultury mama była przekonana, że wie wszystko na temat interakcji międzyludzkich. — Szkoda, że nie widziałaś go dziś rano na przystanku autobusowym! - prychnęłam. - Stał pod drzewem w długiej, czarnej pelerynie... A potem, kiedy skaleczyłam się w palec, zaczął się dziwnie oblizywać... Na te słowa mama zahamowała tak gwałtownie, że niemal uderzyłam głową w deskę rozdzielczą. Za nami rozległ się wściekły pisk klaksonu. — Mamo, co ty wyprawiasz? — Przepraszam, córeczko — powiedziała. Z twarzy odpłynęła jej cała krew. Po chwili jednak ponownie nacisnęła na gaz. — To przez to, co powiedziałaś... o tym palcu. — Skaleczyłam się w palec, a on prawie zaczął się nad nim ślinić, jakby widział frytkę z keczupem. - Wzdrygnęłam się. — To było takie obrzydliwe. Mama pobladła jeszcze bardziej i domyśliłam się, że coś się święci. - Kim... Kim jest ten chłopiec? - zapytała, kiedy podjechałyśmy do znaku STOP w pobliżu Grantley College, gdzie mama wykładała. - Jak się nazywa?

Wyczułam, że próbuje za wszelką cenę sprawiać wrażenie opanowanej i beztroskiej, co zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. - Nazywa się... - Zanim jednak zdążyłam wypowiedzieć jego imię, zobaczyłam go. Siedział na niskim murku otaczającym kampus. I patrzył na mnie. Znowu. Poczułam strużkę potu spływającą po czole. Tym razem jednak byłam bardziej wkurzona niż przestraszona. „Dość już tego" - pomyślałam. -Jest tutaj! - zawołałam, przyciskając palec do szyby. -Znów mnie prześladuje! - To nie było dziwne zachowanie w sytuacjach społecznych. To było prześladowanie. - Chcę, żeby zostawił mnie w spokoju. Wtedy mama zrobiła coś zupełnie nieoczekiwanego. Podjechała do krawężnika, zatrzymała się niedaleko Lucjusza i zaczęła mu się przyglądać. - Jak on się nazywa, Jess? - dociekała, rozpinając pas. Domyśliłam się, że miała zamiar z nim porozmawiać, więc chwyciłam ją za ramię. - Mamo, nie. On jest naprawdę jakiś niezrównoważony. Jednak mama delikatnie odczepiła moje palce od swojego ramienia. - Jak się nazywa, Jess? - Lucjusz - odparłam. — Lucjusz Vladescu. - Wielkie nieba! - burknęła mama pod nosem, spoglądając przez moje ramię na mego prześladowcę. - To chyba było nieuniknione... - Jej wzrok stał się nagle dziwnie nieobecny. - Mamo?

Co było nieuniknione? — Poczekaj tutaj — powiedziała, nawet na mnie nie patrząc. — Nie ruszaj się — rzekła tak poważnym tonem, że nie śmiałam się sprzeciwić. Po chwili wysiadła z samochodu i podeszła wprost do dziwacznego typa, który chodził za mną cały dzień. Oszalała? A on... czy będzie próbował uciec? Może wpadnie w szał i zrobi jej krzywdę? A jednak nie - zsunął się zręcznie z murka i ukłonił się po sam pas... mojej mamie. Co jest grane? Otworzyłam okno, ale mówili tak cicho, że nie słyszałam ani słowa. Wydawało mi się, że rozmowa trwa wieczność. Jednak w końcu mama uścisnęła mu dłoń. Lucjusz Vladescu odszedł, a mama wróciła do auta i przekręciła klucz w stacyjce. — O co chodziło? — zapytałam osłupiała. Mama spojrzała mi prosto w oczy. — Musimy porozmawiać. Ja, ty i tata. Jeszcze dzisiaj. — O czym? — spytałam zdezorientowana, czując dziwne mrowienie w żołądku. Nieprzyjemne mrowienie. — Znasz tego gościa? — Wyjaśnimy ci wszystko później. Mamy ci tak wiele do powiedzenia. I musimy zdążyć, zanim Lucjusz zjawi się na kolacji. Wciąż nie mogłam się pozbierać, kiedy mama poklepała mnie po dłoni i włączyła się do ruchu.

Rozdzial 5 RODZICE NIE MIELI JEDNAK OKAZJI niczego mi wyjaśnić. Kiedy dotarłyśmy do domu, tata był jeszcze w połowie zajęć z jogi tantrycznej dla nadpobudliwych seksualnie, podstarzałych hippisów, które prowadził w studiu na tyłach domu, więc mama odesłała mnie do codziennych obowiązków. A potem Lucjusz przyszedł za wcześnie na kolację. Byłam właśnie w stajni i przewracałam słomę w boksach, gdy kątem oka dostrzegłam cień na otwartych drewnianych drzwiach. - Kto tam?! - zawołałam, wciąż jeszcze podenerwowana wydarzeniami dzisiejszego dnia. Kiedy nie doczekałam się odpowiedzi, ogarnęło mnie złe przeczucie, że to nasz dzisiejszy gość nawiedza mnie w stajni. „Przecież mama go zaprosiła" - upomniałam się w myślach, a wysoki Europejczyk z wymiany międzynarodowej istotnie przeszedł przez ujeżdżalnię. „On nie może być aż tak niebezpieczny" - przekonywałam samą siebie. Pomimo aprobaty mamy na wszelki wypadek postanowiłam nie wypuszczać z rąk wideł. - Co tu robisz? — zapytałam, kiedy się zbliżył. - Cóż za maniery - burknął Lucjusz z niezadowoleniem przemądrzałym tonem, wzbijając każdym długim krokiem niewielkie obłoczki kurzu. Zatrzymał się ledwie metr ode mnie i znów poraził mnie jego wysoki wzrost. - Damy nie krzyczą wniebogłosy w stajniach - ciągnął potępiający wywód. — No i cóż to za powitanie?