ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joanna Lucas wjechała swym range roverem na
wyboistą drogę i z dezaprobatą potrząsnęła głową.
Rzecz jasna, zdawała sobie sprawę, z˙e wyprawa do
owczej farmy, zagubionej w buszu gdzieś na południe
od Charleville w stanie Queensland, to nie wycieczka
na majówkę. Jednak przez długi czas szosa była cał-
kiem znośna i dopiero lokalna droga dojazdowa na-
prawdę dała jej w kość. Nie przypuszczała tez˙, z˙e
podróz˙ zajmie jej az˙ tyle czasu. Zapadał juz˙ chłodny
zimowy zmierzch, a ona wciąz˙ nie dotarła do celu.
Omiotła wzrokiem horyzont w daremnym poszuki-
waniu jakichś zabudowań. Przed wyjazdem przeczyta-
ła, z˙e w hrabstwie Murweh trudniono się głównie
hodowlą owiec – ponad osiemset tysięcy sztuk! – oraz
bydła, totez˙ nie dziwiła jej panująca wokół pustka.
Ale farma Kin Can, do której jechała, nalez˙ała do
największych i najlepiej prosperujących, a jej właś-
ciciele, rodzina Hastingsów, słynęli z bogactwa.
Czemu więc, pomyślała, nie zatroszczyli się o po-
rządną drogę dojazdową? I jak, u licha, radzą tu sobie
cięz˙arówki wywoz˙ące wełnę?
Gdyby nie wypatrywała uwaz˙nie, przeoczyłaby
małą tabliczkę na bramie z niemal nieczytelnym na-
pisem ,,Kin Can’’. Kolejne zaskoczenie. Joanna ocze-
kiwała, z˙e dojazd na farmę będzie dobrze oznako-
wany.
Czy chodzi im o to, aby zniechęcić nieproszonych
gości? – zastanawiała się, dojez˙dz˙ając do szczytu
niewielkiego wzniesienia, a potem gwałtownie wcis-
nęła hamulce, gdy ujrzała jakiegoś męz˙czyznę stojące-
go na środku drogi i mierzącego do niej ze strzelby.
A to dopiero! – przemknęło jej przez głowę, a zaraz
potem: Co robić?
Nieznajomy nie zostawił jej czasu na decyzję. Błys-
kawicznie dopadł drzwi, otworzył je jednym szarp-
nięciem, nim zdąz˙yła zablokować zamek, i wywlókł ją
z samochodu.
– Czy pan zwariował? – zaprotestowała.
– Jak masz na imię? – warknął, przypierając ją do
karoserii.
– Jo...Joanna, a...ale nazywają mnie Jo – wyjąkała.
– Tak właśnie sądziłem, choć spodziewałem się
raczej faceta, jakiegoś Joego. Ale pewnie pomyśleli,
z˙e będziesz mogła mnie uwodzić i czarować, póki
mnie nie dopadną.
Urwał i zmierzył ją wzrokiem, a w jego niebieskich
oczach pojawił się ironiczny błysk.
– Chociaz˙ z drugiej strony, Jo – mruknął – nie
wyglądasz jakoś szczególnie kobieco, więc chyba zo-
stanę przy pierwszej wersji.
Jo straciła wreszcie cierpliwość i mocno nadepnęła
na stopę męz˙czyzny obcasem kowbojskiego buta.
4 LINDSAY ARMSTRONG
Nawet nie mrugnął.
– Mam buty ze stalowymi czubkami, kochanie
– rzekł wolno. – Az˙ tak cię zirytowało, z˙e zarzucam ci
niedostatek kobiecości?
Jo wciąz˙ była wzburzona, lecz jakaś cząstka jej
umysłu musiała przyznać mu rację – istotnie, właśnie
to wyprowadziło ją z równowagi. Idiotyczna reakcja,
ale nie bardziej niz˙ cała ta zwariowana historia. Nie
zdołała się powstrzymać przed zerknięciem w dół, ale
oparła się pokusie wygłoszenia uwagi, z˙e z˙adna nie
wyglądałaby kobieco w pomiętych szerokich bojów-
kach, obszernej kurtce na futerku i włóczkowej czapce
skrywającej włosy.
Uciszyła tez˙ złośliwy głosik w głowie szepczący, z˙e
istotnie niektórzy męz˙czyźni uwaz˙ają jej wysoki
wzrost i proste ramiona za niezbyt kobiece.
– Proszę posłuchać – zaczęła od nowa. – Nie wiem,
kim pan jest i czego chce, ale oczekują mnie na farmie,
więc...
– Jasne, z˙e cię oczekują, Jo – przerwał jej ostro
– ale pojedziemy gdzie indziej. Tylko najpierw ob-
macam cię i zobaczę, czy nie nosisz broni.
Zaczął ją fachowo obszukiwać, niczym policjant.
– Obmacam? – rzuciła głosem zdławionym z obu-
rzenia, usiłując jednocześnie odepchnąć jego dłonie.
– Niech pan natychmiast zabierze ręce. Nie mam
z˙adnej broni.
– Więc ściągaj je – polecił, opierając dłonie na jej
biodrach.
Jo wbiła w niego zdumiony wzrok.
5NARZECZONA MILIONERA
– Co mam ściągnąć?
– Portki, panienko.
– W z˙adnym wypadku nie... Czy pan oszalał?
– Dobra. W takim razie odwróć się i oprzyj o mas-
kę, z˙ebym mógł poszukać kabury na biodrze, udzie,
czy gdzie tam jeszcze kobiety chowają broń.
Jo wpatrywała się w niego w gasnącym świetle
dnia, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie ona
postradała zmysły. A moz˙e wszystko to po prostu
jej się śni? Lecz ten koszmar wyglądał na całkiem
realny.
Męz˙czyzna miał na sobie granatowy pulower i po-
strzępione brudne dz˙insy. Był wysoki, wyz˙szy od niej,
szeroki w ramionach, lecz o smukłej, wysportowanej
sylwetce. Jego krótko ostrzyz˙one, gęste czarne włosy
były potargane, a policzki pokrywał kilkudniowy za-
rost. No i te niebieskie oczy rzucające wściekłe błyski;
oczy kogoś, z kim lepiej nie zadzierać.
Ale o co tu chodzi? – myślała gorączkowo. Czy to
jakiś grasujący po buszu współczesny traper? Z pew-
nością nie!
Nie moz˙na tego wykluczyć, zreflektowała się na-
tychmiast. Lecz czemu spodziewał się jakiegoś Joego?
– Decyduj się – warknął. – Nie będziemy tu ster-
czeć cały dzień.
Drz˙ącymi palcami rozpięła suwak kurtki i zaczęła
opuszczać szerokie spodnie. Nagle znów zalała ją
gorąca fala gniewu. Ściągnęła więc kurtkę i cisnęła ją
na maskę, a potem zrzuciła botki i zdjęła spodnie.
– Moz˙esz spojrzeć, ale nie waz˙ się tknąć mnie
6 LINDSAY ARMSTRONG
choćby jednym palcem – wycedziła przez zęby, z dum-
nym błyskiem szarych oczu.
Męz˙czyzna uniósł brwi.
– No, no – rzucił z uznaniem.
Jego spojrzenie spoczęło na zgrabnej figurze pod
obcisłym swetrem i bladoniebieskimi bawełnianymi
figami, a potem powędrowało wzdłuz˙ długich nóg.
– To nauczka, z˙e nie nalez˙y zbyt pochopnie wyda-
wać sądów – rzekł z rozbawieniem, patrząc jej znów
w oczy – gdyz˙ muszę przyznać, ślicznotko, z˙e w in-
nych okolicznościach nie miałbym nic przeciwko te-
mu, z˙ebyś mnie uwiodła.
Lecz po chwili spowaz˙niał.
– Obróć się – polecił.
O ile wcześniej Jo była rozgniewana, to teraz
wprost kipiała z wściekłości. Jednak rozsądek wziął
górę. Odwróciła się i uniosła dłonie.
– Zadowolony? – rzuciła przez ramię.
– Owszem.
Zesztywniała, czując na ciele dotyk jego palców,
odciągających elastyczne majteczki.
– Eleganckie, zapewne kupione u Bondsa – zauwa-
z˙ył. – Dobrze, ubierz się, a potem pojedziemy na
przejaz˙dz˙kę.
Jo wciągnęła bojówki.
– Na przejaz˙dz˙kę? Daleko?
– Prosto do... – Urwał. – Czemu pytasz?
Zawahała się, czy wyznać, z˙e źle oceniła odległość
do farmy Kin Can i moz˙e zabraknąć benzyny...
Ostentacyjnie zdjął strzelbę z ramienia.
7NARZECZONA MILIONERA
– No gadaj wreszcie, o co chodzi!
– Chyba mam mało benzyny.
– Cholerne baby! – zaklął.
– Podobno obok domu jest dystrybutor, więc mog-
libyśmy....
– Oni ci powiedzieli, co? To dla mnie na nic.
Lepiej wsiądź i włącz silnik. Zobaczę, ile zostało.
Przełknęła nerwowo ślinę i pospiesznie skończyła
się ubierać. Kiedy uruchomiła silnik i kontrolka pozio-
mu paliwa zamigotała czerwono, męz˙czyzna zaklął
jeszcze paskudniej i spytał:
– Masz zapasowe kanistry?
– Nie.
– Kim ty, u diabła, jesteś? Jedną z ich dziewczyn,
którą zmusili do współpracy?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz! – wrzasnęła.
– To zupełnie bez sensu.
– Mylisz się, złotko, to ma sens – odparł aroganc-
kim tonem, a potem nieoczekiwanie ze znuz˙eniem
potarł policzek. Jednak pozwolił sobie tylko na chwilę
słabości. – Wobec tego realizujemy drugi wariant
– rzucił z ponurą determinacją.
Dziesięć minut później Jo jechała po innej potwor-
nie wyboistej drodze, tym razem jednak stosując się do
wskazówek porywacza.
Nie było sensu ryzykować ucieczki, gdyz˙ męz˙czyz-
na oznajmił bez ogródek, z˙e przy pierwszej próbie
zastrzeli ją na miejscu. A kiedy poprosiła, by wyjaśnił
8 LINDSAY ARMSTRONG
jej, o co tu chodzi, usłyszała tylko: ,,Nie odgrywaj
przede mną niewiniątka, mała’’.
Gdy zaś spróbowała wytłumaczyć, kim jest i dla-
czego znalazła się w pobliz˙u farmy Kin Can oraz
przekonać go, z˙e popełnił okropną pomyłkę, opędził
się od niej niecierpliwym gestem, głuchy na jej
słowa.
Zanim wyruszyli, przeszukał tez˙ samochód, po
czym zmarszczył brwi i przyjrzał jej się badawczo.
Jechała więc niespokojna, z sercem tłukącym się
w piersi. Nie pozwolił jej włączyć świateł, mimo z˙e
zapadł juz˙ zmrok.
– Tam – powiedział, wskazując jakiś niewyraźny
kształt, który zrazu wzięła za kępę strzelistych eukali-
ptusów. – Wjedź do tamtego baraku z tyłu.
Dopiero teraz rozpoznała zarys dwóch budynków,
odcinających się nieco głębszą czernią od ciemnego
tła.
– Co to jest? – spytała.
– Chata pasterska – odparł lakonicznie, gdy ostroz˙-
nie wjechała do starej szopy.
– Czy... czy właśnie tutaj mieszkasz?
Roześmiał się pogardliwie.
– Kogo ty próbujesz nabierać, Jo?
Wciągnęła głęboko powietrze.
– Nikogo nie nabieram! Po prostu nie mam zielo-
nego pojęcia, co się dzieje ani kim, u licha, jesteś! Jak
się nazywasz?
Popatrzył na nią drwiąco.
– Skoro masz zamiar dalej grać tę komedię, moz˙e
9NARZECZONA MILIONERA
sama wybierz mi jakieś imię. Na przykład Tom, Dick
albo Harry.
– Znalazłam lepsze – parsknęła gniewnie. – Hitler
bardziej do ciebie pasuje.
– Oho, więc panienka ma tez˙ i pazurki – rzekł
powoli, z błyskiem aprobaty w niebieskich oczach,
i włączył lampkę w samochodzie.
– Lepiej o tym pamiętaj – powiedziała.
Zmierzyli się wzrokiem. Spojrzenie Jo było gniew-
ne i wyzywające, lecz gdzieś w głębi duszy czuła lęk.
Lęk i coś jeszcze – jakby odrobinę zakłopotania.
Męz˙czyzna zachowywał się wprawdzie jak pomylony
traper czy pastuch, lecz jego mowa zdradzała coś zgoła
innego.
Słowa były wprawdzie napastliwe i obraźliwe, ale
wypowiadał je kulturalnym tonem człowieka wywo-
dzącego się z bogatej rodziny, absolwenta elitarnej
prywatnej szkoły.
No i ten jego granatowy pulower z nadzwyczaj
miękkiej, delikatnej wełny. Na oko kosztował nie-
wielką fortunę – choć trzeba pamiętać, z˙e wszędzie
w okolicy wytwarzano właśnie taką wysokogatunko-
wą wełnę.
Lecz w największe zakłopotanie wprawiał ją dresz-
czyk podniecenia, jaki odczuwała w jego obecności.
Jeśli pominąć nieogolone policzki i morderczy błysk
oczu, trudno było nie dostrzec, z˙e poruszał się z wro-
dzonym wdziękiem, był harmonijnie zbudowany
i w istocie wprost zabójczo przystojny.
– O czym tak rozmyślasz?
10 LINDSAY ARMSTRONG
Zamrugała oszołomiona.
– O... o niczym – odparła niepewnie.
– A moz˙e rozwaz˙asz zmianę frontu? – podsunął.
– Wierz mi, Jo, dobrze ci radzę. Zostanie moją flamą
byłoby dla ciebie o niebo lepsze niz˙...
– Przestań! – krzyknęła, zatykając sobie uszy.
– Nie jestem i nie mam zamiaru być niczyją flamą!
– Nie? – powtórzył z namysłem, przyglądając się
jej uwaz˙nie. – Więc moz˙e przed chwilą po prostu
udawałaś.
Wściekła na siebie zacisnęła usta.
Roześmiał się cicho.
– Nie – powiedział – nie jesteś az˙ tak dobrą aktor-
ką, prawda?
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mó-
wisz, ale...
Urwała, widząc, z˙e poruszył się niecierpliwie.
– Dość o tym! – rzekł. – Chodźmy do środka.
Weźmiemy tez˙ wszystkie twoje rzeczy.
– Po co?
– Z˙ebym mógł je dokładnie przetrząsnąć – odparł.
Zgasił górną lampkę i wysiadł z samochodu.
Nie pozostało jej nic innego, jak podąz˙yć za nim.
Zamknął i zaryglował wrota szopy, po czym zaprosił
gestem Jo, by weszła przed nim do chaty.
Rzeczywiście przetrząsnął dokładnie jej rzeczy,
najpierw jednak starannie opatrzył chatę i rozpalił
ogień w zardzewiałym piecu, uz˙ywając starych gazet
i porąbanych juz˙ szczap.
11NARZECZONA MILIONERA
Drewniany domek był niewielki i prymitywnie
urządzony. Na stryszku walało się kilka bel słomy,
lecz wiodąca nań drabinka miała wyłamane szczeble.
Dwa wąskie łóz˙ka juz˙ z daleka wyglądały na niewygod-
ne. Resztę wyposaz˙enia stanowił stół, dwa twarde
krzesła i sfatygowany fotel. Dostrzegła tez˙ skromny
zapas suchego jedzenia i konserw oraz dwie bańki od
mleka napełnione wodą.
Nie było innych drzwi prócz tych, którymi weszli,
a jedyne okno miało stłuczoną szybę i było zabite
deskami. Mimo to męz˙czyzna na wszelki wypadek
zawiesił na drzwiach koc, a okno zasłonił spłowiałym
ręcznikiem.
Jo ściągnęła futrzaną kurtkę, gdyz˙ od pieca biło
juz˙ przyjemne ciepło, i az˙ przymknęła oczy z roz-
koszy, czując aromat kawy z dzbanka postawionego
na blasze.
Była teraz nieco spokojniejsza, lecz wkrótce dwie
rzeczy wzmogły zamęt w jej głowie. Męz˙czyzna rzucił
okiem na przegub, chcąc sprawdzić czas, a nie znalazł-
szy tam zegarka, skrzywił się z irytacją, wyjął go
z kieszeni i połoz˙ył przed sobą na stole. Wprawdzie
zegarek miał urwany pasek i na pierwszy rzut oka
wyglądał dość zwyczajnie, ale Jo spostrzegła, z˙e był
platynowy, bardzo elegancki i bez wątpienia nieprzy-
zwoicie drogi.
Zdziwiona uniosła lekko brwi. Zwariowany pas-
tuch z zegarkiem za parę tysięcy dolarów? No i te jego
dz˙insy. Mogły sobie być porwane i brudne, ale dałaby
głowę, z˙e miały markową metkę.
12 LINDSAY ARMSTRONG
– Nie mam mleka, ale jest cukier – oznajmił i wrę-
czył jej emaliowany kubek. – Obsłuz˙ się sama – dodał,
wskazując metalową puszkę.
Posłodziła dwie łyz˙eczki i, mieszając herbatę, rozej-
rzała się po pokoju.
– Najlepszy fotel dla pani – rzekł z nutką ironii,
wykonując przesadnie szeroki, zapraszający gest.
– Dzięki – wymamrotała i padła na fotel, wzbijając
mały obłoczek kurzu; była jednak zbyt zmęczona, by
się tym przejmować.
Uświadomiła sobie, z˙e wciąz˙ ma na głowie czapkę.
Ściągnęła ją niecierpliwie i usłyszała, z˙e męz˙czyzna
wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Odwróciła się
więc i spojrzała na niego nieufnie.
– O co znów chodzi? – spytała.
– Eee... o nic – odrzekł oszołomiony. – Czemu, do
diabła, zakrywasz sobie włosy?
Przeczesała palcami ciemnozłote loki. Ktoś jej kie-
dyś powiedział, z˙e mają barwę jesiennych bukowych
liści. Tak czy inaczej, uwaz˙ała te długie, gęste jed-
wabiste włosy za swój największy atut – być moz˙e
jedyny atut, a z pewnością jedyny powód próz˙ności.
Odgarnęła je do tyłu i wzruszyła ramionami.
– Bo na dworze jest zimno i wieją tumany kurzu.
Wpatrywał się wnią błękitnymi oczami. Zaczerwie-
niła się speszona, widząc, z˙e przygląda się jej figurze.
Po chwili dość nieoczekiwanie przeniósł wzrok na
jej dwie torby podróz˙ne i wypakował na stół całą
zawartość mniejszej z nich.
Jo, popijając kawę, obserwowała, jak przeglądał
13NARZECZONA MILIONERA
uwaz˙nie kaz˙dą sztukę odziez˙y, notatnik, ksiąz˙ki, kos-
metyczkę i apteczkę. Potem odwrócił do góry dnem
płócienną torbę na zakupy, wysypując terminarzyk,
telefon komórkowy, mapę, portmonetkę oraz torebkę
słodyczy i kilka chusteczek higienicznych.
Wziął do ręki telefon.
– Tutaj jest bezuz˙yteczny, nie mamy zasięgu.
– Właśnie tak sądziłam – rzuciła zgryźliwie.
Uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Próbowałaś dodzwonić się do nich po minięciu
Cunnamulla? Powinni byli cię o tym uprzedzić... albo
dać ci telefon satelitarny. Joanna Lucas – powtórzył,
przestudiowawszy jej kartę kredytową i medyczną,
terminarz i prawo jazdy.
– Jeśli zajrzysz jeszcze raz do terminarza, znaj-
dziesz tam mój adres oraz adresy mojego lekarza
i dentysty, a moz˙e tez˙ elektryka i hydraulika – rzekła,
obrzucając go ironicznym spojrzeniem.
Nic nie odpowiedział i zaczął pakować rzeczy
z powrotem do torby. Widok tego męz˙czyzny znowu
dotykającego jej bielizny ogromnie ją wzburzył. Ze-
rwała się z fotela.
– Ja to zrobię!
– Proszę bardzo. – Pchnął wszystko przez stół w jej
kierunku i sięgnął po większą torbę. – Przybory malar-
skie, jak sądzę.
Wyjął z torby składane sztalugi, cięz˙kie pudło
kredek olejnych, węgle do rysowania, plik papieru
rysunkowego oraz mniejsze pudełko z gumkami i tem-
perówkami, a potem rozsiadł się wygodniej na krześle.
14 LINDSAY ARMSTRONG
– Świetny kamuflaz˙, panno Lucas – rzucił.
– Moz˙esz sobie myśleć, co ci się z˙ywnie podoba,
ale jak juz˙ próbowałam ci wyjaśnić, pani Adela Has-
tings z farmy Kin Can zamówiła u mnie swój portret.
Właśnie dlatego się tu znalazłam.
– Adeli Hastings nie ma w Kin Can.
Jo spojrzała na niego zdumiona.
– Ale przeciez˙ nie dalej niz˙ kilka dni temu roz-
mawiałam z nią i uzgodniłam szczegóły umowy.
Wzruszył ramionami i załoz˙ył ręce na piersi.
– A poza tym, skąd wiesz, z˙e jej tam nie ma?
– spytała.
– Bo... miałem powód, z˙eby się tego dowiedzieć.
Jo zmarszczyła brwi.
– Jesteś jakimś pomylonym traperem, zapóźnio-
nym o pół wieku? A moz˙e pasterzem, któremu odbiło?
Czy właśnie o to tu chodzi?
– Mów dalej.
– Co to znaczy: ,,mów dalej’’? – Poczuła rosnącą
frustrację. – Ja tylko próbuję znaleźć w tym wszystkim
jakiś sens.
– Fascynujące – skomentował. – Załóz˙my, z˙e jes-
tem jednym bądź drugim. I co dalej, według ciebie?
Uczyniła nieokreślony gest.
– Myślę, z˙e... napadłeś na farmę, ale pewnie ktoś
cię spłoszył, więc uciekłeś, a gdy mnie zobaczyłeś,
pomyślałeś, z˙e to odsiecz, więc wziąłeś mnie jako
zakładniczkę... – Urwała raptownie, a jej szare oczy
rozszerzyły się ze strachu na samą myśl o tym.
Uśmiechnął się.
15NARZECZONA MILIONERA
– Tak się składa, z˙e istotnie uciekłem – przyznał.
– A przedtem słyszałem, jak tamci zadzwonili po
kogoś o imieniu Jo albo Joe. I upewnili się, jakim
samochodem przyjedzie. Miał to być srebrnoszary
range rover.
Była teraz tak przeraz˙ona, z˙e oczy niemal wyszły
jej z orbit.
– To jest... to jest tylko... – wyjąkała.
– Zbieg okoliczności? Wątpię – rzekł ostro. – Poza
tym wjechałaś na teren farmy tylną bramą, tak jak cię
poinstruowano, choć musiałaś przez to nadłoz˙yć kawał
drogi. Tylko z˙e – jak typowa kobieta – nie pomyślałaś
o zabraniu dodatkowego zapasu benzyny.
Jo kilka razy otwierała i zamykała usta, nim w koń-
cu udało jej się wydobyć głos.
– Więc to dlatego miałam wraz˙enie, z˙e jadę o wiele
dłuz˙ej, niz˙ sobie obliczyłam. Ale... – przerwała i za-
stanowiła się chwilę – co wobec tego stało się z fron-
tową bramą?
Wbił w nią wzrok i długo milczał.
– Wiesz co – odezwał się wreszcie – myślę, z˙e
jesteś o wiele sprytniejsza, niz˙ z początku sądziłem.
Z pewnością zaś potrafisz genialnie kłamać. Co, do
diabła, mogłoby się stać z frontową bramą?!
Jo zacisnęła wargi.
– Zgodnie z tym, co powiedziała mi pani Adela
Hastings, brama frontowa, czyli główna i j e d y n a,
o jakiej wspomniała, powinna się znajdować jakieś
pięćdziesiąt kilometrów wcześniej niz˙ ta, przez którą
wjechałam. I powinna być wyraźnie oznakowana. Pani
16 LINDSAY ARMSTRONG
Hastings powiedziała, z˙e nie sposób jej przegapić i z˙e
obok wisi wielka czarna opona od cięz˙arówki z wypi-
sanym białą farbą nazwiskiem właściciela. Uwierz mi,
z˙e wypatrywałam uwaz˙nie, ale niczego takiego nie
widziałam.
Nieznajomy przypuścił atak od innej strony.
– I tak sobie po prostu spokojnie jechałaś przez
wszystkie te dodatkowe kilometry? – rzekł drwiącym
tonem.
– Owszem! Ale dopiero po tym, jak spróbowałam
dodzwonić się z komórki do farmy Kin Can i stwier-
dziłam, z˙e jestem poza zasięgiem. Ta szosa była cał-
kiem dobra, a poza tym pomyślałam sobie, z˙e widocz-
nie się pomylili. Pięćdziesiąt kilometrów mniej czy
więcej, cóz˙ to za róz˙nica dla ludzi mieszkających na
wsi, nie?
W jego oczach błysnęła iskierka rozbawienia, lecz
natychmiast zgasła.
– Tak czy owak, masz rację. Rzeczywiście zamie-
rzam zatrzymać cię jako zakładniczkę i mam nadzieję,
z˙e jesteś coś warta dla swoich wspólników, bo w prze-
ciwnym razie sprawy mogą przybrać dla ciebie dość
niemiły obrót. – Wstał. – Masz ochotę na jakąś zupę?
Jest tez˙ fasola w sosie pomidorowym... ee... spaghetti
w puszce i...
Jo chciała go spoliczkować, ale uwięził ją w swych
ramionach.
– Spokojnie, panno Długonoga – powiedział mięk-
ko. – Moz˙e i jesteś nieźle wysportowana, ale mnie nie
dasz rady.
17NARZECZONA MILIONERA
– Nie nazywaj mnie tak!
– Będę cię nazywał, jak mi się spodoba. Pamiętasz,
z˙e z nas dwojga to ja mam broń?
Poczuł jej drz˙enie i ponownie przemknęło mu przez
głowę, z˙e w innej sytuacji pewnie by się nią zaintereso-
wał. Była w jego typie – wysoka i zgrabna, z kuszący-
mi krągłościami. Jej twarz moz˙e nie od razu przykuwa-
ła uwagę, ale gdy się juz˙ jej przyjrzało, nie sposób było
oderwać wzrok.
Miała gładką, kremową skórę, a rzęsy i brwi, ciem-
niejsze niz˙ włosy, uroczo okalały jej szare oczy. Miała
prosty nos, a szczególnie fascynujące były jej usta,
z lekko obrzmiałą górną wargą. Nieoczekiwanie za-
pragnął je pocałować i z trudem zapanował nad tym
nierozwaz˙nym odruchem.
I wszystko było w niej takie naturalne. Ani śladu
makijaz˙u, z˙adnych brwi wyskubanych w kokieteryjne
łuki czy... – zerknął na jej dłonie – ...polakierowanych
paznokci.
Jak bym ją opisał? – zastanowił się. Trzeźwa,
praktyczna i powaz˙na, a zarazem zaskakująco urocza
na swój powściągliwy sposób.
Spróbowała wykorzystać jego zadumę i wyswo-
bodzić się, lecz przytrzymał ją delikatnie i uśmie-
chnął się w duchu, gdy spiorunowała go wzrokiem
na znak, z˙e ani chwili dłuz˙ej nie zniesie tej prze-
mocy.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, padłbym trupem
na miejscu, pomyślał cierpko. Ciekawe, jaka jest w łóz˙-
ku? Opanowana, czy tez˙...
18 LINDSAY ARMSTRONG
Starał się skierować myśli na bardziej praktyczne
tory, lecz przyłapał się na tym, z˙e zastanawia się, jak
wrobiono ją w tę diabelną sytuację.
Była zapewne kochanką któregoś z nich i przybyła
na pomoc powodowana namiętnością – chociaz˙ nie, to
do niej nie pasuje. Nie wyglądało tez˙, by ją przekupio-
no, choć w przypadku kobiet trudno o całkowitą pew-
ność. Więc co zostaje? Zemsta? Ale co, u diabła, ona
mogła mieć osobiście przeciwko niemu? A zatem
zemsta na społeczeństwie albo...
Stracił wątek, gdyz˙ po raz pierwszy opadły go
wątpliwości. Czy aby nie popełnił omyłki?
Lecz jak w takim razie wytłumaczyć jej podejrzane
zachowanie? Za duz˙o tego jak na zwykły zbieg okoli-
czności. Co prawda, wygląda na to, z˙e nie ma z˙adnego
podejrzanego ekwipunku – w ogóle z˙adnego ekwipun-
ku oprócz bezuz˙ytecznej komórki. Jednak przyjechała
takim samochodem, jakiego się spodziewał. A on nie
moz˙e sobie pozwolić na najmniejsze nawet ryzyko.
Puścił ją.
– Coś mi przyszło do głowy – powiedziała spokoj-
nym tonem. – Podczas gdy więzisz mnie tu jako
zakładniczkę, prawdziwy Joe – o ile ktoś taki w ogóle
istnieje – moz˙e właśnie w tej chwili dojez˙dz˙a do
farmy.
Oczy znów mu się zwęziły.
– Wkrótce się przekonamy, panienko.
– Kim ty jesteś? – Słowa te wymknęły jej się
mimowolnie, ale skoro juz˙ je wypowiedziała, postano-
wiła mówić dalej. – Powiedz mi przynajmniej, o co
19NARZECZONA MILIONERA
chodzi. Przeciez˙ jako zakładniczka mam prawo wie-
dzieć, w co zostałam wplątana.
W jego oczach odbiło się kolejno kilka rozmaitych
uczuć – czy jej się tylko wydawało, czy tez˙ naprawdę
jednym z nich była konsternacja? Jeśli nawet, to szyb-
ko zastąpiła ją bezczelna arogancja.
– Zostałaś wplątana? – powtórzył. – Powiedział-
bym raczej, z˙e wpakowałaś się w to na własne z˙ycze-
nie. A póki co, nie wiem jak ty, ale ja podgrzeję sobie
fasolkę.
Jo zjadła kilka łyz˙ek fasoli, a później skorzystała
z prymitywnej ubikacji przylegającej do chaty. Męz˙-
czyzna pilnował jej, a kiedy wyszła, oboje stali przez
chwilę na dworze, wsłuchując się w nieprzeniknioną
ciemność; nie dobiegł ich jednak z˙aden niepokojący
odgłos.
Przy okazji Jo starała się zorientować w terenie, na
wypadek gdyby nadarzyła się sposobność ucieczki.
Potem męz˙czyzna zaprowadził ją z powrotem do
chaty i kazał iść spać.
Stojące pod ścianami łóz˙ka miały szaro-białe mate-
race bez prześcieradeł; na kaz˙dym lez˙ała podejrzanie
wyglądająca poduszka i włochaty koc.
Jo zdjęła kurtkę, ściągnęła buty i juz˙ się kładła, gdy
męz˙czyzna ją powstrzymał.
– Włóz˙ swoją piz˙amę – rozkazał.
– Po co?
– Poniewaz˙ kładziesz się do łóz˙ka.
– Nazywasz to łóz˙kiem? – spytała pogardliwie.
20 LINDSAY ARMSTRONG
– Nic lepszego tu nie ma.
– Moz˙liwe, ale będę się czuła o wiele pewniej
w ubraniu. Mogą tu być pchły, kleszcze czy coś
innego.
– Niemniej wolałbym, z˙ebyś przebrała się w piz˙a-
mę. Wyjmę ją – powiedział, sięgając do jej torby.
– Nie, zaczekaj! – zaprotestowała. – Jeśli myś-
lisz, z˙e urządzę tu dla ciebie striptiz, to się grubo
mylisz!
Uniósł leniwie brew i zmierzył ją wzrokiem. Stała
wyprostowana, z rękami opartymi wyzywająco na
biodrach, przez co jej strome piersi pod niebieskim
swetrem wyglądały jeszcze bardziej ponętnie.
– To bardzo ciekawy pomysł – rzekł łagodnym
tonem, przyglądając się wyraźnie zarysowanemu bius-
towi i wąskiej talii. – Jednakz˙e... – uśmiechnął się
nieznacznie, gdy spojrzała w dół i pospiesznie zmieni-
ła postawę – niestety nie o to mi chodziło. Zapewniam
cię, z˙e wyjdę na dwór, kiedy będziesz się przebierać.
– Więc dlaczego... po co...? – Popatrzyła na niego
stropiona.
– To całkiem proste, kochanie – odparł. – W no-
cnej koszuli trudniej ci będzie uciec, gdybyś przypa-
dkiem uknuła jakiś chytry plan. Pomijając wszystko
inne – uśmiechnął się złośliwie – po prostu zmarz-
niesz. Pospiesz się – dodał, ruszając do drzwi. – Ja
takz˙e nie chciałbym przemarznąć. – Wyszedł na ze-
wnątrz.
Jo wymamrotała pod nosem wszystkie przekleń-
stwa, jakie przyszły jej do głowy. Ale nie było rady
21NARZECZONA MILIONERA
– przebrała się w mniej wydekoltowaną ze swoich
dwóch piz˙am.
– Mogę juz˙ wejść?! – zawołał.
– Tak.
Wszedł, zamknął drzwi, poprawił koc na łóz˙ku,
a potem przyjrzał się jej uwaz˙nie.
– Hm – mruknął. – Widzę, z˙e nie zdjęłaś stanika.
Powiedziałbym, z˙e to marna ochrona przed... czym-
kolwiek.
Jo spojrzała po sobie. Jej biustonosz był wyraźnie
widoczny pod górną częścią cienkiej haftowanej piz˙a-
my z białej bawełny. Jednak jedyną alternatywą była
krótka nocna koszulka bez rękawów ze zmysłowo
liliowego atłasu.
Popatrzyła mu prosto w twarz.
– Jeszcze kiedyś policzę się z tobą za to wszystko,
nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię
w z˙yciu – wycedziła.
– To brzmi interesująco. Kładź się spać, Jo.
– A co... co ty zamierzasz robić?
– Czuwać, a co innego?
– Jeśli ośmielisz się wślizgnąć do mojego łóz˙ka...
– zaczęła, lecz przerwał jej.
– Cokolwiek o mnie myślisz, zapewniam cię, z˙e
wolę, kiedy kobiety same mi się oddają. Chyba z˙e
– rzucił jej ironiczne spojrzenie – to ciebie kręci
szczypta przemocy.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła przez zęby.
Zaśmiał się cicho.
– Znam parę kobiet, które są innego zdania.
22 LINDSAY ARMSTRONG
– Wyobraz˙am sobie! Pewnie jakieś gangsterskie
wywłoki.
Spowaz˙niał.
– Z pewnością z˙adna z nich nie jest tak dobrą
komediantką jak ty, moja droga.
Odwrócił się, podniósł jej buty, kurtkę i torbę
z ubraniem i cisnął na stryszek.
Jo prychnęła z niesmakiem, połoz˙yła się na łóz˙ku
i nakryła kocem.
Oczywiście nie miała zamiaru spać, choć kilka razy
przymknęła oczy. W blasku padającym od pieca wi-
działa, z˙e jej prześladowca rozsiadł się w fotelu ze
strzelbą na kolanach.
Moz˙e gdyby udała, z˙e śpi, straciłby czujność albo
nawet zasnął? Ale zabrał kluczyki od samochodu
i schował jej ubranie, a ucieczka w piz˙amie i boso po
wertepach niezbyt jej się uśmiechała, nie mówiąc juz˙
o tym, z˙e groziła zapaleniem płuc.
Lecz mogłabym owinąć się kocem i gdzieś ukryć,
pomyślała. Wpatrzyła sięwmrok i dostrzegła, z˙e drzwi
nie mają zamka, lecz tylko wewnętrzną zasuwę, a po-
tem z bijącym sercem przypomniała sobie, z˙e taki sam
rygiel jest na zewnątrz. Gdybym wymknęła się z chaty,
zamknęła go w środku, a potem gdzieś się schowała...
Poruszyła się. Łóz˙ko zatrzeszczało cicho, lecz męz˙-
czyzna nawet nie drgnął. Mimo to postanowiła jeszcze
trochę odczekać.
Dziesięć minut później ostroz˙nie zsunęła się z łóz˙-
ka, które wydało serię skrzypnięć. Zastygła, starając
się przyzwyczaić wzrok do ciemności, gdyz˙ ogień
23NARZECZONA MILIONERA
w piecu juz˙ prawie wygasł. Jednak męz˙czyzna wciąz˙
półlez˙ał nieruchomo w fotelu, z głową odrzuconą do
tyłu i jedną ręką zwieszoną przez poręcz.
Strzelba nadal spoczywała na jego kolanach. Po-
czuła nieodpartą pokusę, by ją zabrać. Wprawdzie
nie znała się na broni palnej, ale cóz˙ to za sztuka
pociągnąć za cyngiel? Zresztą nie musiałaby nawet
strzelać. Sam fakt posiadania broni zapewniłby jej
przewagę.
Wtem poruszył się, a ona znów zamarła. Lecz
zmienił tylko nieco pozycję, oparł rękę na strzelbie
i wymamrotał coś niewyraźnie przez sen.
Osłabła z ulgi Jo stała bez ruchu jeszcze kilka
minut. Po namyśle postanowiła nie dotykać strzelby
– mogłaby się jeszcze sama postrzelić! Podeszła na
palcach do drzwi, ostroz˙nie zdjęła z nich koc i równie
ostroz˙nie odsunęła zasuwę.
– Świetnie ci idzie, kochanie.
Podskoczyła, odwróciła się gwałtownie i zobaczy-
ła, z˙e męz˙czyzna stoi tuz˙ za nią ze strzelbą wymierzo-
ną prosto w jej serce.
– Co... co cię obudziło? – wyjąkała.
– Nie mam pojęcia, chyba szósty zmysł. – Rzucił
jej ironiczne spojrzenie. – Co chciałaś zrobić, Jo?
– Nie wiem – odrzekła cicho z rezygnacją, po czym
dodała energiczniej: – Po prostu nie potrafiłam lez˙eć
i biernie czekać!
Dostrzegł w jej oczach strach, ale i determinację.
Westchnął i opuścił broń, uświadamiając sobie, z˙e
mimo woli ją podziwia. Trzeba nie lada odwagi, by
24 LINDSAY ARMSTRONG
próbować ucieczki boso w nieznanej okolicy, mając
koc za jedyną ochronę przed nocnym chłodem.
Lecz pamiętał, z˙e nie moz˙e pozwolić sobie na z˙adne
ryzyko.
Dorzucił drew do ognia, przeciągnął się i zaczął
rozwaz˙ać sytuację. Nie wiedział, co wyrwało go
z drzemki, ale nie spał juz˙ od przeszło doby. Spojrzał
tęsknie w stronę łóz˙ka.
– Zrobimy tak – powiedział, zsuwając oba łóz˙ka
bokami. – Ty będziesz spać na tamtym przy ścianie,
a ja połoz˙ę się na twoim.
Chciała zaprotestować, ale uprzedził ją:
– Jo, nic ci z mojej strony nie grozi, chyba
z˙e spróbujesz znowu uciec. Ostrzegam cię, z˙e wów-
czas mogę okazać się juz˙ mniej pobłaz˙liwy. No,
kładź się.
Po chwili wahania usłuchała go i połoz˙yła się na
łóz˙ku przy ścianie. Przykrył ją kocem, a potem sam
ułoz˙ył się na drugim łóz˙ku.
Zdawała sobie sprawę, z˙e jest praktycznie uwię-
ziona, gdyz˙ on zagradza jej jedyną drogę ucieczki.
Gdy zaczęła się wiercić, próbując znaleźć wygod-
niejszą pozycję, z ciemności dobiegł ją zaspany głos:
– Wybacz, posłanie jest rzeczywiście twarde. Mo-
gę cię tylko pocieszyć, jeśli naprawdę jechałaś na
farmę namalować portret, z˙e tam łóz˙ka są o wiele
gorsze.
– Skąd wiesz?
– Bo tam sypiam.
Jo zmarszczyła brwi.
25NARZECZONA MILIONERA
– Kim są ci ludzie, o których ciągle mówisz?
I dlaczego przed nimi uciekasz? – spytała.
– Porywacze. Nie udawaj, z˙e nie wiesz.
Jo odrzuciła koc i usiadła.
– Przeciez˙ to śmieszne! Czemu ktokolwiek,
a zwłaszcza ja, miałby cię porywać?
– Bo tak się pechowo składa, z˙e jestem Gavinem
Hastingsem IV.
26 LINDSAY ARMSTRONG
LINDSAY ARMSTRONG Narzeczona milionera
ROZDZIAŁ PIERWSZY Joanna Lucas wjechała swym range roverem na wyboistą drogę i z dezaprobatą potrząsnęła głową. Rzecz jasna, zdawała sobie sprawę, z˙e wyprawa do owczej farmy, zagubionej w buszu gdzieś na południe od Charleville w stanie Queensland, to nie wycieczka na majówkę. Jednak przez długi czas szosa była cał- kiem znośna i dopiero lokalna droga dojazdowa na- prawdę dała jej w kość. Nie przypuszczała tez˙, z˙e podróz˙ zajmie jej az˙ tyle czasu. Zapadał juz˙ chłodny zimowy zmierzch, a ona wciąz˙ nie dotarła do celu. Omiotła wzrokiem horyzont w daremnym poszuki- waniu jakichś zabudowań. Przed wyjazdem przeczyta- ła, z˙e w hrabstwie Murweh trudniono się głównie hodowlą owiec – ponad osiemset tysięcy sztuk! – oraz bydła, totez˙ nie dziwiła jej panująca wokół pustka. Ale farma Kin Can, do której jechała, nalez˙ała do największych i najlepiej prosperujących, a jej właś- ciciele, rodzina Hastingsów, słynęli z bogactwa. Czemu więc, pomyślała, nie zatroszczyli się o po- rządną drogę dojazdową? I jak, u licha, radzą tu sobie cięz˙arówki wywoz˙ące wełnę? Gdyby nie wypatrywała uwaz˙nie, przeoczyłaby
małą tabliczkę na bramie z niemal nieczytelnym na- pisem ,,Kin Can’’. Kolejne zaskoczenie. Joanna ocze- kiwała, z˙e dojazd na farmę będzie dobrze oznako- wany. Czy chodzi im o to, aby zniechęcić nieproszonych gości? – zastanawiała się, dojez˙dz˙ając do szczytu niewielkiego wzniesienia, a potem gwałtownie wcis- nęła hamulce, gdy ujrzała jakiegoś męz˙czyznę stojące- go na środku drogi i mierzącego do niej ze strzelby. A to dopiero! – przemknęło jej przez głowę, a zaraz potem: Co robić? Nieznajomy nie zostawił jej czasu na decyzję. Błys- kawicznie dopadł drzwi, otworzył je jednym szarp- nięciem, nim zdąz˙yła zablokować zamek, i wywlókł ją z samochodu. – Czy pan zwariował? – zaprotestowała. – Jak masz na imię? – warknął, przypierając ją do karoserii. – Jo...Joanna, a...ale nazywają mnie Jo – wyjąkała. – Tak właśnie sądziłem, choć spodziewałem się raczej faceta, jakiegoś Joego. Ale pewnie pomyśleli, z˙e będziesz mogła mnie uwodzić i czarować, póki mnie nie dopadną. Urwał i zmierzył ją wzrokiem, a w jego niebieskich oczach pojawił się ironiczny błysk. – Chociaz˙ z drugiej strony, Jo – mruknął – nie wyglądasz jakoś szczególnie kobieco, więc chyba zo- stanę przy pierwszej wersji. Jo straciła wreszcie cierpliwość i mocno nadepnęła na stopę męz˙czyzny obcasem kowbojskiego buta. 4 LINDSAY ARMSTRONG
Nawet nie mrugnął. – Mam buty ze stalowymi czubkami, kochanie – rzekł wolno. – Az˙ tak cię zirytowało, z˙e zarzucam ci niedostatek kobiecości? Jo wciąz˙ była wzburzona, lecz jakaś cząstka jej umysłu musiała przyznać mu rację – istotnie, właśnie to wyprowadziło ją z równowagi. Idiotyczna reakcja, ale nie bardziej niz˙ cała ta zwariowana historia. Nie zdołała się powstrzymać przed zerknięciem w dół, ale oparła się pokusie wygłoszenia uwagi, z˙e z˙adna nie wyglądałaby kobieco w pomiętych szerokich bojów- kach, obszernej kurtce na futerku i włóczkowej czapce skrywającej włosy. Uciszyła tez˙ złośliwy głosik w głowie szepczący, z˙e istotnie niektórzy męz˙czyźni uwaz˙ają jej wysoki wzrost i proste ramiona za niezbyt kobiece. – Proszę posłuchać – zaczęła od nowa. – Nie wiem, kim pan jest i czego chce, ale oczekują mnie na farmie, więc... – Jasne, z˙e cię oczekują, Jo – przerwał jej ostro – ale pojedziemy gdzie indziej. Tylko najpierw ob- macam cię i zobaczę, czy nie nosisz broni. Zaczął ją fachowo obszukiwać, niczym policjant. – Obmacam? – rzuciła głosem zdławionym z obu- rzenia, usiłując jednocześnie odepchnąć jego dłonie. – Niech pan natychmiast zabierze ręce. Nie mam z˙adnej broni. – Więc ściągaj je – polecił, opierając dłonie na jej biodrach. Jo wbiła w niego zdumiony wzrok. 5NARZECZONA MILIONERA
– Co mam ściągnąć? – Portki, panienko. – W z˙adnym wypadku nie... Czy pan oszalał? – Dobra. W takim razie odwróć się i oprzyj o mas- kę, z˙ebym mógł poszukać kabury na biodrze, udzie, czy gdzie tam jeszcze kobiety chowają broń. Jo wpatrywała się w niego w gasnącym świetle dnia, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie ona postradała zmysły. A moz˙e wszystko to po prostu jej się śni? Lecz ten koszmar wyglądał na całkiem realny. Męz˙czyzna miał na sobie granatowy pulower i po- strzępione brudne dz˙insy. Był wysoki, wyz˙szy od niej, szeroki w ramionach, lecz o smukłej, wysportowanej sylwetce. Jego krótko ostrzyz˙one, gęste czarne włosy były potargane, a policzki pokrywał kilkudniowy za- rost. No i te niebieskie oczy rzucające wściekłe błyski; oczy kogoś, z kim lepiej nie zadzierać. Ale o co tu chodzi? – myślała gorączkowo. Czy to jakiś grasujący po buszu współczesny traper? Z pew- nością nie! Nie moz˙na tego wykluczyć, zreflektowała się na- tychmiast. Lecz czemu spodziewał się jakiegoś Joego? – Decyduj się – warknął. – Nie będziemy tu ster- czeć cały dzień. Drz˙ącymi palcami rozpięła suwak kurtki i zaczęła opuszczać szerokie spodnie. Nagle znów zalała ją gorąca fala gniewu. Ściągnęła więc kurtkę i cisnęła ją na maskę, a potem zrzuciła botki i zdjęła spodnie. – Moz˙esz spojrzeć, ale nie waz˙ się tknąć mnie 6 LINDSAY ARMSTRONG
choćby jednym palcem – wycedziła przez zęby, z dum- nym błyskiem szarych oczu. Męz˙czyzna uniósł brwi. – No, no – rzucił z uznaniem. Jego spojrzenie spoczęło na zgrabnej figurze pod obcisłym swetrem i bladoniebieskimi bawełnianymi figami, a potem powędrowało wzdłuz˙ długich nóg. – To nauczka, z˙e nie nalez˙y zbyt pochopnie wyda- wać sądów – rzekł z rozbawieniem, patrząc jej znów w oczy – gdyz˙ muszę przyznać, ślicznotko, z˙e w in- nych okolicznościach nie miałbym nic przeciwko te- mu, z˙ebyś mnie uwiodła. Lecz po chwili spowaz˙niał. – Obróć się – polecił. O ile wcześniej Jo była rozgniewana, to teraz wprost kipiała z wściekłości. Jednak rozsądek wziął górę. Odwróciła się i uniosła dłonie. – Zadowolony? – rzuciła przez ramię. – Owszem. Zesztywniała, czując na ciele dotyk jego palców, odciągających elastyczne majteczki. – Eleganckie, zapewne kupione u Bondsa – zauwa- z˙ył. – Dobrze, ubierz się, a potem pojedziemy na przejaz˙dz˙kę. Jo wciągnęła bojówki. – Na przejaz˙dz˙kę? Daleko? – Prosto do... – Urwał. – Czemu pytasz? Zawahała się, czy wyznać, z˙e źle oceniła odległość do farmy Kin Can i moz˙e zabraknąć benzyny... Ostentacyjnie zdjął strzelbę z ramienia. 7NARZECZONA MILIONERA
– No gadaj wreszcie, o co chodzi! – Chyba mam mało benzyny. – Cholerne baby! – zaklął. – Podobno obok domu jest dystrybutor, więc mog- libyśmy.... – Oni ci powiedzieli, co? To dla mnie na nic. Lepiej wsiądź i włącz silnik. Zobaczę, ile zostało. Przełknęła nerwowo ślinę i pospiesznie skończyła się ubierać. Kiedy uruchomiła silnik i kontrolka pozio- mu paliwa zamigotała czerwono, męz˙czyzna zaklął jeszcze paskudniej i spytał: – Masz zapasowe kanistry? – Nie. – Kim ty, u diabła, jesteś? Jedną z ich dziewczyn, którą zmusili do współpracy? – Nie mam pojęcia, o czym mówisz! – wrzasnęła. – To zupełnie bez sensu. – Mylisz się, złotko, to ma sens – odparł aroganc- kim tonem, a potem nieoczekiwanie ze znuz˙eniem potarł policzek. Jednak pozwolił sobie tylko na chwilę słabości. – Wobec tego realizujemy drugi wariant – rzucił z ponurą determinacją. Dziesięć minut później Jo jechała po innej potwor- nie wyboistej drodze, tym razem jednak stosując się do wskazówek porywacza. Nie było sensu ryzykować ucieczki, gdyz˙ męz˙czyz- na oznajmił bez ogródek, z˙e przy pierwszej próbie zastrzeli ją na miejscu. A kiedy poprosiła, by wyjaśnił 8 LINDSAY ARMSTRONG
jej, o co tu chodzi, usłyszała tylko: ,,Nie odgrywaj przede mną niewiniątka, mała’’. Gdy zaś spróbowała wytłumaczyć, kim jest i dla- czego znalazła się w pobliz˙u farmy Kin Can oraz przekonać go, z˙e popełnił okropną pomyłkę, opędził się od niej niecierpliwym gestem, głuchy na jej słowa. Zanim wyruszyli, przeszukał tez˙ samochód, po czym zmarszczył brwi i przyjrzał jej się badawczo. Jechała więc niespokojna, z sercem tłukącym się w piersi. Nie pozwolił jej włączyć świateł, mimo z˙e zapadł juz˙ zmrok. – Tam – powiedział, wskazując jakiś niewyraźny kształt, który zrazu wzięła za kępę strzelistych eukali- ptusów. – Wjedź do tamtego baraku z tyłu. Dopiero teraz rozpoznała zarys dwóch budynków, odcinających się nieco głębszą czernią od ciemnego tła. – Co to jest? – spytała. – Chata pasterska – odparł lakonicznie, gdy ostroz˙- nie wjechała do starej szopy. – Czy... czy właśnie tutaj mieszkasz? Roześmiał się pogardliwie. – Kogo ty próbujesz nabierać, Jo? Wciągnęła głęboko powietrze. – Nikogo nie nabieram! Po prostu nie mam zielo- nego pojęcia, co się dzieje ani kim, u licha, jesteś! Jak się nazywasz? Popatrzył na nią drwiąco. – Skoro masz zamiar dalej grać tę komedię, moz˙e 9NARZECZONA MILIONERA
sama wybierz mi jakieś imię. Na przykład Tom, Dick albo Harry. – Znalazłam lepsze – parsknęła gniewnie. – Hitler bardziej do ciebie pasuje. – Oho, więc panienka ma tez˙ i pazurki – rzekł powoli, z błyskiem aprobaty w niebieskich oczach, i włączył lampkę w samochodzie. – Lepiej o tym pamiętaj – powiedziała. Zmierzyli się wzrokiem. Spojrzenie Jo było gniew- ne i wyzywające, lecz gdzieś w głębi duszy czuła lęk. Lęk i coś jeszcze – jakby odrobinę zakłopotania. Męz˙czyzna zachowywał się wprawdzie jak pomylony traper czy pastuch, lecz jego mowa zdradzała coś zgoła innego. Słowa były wprawdzie napastliwe i obraźliwe, ale wypowiadał je kulturalnym tonem człowieka wywo- dzącego się z bogatej rodziny, absolwenta elitarnej prywatnej szkoły. No i ten jego granatowy pulower z nadzwyczaj miękkiej, delikatnej wełny. Na oko kosztował nie- wielką fortunę – choć trzeba pamiętać, z˙e wszędzie w okolicy wytwarzano właśnie taką wysokogatunko- wą wełnę. Lecz w największe zakłopotanie wprawiał ją dresz- czyk podniecenia, jaki odczuwała w jego obecności. Jeśli pominąć nieogolone policzki i morderczy błysk oczu, trudno było nie dostrzec, z˙e poruszał się z wro- dzonym wdziękiem, był harmonijnie zbudowany i w istocie wprost zabójczo przystojny. – O czym tak rozmyślasz? 10 LINDSAY ARMSTRONG
Zamrugała oszołomiona. – O... o niczym – odparła niepewnie. – A moz˙e rozwaz˙asz zmianę frontu? – podsunął. – Wierz mi, Jo, dobrze ci radzę. Zostanie moją flamą byłoby dla ciebie o niebo lepsze niz˙... – Przestań! – krzyknęła, zatykając sobie uszy. – Nie jestem i nie mam zamiaru być niczyją flamą! – Nie? – powtórzył z namysłem, przyglądając się jej uwaz˙nie. – Więc moz˙e przed chwilą po prostu udawałaś. Wściekła na siebie zacisnęła usta. Roześmiał się cicho. – Nie – powiedział – nie jesteś az˙ tak dobrą aktor- ką, prawda? – Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mó- wisz, ale... Urwała, widząc, z˙e poruszył się niecierpliwie. – Dość o tym! – rzekł. – Chodźmy do środka. Weźmiemy tez˙ wszystkie twoje rzeczy. – Po co? – Z˙ebym mógł je dokładnie przetrząsnąć – odparł. Zgasił górną lampkę i wysiadł z samochodu. Nie pozostało jej nic innego, jak podąz˙yć za nim. Zamknął i zaryglował wrota szopy, po czym zaprosił gestem Jo, by weszła przed nim do chaty. Rzeczywiście przetrząsnął dokładnie jej rzeczy, najpierw jednak starannie opatrzył chatę i rozpalił ogień w zardzewiałym piecu, uz˙ywając starych gazet i porąbanych juz˙ szczap. 11NARZECZONA MILIONERA
Drewniany domek był niewielki i prymitywnie urządzony. Na stryszku walało się kilka bel słomy, lecz wiodąca nań drabinka miała wyłamane szczeble. Dwa wąskie łóz˙ka juz˙ z daleka wyglądały na niewygod- ne. Resztę wyposaz˙enia stanowił stół, dwa twarde krzesła i sfatygowany fotel. Dostrzegła tez˙ skromny zapas suchego jedzenia i konserw oraz dwie bańki od mleka napełnione wodą. Nie było innych drzwi prócz tych, którymi weszli, a jedyne okno miało stłuczoną szybę i było zabite deskami. Mimo to męz˙czyzna na wszelki wypadek zawiesił na drzwiach koc, a okno zasłonił spłowiałym ręcznikiem. Jo ściągnęła futrzaną kurtkę, gdyz˙ od pieca biło juz˙ przyjemne ciepło, i az˙ przymknęła oczy z roz- koszy, czując aromat kawy z dzbanka postawionego na blasze. Była teraz nieco spokojniejsza, lecz wkrótce dwie rzeczy wzmogły zamęt w jej głowie. Męz˙czyzna rzucił okiem na przegub, chcąc sprawdzić czas, a nie znalazł- szy tam zegarka, skrzywił się z irytacją, wyjął go z kieszeni i połoz˙ył przed sobą na stole. Wprawdzie zegarek miał urwany pasek i na pierwszy rzut oka wyglądał dość zwyczajnie, ale Jo spostrzegła, z˙e był platynowy, bardzo elegancki i bez wątpienia nieprzy- zwoicie drogi. Zdziwiona uniosła lekko brwi. Zwariowany pas- tuch z zegarkiem za parę tysięcy dolarów? No i te jego dz˙insy. Mogły sobie być porwane i brudne, ale dałaby głowę, z˙e miały markową metkę. 12 LINDSAY ARMSTRONG
– Nie mam mleka, ale jest cukier – oznajmił i wrę- czył jej emaliowany kubek. – Obsłuz˙ się sama – dodał, wskazując metalową puszkę. Posłodziła dwie łyz˙eczki i, mieszając herbatę, rozej- rzała się po pokoju. – Najlepszy fotel dla pani – rzekł z nutką ironii, wykonując przesadnie szeroki, zapraszający gest. – Dzięki – wymamrotała i padła na fotel, wzbijając mały obłoczek kurzu; była jednak zbyt zmęczona, by się tym przejmować. Uświadomiła sobie, z˙e wciąz˙ ma na głowie czapkę. Ściągnęła ją niecierpliwie i usłyszała, z˙e męz˙czyzna wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Odwróciła się więc i spojrzała na niego nieufnie. – O co znów chodzi? – spytała. – Eee... o nic – odrzekł oszołomiony. – Czemu, do diabła, zakrywasz sobie włosy? Przeczesała palcami ciemnozłote loki. Ktoś jej kie- dyś powiedział, z˙e mają barwę jesiennych bukowych liści. Tak czy inaczej, uwaz˙ała te długie, gęste jed- wabiste włosy za swój największy atut – być moz˙e jedyny atut, a z pewnością jedyny powód próz˙ności. Odgarnęła je do tyłu i wzruszyła ramionami. – Bo na dworze jest zimno i wieją tumany kurzu. Wpatrywał się wnią błękitnymi oczami. Zaczerwie- niła się speszona, widząc, z˙e przygląda się jej figurze. Po chwili dość nieoczekiwanie przeniósł wzrok na jej dwie torby podróz˙ne i wypakował na stół całą zawartość mniejszej z nich. Jo, popijając kawę, obserwowała, jak przeglądał 13NARZECZONA MILIONERA
uwaz˙nie kaz˙dą sztukę odziez˙y, notatnik, ksiąz˙ki, kos- metyczkę i apteczkę. Potem odwrócił do góry dnem płócienną torbę na zakupy, wysypując terminarzyk, telefon komórkowy, mapę, portmonetkę oraz torebkę słodyczy i kilka chusteczek higienicznych. Wziął do ręki telefon. – Tutaj jest bezuz˙yteczny, nie mamy zasięgu. – Właśnie tak sądziłam – rzuciła zgryźliwie. Uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Próbowałaś dodzwonić się do nich po minięciu Cunnamulla? Powinni byli cię o tym uprzedzić... albo dać ci telefon satelitarny. Joanna Lucas – powtórzył, przestudiowawszy jej kartę kredytową i medyczną, terminarz i prawo jazdy. – Jeśli zajrzysz jeszcze raz do terminarza, znaj- dziesz tam mój adres oraz adresy mojego lekarza i dentysty, a moz˙e tez˙ elektryka i hydraulika – rzekła, obrzucając go ironicznym spojrzeniem. Nic nie odpowiedział i zaczął pakować rzeczy z powrotem do torby. Widok tego męz˙czyzny znowu dotykającego jej bielizny ogromnie ją wzburzył. Ze- rwała się z fotela. – Ja to zrobię! – Proszę bardzo. – Pchnął wszystko przez stół w jej kierunku i sięgnął po większą torbę. – Przybory malar- skie, jak sądzę. Wyjął z torby składane sztalugi, cięz˙kie pudło kredek olejnych, węgle do rysowania, plik papieru rysunkowego oraz mniejsze pudełko z gumkami i tem- perówkami, a potem rozsiadł się wygodniej na krześle. 14 LINDSAY ARMSTRONG
– Świetny kamuflaz˙, panno Lucas – rzucił. – Moz˙esz sobie myśleć, co ci się z˙ywnie podoba, ale jak juz˙ próbowałam ci wyjaśnić, pani Adela Has- tings z farmy Kin Can zamówiła u mnie swój portret. Właśnie dlatego się tu znalazłam. – Adeli Hastings nie ma w Kin Can. Jo spojrzała na niego zdumiona. – Ale przeciez˙ nie dalej niz˙ kilka dni temu roz- mawiałam z nią i uzgodniłam szczegóły umowy. Wzruszył ramionami i załoz˙ył ręce na piersi. – A poza tym, skąd wiesz, z˙e jej tam nie ma? – spytała. – Bo... miałem powód, z˙eby się tego dowiedzieć. Jo zmarszczyła brwi. – Jesteś jakimś pomylonym traperem, zapóźnio- nym o pół wieku? A moz˙e pasterzem, któremu odbiło? Czy właśnie o to tu chodzi? – Mów dalej. – Co to znaczy: ,,mów dalej’’? – Poczuła rosnącą frustrację. – Ja tylko próbuję znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. – Fascynujące – skomentował. – Załóz˙my, z˙e jes- tem jednym bądź drugim. I co dalej, według ciebie? Uczyniła nieokreślony gest. – Myślę, z˙e... napadłeś na farmę, ale pewnie ktoś cię spłoszył, więc uciekłeś, a gdy mnie zobaczyłeś, pomyślałeś, z˙e to odsiecz, więc wziąłeś mnie jako zakładniczkę... – Urwała raptownie, a jej szare oczy rozszerzyły się ze strachu na samą myśl o tym. Uśmiechnął się. 15NARZECZONA MILIONERA
– Tak się składa, z˙e istotnie uciekłem – przyznał. – A przedtem słyszałem, jak tamci zadzwonili po kogoś o imieniu Jo albo Joe. I upewnili się, jakim samochodem przyjedzie. Miał to być srebrnoszary range rover. Była teraz tak przeraz˙ona, z˙e oczy niemal wyszły jej z orbit. – To jest... to jest tylko... – wyjąkała. – Zbieg okoliczności? Wątpię – rzekł ostro. – Poza tym wjechałaś na teren farmy tylną bramą, tak jak cię poinstruowano, choć musiałaś przez to nadłoz˙yć kawał drogi. Tylko z˙e – jak typowa kobieta – nie pomyślałaś o zabraniu dodatkowego zapasu benzyny. Jo kilka razy otwierała i zamykała usta, nim w koń- cu udało jej się wydobyć głos. – Więc to dlatego miałam wraz˙enie, z˙e jadę o wiele dłuz˙ej, niz˙ sobie obliczyłam. Ale... – przerwała i za- stanowiła się chwilę – co wobec tego stało się z fron- tową bramą? Wbił w nią wzrok i długo milczał. – Wiesz co – odezwał się wreszcie – myślę, z˙e jesteś o wiele sprytniejsza, niz˙ z początku sądziłem. Z pewnością zaś potrafisz genialnie kłamać. Co, do diabła, mogłoby się stać z frontową bramą?! Jo zacisnęła wargi. – Zgodnie z tym, co powiedziała mi pani Adela Hastings, brama frontowa, czyli główna i j e d y n a, o jakiej wspomniała, powinna się znajdować jakieś pięćdziesiąt kilometrów wcześniej niz˙ ta, przez którą wjechałam. I powinna być wyraźnie oznakowana. Pani 16 LINDSAY ARMSTRONG
Hastings powiedziała, z˙e nie sposób jej przegapić i z˙e obok wisi wielka czarna opona od cięz˙arówki z wypi- sanym białą farbą nazwiskiem właściciela. Uwierz mi, z˙e wypatrywałam uwaz˙nie, ale niczego takiego nie widziałam. Nieznajomy przypuścił atak od innej strony. – I tak sobie po prostu spokojnie jechałaś przez wszystkie te dodatkowe kilometry? – rzekł drwiącym tonem. – Owszem! Ale dopiero po tym, jak spróbowałam dodzwonić się z komórki do farmy Kin Can i stwier- dziłam, z˙e jestem poza zasięgiem. Ta szosa była cał- kiem dobra, a poza tym pomyślałam sobie, z˙e widocz- nie się pomylili. Pięćdziesiąt kilometrów mniej czy więcej, cóz˙ to za róz˙nica dla ludzi mieszkających na wsi, nie? W jego oczach błysnęła iskierka rozbawienia, lecz natychmiast zgasła. – Tak czy owak, masz rację. Rzeczywiście zamie- rzam zatrzymać cię jako zakładniczkę i mam nadzieję, z˙e jesteś coś warta dla swoich wspólników, bo w prze- ciwnym razie sprawy mogą przybrać dla ciebie dość niemiły obrót. – Wstał. – Masz ochotę na jakąś zupę? Jest tez˙ fasola w sosie pomidorowym... ee... spaghetti w puszce i... Jo chciała go spoliczkować, ale uwięził ją w swych ramionach. – Spokojnie, panno Długonoga – powiedział mięk- ko. – Moz˙e i jesteś nieźle wysportowana, ale mnie nie dasz rady. 17NARZECZONA MILIONERA
– Nie nazywaj mnie tak! – Będę cię nazywał, jak mi się spodoba. Pamiętasz, z˙e z nas dwojga to ja mam broń? Poczuł jej drz˙enie i ponownie przemknęło mu przez głowę, z˙e w innej sytuacji pewnie by się nią zaintereso- wał. Była w jego typie – wysoka i zgrabna, z kuszący- mi krągłościami. Jej twarz moz˙e nie od razu przykuwa- ła uwagę, ale gdy się juz˙ jej przyjrzało, nie sposób było oderwać wzrok. Miała gładką, kremową skórę, a rzęsy i brwi, ciem- niejsze niz˙ włosy, uroczo okalały jej szare oczy. Miała prosty nos, a szczególnie fascynujące były jej usta, z lekko obrzmiałą górną wargą. Nieoczekiwanie za- pragnął je pocałować i z trudem zapanował nad tym nierozwaz˙nym odruchem. I wszystko było w niej takie naturalne. Ani śladu makijaz˙u, z˙adnych brwi wyskubanych w kokieteryjne łuki czy... – zerknął na jej dłonie – ...polakierowanych paznokci. Jak bym ją opisał? – zastanowił się. Trzeźwa, praktyczna i powaz˙na, a zarazem zaskakująco urocza na swój powściągliwy sposób. Spróbowała wykorzystać jego zadumę i wyswo- bodzić się, lecz przytrzymał ją delikatnie i uśmie- chnął się w duchu, gdy spiorunowała go wzrokiem na znak, z˙e ani chwili dłuz˙ej nie zniesie tej prze- mocy. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, padłbym trupem na miejscu, pomyślał cierpko. Ciekawe, jaka jest w łóz˙- ku? Opanowana, czy tez˙... 18 LINDSAY ARMSTRONG
Starał się skierować myśli na bardziej praktyczne tory, lecz przyłapał się na tym, z˙e zastanawia się, jak wrobiono ją w tę diabelną sytuację. Była zapewne kochanką któregoś z nich i przybyła na pomoc powodowana namiętnością – chociaz˙ nie, to do niej nie pasuje. Nie wyglądało tez˙, by ją przekupio- no, choć w przypadku kobiet trudno o całkowitą pew- ność. Więc co zostaje? Zemsta? Ale co, u diabła, ona mogła mieć osobiście przeciwko niemu? A zatem zemsta na społeczeństwie albo... Stracił wątek, gdyz˙ po raz pierwszy opadły go wątpliwości. Czy aby nie popełnił omyłki? Lecz jak w takim razie wytłumaczyć jej podejrzane zachowanie? Za duz˙o tego jak na zwykły zbieg okoli- czności. Co prawda, wygląda na to, z˙e nie ma z˙adnego podejrzanego ekwipunku – w ogóle z˙adnego ekwipun- ku oprócz bezuz˙ytecznej komórki. Jednak przyjechała takim samochodem, jakiego się spodziewał. A on nie moz˙e sobie pozwolić na najmniejsze nawet ryzyko. Puścił ją. – Coś mi przyszło do głowy – powiedziała spokoj- nym tonem. – Podczas gdy więzisz mnie tu jako zakładniczkę, prawdziwy Joe – o ile ktoś taki w ogóle istnieje – moz˙e właśnie w tej chwili dojez˙dz˙a do farmy. Oczy znów mu się zwęziły. – Wkrótce się przekonamy, panienko. – Kim ty jesteś? – Słowa te wymknęły jej się mimowolnie, ale skoro juz˙ je wypowiedziała, postano- wiła mówić dalej. – Powiedz mi przynajmniej, o co 19NARZECZONA MILIONERA
chodzi. Przeciez˙ jako zakładniczka mam prawo wie- dzieć, w co zostałam wplątana. W jego oczach odbiło się kolejno kilka rozmaitych uczuć – czy jej się tylko wydawało, czy tez˙ naprawdę jednym z nich była konsternacja? Jeśli nawet, to szyb- ko zastąpiła ją bezczelna arogancja. – Zostałaś wplątana? – powtórzył. – Powiedział- bym raczej, z˙e wpakowałaś się w to na własne z˙ycze- nie. A póki co, nie wiem jak ty, ale ja podgrzeję sobie fasolkę. Jo zjadła kilka łyz˙ek fasoli, a później skorzystała z prymitywnej ubikacji przylegającej do chaty. Męz˙- czyzna pilnował jej, a kiedy wyszła, oboje stali przez chwilę na dworze, wsłuchując się w nieprzeniknioną ciemność; nie dobiegł ich jednak z˙aden niepokojący odgłos. Przy okazji Jo starała się zorientować w terenie, na wypadek gdyby nadarzyła się sposobność ucieczki. Potem męz˙czyzna zaprowadził ją z powrotem do chaty i kazał iść spać. Stojące pod ścianami łóz˙ka miały szaro-białe mate- race bez prześcieradeł; na kaz˙dym lez˙ała podejrzanie wyglądająca poduszka i włochaty koc. Jo zdjęła kurtkę, ściągnęła buty i juz˙ się kładła, gdy męz˙czyzna ją powstrzymał. – Włóz˙ swoją piz˙amę – rozkazał. – Po co? – Poniewaz˙ kładziesz się do łóz˙ka. – Nazywasz to łóz˙kiem? – spytała pogardliwie. 20 LINDSAY ARMSTRONG
– Nic lepszego tu nie ma. – Moz˙liwe, ale będę się czuła o wiele pewniej w ubraniu. Mogą tu być pchły, kleszcze czy coś innego. – Niemniej wolałbym, z˙ebyś przebrała się w piz˙a- mę. Wyjmę ją – powiedział, sięgając do jej torby. – Nie, zaczekaj! – zaprotestowała. – Jeśli myś- lisz, z˙e urządzę tu dla ciebie striptiz, to się grubo mylisz! Uniósł leniwie brew i zmierzył ją wzrokiem. Stała wyprostowana, z rękami opartymi wyzywająco na biodrach, przez co jej strome piersi pod niebieskim swetrem wyglądały jeszcze bardziej ponętnie. – To bardzo ciekawy pomysł – rzekł łagodnym tonem, przyglądając się wyraźnie zarysowanemu bius- towi i wąskiej talii. – Jednakz˙e... – uśmiechnął się nieznacznie, gdy spojrzała w dół i pospiesznie zmieni- ła postawę – niestety nie o to mi chodziło. Zapewniam cię, z˙e wyjdę na dwór, kiedy będziesz się przebierać. – Więc dlaczego... po co...? – Popatrzyła na niego stropiona. – To całkiem proste, kochanie – odparł. – W no- cnej koszuli trudniej ci będzie uciec, gdybyś przypa- dkiem uknuła jakiś chytry plan. Pomijając wszystko inne – uśmiechnął się złośliwie – po prostu zmarz- niesz. Pospiesz się – dodał, ruszając do drzwi. – Ja takz˙e nie chciałbym przemarznąć. – Wyszedł na ze- wnątrz. Jo wymamrotała pod nosem wszystkie przekleń- stwa, jakie przyszły jej do głowy. Ale nie było rady 21NARZECZONA MILIONERA
– przebrała się w mniej wydekoltowaną ze swoich dwóch piz˙am. – Mogę juz˙ wejść?! – zawołał. – Tak. Wszedł, zamknął drzwi, poprawił koc na łóz˙ku, a potem przyjrzał się jej uwaz˙nie. – Hm – mruknął. – Widzę, z˙e nie zdjęłaś stanika. Powiedziałbym, z˙e to marna ochrona przed... czym- kolwiek. Jo spojrzała po sobie. Jej biustonosz był wyraźnie widoczny pod górną częścią cienkiej haftowanej piz˙a- my z białej bawełny. Jednak jedyną alternatywą była krótka nocna koszulka bez rękawów ze zmysłowo liliowego atłasu. Popatrzyła mu prosto w twarz. – Jeszcze kiedyś policzę się z tobą za to wszystko, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w z˙yciu – wycedziła. – To brzmi interesująco. Kładź się spać, Jo. – A co... co ty zamierzasz robić? – Czuwać, a co innego? – Jeśli ośmielisz się wślizgnąć do mojego łóz˙ka... – zaczęła, lecz przerwał jej. – Cokolwiek o mnie myślisz, zapewniam cię, z˙e wolę, kiedy kobiety same mi się oddają. Chyba z˙e – rzucił jej ironiczne spojrzenie – to ciebie kręci szczypta przemocy. – Jesteś obrzydliwy – wycedziła przez zęby. Zaśmiał się cicho. – Znam parę kobiet, które są innego zdania. 22 LINDSAY ARMSTRONG
– Wyobraz˙am sobie! Pewnie jakieś gangsterskie wywłoki. Spowaz˙niał. – Z pewnością z˙adna z nich nie jest tak dobrą komediantką jak ty, moja droga. Odwrócił się, podniósł jej buty, kurtkę i torbę z ubraniem i cisnął na stryszek. Jo prychnęła z niesmakiem, połoz˙yła się na łóz˙ku i nakryła kocem. Oczywiście nie miała zamiaru spać, choć kilka razy przymknęła oczy. W blasku padającym od pieca wi- działa, z˙e jej prześladowca rozsiadł się w fotelu ze strzelbą na kolanach. Moz˙e gdyby udała, z˙e śpi, straciłby czujność albo nawet zasnął? Ale zabrał kluczyki od samochodu i schował jej ubranie, a ucieczka w piz˙amie i boso po wertepach niezbyt jej się uśmiechała, nie mówiąc juz˙ o tym, z˙e groziła zapaleniem płuc. Lecz mogłabym owinąć się kocem i gdzieś ukryć, pomyślała. Wpatrzyła sięwmrok i dostrzegła, z˙e drzwi nie mają zamka, lecz tylko wewnętrzną zasuwę, a po- tem z bijącym sercem przypomniała sobie, z˙e taki sam rygiel jest na zewnątrz. Gdybym wymknęła się z chaty, zamknęła go w środku, a potem gdzieś się schowała... Poruszyła się. Łóz˙ko zatrzeszczało cicho, lecz męz˙- czyzna nawet nie drgnął. Mimo to postanowiła jeszcze trochę odczekać. Dziesięć minut później ostroz˙nie zsunęła się z łóz˙- ka, które wydało serię skrzypnięć. Zastygła, starając się przyzwyczaić wzrok do ciemności, gdyz˙ ogień 23NARZECZONA MILIONERA
w piecu juz˙ prawie wygasł. Jednak męz˙czyzna wciąz˙ półlez˙ał nieruchomo w fotelu, z głową odrzuconą do tyłu i jedną ręką zwieszoną przez poręcz. Strzelba nadal spoczywała na jego kolanach. Po- czuła nieodpartą pokusę, by ją zabrać. Wprawdzie nie znała się na broni palnej, ale cóz˙ to za sztuka pociągnąć za cyngiel? Zresztą nie musiałaby nawet strzelać. Sam fakt posiadania broni zapewniłby jej przewagę. Wtem poruszył się, a ona znów zamarła. Lecz zmienił tylko nieco pozycję, oparł rękę na strzelbie i wymamrotał coś niewyraźnie przez sen. Osłabła z ulgi Jo stała bez ruchu jeszcze kilka minut. Po namyśle postanowiła nie dotykać strzelby – mogłaby się jeszcze sama postrzelić! Podeszła na palcach do drzwi, ostroz˙nie zdjęła z nich koc i równie ostroz˙nie odsunęła zasuwę. – Świetnie ci idzie, kochanie. Podskoczyła, odwróciła się gwałtownie i zobaczy- ła, z˙e męz˙czyzna stoi tuz˙ za nią ze strzelbą wymierzo- ną prosto w jej serce. – Co... co cię obudziło? – wyjąkała. – Nie mam pojęcia, chyba szósty zmysł. – Rzucił jej ironiczne spojrzenie. – Co chciałaś zrobić, Jo? – Nie wiem – odrzekła cicho z rezygnacją, po czym dodała energiczniej: – Po prostu nie potrafiłam lez˙eć i biernie czekać! Dostrzegł w jej oczach strach, ale i determinację. Westchnął i opuścił broń, uświadamiając sobie, z˙e mimo woli ją podziwia. Trzeba nie lada odwagi, by 24 LINDSAY ARMSTRONG
próbować ucieczki boso w nieznanej okolicy, mając koc za jedyną ochronę przed nocnym chłodem. Lecz pamiętał, z˙e nie moz˙e pozwolić sobie na z˙adne ryzyko. Dorzucił drew do ognia, przeciągnął się i zaczął rozwaz˙ać sytuację. Nie wiedział, co wyrwało go z drzemki, ale nie spał juz˙ od przeszło doby. Spojrzał tęsknie w stronę łóz˙ka. – Zrobimy tak – powiedział, zsuwając oba łóz˙ka bokami. – Ty będziesz spać na tamtym przy ścianie, a ja połoz˙ę się na twoim. Chciała zaprotestować, ale uprzedził ją: – Jo, nic ci z mojej strony nie grozi, chyba z˙e spróbujesz znowu uciec. Ostrzegam cię, z˙e wów- czas mogę okazać się juz˙ mniej pobłaz˙liwy. No, kładź się. Po chwili wahania usłuchała go i połoz˙yła się na łóz˙ku przy ścianie. Przykrył ją kocem, a potem sam ułoz˙ył się na drugim łóz˙ku. Zdawała sobie sprawę, z˙e jest praktycznie uwię- ziona, gdyz˙ on zagradza jej jedyną drogę ucieczki. Gdy zaczęła się wiercić, próbując znaleźć wygod- niejszą pozycję, z ciemności dobiegł ją zaspany głos: – Wybacz, posłanie jest rzeczywiście twarde. Mo- gę cię tylko pocieszyć, jeśli naprawdę jechałaś na farmę namalować portret, z˙e tam łóz˙ka są o wiele gorsze. – Skąd wiesz? – Bo tam sypiam. Jo zmarszczyła brwi. 25NARZECZONA MILIONERA
– Kim są ci ludzie, o których ciągle mówisz? I dlaczego przed nimi uciekasz? – spytała. – Porywacze. Nie udawaj, z˙e nie wiesz. Jo odrzuciła koc i usiadła. – Przeciez˙ to śmieszne! Czemu ktokolwiek, a zwłaszcza ja, miałby cię porywać? – Bo tak się pechowo składa, z˙e jestem Gavinem Hastingsem IV. 26 LINDSAY ARMSTRONG