Agacia7

  • Dokumenty55
  • Odsłony18 068
  • Obserwuję23
  • Rozmiar dokumentów87.0 MB
  • Ilość pobrań11 826

Lili St. Crow - Inne anioły 04 - Bunt

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :795.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Lili St. Crow - Inne anioły 04 - Bunt.pdf

Agacia7 EBooki Lili St. Crow
Użytkownik Agacia7 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 590 osób, 428 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 94 stron)

1 BUNT Lili St.Crow Przekład Ewa Spirydowicz Amber

2 Niebezpieczeństwo w zwłoce. Tytus Liwiusz

3 Rozdział 1 Tyrzymaj się planu, mówił Christophe. Trzymaj się planu, a wszystko będzie dobrze. Zasznurowałam buty - martensy wysokie do kolan, idealne na każdą okazję, i do tańca, i do ucieczki, i skopania komuś tyłka, i włożyłam sukienkę, srebrzyste cudo na ramiączkach. Miałam upięte włosy i wydawało mi się, że moja szyja jest nieprzyzwoicie naga. Nawet kolana wydawały się nagie. I medalion mamy, widoczny między obojczykami, a nie ukryty pod koszulką. Do licha, miałam nawet kolczyki w uszach, malutkie śliczne brylanciki -Christophe nalegał, żebym je włożyła. Sięgnęłam po tiulowy szal obszyty malutkimi perełkami. Miałam nadzieję, że dzięki niemu jakoś zamaskuję brak biustu. Nathalie udało się nawet przekonać mnie do włożenia stanika, który nie miał w nazwie określenia „sportowy". Nie, to był prawdziwy push-up. Z gąbeczkami. I znowu ktoś wydaje mi polecenia, a ja słucham, ale w przypadku Nat nie miałam nic przeciwko temu. Przynajmniej dzięki niej kupowanie staników nie było już czarną magią. Zawsze mnie to fascynowało, choć przy moim absolutnym braku biustu nigdy nie miałam z tym większego problemu. No ale, litości, sukienka z dekoltem dla laski bez biustu? Sama nie wiem. Dotychczas wkładałam spódnicę, tylko kiedy babcia kazała mi ubrać się ładnie do kościoła, zresztą nawet ona data sobie spokój za trzecim czy czwartym razem, gdy po szkółce niedzielnej wylądowałam w kałuży błota i z perkalikowej kreacji w kwiatki czy kratkę zostały strzępy. Nigdy jej nie powiedziałam, że to sprawka innych dzieciaków, ale wiem, że się tego domyślała. Nathalie udało się także mnie umalować, kosmetykami, które kupiłyśmy w wielkiej drogerii w centrum podczas jednej z potajemnych wypraw do miasta w środku dnia. Efekt był całkiem, całkiem. Ostatnio jakoś nie mam problemów z cerą; choć nieraz czułam pryszcze pod skórą, jakimś cudem nie wydostawały się na powierzchnię. Można by pomyśleć, że to poprawiało mi humor. Niestety. Weszłam na parkiet i skrzywiłam się, gdy didżej o pokerowej twarzy podkręcił basy w beznadziejnie gtupiej piosence. Czasami superczułe zmysły to kiepska sprawa, nawet jeśli dzięki koncentracji można je wyciszyć. Kiedy w końcu rozkwitnę, czyli uzyskam siłę i szybkość dorosłego djamphira na stałe, a nie tylko pod wpływem silnych emocji - będę w pełni kontrolowała zmysły, ale na razie jestem w pułapce. Jedno jest w tym wszystkim dobre. Bardzo lubię tańczyć. A w każdym razie podskakiwać i podrygiwać na zatłoczonym parkiecie, w tłumie, który mnie ogranicza. Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może sprawiać mi przyjemność, zwłaszcza że mam dotyk. Można by pomyśleć, że taki natłok ludzi dokoła doprowadzi mnie do szaleństwa, ale kiedy tak sobie tańczą, spoceni, otumanieni, słyszę tylko biały szum. Odpoczywam. Oczywiście jeśli akurat się nie rozglądam, wypatrując krwiożerczych bestii, które zabiją cię, ledwie cię dojrzą. Trzymatam się skraju parkietu, na tyle głęboko, by czuć się bezpiecznie, na tyle blisko, by mieć zawsze otwartą drogę ucieczki. Ta impreza odbywała się w wielkim, dziwacznym budynku o nazwie Pier 57, powietrze wypełniały sztuczna mgła i dym - papierosów i innych palonych substancji. Rozżarzone koniuszki papierosów, nagie ciała, pot - powietrze przesycał zapach mięty i tytoniu, wyczu- wałam nuty marihuany i nieokreślony, charakterystyczny zapach młodości. I jeszcze duszący, słony zapach seksu dochodzący z ciemnych zakamarków. Było tu tyle rozszalałych hormonów, że starczyłoby na napęd rakietowy. Uniosłam ręce wraz z tłumem w deszczu kolorowych świateł. Były jak atak migreny, czerwone, niebieskie, pomarańczowe, żółte, ale chwilami operator silił się na finezję i ograniczał feerię barw do tylko dwóch i wszystko stawało się niebiesko- zielone albo pomarańczowo-żółte. Muzyka narastała i wtedy mistrz ceremonii włączał dyskotekową lustrzaną kulę i salę zalewały lśniąc punkciki, a w promieniach ultrafioletu biel lśniła niesamowicie. Czułam dotyk w głowie - minimalnie, na tyle by zachować czujność, ale nie utonąć w potoku myśli i wrażeń wszystkich zebranych - unosiłam się z tłumem, pozwalałam, by moje ciało płynęło z prądem jak mała rybka wśród wodorostów. Płotka. Zbyt mała, by ją złapać.

4 Taką przynajmniej miałam nadzieję. Trzymaj się planu. No to się trzymałam. Problem w tym, że wampiry nie zawsze to robią. Poczułam w głowie pierwszy okruch nienawiści, ostry, twardy jak sopel lodu w pełnym słońcu. Tańczyłam dalej, przesuwałam się na skraj parkietu. O ile dobrze wyliczyłam, tłum - bo obserwując roztańczony tłum, zauważa się pewną prawidłowość - zawsze porusza się ruchem kołowym - doprowadzi mnie do najlepszego wyjścia, które Christophe pokazywał mi na planie. Czułam na barkach jego ciepłe, opiekuńcze ramię, w uszach miałam jego cichy głos. Nie obawiaj się. Jesteś wystarczająco szybka i sprawna, w innym wypadku nie pozwoliłbym ci na to. Zarumieniłam się na to wspomnienie, czułam łaskotanie w zagojonych bliznach po kłach na nadgarstku. On przynajmniej pozwala mi coś robić, nie tak jak niektórzy inni członkowie Rady. Hiro panikował na samą myśl, że mam wziąć udział w akcji. Na twarzy Bruce'a pojawiała się mina, mówiąca, ża jestem Za Młoda, Zbyt Nieodpowiedzialna i Zbyt Cenna, że jestem Nadzieją Zakonu. Miałam wtedy ochotę walić na oślep. A jeśli dzisiaj coś się wydarzy, może nawet będę miała ku temu okazję. Moje usta wypełnił posmak zgniłych pomarańczy, nieważne, że żułam miętową gumę. Babcia mówiła, że to arrah - aura. Ja teraz stwierdziłam, że to smak zagrożenia. Zawsze w pierwszej chwili chciałam splunąć, ale to tylko spotęgowałoby ohydny posmak. A poza tym to nieładnie pluć na parkiet. Nie tak mnie wychowano. Wsunęłam rękę do malutkiej torebeczki, przewieszonej przez ramię. Nathalie twierdziła, że psuję nią cały efekt, ale musiałam mieć coś, w czym trzymałabym błyszczyk do ust i maleństwo, które teraz wyjęłam i udałam, że odgarniam ciemne loki za ucho. Wyglądało to jak słuchawka telefonu komórkowego, malutka i srebrna. Wcisnęłam odpowiedni guziczek i zakryłam ucho włosami. Słuchawki tłumiące odgłosy z zewnątrz to istny cud. Szkoda tylko, że nie dał mi dwóch. Albo chociaż zatyczek do uszu. Zatyczki sprawdziłyby się doskonale. - Mam cię, Drew - Głos Christophe'a, wyraźny i głośny, jakby stał tuż obok mnie, zagłuszał muzykę. W tej chwili didżej grał jakieś starocie z lat osiemdziesiątych o niezdecydowanej dziewczynie o imieniu Eileen. - Mamy go. Zespół pierwszy do akcji. Wcześniej tłumaczył mi, że to najbardziej niebezpiecznu część. Zanim inne djamphiry wejdą do budynku, gdy będę sama tańczyć. Już miałam zejść z parkietu, gdy poczułam kolejne ukłucie nienawiści. Cofnęłam się odruchowo, bo przy wejściu, do którego zmierzałam, dostrzegłam nagły ruch. - Cholera - nie wiedziałam nawet, że powiedziałam to na głos. - Co? - Christophe nie wydawał się przejęty, ale niemal go widziałam, jak siedzi, z lekko przechyloną głową za eleganckim czarnym biurkiem w centrali w Schola Prima na Upper West Side, cały spięty. Aspekt przenika go, wygładza jego włosy, sprawia, że w rozchylonych ustach pojawiają się kły. Palce nad elegancką czarną klawiaturą, niebieskie oczy wpatrzone w dal, nieobecne. Jest lodowato przystojny, a ja niemal... Nie, nie boję się go, właściwie nie. Ale nietrudno sobie to wyobrazić, zwłaszcza gdy tak wygląda. W tej chwili miałam zresztą inne problemy. - Pierwsze wyjście zablokowane. Idę do drugiego. - Dru... Już biegłam. I dobrze, bo jak się okazało, ruch przy drzwiach spowodowali trzej nastoletni chłopcy. Blondyn i dwóch brunetów, wszyscy na tyle przystojni, że każda dziewczyna patrzyłaby na nich z przyjemnością, ale gdyby miała dość oleju w głowie, dostrzegłaby twardość ich uśmiechów, ostry blask ich błyszczących oczu, nawet to, jak się ruszali... I uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. Ale zwyczajni ludzie nie patrzą uważnie. Jedno spojrzenie i klasyfikują cię, jak im pasuje, i radośnie podążają prosto w paszczę zła, które na nich poluje. Tata i August wiecznie spierali się, czy ludzie chcą wiedzieć o istnieniu Prawdziwego Świata, o tych wszystkich istotach, które budzą, się do życia pod osłoną nocy. Nigdy nie dochodzili do jednego wniosku.

5 Ja? Ja nie miałam nic do powiedzenia. Byłam tylko dzieckiem. Nadal trzymałam się planu. Szłam do drugiego wyjścia, mając w uchu szept Christophe'a, który wysyłał kolejne zespoły na wyznaczone pozycje i wydawał pierwszej ekipie nowe rozkazy. Jego słowom towarzyszył dziwny pogłos, jakby sygnał odbijał się od ścian albo jakby znajdował się na dworze. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby był nieco bliżej niż w Scholi, ale kierował mną podczas tej misji i jego miejsce jest w punkcie dowodzenia, skąd wszystko koordynował. Głęboko zaczerpnęłam tchu, starając się opanować rozszalały puls. Zaraz skopiemy tyłki wampirom polującym na dyskotekach. Christophe w końcu uznał, że jestem gotowa, by wziąć udział w niewielkiej operacji namierzenia i zniszczenia, i ta myśl niosła pocieszenie. Wreszcie robiłam coś naprawdę, nie tylko trenowałam bez końca. Nawet jeśli było to na tyle bezpieczne, na ile to możliwe, kiedy ma się do czynienia z wampirami. I wtedy wszystko poszło nie tak. Bo dostrzegłam zamieszanie przy drugim wyjściu, a basy nabrały nowego, szybkiego tempa. Wszyscy podnieśli ręce, nastrój tłumu zmienił się błyskawicznie, napięcie narastało jak na górskiej kolejce, i zrozumiałam, że także drugie wyjście jest spalone. Mój szal zadrżał, miniaturowe perełki drażniły nagle wilgotną szyję. Niestety, akurat w tej chwili wyszłam z roztańczonego tłumu, znalazłam się na skrawku wolnej przestrzeni przeznaczonej dla tych, którzy chcieli odpocząć od szaleństwa na parkiecie. Powinnam była iść dalej, jakbym kierowała się do łazienki. Kiedy na takiej imprezie stajesz nieruchomo, rzucasz się w oczy. Przy drugim wejściu przywódca wampirów uniósł głowę. Jego oczy lśniły mdło, aura polowania zasnuwała je czernią, rozlewała się na białka, aż lśniły jak plamy z benzyny na mokrym chodniku. U starszych wampirów te czarne oczy utrzymują się przez cały czas, ale musi minąć nieco czasu, aż tak samo reagują oczy młodych. Pociągnął arystokratycznym nosem. Ciemne loki opadły mu na czoło. O cholera. - Drugie wyjście spalone - szepnęłam. - Przechodzę na plan C. - Chwileczkę. - Nieczęsto zdarza się, by Christophe był zaskoczony. - Co za plan... Wampir przestał węszyć. Poruszył głową i patrzył prosto na mnie. Jego usta drgnęły. Wiedziałam, co mówi. Przysięgam na Boga, że go usłyszałam, jego szept minął moje uszy, trafił prosto do mózgu. - Swietocza. Wiedział, kim jestem - w części człowiekiem, w części wampirem, a kiedy rozkwitnę i dokończę szkolenie, stanę się zabójcza dla wszystkich krwiopijców. Oczywiście, o ile przeżyję tę noc. Z trudem przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. - Plan C jest taki, że improwizuję. Wykrztusiłam to, choć dławił mnie smak zgniłych pomarańczy, i puściłam się biegiem. Rozdział 2 Właściwie można by pomyśleć, że sprawi mi frajdę świadomość, że w ciągu piętnastu sekund za moją sprawą na dyskotece w magazynie w Chelsea zapanował całkowity chaos. Ale nie. Jednym susem przeskoczyłam nad barem, ledwie musnęłam buciorami szklany kontuar. Nie podawano tu alkoholu, jedynie horrendalnie drogą wodę mineralną i napoje energetyzujące w lśniących puszkach. Barman, potężny koleś, chyba wściekły, że tkwi tutaj, a nie za barem z prawdziwego zdarzenia, trzymał kij do bejsbola wielkości małego drzewa. Krzyczał coś, ale jego słowa zagłuszał alarm przeciwpożarowy, zresztą i tak już go minęłam. Tłum rzucił się do drzwi za moją sprawą - pociągnęłam za łańcuch aktywujący alarm przeciwpożarowy, choć nie miałam pewności, czy to zadziała. Może tym sposobem uda mi się choć trochę spowolnić wampiry. Tej nocy, zamiast na bezbronnych ludzi, zapolują na mnie. Miałam nadzieję, że nie jestem tak bezradna, jak czułam się w tamtej chwili.

6 Głos taty, jak zawsze, gdy musiałam szybko zdecydować, co dalej. Nie zastanawiaj się na tym. Dru. Myślenie spowalnia. Działaj. Za barem musi być jakieś wyjście, przecież muszą dostarczać tu towar. Zobaczyłam drzwi i rzuciłam się w ich stronę. Za moimi plecami eksplodował ogłuszający huk, przedarł się nawet przez ścianę dźwięku z głośników. Krwiopijcy dopadli do kontuaru. Przez chwilę martwiłam się o barmana, ale nie było na to czasu. I tak miałam pełne ręce roboty. - Co robisz? - Christophe wydawał się pokojony, ale nie marnowałam tchu na gadanie, musiałam biec. - Nie denerwuj się, kochana. Słyszę, że oddychasz. Wszystko będzie dobrze. Jego chłodny, opanowany głos niósł otuchę. Chyba zawsze lepiej funkcjonuję, kiedy ktoś mówi mi, co mam robić. W każdym razie, kiedy wampiry depczą mi po piętach. Tak samo było z tatą - on wydawał polecenia, a ja brałam się w garść i wykonywałam je. Pchnęłam drzwi za barem i wypadłam na skrzypiące drewniane schody. Hałas ucichł, także dlatego, że kakofonia, którą nazywali muzyką, urwała się gwałtownie. Znalazłam się w pomieszczeniu przypominającym piwnicę. Betonowe ściany, skrzynki butelkowanej wody, inne przedmioty, których nie rozpoznawałam. Muszą jakoś wnosić te zapasy, inaczej jestem w pułapce bez wyjścia. I wtedy dostrzegłam inne chwiejne schody, prowadzące w górę, i rampę wiodącą do szerokiego, podwójnego metalowego włazu, takiego, który mija się na ulicy, idąc dalej. W każdym razie zwyczajni ludzie mijają go bezmyślnie. Ja staram się tego nie robić. Nigdy nic nie wiadomo. Pół sekundy później zorientowałam się, że oba skrzydła są zamknięte na kłódkę. Cholera. Ale biegłam zbyt szybko, by się przejmować. A za moimi plecami rozległ się wysoki, szklisty wrzask, którzy uderzał prosto do głowy. Bojowy okrzyk nosferatu. Przenikał przez skronie, z całej siły wbijał się w mózg. Ja także krzyknęłam, opuściłam głowę i rzuciłam się do drzwi. Nic tak nie potęguje aspektu jak strach. Czułam go, czułam, jak oleiście opływa moją skórę, a od świata oddziela mnie przezroczysta warstwa twardego plastiku. Przez długi czas myślałam, że to świat zwalnia, póki Christophe nie wytłumaczył mi, że jest odwrotnie - to ja przyspieszam. Kiedy rozkwitnę, będę miała nad tym pełną kontrolę. Już nie mogłam się tego doczekać, a na razie... Kłódka ustąpiła z trzaskiem. Uderzyłam w drzwi z siłą pocisku, spod moich martensów dosłownie leciały wióry. Czerwony przebłysk bólu, krzyk urwany w połowie, głos Christophe'a w uszach - nie rozumiałam go, słowa rozciągały się jak guma. A do tego siła uderzenia sprawiła, że słuchawka wypadła mi z ucha, upadła na ziemię. Skoczyłam, wylądowałam na chodniku, ledwie drzwi ustąpiły, i znalazłam się na powierzchni, jak wielki diabeł z pudełka. Rozległy się krzyki. Rusz tyłek, Dru! Głos taty i ten specyficzny ton - nie myśl o amunicji, myśl o ucieczce, jak wtedy, pod Baton Rouge, gdy zjawiły się zombi. Och, wspomnienie taty bolało. Zombi też. W ogóle wspomnienia bolą. Tłum stanowił pewne schronienie, ale nie na długo. Neony odbijały się w szybach pod dziwnym kątem, gdy tak biegłam w rozwianym szalu, który dławił mnie za szyję. Ta część miasta tętniła życiem, z nocnych klubów wylewały się tłumy ludzi. Bieg w tłumie to sztuka, ale jeśli przemieszczasz się w tempie djamphira, nie musisz jej znać, wystarczy, że uważasz, żeby na nikogo nie wpaść. Można naprawdę zrobić komuś krzywdę albo wepchnąć pod samochód. Co gorsza, takie zderzenie bardzo spowalnia, a do tego nie można odpuścić, gdy goni cię zgraja wampirów. Guma, którą żułam, przypominała twardy kawałek kleju bez smaku. Czułam łaskotanie w zębach, gdy aspekt przybierał na sile, otaczał mnie, dodawał energii. Medalion matki podskakiwał mi na piersi, obijał się o obojczyki. Dobrze chociaż, że w sukience mogłam swobodnie biec. W dżinsach czasami jest niewygodnie, a ja gnałam tak szybko, że byłam zadowolona ze swobody, jaką da- wała mi sukienka. Skręciłam, odbiłam się od krawężnika i skoczyłam. Srebrne bmw zahamowało z piskiem opon; samochód miał zielone światło. Wskoczyłam na maskę, odbiłam się od niej jak od trampoliny, słyszałam zgrzyt wgniatanego metalu

7 i piskliwy wrzask za plecami. Wbijał mi się w mózg, przewiercał na wylot. Nie zwolniłam. Dobrze, że byłam wyszkolona. W sytuacji zagrożenia, jak mawiał tata, nie stajesz na wysokości zadania. Zniżasz się do poziomu treningu. Odwróciłam głowę, wyplułam gumę i zaraz tego pożałowałam, bo ślina zaschła natychmiast, a smak zgniłych pomarańczy przybrał na sile. Do parku, w parku ich zgubisz i będziesz bliżej Scholi, poza tym możesz liczyć na wsparcie innych djamphirów, polujących pod osłoną nocy. Wspaniały plan, doprawdy wunderbar, pytanie tylko, czy zadziała. Świat rozpływał się dokoła jak oliwa na płycie szkła. Kolejny okrzyk bojowy, przenikliwy jak świst gwizdka na zepsutym czajniku. Dwie grupy w klubie to zapewne łowcy, a w okolicy są chyba także inne wampiry szukające ofiar. Wzywają posiłki. Dwa bojowe oddziały djamphirów i zespół logistyczny nie poradzą sobie, zwłaszcza teraz, gdy wampiry wiedzą, że pobliżu jest swietocza. Nie odpuszczą. Co oznacza, że najlepsze, co mogę zrobić, to spieprzać co sil. Ale zarazem zrozumiałam, że park Chelsea to zły wybór; niewystarczające schronienie. Musiałam szybko zdecydować, co dalej, ale nie miałam zbyt wielkiego wyboru - mogłam kierować się na północ i liczyć, że wszystko będzie dobrze. Bieg. Powietrze przesycały spaliny z diesli, coś kłuło mnie pod żebrami, czaiło się, czekało, by zaatakować, gdy zwolnię, gdy plastikowa pokrywa pęknie i zwolnię do zwykłego, ludzkiego tempa. Nie, nie, nie... Biegłam. Nie miałam wyboru. Świat wypełniał cichy dźwięk, jak dzwonienie mokrego szkła, jeśli się go dotknie w odpowiedni sposób. Słyszałam też beznamiętne pohukiwanie sowy. Nad moją głową mignęła biała smuga, pióra mieniły się szarością jak animacja oglądana w przyspieszonym tempie. W żółtych ślepiach zapłonął ogień. Sowa zataczała coraz ciaśniejsze kręgi nad moją głową, a potem odleciała szybko, a mnie udało się powstrzymać nieubłagany trzask, z jakim rzeczywistość nieuchronnie ściągnie mnie z powrotem. Czułam się, jak podczas biegu z wilkołakami w świetle dnia, gdy zaczynamy z zielonych połaci Central Parku. Migające plamy, staruszka z szeroko otwartymi ustami, grupa studentów na rogu, chińska knajpka z pirackim statkiem w herbie, wszystko zlewało się w skompresowaną pigułkę informacji. Sowa - sowa babci, choć tak naprawdę to mój aspekt w zwierzęcej formie - skręciła płynnie w prawo i zniknęła w otwartej paszczy wejścia do metra. Kiepski pomysł, Dru. Ale do tej pory nigdy nie wątpiłam w rady babcinej sowy. Przebiegłam przez chodnik, słyszałam każdy mój krok, i zrozumiałam, dlaczego skowa kazała mi iść właśnie w tę stronę. Bo dalej, przede mną, ulica zaczerniła się od ciemnych postaci nosferatu. Jeśli natychmiast nie podejmę mądrej decyzji, znajdę się w pułapce między dwiema grupami wampirów. Pochyliłam się i wbiegłam do metra. Jeszcze nie dotknęłam stopą schodów, a nocną ciszę przeszył kolejny wrzask. Czysty, zimny. Przenikał całe człowieczeń- stwo, docierał do kudłatej bestii pod cienką warstwę cywilizacyjnej ogłady, we mnie, w tobie, w nas wszystkich. Wilkołaki wyszły na ulicę, wiedziały, że nosferatu sprawiają kłopoty. Dzięki Bogu. To nie znaczyło, że przeżyję tę noc, ale moje szanse znacznie wzrosły. Torebka uderzała mnie w bok. Zamach - moje pięści przecinały powietrze. Szal przesunął się, perełki drapały mnie w szyję. Zbiegałam ze schodów, przeskakiwałam po cztery-pięć stopni naraz. Na półpię-trze niemal wpadłam na ścianę, przeskoczyłam barierkę, minęłam bramkę i znalazłam się na peronie. Mało brakowało, a straciłabym równowagę, zachwiałam się i zapewne zaprezentowałam całej trójce pasażerów wspaniały widok w postaci mojej bielizny, bo moja sukienka trzepotała jak flaga na wietrze. W tej chwili wjechał pociąg, pasmo żółtego światła i brudnego srebra. W ostatniej chwili wślizgnęłam się przez drzwi, zanim się zamknęły, i znalazłam się w pustym wagonie cuchnącym starym moczem. Graffiti na ścianach, szeregi plastikowych pomarańczowych siedzeń.

8 Znajome kłucie pod żebrami, pot spływający z czoła wielkimi kroplami. Dobrze przynajmniej, że fryzura się trzymała. Loki opadały mi na twarz, widziałam złote pasma, gdy aspekt pieścił mnie ciepłymi, czułymi dłońmi. Czułam w klatce piersiowej trzepotanie serca przy każdym oddechu, wydawało się, że lada chwila wyskoczy mi z piersi i zatańczy kankana w pociągu. Pociąg już odjeżdżał i wtedy dostrzegłam mroczny ruch przy bramce. Błysk kłów i oleistą czerń oczu; wampir warknął, pociąg zniknął w tunelu. Teraz widziałam jedynie moje odbicie w szybie. Rumieńce na policzkach, pod oczami zacieki z tuszu, którym umalowała mnie Na-thalie. Wyglądałam jak szop pracz. Medalion matki zalśnił oślepiająco, zimny na szyi jak lód. Kłucie pod żebrami osłabło, ale nadal dyszałam ciężko. Usiłowałam patrzeć na wszystkie strony jednocześnie. Podniosłam rękę, dotknęłam ucha. Nie poczułam nic, tylko twarde krawędzie brylantowego kolczyka. Cholera. Teraz przypomniałam sobie, że zgubiłam słuchawkę. Poprawiłam spódnicę, usiłowałam zapanować nad oddechem. Rozluźniłam szal. Nie jestem głupia, widziałam, że nadal nie jestem bezpieczna. Jeśli bardzo im na mnie zależy, puszczą się w pogoń za pociągiem. Roześmiałam się nerwowo i złapałam poręczy, gdy pociąg ostro wziął zakręt. Plan C wcale nie jest taki zły. Nadal żyję. Hałas z sąsiedniego wagonu zwrócił moją uwagę. Czy to zwykłe odgłosy metra, czy... Miałam ochotę znowu splunąć, tak intensywny stał się posmak zgniłych pomarańczy. O nie, zdecydowanie nadal nie jestem bezpieczna. Co mi da większe szanse, ucieczka czy zostanie w miejscu? Głupie pytanie. Wiadomo, że ucieczka. Ruszyłam do przodu, na nogach miękkich jak rozgotowane kluchy. Czułam się, jakbym przesadziła z whisky Jim Beam taty; świat zawirował jak na diabelskim młynie. Znowu hałas w sąsiednim wagonie, a ja nadal nie wiedziałam, czy to stuka metro, czy wampir ostrzący sobie na mnie kły. Hm. Czy wampiry ostrzą sobie kły? To jedno z tych pytań, na które nie ma odpowiedzi, jak na przykład: dlaczego hot dogi sprzedają w opakowaniach po osiem sztuk, a bułki do nich - po dziesięć. Już kiedyś słyszałam to pytanie: a jest łatwiejszy sposób? Coś ścisnęło mnie za serce. Mocno. Odepchnęłam od siebie to uczucie. Teraz nie mogłam o nim myśleć. Musiałam się skupić na teraźniejszości. Spojrzałam na drzwi. Zobaczyłam klamkę. Byłam pewna, że jeśli wyskoczę, czeka mnie ból. I tunel niemal doskonale ciemny. Co za wybór. Nosferatu w wagonie metra albo skok w nieznane i ryzyko połamania nóg, z wampirami i pociągami w ciemnym tunelu. - Trzymaj się planu - mruknęłam, szperając w malutkiej torebeczce. - Trzymaj się pieprzonego planu, do cholery. Jasne. Hiro nie będzie tylko trząsł portkami, Hiro zgubi je ze strachu. A Bruce spojrzy z żalem. A Christophe... Już jest w drodze. Wiesz o tym. Teraz musisz tylko zostać przy życiu, póki tu nie dotrze. Łatwo powiedzieć. Zapiszczały hamulce; zachwiałam się, gdy pociąg zwalniał. Zbliżał się do następnej stacji. Zacisnęłam dłoń na malutkim telefonie komórkowym, gdy w wagonie za moimi plecami rozległ się hałas. Tym razem towarzyszył mu zgrzyt rozdzieranego metalu. Upuściłam telefon, spojrzałam za siebie i zobaczyłam szpony w ścianie wagonu. Szpony zniknęły, ich miejsce zajęły białe paluchy, jak glisty wślizgnęły się do środka i zaczęły rozrywać metal, jakby to była folia aluminiowa. Najpierw uciekaj, potem dzwoń. Nagle odczułam bolesną satysfakcję, że w tym wagonie nie ma żadnych cywilów. Pociąg szarpnął, zwolnił. Szarpnęłam za klamkę. Ręce i nogi w pojeździe? Sprawdza się na karuzeli w wesołym miasteczku, nie tutaj. Aspekt opływał mnie pieszczotliwie, gdy szarpnęłam drzwi. Metal jęczał i piszczał do wtóru hamulców. Stacja rozkwitła jak kwiat, pełna fluorescencyjnych świateł. Dostrzegłam schody prowadzące na górę. Dwukrotnie kopnęłam drzwi; po drugim ciosie ustąpiły. Złapałam się pozostałej framugi, gdy drzwi wpadły na

9 ścianę pokrytą kafelkami, aż powietrze wypełnił kurz i odłamki glazury. Skoczyłam i w tej samej chwili wampir wdarł się do mojego wagonu. Wylądowałam na nogach i zgodnie z zasadami treningu skuliłam się w kłębek. Przetoczyłam się, przyjmując impet uderzenia na kolana i prawe ramię, poderwałam się, puściłam biegiem. Szal zsunął mi się z szyi, przy okazji rozrywając skórę. Dopadłam schodów, moje kroki niosły się głuchym echem po betonie. Słyszałam za sobą inne kroki, zbyt szybkie i ciężkie, by należały do człowieka. W filmach uciekająca dziewczyna ogląda się za siebie, by spojrzeć na goniącego prześladowcę. Nigdy tego nie robię. Po pierwsze, za bardzo mnie to zwalnia. Po drugie, jeśli mam zginąć, nie chcę wiedzieć. Chcę biec co sił w nogach, gdy już do tego dojdzie, a nie potykać się niezdarnie, bo jak idiotka zerkam za siebie. Świat znowu zwolnił. Tym razem niechętnie. Byłam już bardzo zmęczona i przerażona i przypływ emocji, dzięki któremu dysponowałam nadludzkimi siłami, powoli opadał. Adrenalina też się kiedyś kończy. Przeskoczyłam bramkę u szczytu schodów. Po sowie babci nie było śladu. Byłam zdana na siebie, a nosferatu był tuż za mną, słyszałam echo jego kroków i przeciągły, szklisty krzyk. Lekki skręt, kolejne schody i poczułam we włosach nocne powietrze, pełne spalin i zapachu niebezpieczeństwa. Moje usta wypełniał posmak zepsutych pomarańczy. Przełknęłam ślinę i zaraz tego pożałowałam. W mojej głowie zapłonął dotyk. Nogi mi się plątały. I gdyby nie to, wampir dopadłby mnie, a tak minął mnie, gdy upadałam, musnął szponami moje włosy, obciął kilka pukli, gdy kulił się jak kot podczas skoku. Przeturlałam się, znowu zdarłam sobie skórę z nogi, zerwałam się, odskoczyłam. Była to cicha, ciemna uliczka pełna domów mieszkalnych, ale klubowe pulsowanie docierało z oddali rytmem muzyki i świateł. Wampir wylądował miękko, na kolanach, podpierał się jedną ręką na mokrym chodniku. Zaczęło mżyć. Jego oczy lśniły oleiście w świetle ulicznej latarni. Miał jasne włosy, z modnie ostrzyżonej, postrzępionej grzywki zwisały kropelki deszczu. Jego ciuchy były warte więcej niż potrzeba, by przez miesiąc utrzymać się w drodze, Armani, jeśli się nie mylę, a buty uszyto ze skóry aligatora. Drań. Nawet aligatory nie zasługują na taki los. Zwłaszcza że większość mięsa pewnie i tak trafia z powrotem do bagien, gdy dranie już zedrą skórę ze zwierzaka. Odetchnęłam głęboko, uniosłam ręce i moje pole widzenia zawęziło się dramatycznie. A więc to tak. Do tego mnie szkolono - starcia z wampirem w ciemnej uliczce. Czas zasmakować zemsty. Gdyby nie to, że dzisiaj miałam być przynętą, byłabym uzbrojona, miałabym broń palną albo miecze malaika. Ba, oddałabym wiele za mój sprężynowiec ze srebrnym ostrzem. Ale nie, zanosiło się na walkę wręcz. Świetnie. Nosferatu wyszczerzył kły. Zdawały się pochłaniać całe światło, zabierać je z wąskiej uliczki, kumulować w jego ustach. Ten grymas sprawił, że ładna nastoletnia twarz stała się maską nienawiści. Rozluźniłam kolana. Jeśli masz plan D, Dru, czas go zastosować. Nie miałam. Lada chwila skoczy, a ja zrobię, co w mojej mocy, by zejść mu z drogi, i albo go uprzedzę, albo zginę na miejscu. Kolejne warknięcie, niskie i niemożliwie głośne. Za moimi plecami, jak gorący podmuch, wprawiał moje kości w drżenie jak zbyt głośne basy. W życiu nie myślałam, że ten odgłos tak mnie ucieszy. Że już nie wspomnę o wilkołaczym oddechu na włosach. To jasne, że Christophe wypuścił Asha. To cały on: zawsze wyprzedzał wypadki o co najmniej dwa kroki. Póki czuwa, nie muszę się martwić. Za bardzo. Złamany wilkołak doskoczył w bok. Pochylił wąski łeb, aż jasna smuga zalśniła zupełnie jak kły nosferatu. Nawet teraz, na czterech łapach, był tak potężny, że sięgał mi do żeber. Jego warkot zdawał się narastać. Podobnie jak klatka piersiowa, która zwiększała objętość. Był coraz większy. Graves mruknąłby coś o zmianie masy i braku logiki.

10 Nie, nie mogę o tym myśleć, bo poczułam w sobie chorą gorącą wściekłość. Zacisnęłam pięści, choć przed chwilą moje dłonie zwisały luźno. Obudził się głód krwi. To kolejny sposób, by przywołać aspekt. Gniewem. Nie, nie gniewem. Wściekłością. Poczułam ciepło w barku. Podczas upadku mocno otarłam skórę, krwawiłam. To jeszcze jeden sposób, by obudzić aspekt. Głód krwi. Choć nie pojmuję, czemu nie nazywają tego pragnieniem. Uniosłam pięść, oblizałam dłoń, dusząc w sobie odruch wstrętu. Czerwony płyn zalał mi język, dotarł do gardła. Wampir zaatakował, rzucił się do przodu. Ash także. Ale choć Ash poruszał się błyskawicznie, ja byłam szybsza. Aspekt budził się do życia, głód krwi dodawał mi sił. Skoczyłam i na długą chwilę zawisłam w powietrzu; noc miękła. Podkuliłam nogi, wysunęłam lewą rękę, czułam łaskotanie w opuszkach palców, gdy moje paznokcie zmieniały się w szpony. Moje nadgarstki przeszywał ostry, słodki ból. Kiedy rozkwitnę, będę miała pazury. Ktoś pchnął mnie w bok. Przekoziołkowałam przez powietrze, dziwnie nieważka, i wylądowałam na czymś miękkim. Przeturlaliśmy się po ziemi i wymierzyłam ze dwa ciosy, zanim zorientowałam się, że to przyjaciel. Błyskawicznie poderwałam się na równe nogi, usłyszałam zgrzyt mokrego asfaltu pod podeszwami butów. U mego boku wilkołak przemieniał się, tracił sierść i Shanks zaklął i pociągnął mnie za ramię. Jego oczy świeciły jak pomarańczowe reflektory. Odrzucił głowę i zawył, gdy znowu dokonywała się przemiana, sierść ponownie pokrywała jego ciało, słyszałam trzask kości, gdy nabierał masy. Odskoczyłam od niego. Na ulicy, jak na scenie, Ash i jasnowłosy wampir krążyli dokoła siebie. Złamany wilkołak poruszał się płynnie, zwinnie, nosferatu - z me- chaniczną szarpaną gracją marionetki. Co chwila jeden z nich nieruchomiał na ułamek sekundy, podchodził bliżej. Przeciwnik reagował błyskawicznie. I znowu wilcze wycie, tym razem z bliska i zarazem z wysoka - zapewne z dachu; wilkołaki chętnie polują na wysokości. Czyli odsiecz nadciąga. I Bogu dzięki. Może jednak przeżyję tę noc. Shanks upuścił coś z głośnym, tępym brzękiem. Dwa drewniane przedmioty. Przyniósł małaika. Długie, lekko zakrzywione miecze z drewna jarzębinowego. Idealna broń na wampira. Nie, nie może być. To za wiele szczęścia naraz. A może jednak. Bo wilkołaki mają na mnie oko. Kiedy to się skończy, pocałuję Shanksa - w policzek. Zacisnęłam dłonie na rękojeściach, podniosłam miecze i krzyknęłam głośno. Mój okrzyk rozbrzmiał jak sopran, szkliście, nieprzyjemnie podobny do krystalicznie czystego wrzasku nosferatu, i gdybym miała więcej czasu, by się nad tym zastanawiać, przeraziłoby mnie to. Ash zdawał się czytać w moich myślach; przypadł do ziemi i się zakradał. Wampir chyba poczuł, że coś się zmieniło, odskoczył w tył jak żaba. Małaika zawirowały w moich dłoniach, ostre, naoliwione drewno przecinało powietrze z rozkosznie niskim świstem. Zanim moje stopy dotknęły ziemi, poczułam, jak ostrze w lewej dłoni przecina nieumarłe ciało. No, nie do końca nieumarłe, przynajmniej technicznie, bo wampiry mogą się rozmnażać, ale nieumarłe brzmi lepiej. Dotknęłam stopami ziemi, odwróciłam się, moja prawa ręka wysunęła się do przodu szybko jak język węża. Był szybki, wygiął się do tyłu jak akrobata pozbawiony kości. Znowu usłyszałam głos Christophe'a. Szybciej, bardziej precyzyjnie. Precyzja to najważniejsza sprawa, mały ptaszku. Posługując się małaika, trzeba myśleć koliście. Czy raczej myśleć o kołach, które zataczają ostrza. Są zakrzywione; to bardzo niebezpieczna broń i zarazem tarcza. Według tradycji broń swietoczy. Wampir zaatakował, jego szpony zsunęły się z ostrza w mojej prawej dłoni. Lewe zaatakowało, aż poczułam impet w barku. Cios zadaje się z biodra, jak w bejs-bolu. Nie żebym była dobra w sporcie, nie licząc tradycyjnej rozgrywki w

11 samoobronę. Wtedy, z zombi, uratował mnie właśnie kij do bejsbolu, póki tata nie naładował... Ostrze wbiło się głęboko. Drewno jarzębiny jest dla nosferatu zabójcze, podobnie jak upojna substancja w krwi swietoczy. Gdybym już rozkwitła, osłabiłabym drania, tylko oddychając w jego obecności, ale na razie miałam do dyspozycji jedynie kapryśny aspekt. Czułam, że zwalniam mimo głodu krwi. Ash zaatakował. Już nie warczał. Jego aksamitna sierść falowała przy każdym ruchu, transformacja była tuż-tuż, ale nadal nie następowała. Ciągle nie mógł wrócić do ludzkiej postaci. Za to Shanks owszem. Stał tuż koło mnie i kręcił głową tak energicznie, że jego włosy przecinały powietrze, póki po chwili grzywka emo nie trafiła na miejsce na czole. - Uderzyłaś mnie. - Sorry. - Nadal spięta, wpatrywałam się w splątane ciała. Rozdzieliły się i moim oczom ukazały się wampiryczne szczątki, strzępy ciuchów od Armaniego i kałuża czarnej krwi. - Poważnie. Rozcierał bolącą szczękę, przestępował z nogi na nogę. Pewnie będzie miał siniaki, ale nie dłużej niż godzinę czy dwie. - No cóż, gratulacje. Że co? Odprężyłam się lekko, ale nie pozwoliłam, by drewniane ostrza dotknęły ziemi. Christophe bardzo na to uważał. - Co? - Twój pierwszy krwiopijca, nie? - Szturchnął mnie. W rozpięciu sztruksowej koszuli widziałam jego klatkę piersiową, wąską, bezwłosą, gdy nastąpiła przemiana. -A Reynard tego nie widział. Och. Wolałam nie myśleć o tym w tych kategoriach. Opuściło mnie napięcie. Czasami posługiwanie się nadprzyrodzoną siłą to nie zabawa. Kiedy nie ma aspektu, który złagodziłby skutki, ból przychodzi szybko. I nie ma co liczyć na falę adrenaliny po walce, dzięki której masz wrażenie, że skopałaś tyłek całemu światu. Zamiast tego masz od razu kaca i sińce, i urazy w miejscach, o których nawet nie wiedziałaś, że je masz. - Patrolowaliście okolicę? Pokręcił głową i zwinnym ruchem wyjął mi miecze z ręki. Oddałam je bez oporu - skoro je zabierał, walka zakończona. Pozostałe wilkołaki ponownie przybrały ludzkie postaci, chłopcy otaczali mnie luźnym kręgiem na wypadek, choć to mało prawdopodobne, że w okolicy znajdują się inne wampiry. - Skrzyknąłem chłopaków i postanowiliśmy trzymać się w pobliżu, w razie gdyby coś się działo. No wiesz, w związku z tym, że byłaś dzisiaj przynętą i w ogóle. Ulżyło mi do tego stopnia, że nie chciało mi się nawet urządzać awantury, że w ogóle pomyśleli, że mogłabym sobie nie poradzić. Drgnęłam, jakbym chciała go objąć, ale cofnął się o krok. Starałam się nie czuć zawodu. Pewnie nadal śmierdziałam gniewem, a wilkołaki nie przepadają za kontaktem fizycznym, chyba że jest to dotyk szorstki, brutalny, albo pochodzi od innego wilkołaka. Zamiast tego założyłam włosy za ucho. - Cieszę się, że to zrobiliście. To wy przyprowadziliście Asha czy to pomysł Christophe'a? - Przyprowadzić go? Nie tam. Sam się przyprowadził. - Teraz to Shanks wydawał się rozbawiony. Wygiął usta w uśmiechu. - Tak sobie pomyślałem, że nie chcesz, żeby znowu zamykać jego celę na klucz. A więc to już jasne. To jednak wcale nie był pomysł Christophe'a. - Super. - Zwiesiłam ramiona. Czułam się, jakbym za jednym razem zaliczyła obie wojny światowe. Ash gwałtownie podniósł wąski łeb. Był dziwnie czysty, na jego sierści nie było śladu czarnej wampirycznej krwi. Oparł się o mnie, przy czym omal nie zwalił mnie z nóg. Jak na takiego olbrzyma, z wręcz kocią precyzją wiedział, gdzie stawiać łapy. I jak pies opierał się o moje nogi i z oddaniem patrzył mi w oczy. Kiedy wampir umiera, wszystko dzieje się bardzo szybko. Po tym została już tylko kałuża bulgoczącego szlamu, a gdy wzejdzie słońce, zmieni się w garstkę popiołu. Nie był stary, miał pewnie niecałe sto lat, skoro jego ciało tak reaguje,

12 skoro od razu nie rozsypało się w proch. Zabiłam go. Czy też pomogłam go zabić, co sprowadza się do tego samego. Dreszcze to coś nowego. Chciał mnie zabić, ale go uprzedziłam. Pochyliłam się, wplotłam palce w sierść Asha. Oparłam się na nim. - Jezu. - Będziesz rzygać? - Shanks pochylił głowę. Jego twarz nikła w cieniu, ale widziałam, że kącik ust uniósł się w uśmiechu. Wydawał się bardzo z siebie zadowolony. - To normalne po pierwszym razie. Ash zawarczał miękko. Teraz było mi bardzo zimno. Miałam gołe nogi, sukienka niewiele zakrywała. Nocna bryza muskała spoconą skórę. Przynajmniej sukienka nie ucierpiała. Nie zakrwawiłam jej. Za bardzo. Medalion mamy był ciepły, nagle ciężki, spokojnie dotykał obojczyków. Wzdrygnęłam się. - Spadajmy stąd. - Spoko. Metrem? - Roześmiał się, co zabrzmiało jak złośliwe szczeknięcie. - Tylko żartowałem! Wracamy do domu. Rozdział 3 Schola Prima działa pod przykrywką ekskluzywnej prywatnej szkoły męskiej, ale nigdzie nie uświadczysz uczniów przechadzających się leniwie w marynarkach z jej herbem na piersi. To znaczy owszem, zobaczysz ich, ale nikt nie wie, że to uczniowie Schola Prima, bo wyglądają jak zwykli przystojni chłopcy w normalnych ubraniach, pochłonięci tym, co pochłania nastoletnich chłopców. Jeśli ich zapytać, gdzie się uczą - nikt tego nie robi, ale gdyby - skłamią. A gdyby ktoś zobaczył ich, jak zabijają wampiry czy inne stworzenia nocy, no cóż... ten ktoś byłby albo martwy, albo w takim szoku, że trzymałby język za zębami. Albo wylądowałby w wariatkowie. I to nie tylko w Nowym Jorku, tak jest wszędzie. Zwykli ludzie nie chcą niczego widzieć. Ludzie u władzy przymykają oczy. Mimo to uważam, że tylko w tym mieście można umieścić ogromne gmaszysko z białymi kolumnami na ogromnym terenie w najlepszej części Manhattanu i nikt się tym nawet nie zainteresuje. Opadłam na miękkie czerwone krzesło. By w pełni okazać zblazowanie, powinnam jeszcze położyć nogi na stół konferencyjny, ale sukienka była na to za krótka. Nawet jeśli wszyscy członkowie Rady mieli tyle lat, że każdy z nich spokojnie mógłby być moim dziadkiem. A żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat, większości nie dałabym więcej niż siedemnaście. Czasami Christophe mamrotał coś pod nosem o uwięzieniu w nastoletnim ciele, ale nie zdobyłam się na odwagę i nie zadałam nawet jednego z miliona pytań, które nasuwały się po tym stwierdzeniu. Tak po prostu jest. Intrygowało mnie, jak będę wyglądać, gdy w końcu rozkwitnę. Nie miałam zielonego pojęcia, ale jeśli na wieki utknę w moim chudym, niezgrabnym ciele źrebaka... No cóż. Właściwie chyba nie będzie tak źle. Ale wolałabym trochę więcej w biuście, choć nawet końmi nikt nie wyciągnie ze mnie tego wyznania. W życiu. - Nie do przyjęcia - orzekł Hiro spokojnie. Te słowa odbijały się od wypolerowanej powierzchni stołu. Jego długie karmelowe palce obejmowały biały kubek. Widziałam, jak pobladły mu kłykcie. W ogóle cały był blady, zaciskał usta w wąską linię. Taki samuraj z miną pełną dezaprobaty. - Gdyby nie wilkołaki...

13 - Ale były tam - Odchyliłam głowę poza oparcie, aż włosy opadły do tyłu. Moje rany zasklepiły się już, żeby substancja w mojej krwi nie doprowadzała ich do szału. - Shanks nie pozwoli mi na samodzielne wyjścia. Podobnie jak wy. Bruce siedział po mojej lewej stronie, wyprostowany, jakby połknął kij. Lekko uniósł głowę. - Jakim cudem mogli cię zgubić? Dlaczego Reynard... - To nie jego wina. Rzuciłam się do ucieczki, bo nosferatu odcięli mi oba wyjścia i zlokalizowali mnie, zanim oddziały bojowe dotarły na miejsce. Musiałam impro- wizować. - Żałowałam, że nie zdążyłam się przebrać, ale najpierw musiałam zdać sprawozdanie. Wyglądało na to, że uznają, iż operacja zakończyła się klęską, choć udało nam się zlokalizować i zabić wampiry atakujące dyskotekę. - Kiedy wybiegłam z piwnicy, zgubiłam słuchawkę i... Hiro odstawił kubek i wymamrotał coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. Pochylił się, oparł łokcie na stole, ukrył twarz w dłoniach. Widziałam, jak jego barki drżą pod szarym jedwabiem koszuli. Zadziwiające. Zawsze był taki spokojny. Choć kawa pachniała smakowicie, nie piłam. Mówiłam dalej. - Uciekłam im. Gonił mnie tylko jeden. Na szczęście nie dogonił mnie, póki nie dotarł Shanks i reszta. Był tam Ash. Shanks przyniósł miecze małaika. Właściwie wyszło dobrze. I co więcej, już żaden dzieciak nie zginie przez tę konkretną bandę krwiopijców. To przecież ważne, prawda? Znaczy dla mnie. Pomieszczenie, w którym odbywały się posiedzenia Rady, było długie i pozbawione okien. Stół pod ścianą był pusty, jeśli nie liczyć srebrnego samowara i termosu z gorącą wodą do herbaty. Zawsze było tu tak samo, nie zmieniały się także niewygodne rzeźbione krzesła podobne do tronów. Bruce złożył palce w wieżyczkę. Jego mrocznie przystojna twarz stanowiła uosobienie rozczarowania. Nie mieściło mi się w głowie, jak można wyglądać tak poważnie nawet w dżinsach. - Jesteś zbyt cenna, by tak ryzykować - powiedział po raz chyba pięćdziesiąty. - Jesteś jedyną swietoczą, którą... O nie, tylko nie to. - Ryzykowałam. Operacja zakończyła się sukcesem, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Zabiłam pierwszego wampira w życiu. Nie pogratulujesz mi? - Udało mi się to powiedzieć tak, że można by pomyśleć, że byłam z tego dumna, a nie, że zbierało mi się na mdłości, a w moim żołądku gotowała się żółć. Hiro wstał. Jego krzesło zazgrzytało o podłogę. Poprawił rękawy, żeby leżały idealnie równo. Chyba kupuje te koszule hurtowo, bo nic innego nie nosi. Czasami, jeśli chce wyglądać bardzo po amerykańsku, zamiast luźnych czarnych spodni wkłada sprane granatowe dżinsy, ale zawsze nosi te jedwabne szare koszule ze stójką zamiast kołnierzyka i te dziwaczne czarne buty, o przyczepnej podeszwie, w których duży palec jest oddzielony od reszty. Zbierałam się na odwagę, by go zapytać, gdzie je kupuje, w Chinatown czy co? Na razie nie było okazji do takiej pogawędki. Od dalszych wyrzutów uchroniły mnie drzwi na końcu pokoju - otworzyły się. Wszedł Christophe. Aspekt wygładzał mu włosy. Niewidzialna chmura gniewu unosiła się nad nim jak rozedrgane powietrze nad rozpalonym asfaltem. Niebieskie oczy płonęły tak, że wydawało się, iż zajmie się od nich cała twarz. O regularnych rysach, przystojna akurat na tyle, że nikt nie zbywał go, uważając, że jest zbyt ładny, by traktować go poważnie. Kiedy zwyciężał aspekt, jego włosy stawały się ciemne i gładkie; gdy się odprężał, zwijały się w loki i rozjaśniały je złote pasma. Wstrzymałam oddech. Czarny sweter, dżinsy - ani śladu wampirycznej krwi. Był czysty. Dobrze. Odprężyłam się odrobinę. Nie zwolnił kroku. - Bruce, Hiro. Potwierdzono ofiary. - Moją też? - Szukałam wygodniejszej pozycji, by siedzieć niedbale, ale nic nie działało. Minął Hiro. Wyczuwałam wrzenie aspektu między nimi. Hiro gwałtownie odwrócił głowę, jakby zwęszył przykry zapach.

14 Christophe podszedł do mnie, złapał za ramiona i podniósł z krzesła. Przewróciło się, upadło z odgłosem wystrzelonej kuli. Bruce krzyknął i zerwał się na równe nogi. - Jesteś ranna? Coś ci się stało? - Trzymał mnie na odległość wyciągniętego ramienia. Jego palce były zarazem delikatne i twarde jak stal. Lustrował mnie od stóp do głów. Zmrużył oczy, widząc zaschniętą krew na moim ramieniu i nodze. - Nic mi nie jest. - Powiedziałam to głośniej, niż musiałam, ale nie próbowałam się uwolnić z jego uścisku. Lepiej, żeby sam się przekonał, że jestem cała i zdrowa. - Naprawdę, i zrobiłam ten manewr, no wiesz, jak z nożycami. Shanks przyniósł małaika. Ash też tam był. - Nigdy więcej nie będziesz przynętą. - W jego policzku zadrgał mięsień. - Nigdy więcej, rozumiemy się, mój mały ptaszku? Byli w całym klubie. Wiedzieli, że tam będziesz! Oczywiście, że wiedzieli. Od dwóch tygodni tam chodziłam, żeby zwabić tę konkretną hordę nosferatu. Zadbaliśmy, żeby wiedzieli. Zresztą załatwiali ludzi na wszystkich takich imprezach od Chelsea do Newark, które udało nam się sprawdzić. Pochyliłam się, ale jego dłoń ani drgnęła. - Nic mi nie jest, Christophe. Gonił mnie tylko jeden, uciekłam i... Był chyba na granicy wybuchu. - Niepotrzebnie pozwoliłem... Na miłość boską. - Pozwoliłeś? A niby na co miałeś pozwalać? Byłam gotowa, może nie? Następnym razem pójdzie jeszcze lepiej. Zabiłam pierwszego wampira w życiu, Christophe. Posłużyłam się małaika! Ash też tam był! Tego akurat mogłam nie mówić. Skrzywił się, jakbym poczęstowała go półmiskiem gąsienic. Nic powierzę twojego bezpieczeństwa Srebrnogło-wcmu. - No cóż, jest mi wierniejszy niż kilku, których mogłabym wymienić. - Zacisnęłam usta, ale już za późno, stało się. Zresztą ostatnio kiepsko mi szło trzymanie języka za zębami. Christophe niemal słyszalnie zacisnął usta. Aspekt zniknął, w jego włosach pojawiły się złote kosmyki, jakby namalował je niewidzialny pędzel. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę i powoli cofał palce, jeden po drugim. - Milady, chyba nie chcesz nikogo oskarżyć. Udało mu się sprawić mi ból. - Oczywiście, że nie. Ja po prostu... Cholera, Christophe, dlaczego po prostu nie możesz się cieszyć? Uciekałam, walczyłam... Zrobiłam to wszystko, czego mnie uczyłeś! - Nikt tego nie kwestionuje. - Bruce jak zwykle chciał wszystko załagodzić. Był w tym dobry, mogłam się od niego uczyć. - Świetnie się spisałaś. Po prostu martwimy się o twoje bezpieczeństwo, Milady. Wolałabym, żeby mnie tak nie nazywał. W ten sposób zwracali się do Anny. Ilekroć jeden z nich posługiwał się tym zwrotem, dotykał i tak bolącej rany. To słowo dzień w dzień sprawiało mi ból. Christophe się pochylił. - Nie powinnaś była... O nie, nie zacznie mi teraz prawić morałów. - Co niby powinnam była zrobić? Zostać tam i czekać, aż wejdą i mnie zabiją, zanim dotrą do mnie oddziały bojowe? Wtedy musiałabym walczyć nie z jednym, a z sześcioma wampirami. - Byłem na dachu - odparł spokojnie. - Chyba nie myślisz, że puściłbym cię tam samą? Cóż, właściwie dobrze wiedzieć, że był w pobliżu. To tłumaczyło też dziwny pogłos w słuchawce. Ale mimo wszystko... - Nie tak miało być! Miałeś być w centrum dowodzenia! Mówiłeś, że jestem gotowa! - Gotowa na prostą operację, gotowa na tyle, na ile można być gotową na polowanie na wampiry! - Jesteś gotowa. Ze mną. - Wyciągnął ręce i zanim się obejrzałam, zamknął moją twarz w dłoniach. Był tak cholernie szybki. - Nie wysłałbym mojej ptaszyny w za- sadzkę, gdyby nie był na tyle blisko, żeby w razie czego pośpieszyć jej z pomocą. - Ciepła skóra. Pochylił się. Naprawdę pachniał jak świąteczne świece zapachowe, cynamonem. Był to znajomy, kojący aromat. Przyciągnął mnie do siebie. Dotknęliśmy się czołami.

15 Po raz pierwszy, odkąd tego dnia zaszło słońce, poczułam się bezpieczna. Wciągałam powietrze, gdy on je wypuszczał. Pozostali patrzyli na nas, ale to nie miało znaczenia. W takiej chwili nic nie miało znaczenia. Tylko czasami pragnęłam, żeby na jego miejscu był ktoś inny. Ktoś w długim czarnym płaszczu, o zapachu wilka, dziczy i poziomek. Znowu niewłaściwa myśl. Coś ściskało mnie za serce. Przeszył mnie dreszcz. Christophe mruczał coś niezrozumiale. Zamknęłam oczy i udawałam, że to bez znaczenia. Udawałam także, że jakaś cząstka mnie nie rozpływa się pod wpływem jego bliskości. Tak jakby moje hormony zaczynały szaleć, ilekroć Christophe znajdował się w promieniu trzech metrów. A czy to nie jest nieprzyjemne i niewygodne? Och, tak. Niemal równie nieprzyjemne i niewygodne, jak kojące, i to najbardziej kojące, co poczułam od tamtej nocy, gdy tata martwymi dłońmi pukał w zmarzniętą szybę, jeszcze wtedy, w Dakocie. Tamtej nocy, gdy wszystko się zmieniło, a moje życie zawaliło się w gruzy. Odsunął się w końcu i delikatnie pocałował mnie w czoło. - Nathalie i Benjamin czekają na zewnątrz. Zaraz przyjdę. Czyli odprawiał mnie. Bruce wpatrywał się w przestrzeń nad moją głową z lekko zawstydzoną miną. Hiro zaplótł ręce na piersi i wbił wzrok w srebrny sa- mowar. - A reszta Rady? - Starałam się ukryć rozgoryczenie. Chyba nie najlepiej mi to wyszło. Gdyby nie łagodne spojrzenie, uśmiech Christophe'a zmroziłby mnie do szpiku. Na nikogo innego tak nie patrzył i zawsze mnie zaskakiwało, że jego niebieskie oczy mogą w jednej chwili być lodowate i zaraz wypełnić się ciepłem. - Chcesz na nich poczekać? Na pewno dojdzie do kłótni na temat dzisiejszych wydarzeń i na pewno zarzucą mi narażenie cię na niebezpieczeństwo. Myślę, że będzie zabawnie. Miał rację. - No dobrze. Sam się tym zajmij. Christophe uśmiechnął się od ucha do ucha. Teraz, bez aspektu, miał idealnie białe zęby. Ludzkie. - Tak myślałem. Zawsze do usług, skowroneczko moja. Jutro o świcie. Trening z małaika. - Świetnie. - Potarłam czoło wierzchem prawej dłoni i sięgnęłam po małą torebeczkę leżącą na stole. - Bruce, Hiro... Przepraszam, jeśli się martwiliście. - Na więcej nie było mnie stać. Bruce skinął głową. Jego aspekt ustąpił i znowu był tylko przystojnym Arabem w zielonym swetrze i modnie podartych dżinsach. - Uczcimy twoje pierwsze zabójstwo, Milady. Totradycja. Niesmak powrócił. - Nie. To znaczy, dzięki, ale nie. Nie ma sprawy, naprawdę. Wychodząc, przez cały czas czułam na sobie spojrzenie Christophe'a. Rozdział 4 Krew się nie spierze. - Nathalie z westchnieniem przechyliła ciemną głowę. Trzymała srebrną sukienkę za ra-miączka, delikatnie, jakby uszyto ją z bibułki. - Musimy znowu iść na zakupy. - O nie - jęknęłam i usiadłam przy toaletce. Prysznic i pół godziny ćwiczeń tai- chi pomogły mi się uspokoić. Mniej więcej. Nie przeszkadzała mi nawet obecność Nat, bo było jasne, że nie na mnie patrzy, gdy wykonywałam znajome ruchy. - Nie zmusisz mnie do tego.

16 - Można by pomyśleć, że proponuję ci egzekucję, nie zakupy. Jezu. - Uśmiechnęła się pod nosem. Widziałam w lustrze nasze odbicia. Ja - zaczerwieniona, potargana, sucha i żylasta jak tata, w podartej spranej koszulce z logo Rolling Stones i wiekowych dżinsach, które na szczęście nikły pod toaletką. A Nathalie wyglądała jak z katalogu. Zaokrąglona tam, gdzie trzeba, w piżamie z różowego jedwabiu. Od razu widać, że to wilczyca, można to poznać po gracji jej ruchów, gdy odkładała sukienkę na krzesło przy biureczku. - Doprawdy, Dru. - To samo - sapnęłam. Nawet kabura pod pachą w jej wydaniu wydawała się częścią stroju. Kabura koloru kawy, kryjąca spluwę kaliber 9 milimetrów, którą nosiła dzisiaj, poruszała się miękko, gdy wzruszyła ramionami. Bezszelestnie sięgnęła po oprawioną w srebro szczotkę. Nadchodziła część wieczoru, której zarazem najbardziej się bałam i na którą czekałam. - Ja sama... - zaczęłam, ale Nat już wzięła pukiel moich włosów i zaczęła czesać, od końcówek, powoli przesuwając się w górę. - To tradycja. Do czasów Anny wszystkie swietocze miały straż honorową złożoną z wilczyc. Dzięki temu możemy wyrwać się z domowej siedziby, poznawać chłopców i no wiesz... swietocza jest samotna. Cieszę się, że przypadłyśmy sobie do gustu. No cóż, ostatnia dziewczyna w pobliżu waliła do mnie z dubeltówki, a ty możesz mnie rozerwać na strzępy. - Więc Anna to zmieniła? Wzruszenie ramion. - Krok po kroku, tak. Moja ciotka tu była, gdy to się stało. Nigdy o tym nie opowiada. Westchnęłam. Na ścianach widniały delikatne błękitne linie zaklęć ochronnych, skomplikowane wzory otaczały okna i drzwi. Odnawiałam je co noc; czaiły się na krawędzi widzialności. Przynajmniej te symbole dobrze znałam. Nie kładłam się spać, póki ich nie nakreśliłam, o nie. Babcia byłaby ze mnie dumna. Palce w moich włosach niosły ulgę. Nathalie mogłam zaufać Christophe tak powiedział. Shanks i Augustine byli tego samego zdania. A im chyba mogę zaufać, co? Przynajmniej Christophe jeszcze nigdy się nie mylił... Tylko że ja... nie byłam już tak ufna jak dawniej. Chyba. Takie są skutki doświadczania ciągłych zdrad. Ale i tak lubiłam Nat. Miała łeb na karku i, co ważne, rozumiała, że wkurza mnie ciągłe przebywanie w zamknięciu, więc nauczyła mnie kolejnej „tradycyjnej" rozrywki - wymykania się za dnia na wyprawy badawcze. Zaczęło się od krótkich przechadzek po terenie Scholi, potem przyszedł czas na zakupy i zwiedzanie. W końcu z wilczycą u boku, w środku dnia, byłam bezpieczna, prawda? I za każdym razem, gdy ciskała w moje okno garścią żwiru, zapraszając na zakazane zabawy, coraz łatwiej było mi jej zaufać. Szczotka muskała moje włosy. Nat potrafiła sprawić, że masa niesfornych loków wyglądała elegancko, błyskawicznie wymyślała strój, który był naprawdę modny, i była przy tym tak świetnie zorganizowana, że nawet komandosi marines mogliby się od niej uczyć. Zresztą przyznaję, że cieszyło mnie kobiece towarzystwo. To znaczy towarzystwo dziewczyny, która nie chce mnie zabić. Nigdy nie miałam bliskiej przyjaciółki. Po co zawracać sobie tym głowę, skoro z tatą byliśmy wiecznie w drodze? A Christophe'a udało się, po wielu kłótniach, przekonać mnie, żebym zgodziła się na jej towarzystwo. Przecież nie wybrałbym dziewczyny, której nie ufam. Dobrze ci to zrobi, a ja nie będę się tak bardzo martwił. To był najpoważniejszy argument, który wyciągał, ilekroć chciał, bym za wszelką cenę zmieniła zdanie. Ponownie westchnęłam głośno i poczułam, jak spływa ze mnie napięcie tej nocy, nadeszła ta najcichsza, najspokojniejsza godzina, między trzecią a czwartą nad ranem. Przypominała mi popołudnia w ciepłych krajach, między trzecią a szóstą, gdy wszyscy robią sobie sjestę. Schola funkcjonuje odwrotnie. Noce to nasze dni, bo w blasku słońca bezpieczniej jest spać. Mój zegar biologiczny powoli przyzwyczajał się do tego rytmu, choć niełatwo jest przekreślić szesnaście i pół roku życia za dnia. Masz piękne włosy. - Nathalie uniosła pełną ich garść. - Te pasemka... Boże, wyglądałabyś fantastycznie, gdyby je skrócić, wycieniować...

17 Spojrzałam na miecze małaika, wiszące w skórzanych pochwach obok toaletki. Należały kiedyś do mojej matki. Były piękne. Nie mam pojęcia, skąd Shanks wytrzasnął te, które mi przyniósł. - O nie. - Babcia obdarłaby mnie ze skóry. To odruchowa, instynktowna myśl. Od lat wizyty u fryzjera ograniczały się do podcięcia końcówek. - Krótkie będą mi ciągle spadały na twarz, a włosy w ustach to mało apetyczny widok. Przewróciła pięknymi kocimi oczami. - Właśnie po to są kosmetyki. Jesteś niesamowita. Wiesz co, mogłabym pomalować ci paznokcie. Ale nie na różowo, może głęboka czerwień, pasowałaby do twojej cery... Wzdrygnęłam się - Nie, nie czerwień. Poza tym nie mam czasu. - Zerknęłam w lustro. Nathalie miała nieskazitelną cerę, bez widocznych porów, i gładkie ciemne włosy z przedziałkiem z boku. Wyglądała, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Ja natomiast byłam poobijana i posiniaczona, miałam potargane włosy i czerwone plamy na policzkach, jakbym trawiła mnie gorączka. Moje oczy nikły w cieniu, wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj, jakbym intensywnie nad czymś myślała. No i ponownie widziałam mars na czole. Starałam się wyglądać tak, jakbym nie myślała o przykrych sprawach. Nat zmarszczyła nos. - Na to musi się znaleźć czas, Mil... to jest, Dru. Jezu. - Szczotka wędrowała po moich włosach, muskała loki, jakby nigdy nie sprawiały kłopotów. Jej nie sprawiają. Włosy mnie zdradziły. Nathalie doszła do nasady i sięgnęła po kolejne pasmo. Muszę przyznać, że to miłe. Przypominało mi, jak babcia rozczesywała moje włosy, zanim przed snem zaplatała je w warkocz. To kojące. Podniosłam rękę. Zdarłam sobie skórę z przedramienia, gdy upadłam na chodnik. Dobrze, że przestałam krwawić, zanim zjawili się djamphiry, żeby zapakować mnie do suva i zabrać do domu. Wtedy na szczęście rany już pokryły się strupami. Kiedy w końcu rozkwitnę, będę jak chłopcy, moje rany będą się goić błyskawicznie, ale na razie tkwię w felernym czasami ludzkim ciele. - Ojoj - w głosie Nathalie było współczucie. - Dobrze, że nie zostaną ci blizny. A Christophe je ma. Znowu poczerwieniałam. - Tak, to byłoby straszne - mruknęłam. - Pewnie wkurza ich, że dali się uprzedzić wilkołakom. Podobno gdy weszli do środka, dosłownie otoczyli ich krwiopijcy. Piętnastu nosferatu. Dzięki Bogu, że ten, który pobiegł za tobą, był... - Młody i niedoświadczony? - Piętnastu nosferatu? Jezu Chryste. Wzdrygnęłam się. Widziałam tylko sześciu. -Christophe jest zbyt uprzejmy, by to powiedzieć. - Chyba żartujesz. - Uśmiechnęła się szeroko, aż błysnęły białe żeby. - Słyszałam, że załatwiłaś młodego, ale bardzo agresywnego. - Gdzie ty to wszystko słyszysz? - Ale i tak wiedziałam. Nathalie podoba się Shanksowi. W jej obecności zachowywał się bardzo dziwnie. Skrzywiła się. - Powietrze mi mówi. - Jęknęła cicho, gardłowo. -Oooooch! Żachnęłam się i roześmiałam, zakrywając usta dłonią. Nadal szczotkowała moje włosy. Jej ruchy były diunie, płynne - w końcu udało jej się rozczesać wszystkie kołtuny. - Jeszcze tylko zapleciemy warkocz i możesz iść spać. I'ostałam po gorące mleko. Nic równie dobrze nie koi nerwów. - Jej palce muskały moje włosy równie miękko jak przed chwilą szczotka. Zabytkowa. O srebrnej rękojeści, zapewne z epoki wiktoriańskiej. Ciekawe, czy też należała do mojej mamy, jak miecze małaika. O świcie w świetlikach rozbłyśnie złoty blask słońca, zaleje półki i parkiet. Na półkach stały jej książki. Łóżko też należało do niej. Nie miałam nic przeciwko temu. Czasami zdejmowałam książki z półki i kartkowałam. I znajdowałam zapiski na marginesach, dziewczęce pismo, słowa kreślone wyblakłym niebieskim atramentem. Podręczniki i analizy Prawdziwego Świata. Teraz wszystkie należały do mnie. Po tylu latach, gdy moje pamiątki po mamie ograniczały się do jednej fotografii w portfelu taty i słoja na ciastka w krowi wzór, to trochę przytłaczające. Brakowało

18 mi rzeczy moich i taty, ale to, że miałam do dyspozycji jej skarby... To fajne i zarazem wcale nie, bo mając to wszystko w zasięgu ręki, czułam, że nie jestem tą samą dziewczyną, która przemierzała kraj z tatą. Stawałam się kimś innym. Być może osobą, którą byłabym, gdyby mama nie umarła. Gdyby jej nie zamordowano. Palce Nathalie poruszały się szybko, sprawnie. W półtorej minuty zaplotła schludny warkocz, który na dodatek nie rozsypie się od razu, choć zawsze tak było, gdy sama zaplatałam włosy. O nie, jej warkocz trzymał się do rana. Oto kolejny z jej talentów. Gdyby nie była naprawdę fajna, mogłabym ją za to znienawidzić. Rozległo się pukanie do drzwi. Nathalie puściła moje włosy i idąc do drzwi, wyjęła glocka z kabury. Węszyła głośno, sunąc bezszelestnie po deskach podłogi. Nie rozluźniła się nawet wtedy, gdy otworzyła drzwi. Rozdział 5 Room service - oznajmił Christophe spokojnie. - Widzę, że się o nią troszczysz, Skyrunner. - Po to tu jestem. - Nathalie schowała pistolet do kabury. - Życzysz sobie zobaczyć Milady, Reynard? - Czy mogę? - Uśmiechnął się smutno. Przesuwałam dłonią po lakierowanym blacie toaletki, muskałam palcami srebrny grzebień, drewnianą szkatułkę z chusteczkami... Miałam wrażenie, że popełniam świętokradztwo, kładąc tu moje rzeczy. - Jeśli Milady jest dysponowana. - Tak jest, maniery przede wszystkim. - Nathalie energicznie odwróciła się na pięcie i odeszła. - Zamknij drzwi, dobrze? Proszę, Dru. Gorące mleko. I ciasteczka. Kucharze uznali, że zasłużyłaś na nagrodę. - Ciasteczka? - To mnie ożywiło. Mleko i ciastka, jakbym znowu miała pięć lat. Akurat dzisiaj nie miałam nic przeciwko temu. To takie... kojące. Myśl, że jestem tu bezpieczna. W końcu. - Ciasteczka czekoladowe byłyby lepsze, ale najwyraźniej w kuchni byli innego zdania. - Nat błysnęła w uśmiechu białymi zębami. - Wolę nie pytać, kto tu gotuje. - Ale zawsze mnie to intrygowało. Kto, a może co właściwie kryje się za kłębami białej pary spowijającej kuchnię? - I dobrze. - Christophe zamknął drzwi. - Złamany poszedł spać. Jest zadziwiająco spokojny. Wystarczy, żeby Robert wypowiedział twoje imię, a staje się łagodny jak baranek. Shanks coraz lepiej poznawał Asha i chyba zaczynali się dogadywać. Tak jakby. Dibs nadal unikał Asha jak ognia, o ile ten nie był ranny. Podobnie reagowało wielu innych wilkołaków. Wszyscy tylko czekali, że wpadnie w szał i zacznie zabijać. Albo wróci do Siergieja. Nathalie wzdrygnęła się, dosłownie. Toaletka była spora, więc postawiła na niej tacę, ale przy okazji potrąciła szczotkę, grzebień i lusterko w srebrnej oprawie. - Jezu. - No. - Christophe patrzył na moje odbicie w zwierciadle. - Jak się czujesz? Wzruszyłam ramionami. Zachowywał się, jakby zapomniał o Nathalie stojącej tuż obok, gdy na mnie patrzył. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale jeśli ktoś z was doświadczył kiedyś czegoś takiego, to wie, o czym mówię. Ma się wrażenie, że patrzący chce ci zajrzeć pod skórę, jakbyście byli w pomieszczeniu sami. Jakby widział tylko ciebie, nawet w tłumie.

19 Już wyciągałam rękę do ozdobnego imbryka na tacy, ale Nathalie mnie uprzedziła. Nalała mleka do kubka i powąchała. Wilkołaki wyczuwają truciznę. Zazwyczaj. Przewróciłam oczami. Na tacy stały trzy porcelanowe filiżanki, ale byłam gotowa się założyć, że Christophe nie będzie pił gorącego mleka. I przegrałabym ten zakład, gdy pochylił się nad moim ramieniem i sięgnął po ciasteczko. Jego korzenny zapach także niósł ukojenie. Przy nim nic mi się nie stanie. - Nie płaczesz. Jeśli wymiotowałaś, zrobiłaś to w samotności. Jesteś blada i czuję od ciebie zapach zaschniętej krwi i rezygnacji, ale nie strachu. Właściwie znosisz to całkiem nieźle. To ma być komplement? Niby jak mam zareagować? O rany, dzięki? Też wzięłam ciasteczko. Idealnie okrągłe, cudownie złociste, perfekcyjnie zarumienione pod spodem. Co za frajda wbić w nie zęby i zniszczyć taki ideał. Nie ma mowy o margarynie; czułam zapach prawdziwego masła, słyszałam zgrzyt kryształków cukru - No. - Mój żołądek wierzgnął, ale prędzej mnie szlag trafi, niż teraz pokażę po sobie, że mi niedobrze. -Chyba tak. - Jezu, Reynard, litości! - Nathalie wyganiała go ruchem dłoni z filiżanką. - Odsuń się. Usiądź i daj jej się napić. Oto kolejny powód, dlaczego ją lubię. Przy niej obecność Christophe'a nie była tak przytłaczająca. Stanowiła mój parawan, wydawała mu polecenia z taką bezczelną pewnością siebie, że czasami jej zazdrościłam. Christophe uśmiechnął się, błysnął zębami godnymi gwiazdora filmowego, pogłaskał mnie po głowie, wziął kolejne ciasteczko i odszedł, usiadł na łóżku, rozparł się, jakby był u siebie i nadal mnie obserwował. Przewróciłam oczami. Nathalie nie dała mi spokoju, póki nie zjadłam kilku ciasteczek i nie wypiłam odpowiedniej ilości mleka, by ją zadowolić. Krzątała się po pokoju, niepotrzebnie układała drobiazgi na półkach. Siedziałam przy toaletce i starałam się nie okazać ulgi, gdy podeszła, by zabrać tacę. Czasami, gdy tak mnie rozpieszczała, narastało we mnie poczucie, że tu nie jest moje miejsce. Że lada chwila ktoś wejdzie i powie, że zaszła pomyłka i czy mogłabym jak najszybciej się wynieść? I nagle wyląduję na ulicy, rozdygotana, bez pomysłu, co robić. - Wrócę punktualnie o piątej po południu. - Spojrzała ostro na Christophe'a i puściła do mnie oko. - Bądź grzeczna. Od niechcenia skinął jej ręką. Nathalie wyszła, zabrała srebrną sukienkę i tacę - trzymała ją na jednej ręce jak kartkę papieru. Schrupałam ostatnie ciasteczko i przesunęłam szczotkę i grzebień. Nat zamknęła za sobą drzwi. Christophe wstał z łóżka, szedł po deskach podłogi. Zasunął zasuwę, stał przez chwilę, skinął głową, ale nie opuścił ciężkiej zasuwy, tylko wrócił na łóżko i usiadł z cichym westchnieniem zadowolenia. Zebrałam się w sobie, jak powiedziałaby babcia. No dalej, zapytaj. Odczekałam, aż nie mogłam dłużej wytrzymać. - Czy wiadomo coś o... Nie dał mi dokończyć. - Dru, gdyby było nam cokolwiek wiadomo o miejscu przebywania loup-garou, dowiesz się o tym pierwsza. Nadal go szukamy. - Trudno uwierzyć, że nie możecie znaleźć króla wampirów. - To wredne z mojej strony, wiem, ale nie mogłam się powstrzymać. - Skoro Ash znalazł mnie, znajdzie Gravesa... - Wygląda na to, że Asha interesujesz tylko ty. - Nie było po nim widać zdenerwowania, jeszcze nie. - Ameryka to ogromny kontynent: z tego co wiemy, mógł ukryć twojego przyjaciela w Kanadzie albo Meksyku. Albo jeszcze dalej. To jak najbardziej w jego mocy, zresztą nie wiemy nawet, czy loup-garou jest z nim. Cały czas szukamy. Wystarczająco trudne jest szukanie Anny, ale kiedy od- najdziemy ją, będziemy mieli większe szanse dowiedzieć się, gdzie może być twój przyjaciel. - Ostatnie zdanie wypowiedział bardzo cicho. To samo, co wieczór mówił dokładnie to samo niemal tymi samymi słowami. Sprawdzałam już mapę za pomocą wahadełka. Nie pomogło, nawet gdy położyłam pod mapą płaszcz Gra-vesa, w którym zaszyłam rozdarcie i naprawiłam rękaw. Wyczuwałam tylko szum, dotyk niósł się echem w mojej głowie, wahadełko poruszało się chaotycznie, zamiast namierzyć jego serce i tam znieruchomieć. Mogłam się domyślić, że Siergiej wpadnie na sposób, by zapobiec temu, że Gravesa nie znajdzie nawet ktoś dysponujący dotykiem, jeśli on sam tego nie zechce. To oczywiste. Jeszcze nie zdobyłam się na odwagę, by w poszukiwaniach posłużyć się krwią. Taka magia zostawia ślady, którymi ktoś może się posłużyć przeciwko tobie, ale jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce odważę się nawet na to. Mimo że babcia przestrzegała, żebym nigdy, przenigdy nie używała czerwonego płynu, chyba że chodzi o życie. Zapamiętaj moje słowa, Dru, to nie zabawa. Babcia miała specyficzny stosunek do krwi. Dopiero teraz to zauważam. Zacisnęłam pięści. Długie, wąskie palce, kciuk na zewnątrz, żeby się nie złamał podczas ciosu. Kłykcie lewej dłoni przecinała długa blizna, pamiątka po tamtej akcji w Macon, gdy razem z tatą zajęliśmy się hotelem, w którym buszował rozgniewany duch. Do dzisiaj czasami czuję zapach tamtego ognia i słyszę brzęk szyby rozbijanej właśnie tą pięścią. Rozpaczliwie szukałam drogi ucieczki, tata deptał mi po piętach,

20 woda święcona bulgotała w plastikowym pojemniku, wzburzona bliskością obrzmiałej, groźnej istoty, wściekłej, że nie żyje i pełnej nienawiści do wszystkich, których śmierć na razie ominęła. Wróciliśmy tam za dnia i skopaliśmy duchowi tyłek jak się patrzy, ale i tak hotel spłonął. To nie było zwycięstwo, raczej remis. Ale z drugiej strony, oboje wyszliśmy z tego z życiem. Potarłam bliznę. Czy zniknie, kiedy rozkwitnę? Może. Może zmienią się także moje ręce. I może wszyscy wreszcie przestaną się nade mną trząść i pozwolą mi wreszcie zrobić coś pożytecznego. Ale kiedy to nastąpi? - Nie podoba mi się to. Aż nie chcę myśleć, co... a jeśli go torturuje? Siergiej. - Dźwięk tego imienia przeszywał mnie szklistym kolcem nienawiści. Christophe nie drgnął, ale zacisnął zęby. To moja wina, że Graves został porwany. Gdyby nie ja, nadal mieszkałby spokojnie w Dakocie. Jasne, jego życie nie było do końca normalne, ale przynajmniej wtedy nie groziła mu śmierć z ręki szalonego króla wampirów, może nie? No właśnie. Christophe odetchnął głęboko. - To mało prawdopodobne. To loup-garou, nie zwykły wilkołak. Nie da się go złamać tak łatwo jak... - Ale to tylko kwestia czasu, prawda? A minęło już tyle tygodni. Może siedzi w zamknięciu. Może już nie... Nie żyje. I dlatego wahadełko nie może odnaleźć bicia jego serca. Ta myśl dławiła mnie w gardle. Nie chciałam mówić tego na głos, nie tutaj, w tym ślicznym białym pokoju. Christophe wstał. Mignął w nim aspekt, gdy do mnie podchodził, ale zaraz ustąpił. Pochylił się nade mną, nasze twarze znalazły się blisko siebie, nasze spojrzenia odnalazły się w lustrze. Z tej perspektywy dostrzegałam dziwne podobieństwo w naszych rysach. Nie wyglądamy jak osoby spokrewnione, a jednak pochodzimy z tego samego kraju, zwłaszcza teraz, ^dy mam włosy zebrane do tyłu, ale to, co we mnie niezdarne, u niego staje się ostrym pięknem. Schylił się niżej, aż nasze policzki dotykały się, co sprawiło, że cała ta strona mego ciała stanęła w ogniu. Poczułam, jak oblewa mnie rumieniec. Mówił cały czas tym samym tonem, niskim, spokojnym, starannie dobierał każde słowo, a między każdym z nich pobrzmiewało echo obcego języka. - Jeśli nie żyje, nie zdołasz mu pomóc. Jeśli nadal żyje, nie pomożesz mu, reagując pospiesznie i trafiając w łapy Siergieja. - Skrzywił się na chwilę i zaraz mówił dalej. - Że już nie wspomnę o tym, że narazisz na śmierć wielu członków Zakonu, gdy pospieszą ci na pomoc, bo wiesz, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by cię odbić. Przed tobą najtrudniejsze zadanie, Dru. Musisz czekać i ćwiczyć. Gdybym mógł, zmieniłbym to. Uparcie zacisnęłam usta. Widział mój bunt, czytał w mojej twarzy jak w książce. - Nawet o tym nie myśl. - Znowu mignął w nim aspekt, przyciemnił, wygładził włosy z cichym szelestem, jak szum oceanu. - Dru, byłbym bardzo zły, gdybym musiał po ciebie iść. I wbrew temu, co sobie myślisz, ilekroć stawałem naprzeciw ojca - wykrzywił usta, odsłonił kły -zawsze kończyło się to w najlepszym wypadku remisem. Już miałam mu przypomnieć, że w końcu ratował mnie przed ojcem, ale przypomniałam sobie, jak mało brakowało, by wszystko skończyło się inaczej. Śnieg, zimno, wilkołaki i Graves wpatrzony w popękaną samochodową szybę, zakrwawiony, posiniaczony. No proszę, znowu wypowiedziałam, choć w myślach, jego imię. Graves. Skrzywiłam się. Aspekt ustąpił, kły zniknęły. Kły djamphira bez trudu przebiją się przez ludzkie ciało, ale są niewielkie. Kły wampira to co innego, wielkie i brzydkie, potężne w dolnej i górnej szczęce. Deformują całą twarz i syczący wampir wygląda jak wąż pochłaniający jajo. - Przysięgam, że go znajdziemy, ale to trochę potrwa. - Wyprostował się, najwyraźniej uznał, że sprawa załatwiona. - Stoję dzisiaj na straży. Mogę zostać? Przez chwilę toczyłam wewnętrzną walkę, ale uległam. - Na trochę - powiedziałam w końcu i obserwowałam, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Nie był to powolny, niebezpieczny grymas, który pojawiał się, gdy chciał kogoś przestraszyć. Nie, to był autentyczny uśmiech. Lekko przechylił głowę, jak zawsze gdy był zadowolony. Ten widok napełniał mnie ciepłem, od głowy po palce u gołych stóp. Choć tak naprawdę wcale tego nie chciałam. Poza jakąś cząstką mnie. Jakaś cząstka mnie musiała tak reagować, skoro tak miękłam i mój wewnętrzny termostat szedł ostro w górę, ilekroć Christophe znajdował się w pobliżu. Nie wiedziałam nawet, dlaczego się tak dzieje. No bo przecież on mi się nie podoba, prawda? Tak powiedziałam Gravesowi. A tu proszę, własne ciało mnie nie słucha. Zachowywałam się dziwnie, ilekroć poczułam jego cynamonowy zapach. I choć wiedziałam, że tak pachnie, bo żywi się krwią. Jak wampir. „Z żyły", jak to określają wilkołaki - djam-phir, który pije ludzką krew.

21 Nie muszą tego robić, ale to dodaje im siły, sprawia, że ich rany szybciej się goją, że poruszają się jeszcze szybciej. Ceną za to jest mroczna aura, alergia na słońce, które może wywołać szok anafilaktyczny. A jednak niektóre djamphiry to robią. Nie powinny... ale robią, właśnie po to, żeby spotęgować swoją siłę i szybkość. Jeszcze nie wiedziałam na pewno, czy Christophe pachnie tak dlatego, że pije krew, czy... sama nie wiem, z innego powodu. Nie pojmowałam, kiedy miałby znaleźć czas, żeby kogoś ukąsić, skoro przez całą noc był przy mnie i mnie szkolił, ale mimo wszystko... A czy to, że go o to nie pytam, czyni ze mnie tchórza? Przecież i bez tego mam dosyć na głowie, prawda? Prawda? Został jeszcze trochę, rozmawialiśmy o innych sprawach. Przede wszystkim o podręczniku do biologii paranormalnej i nieuwadze nauczyciela, o procesach chemicznych, dzięki którym djamphir jest w stanie, wąchając krew ofiary albo nosferatu, określić płeć, wiek, a czasami nawet kolor włosów. I jaka jest standardowa metoda likwidowania świetnie zorganizowanej grupy starych wampirów, w przeciwieństwie do walki z Mistrzem i jego akolitami. Stare wampiry rzadko łączą się w grupy, są zbyt zawistne i wredne wobec siebie, ale czasami to się jednak zdarza i Zakon wiedział, jak sobie z nimi radzić. Przysięgam, czasami w ciągu tych kilku godzin końcówki naszego dnia uczyłam się od niego więcej niż od wszystkich nauczycieli razem wziętych. Nigdy nie oka- zywał, że moje pytania są głupie, nie dawał mi do zrozumienia, że powinnam coś wiedzieć jak inne djamphiry. Więc z dnia na dzień było mi trudniej, gdy o świcie wychodził, a ja zamykałam drzwi, wiedząc, że opiera się 0nie po drugiej stronie i żałuje, że wyszedł. Ja tymczasem opuszczałam zasuwę, przekręcałam klucz w zamku 1kreśliłam zaklęcia ochronne. Ale i tak odsyłałam go za każdym razem. Bo kiedy w końcu kładłam się spać, wyciągałam spod kołdry czarny płaszcz - Nathalie zawsze odkładała go na stare miejsce, gdy zmieniała pościel, i nie wspominała o tym słowem -i wtulałam się w niego, wdychałam coraz słabszy zapach papierosów i zdrowego, młodego wilkołaka. Nie chciałam, żeby Christophe to widział. Rozdział 6 W długie, złociste popołudnie coś uderzyło o moje okno. Drobne kamyczki uderzyły o szybę, której nie chroniła moskitiera. Później, gdy nadejdzie lato, pomyślę, co z tym zrobić, na razie siatka z mojego okna stała w nieużywanej klasie kilka pięter wyżej. Nie mówiłam o tym ani Christo-phe'owi, ani Benjaminowi. Kolejny dźwięk, ciche westchnienie i cień w oknie. Nie spałam, czekałam, siedziałam na niewielkiej kanapie obitej białą satyną we wnęce okiennej. Ukryłam w dłoni sprężynowiec o posrebrzanym ostrzu i uniosłam metalowe żaluzje. Pokój zalało późnowiosenne słońce. Spojrzałam na zamknięte drzwi. W holu pilnował mnie Benjamin. To jego kolej. Przez mniej więcej pół sekundy miałam wyrzuty sumienia. Może krócej. Błękitne oczy Nat rozbłysły, jej gładkie włosy lśniły w blasku słońca, niebieskie buty Converse balansowały na moim parapecie. Nie czekała, od razu zeskoczyła z parapetu, przekoziołkowała i wylądowała w cieniu drzew, bezgłośnie, na żwirowanej alejce. Miniaturowy ogródek wypełniały róże; pokoje, które wychodziły na tę stronę, zbudowano specjalnie dla swietoczy. Za wysokimi murami Scholi kryło się kilka boisk do bejsbolu, bieżnia i boisko do polo, i kilka innych ogrodów. W tym mikrokosmosie niemal zupełnie cichł pomruk miasta za murami. Błyskawicznie wyszłam na parapet, zostawiłam uchylone okno i skoczyłam. Przez chwilę czułam wiatr we włosach i fale mdłości, gdy aspekt ogarniał mnie szczelnie. Ja także wylądowałam miękko jak kot, czujna i gotowa, z wyciągniętymi rękami, jakbym spodziewała się ataku. Christophe mnie tego nauczył. Nat nagle znalazła się koło mnie, pchnęła mnie na mur, na krzaki, kłujące, kolczaste. - Za głośno lądujesz - szepnęła. - Pewnie wszystko przez to grube dupsko - odparłam i spojrzałam w górę, na okno. Wyglądało tak samo, lekko uchylone, jakbym chciała mieć odrobinę światła czy coś takiego. Uśmiechnęła się, poprawiła na sobie krótką dżinsową kurteczkę, a ja z trudem powstrzymywałam się od śmiechu. Za dnia Nat była bardzo zabawna. Za to w nocy stawała się poważna. Pewnie dlatego, że noc niesie niebezpieczeństwo, w końcu to wtedy grasują wampiry.

22 Cicho, miękko prześlizgnęłyśmy się wśród krzewów, doszłyśmy do rogu. Nat ostrzegawczo uniosła rękę. Niebieska bransoletka opadła na łokieć, a ja po raz kolejny zastanawiałam się, jak ona to robi, że zawsze wygląda idealnie. Czasami myślałam nawet, że powinnam się od niej nauczyć tych dziewczyńskich sztuczek, które w jej wykonaniu wydają się takie łatwe. Jasne. Ale zaraz wróciłam na ziemię. Co prawda przebywanie na zewnątrz za dnia nie jest właściwie niebezpieczne, ale i tak... Rada, cała Rada, August także, trzęsłaby portkami, skarpetkami i może nawet majtkami, gdyby wiedzieli, co wyprawiam. Mimo wszystko wydawało mi się, że w blasku słońca jestem bezpieczna. I w towarzystwie wilkołaków. Właściwie tylko oni jeszcze nie próbowali mnie zabić. Oczywiście nie licząc Asha, który zresztą spisywał się świetnie, nie pozwalając innym mnie załatwić, odkąd strzeliłam mu w pysk srebrnym śrutem. Może tym samym uwolniłam go spod władzy Siergieja. A może nie. Skrzywiłam się w duszy. Ilekroć zaczynałam intensywnie myśleć, znajdowałam kolejny sposób, by coś spieprzyć. Czasami nie sposób dość szybko zamknąć zakazane pudełko, zło wydostaje się na zewnątrz i drań rozwala cię na łopatki. - Dru? - Pytający głos Nat. Zerknęła za siebie, opuściła rękę. Żółty błysk w jej oczach, który zaraz zniknął, ledwie przechyliła głowę. - Droga wolna. Idziemy. Opuszczenie terenu Scholi za dnia to dziwaczna gra - biegnij-stój, czołgaj się- chowaj. Tereny patrolują starsi uczniowie, nauczyciele i wilkołaki. Nocami straż jest o wiele silniejsza i punktualna co do sekundy. Przynajmniej teoretycznie. Zdarzyły się przecież ataki nosferatu. Ostatni miał miejsce mniej więcej tydzień temu, tuż po zmroku, ale wampiry nie zdołały się do mnie zbliżyć. Dowiedziałam się o tym, kiedy było już po wszystkim. Benjamin mi powiedział. Christophe oczywiście zaraz go uciszył spokojnym spojrzeniem błękitnych oczu. Jakbym nie mogła wiedzieć, że doszło do ostrej potyczki z dwoma oddziałami wampirów w holu Schola Prima. Ciekawe, co teraz robi Christophe. Śpi? Może. Jeśli się dowie, że wymykam się na zewnątrz, czeka nas kolejna awantura. Westchnęłam w duszy na samą myśl. Życie w zamknięciu ma pewne granice, nawet jeśli się wie, że po okolicy grasują wampiry, których marzeniem jest rozerwać cię na strzępy. Za dnia, jeśli się zna zwyczaje i wie o świetnym słu-iliu wilkołaków, można dość swobodnie poruszać się po Icrenie Scholi. I dotrzeć do obrośniętego bluszczem muru od wschodniej strony, a silne dłonie pomogą nierozkwitłej swietoczy dostać się na mur. Ledwie stanęłam na murze, Nat wskoczyła za mną. Razem zeskoczyłyśmy po drugiej stronie. Ona wylądowała miękko, ja zachwiałam się gwałtownie. Błyskawicznie złapała mnie za ramię. - Grube dupsko - mruknęła i tym razem roześmiałam się, choć zakryłam usta dłonią. Udałam, że chcę ją uderzyć. W odpowiedzi zrobiła komicznie przerażoną minę i wybałuszyła oczy, a potem pociągnęła mnie za sobą. Weszłyśmy na chodnik. Wyciągnęłam kilka liści z włosów i otrzepałam ręce. - Dokąd dzisiaj? - Wbiłam ręce w kieszenie bluzy i spojrzałam na buty. Wierciła mi dziurę w brzuchu, żebym nosiła coś ładnego, ale dżinsy, bluza i czarna koszulka to dla mnie ostatni krzyk mody. Nie uśmiechała mi się myśl o nocy, gdy będę padała ze zmęczenia, a nauczyciele zasypią mnie gradem pytań... ale warto wydostać się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. To znaczy, wszędzie będzie fajnie. Podobało mi się w FAO Schwarz, ale chyba nie powinnyśmy tam wracać, póki nie posprzątają. Ale błagam, nie mów, że idziemy na zakupy. - Niespodzianka. - Znowu błysnęła zębami w uśmiechu. Miała idealnie równe zęby, ale jej uśmiech nie przerażał mnie tak bardzo jak nieskazitelna doskonałość Anny, i to niemal od pierwszej chwili, gdy weszła do mojego pokoju za Christophe'em, odstawiła wielką skórzaną torbę i wyciągnęła rękę, nie czekając, aż nas sobie przedstawi. - Nathalie Williams z klanu Skyrunner. Nie odsyłaj mnie do domu, cholernie tam nudno. Parsknęłam głośnym śmiechem. Christophe był w szoku i właściwie od tej chwili zostałyśmy przyjaciółkami. Zazwyczaj szła szybkim, energicznym krokiem, unikając patrzenia ludziom w oczy, jak wszyscy mieszkańcy Nowego Jorku, ale zaciśnięte usta i napięte ciało wysyłały jasny sygnał: nie zadzieraj ze mną. Choć mam dłuższe nogi, i tak musiałam się wysilać, żeby dotrzymać jej kroku. Trochę tak, jakbym szła z tatą. Kolejna bolesna myśl. Jezu. - Nic nie mówisz. - Wyjęła wielkie okulary słoneczne w szylkretowej oprawie i włożyła je na nos. Nie miała przy sobie torebki, czyli nie idziemy na zakupy. Bogu dzięki. - Zamyśliłam się. - Zabrzmiało słabo, nawet w moich uszach. Zdecydowałam, że mogę powiedzieć coś więcej. Nic z tego, co jej powiem, nie dotrze do uszu Christophe'a. Ani Shanksa. - Chodzi o mojego tatę. - Tak? - Przyspieszyła. Widziałam, że kieruje się do wejścia do metra. Przeszył mnie dreszcz. - Dobrze czy źle? - I tak, i tak. Wiesz, jak to jest, kiedy coś ci się przypomni i nie możesz odepchnąć tej myśli? - Jak nóż, który wchodzi w ciało i się przekręca? Właśnie tak.

23 - Jak złe rozstanie? - Ale spoważniała, zacisnęła usta. - Tak, wiem. - Był dla mnie wszystkim. - Wbiłam wzrok w chodnik, ale co chwila podnosiłam głowę, by rozejrzeć się czujnie. Nat prowadziła. - Musiało ci być ciężko, bez mamy i w ogóle. Wzruszyłam ramionami. - No. Ale wtedy o tym nie myślałam. Miałam babcię i łatę. Nie brakowało mi mamy, w każdym razie nie tak jak tacie. Tęsknił za nią cały czas. A teraz... - Do bani. - Czekała, czy powiem coś więcej, i już miałam wpaść w panikę, gdy zmieniła temat. - Pomyślałam, że dzisiaj przyda ci się rozrywka. Chłopcy się zgo- dzili. - Shanks i reszta? - Rozchmurzyłam się odrobinę. Nie zniosłabym dalszej rozmowy o sobie, dość jak na jeden dzień, a Nat świetnie to załatwiła. - Pobiegamy? - Tak jakby. Nie pytaj, to niespodzianka. Przewróciłam oczami i rozluźniłam pięści zaciśnięte w kieszeniach. Odetchnęłam głęboko. - No dobra. Pod warunkiem że później coś zjemy. Umieram z głodu. - Wreszcie. Nie myśl, że nie zauważyłam, że balansujesz na granicy anoreksji. Kiepska sprawa, bo potrzebujesz energii, żeby rozkwitnąć, mała. Fajnie byłoby w końcu rozkwitnąć, a nie wiecznie balansować na krawędzi. Żachnęłam się. - Ja i mój tłuszcz, co? - Siadaj, chuda. Chciałabym mieć twoje problemy. Nieprawda, nie chciałabyś. Ale wiedziałam, co miała na myśli. Zresztą, dziewczyny tak robią, mówią przyjaciółce, że jej czegoś zazdroszczą. Poprawiają jej humor. Chłopcy z kolei obrzucają się obelgami. Taki specyficzny język przyjaźni. - A ja chciałabym mieć twoje biodra. - To akurat powiedziałam szczerze. Była zaokrąglona tam, gdzie trzeba, a te kocie oczy... zabójcze. I to nie tylko w przenośni. Uśmiechnęła się i przeczesała gładkie włosy palcami. - Dobrze, więc dam ci biodra. I cycki. - Transplantacja biustu? - Roześmiałyśmy się obie. Objęła mnie ramieniem. Gdy schodziłyśmy do metra, czułam kaburę pod jej kurtką, solidną, kojącą. Przeszył mnie dreszcz, ale zaraz zniknął. Nat przytknęła kartę miejską do bramki i weszłyśmy na peron. Północny skrawek Central Parku, blisko stawu, jest zielony i cienisty. Czekało na nas mniej więcej dwunastu chłopców. Niektórzy wspinali się na co wyższe drzewa. Wyglądali jak banda twardzieli. Jeden czy dwóch miało na sobie bluzy z kapturem, ale większość była w zwykłych T-shirtach i dżinsach albo drelichowych spodniach, w sportowych butach i kowbojkach. Zradzała ich jedynie kocia zręczność wilkołaków. Poruszali się, jakby brnęli w wysokiej trawie, zupełnie inaczej niż djamphiry. Słońce kładło się na ich jasnymi plamami. Zwykli ludzie przeoczyliby najważniejszą różnicę. Zwykli ludzie są wręcz genialni w przymykaniu oczu na to, czego nie chcą zobaczyć. To cecha ludzi jako gatunku, podobnie jak tendencja do kłótni o zasady i zamiłowanie do fast foodów. Shanks wstał, gdy podeszłyśmy bliżej. Obok niego stał cichy, nieśmiały Dibs. Przeczesał dłonią złote włosy. Alex i Gerry pomachali i błysnęli zębami w uśmiechu. Pozostali tylko skinęli głowami albo mruknęli coś niezrozumiale. Napięcie było wyczuwalne, przebiegało pod moją skórą jak impulsy elektryczne. - Sporo wam to zajęło. - Shanks zarzucił głową, aż grzywka emo opadła mu na ciemne oczy. Nie mam pojęcia, gdzie ten chłopak kupuje dżinsy. Ma niewiarygodnie długie nogi. I dłonie, a jego stopy... o rany. Był jak szczeniak, któremu rosną łapy. Wielki, złośliwy szczeniak. - Możecie mnie za karę ukąsić - odcięła się Nat pogodnie. Zdjęła okulary słoneczne. - Sama wskażę miejsce. Kto chętny? Zmierzył ją wzrokiem z aprobatą. - Pokaż gdzie, Skyrunner. Już sobie ostrzę kły. - Chciałoby się. - Pogroziła mu palcem, aż rozbłysł jasnoniebieski lakier na jej paznokciach. - Dibs, stary, gratuluję. Dibs był czerwony jak burak. Wbił wzrok w swoje stopy i mruknął coś niezrozumiale. Pozostali otoczyli nas. Znałam wielu z nich - to kumple i przyjaciele Shanksa. Znajome twarze. Większość z nich była u mojego boku wczoraj wieczorem, ale traktowali mnie tak samo. Bobby uniósł kciuki i poruszył barkami w skórzanej kurtce. Obok nas stał szczupły brunet, Pablo; transformacja czaiła się tuż pod jego skórą. Gerry podskoczył raz, drugi, aż ciemne loki zatańczyły niesfornie. Wszyscy byli podekscytowani. - Dobrze. Zasady! - Shanks nie musiał podnosić głosu. Wszyscy ucichli i słuchali. Jak na wilkołaka był bardzo dominujący. Typowy samiec alfa. Super, mruknął Graves w mojej głowie. Odepchnęłam od siebie tę myśl. Nat spojrzała na mnie.

24 Shanks zaczął mówić. Jego oczy rozbłysły pomarańczowo, skóra napięła się, drgnęła, jakby pod nią przebiegła mysz. - Zero taksówek i autobusów, zmierzamy prosto do celu. Meta gdzie zawsze, baza jest tutaj, nie wolno przeskakiwać jeden przez drugiego. - Ostatnie słowa skierował do Alexa, który tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko. Jego włosy sterczały masą nieokiełznanych loków. - Można skakać, można też ukryć się w tłumie. Transformacja, tylko jeśli występuje zagrożenie. Jasne? Co oznaczało, że nie czeka nas zwyczajna dzienna gonitwa, nie wolno zostawać w parku ani w punkcie kontrolnym, ani straszyć Dibsa. I mamy unikać zwracania na siebie uwagi, żeby nie wywołać zamieszania. Serce zabiło mi szybciej, czułam, jak mój puls przyspiesza do galopu. Uśmiech niedowierzania od ucha do ucha. - Bawimy się w ściganie króliczka? - Mówiłam, że to będzie niespodzianka. - Nat trąciła mnie biodrem. Przynajmniej ona nie miała oporów przed dotykaniem mnie. Nie wiem, może samice wilkołaków nie mają z tym kłopotów. A może mój zapach odpychał chłopców. Teraz, gdy byłam, hm, na krawędzi. O krok od rozkwitnięcia. Mało brakowało, a zaczęłabym podskakiwać jak Gerry. Słyszałam o zabawie w gonienie króliczka - jeden wilkołak wyrusza przodem, a potem sfora rusza w pościg. Łowcy uczą się tym sposobem współpracy i zasad tropienia, a króliczek szkoli umiejętność gubienia prześladowców. A do tego to świetna zabawa. Zaproszono mnie po raz pierwszy. Owszem, chodziłam z wilkołakami pobiegać, ale gonienie króliczka oznacza, że uważają, że dotrzymam im kroku. I że jestem jedną z nich. Poczułam dumę, wbiłam wzrok w czubki butów. Nie chciałam, żeby widzieli, jak promienieję. - A nagroda? - zainteresował się Alex. - Ej, nie ma króliczka bez nagrody! - Złapcie go, zanim dotrze do mety, a dostaniecie pizzę. - Shanks lekko przechylił głowę. - Złapcie go przed Coney, a dostaniecie też piwo. Nat i ja skrzywiłyśmy się, ale chłopcy radośnie kiwali głowami. - Ile mam czasu? - Dibs był spokojny, choć słyszałam, jak krew pulsuje mu w żyłach, i widziałam drżenie jego mięśni. Transformacja była tuż-tuż, co chwila rozjaśniała jego oczy. To coś, ta bestia kryje się w każdym z nich; odwoływał się do niej, do łowcy w każdym z nas. Nie bałam się. W tych czasach czyhało na mnie tyle zagrożeń, że sfora wilkołaków to małe piwo. Poza tym ufałam im. Ufałam im wszystkim. Shanks delikatnie trącił Dibsa w ramię. - Już zmarnowałeś połowę, Dibs. Ruszaj. Dibs stał jeszcze przez chwilę, powoli jego twarz rozświetlił uśmiech. Zamrugałam gwałtownie, w tej chwili nieśmiały, wiecznie zarumieniony Dibs wydawał się... niemal przystojny. A potem odwrócił się na pięcie i zniknął, podbiegł do skraju polany i rozpłynął się wśród listowia. Jeszcze przez chwilę mignęła nam jasna plama jego włosów, ale zaraz zakryły ją gałęzie. Shanks zerknął na mnie. Pomarańczowy blask w jego oczach walczył o lepsze z ciemnymi cieniami. - Nie zwalniaj, Dru. Prychnęłam. - Jeszcze nie odpadła, Robert. - Tak zwracał się do niego Christophe. A do Dibsa - Samuel. Tym razem prychnął Shanks. Kucnął, opuścił głowę tak, że grzywka zakryła mu oczy. Wyczuwałam ich gotowość, byli spięci jak ryba na haczyku. Nat rozluźniła ramiona i spojrzała na mnie. Ostatnio podczas biegów zawsze trzymała się u mojego boku, a kiedyś złapała mnie za rękę, zanim wbiegłam na tory, tuż pod pociąg towarowy. Nie pytajcie dlaczego. Nieważne. Shanks odrzucił głowę do tyłu i zawył. Dołączyli pozostali, park wypełnił narastający śpiew, ich oczy lśniły, gardła się napinały. Choć nad nami świeciło popołudniowe wiosenne słońce, ich wycie przywodziło na myśl blask księżyca, przenikało do podświadomości, drażniło, prowokowało, budziło tę... bestię. Tę prymitywną kudłatą istotę w każdym z nas, która pamięta rozkosz nocnych łowów. Uniosłam głowę, otworzyłam usta i w ich harmonijne wycie wdarł się inny odgłos, charakterystyczny okrzyk swietoczy. Nieprzyjemnie przypominał szkliście wysoki wrzask wampira, ale nie mogłam nad tym zapanować, a oni nigdy nic nie mówili na ten temat. Nat szarpnęła mnie za ramię i świat stanął na głowie. Uciekał mi spod nóg, tylko chwilami muskałam ziemię podeszwami butów. Serce tłukło mi o żebra, jakby chciało uciec z klatki piersiowej. Czułam na całym ciele miękki dotyk piór. Rzuciłam się w środek wilczej sfory. Otaczali mnie zawsze, nawet podczas zwykłych dziennych przechadzek. Transformacja zawsze była tuż-tuż, obmywała ich jak woda. Staliśmy na brzegu stawu, ogromny trawnik Central Parku rozpościerał się przed nami jak bieżnia. Jak zawsze panowała dziwna cisza, słyszałam tylko świst wiatru w uszach, czułam pęd powietrza w załzawionych oczach, gdy wszyscy nagle staliśmy się jedną istotą, jednym organizmem, który biegnie dla samej rozkoszy biegania. Widzieliście kiedyś geparda w pełnym pędzie? To wiecie, o czym mówię.

25 Wstrzymałam oddech, odbiłam się, ledwie musnęłam stopą wielki granitowy głaz - na mchu nie pozostał żaden ślad - skuliłam się i skoczyłam, wyrzucona jak z procy. Pozostali przeskakiwali kamień, a Evan złapał się gałęzi, rozhuśtał i wylądował po drugiej stronie głazu. Przez chwilę biegł krok w krok z Shanksem, ale zaraz odpadł, został z tyłu, gdy skręciliśmy i z zielonych przestrzeni Central Parku wkroczyliśmy w betonową dżunglę. Biegliśmy przez ulice rozpalone słońcem i spowite cieniem, przez chmury spalin, i przez chwilę wyobrażałam sobie, że biegnie z nami ktoś jeszcze. Chłopak w długim czarnym płaszczu, z blaskiem w zielonych oczach. Transformacja zawsze była u niego o krok, ale nigdy do niej nie dochodziło, bo loup-garou posługuje się bestią, by dominować psychicznie, nie dochodzi u nich do fizycznej transformacji. Biegliśmy, a razem z nami biegł duch Gravesa. Jeśli miałam łzy w oczach, mogłam udawać, że to od wiatru. Dotarliśmy do tunelu brooklyńskiego, gnaliśmy, radośnie łamiąc niezliczone prawa, licząc bezczelnie, że ludzie jak zwykle odwrócą wzrok, gdy pędziliśmy gęsiego wąskim chodnikiem wzdłuż sznura samochodów. Nat była za mną, dotrzymywała mi kroku, co jakiś czas wydawała własny okrzyk, wysoki jak sopran, który sprawia, że kryształ pęka. Samochody jechały powoli, beztroska zniknęła, gdy niektórzy chłopcy wybiegli na jezdnię i ścigali się z samo- chodami, których kierowcy dostrzegali jedynie błysk oczu i falę włosów. Hamulce piszczały ze wszystkich stron, ale już zostawiliśmy tunel za sobą, wypadliśmy na światło dzienne, i w mojej głowie eksplodował dotyk. Przy wejściu skręciliśmy na południe. Stuvy migało mi przed oczami serią urwanych obrazów: tu pralnia, tam klub nocny z wystawą zabitą deskami, kamienice. Medalion matki podskakiwał mi na piersi, ciepły, kojący dotyk. Pieśń wiatru w uszach, tempo, z jakim gnałam przez świat, zagłuszały wszelkie złe myśli, cały ból, poza kłuciem w boku i cudownym napięciu w sercu bijącym tak szybko, że lada chwila może pęknąć z rozkosznego wysiłku. Mało brakowało, a Dibs dotarłby do Coney Island. Jeszcze mniej, a złapałabym go, ale skręcił w prawo, gdy dzieliło nas od niego zaledwie pół przecznicy, gnał co sił, nie wiedząc, że jest otoczony. Shanks mnie wyprzedził, odbił się od stojaka na rowery, wylądował, zaraz znowu skoczył. Oddychałam ciężko, czułam wszystkie mięśnie w ciele, sowa babci pohukiwała miękko. Otulali mnie jak ciepły płaszcz. Shanks dopadł Dibsa w parku Calvert Vaud, z radosnym ni to ludzkim okrzykiem, ni to wilczym skowytem. Upadli na ziemię na zakurzonej trawie, na skraju boiska do bejsbolu, otoczeni złotym obłokiem. Wszyscy wyhamowaliśmy gwałtownie. A zatem piwo dla wszystkich. Dyszałam ciężko. Połowa z nas zgięła się wpół, usiłując odzyskać oddech. I kiedy rozglądałam się po ich twarzach, podekscytowa- nych, spoconych, zmęczonych, nieskazitelnych, zdziwiło mnie, że nigdzie nie widzę zielonego wzroku Gravesa. Nat objęła mnie, Alex oparł się o mnie i na krótką chwilę zapomniałam, że nie lubią dotykania, gdy wszyscy razem padliśmy na ziemię. Ale nie jestem wilczycą. Nadal byłam sama. Ano cóż, przez pół godziny o nim nie myślałam. Tochyba musi mi wystarczyć. Pizzeria wyglądała znajomo, choć mogłabym przysiąc, że nigdy wcześniej tu nie byłam. Znajdowała się niedaleko starego mieszkania Augusta. Była to spelunka, w której tłusty łysy właściciel bez słowa protestu sprzedał chłopcom piwo. Nat i ja wolałyśmy wodę - Nat nie lubiła napojów gazowanych, a ja piwa. Od piwa, jak mawiała Nat, głowa się kiwa. Obie śmiałyśmy się z tego do łez. Pochyliłam się nad piłkarzykami. Miałam brudne ręce, tłuste po trzech kawałkach pizzy z pepperoni. Odrzuciłam piłkę Nat. Aspekt opływał mnie oleiście, ciepło, aż czułam łaskotanie pod zębami, a głód krwi drażnił gardło, choćbym wypiła nie wiem ile wody. Nat miała obsesję na punkcie piłkarzyków i miała też szybkość i refleks wilczycy. A ponieważ na aspekcie nadal nie mogłam polegać, musiałam się bardzo starać, żeby jej dorównać, a i tak rozkładała mnie na łopatki sześć razy na dziesięć. Ale pozostałe cztery dałam jej w kość. A teraz miałam dobrą passę. Odbiła piłeczkę, odsłoniła białe zęby, pochyliła się, aż zakołysały się niebieskie wiszące kolczyki. Byłam gotowa, dotyk płonął mi w głowie, obroniłam się, zaatakowałam i piłeczka minęła bramkarza i wpadła prosto do jej bramki. Nat warknęła. W odpowiedzi uśmiechnęłam się szeroko. To naturalny odruch. - Ty suko! - Jej oczy błyszczały. Kątem oka dostrzegłam, że Shanks obserwuje nas od stolika. Evan go szturchnął, odpowiedział tym samym, ale nadal nie odrywał wzroku od Nat. Czy raczej od miejsca, gdzie kończą się plecy. - Patrzysz w dół - mruknęła. - Ktoś się na mnie gapi? Powiedziałabym raczej, że rozbiera cię wzrokiem, ale może tylko mi się tak wydaje. - Owszem, czy raczej gapi się na jedną część twojego ciała. Piłeczka przecięła boisko. Nat pochyliła się odrobinę niżej, niż potrzeba. Była bez kurtki, granatowa koszulka odsłaniała umięśniona ramiona. Kabura wyglądała jak ozdoba. Obserwowałam grę jej mięśni.