Agnieszka1301

  • Dokumenty420
  • Odsłony84 168
  • Obserwuję136
  • Rozmiar dokumentów914.6 MB
  • Ilość pobrań42 804

Marie Lucas - Między teraz a wiecznością

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Marie Lucas - Między teraz a wiecznością.pdf

Agnieszka1301 Dokumenty
Użytkownik Agnieszka1301 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

PROLOG On pierwszy rzucił mi się w oczy na dziedzińcu, zanim zauważyłam kogokolwiek innego. Natychmiast się zakochałam, a parę minut później było już po sprawie. Rozstanie, ból, wszystkie stadia. Każdy albo prawie każdy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. Ale jest też coś takiego jak rozstanie od drugiego wejrzenia. Odchodzimy od tych, na których nas po prostu nie stać. Bo są zbyt piękni, zbyt samotni. Albo kryją w sobie jakąś tajemnicę. Tak jak ja nie mogłam pozwolić sobie na Nikiego. Oprowadzała mnie Alice, moja nowa koleżanka. Wymawiała swoje imię „A-li-ce”. – Tylko nie mów „Elis” – zastrzegła, pokazując mi pracownię biologiczną, toalety i palarnię pod chmurką. – Palarnia należy do przeszłości. Zlikwidowali ją. Została jedynie nazwa, ale właściwie to po prostu wewnętrzny dziedziniec. Kiedyś trzymali tutaj żółwie. Tam, widzisz? Były niebezpieczne, poważnie. Ci z kółka biologicznego musieli je karmić i… Alice lubiła mówić. Zauważyłam to już po pierwszej minucie naszej znajomości. A kto dużo mówi, ten chce również dużo wiedzieć, więc choćby Alice była nie wiadomo jak fajna czy miła, musiałem skreślić ją z listy potencjalnych nowych przyjaciółek. Nawijała o żółwiach i paleniu, a może o palących żółwiach, kiedy go zobaczyłam. Stał samotnie pośród wszystkich tych ludzi, których musiałam poznać, a kiedy mówię: samotnie, właśnie to mam na myśli – można by odnieść wrażenie, że ktoś zakreślił wokół niego krąg, wytyczył niewidzialną granicę, której nikt nie ośmielał się przekroczyć. Albo nie chciał. Wyglądał fantastycznie. Ubrany był w dżinsy, niebieską bluzę z kapturem, skórzaną kurtkę. Spod czapki wymykały się ciemne kręcone włosy. Miał najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, i kolczyk w dolnej wardze, w lewym kąciku ust. Nie zdawałam sobie sprawy, że przystanęłam i gapiłam się na niego, dopóki Alice nie szturchnęła mnie w bok. – Co jest? Śpisz czy co? Zamrugałam. Serce zabiło mi mocniej. Nie myślałam już o własnym kamuflażu ani o granicy, którą chciałam wytyczyć wokół siebie, tak jak tamten chłopak, tylko po prostu byłam. Czułam się niesamowicie żywa. Jakbym zbudziła się z długiego snu albo coś w tym rodzaju. – Kto to jest? – zapytałam i nawet pokazałam na niego palcem, jak dziecko, które dostrzegło rzadkie zwierzę. – Kto? Tamten? – Alice podążyła wzrokiem za moim wyciągniętym palcem. – Och – powiedziała takim tonem, że aż się wzdrygnęłam. – Od niego trzymaj się lepiej z dala. – Z dala? Czemu? Alice chwyciła moją wyciągniętą rękę i gwałtownie skierowała ją do dołu. – To jest Niki, chodzi do naszej klasy. – Zawahała się. Zły znak u osoby takiej jak Alice, u której co w sercu, to na języku. – Niki jest… – zaczęła. – Sama nie wiem. Niki to po prostu Niki. Jest przystojny, to prawda. – Zamilkła. – O rany, sama się przekonasz. A teraz chodź. Za mną, proszę wycieczki. Pociągnęła mnie za ramię, a ja nadal się na niego gapiłam. Napotkałam wzrokiem jego spokojne, obojętne spojrzenie. Oczy, których nie sposób zapomnieć. Niebieskie, głębokie jak morze; a nie miałam skłonności do romantycznych porównań, wręcz przeciwnie. Pisanie wypracowań nie należało do moich najmocniejszych stron. Ale ten chłopak był po prostu… Nie dla ciebie, skwitowałam prędko w duchu. Był zbyt piękny, zbyt samotny, a „och” mojej nowej koleżanki mogło oznaczać tylko jedno: że mimo pięknych oczu był outsiderem. A na to nie miałam ochoty. Nie po tym wszystkim, co przeszłam w ciągu ostatniego roku. Potrzebowałam miłych, niezbyt wścibskich znajomych. Bardzo potrzebowałam. I nie chciałam

żadnych komplikacji, a ten Niki najwyraźniej był chodzącą komplikacją. Nie spodziewałam się jednak, że będzie mi z tym tak ciężko. Ścisnęło mnie w żołądku, zrobiło mi się słabo i stwierdziłam ze zdumieniem, że naprawdę czuję smutek. Byłam chora z miłości. Och, tak. Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje naprawdę. Tak samo jak ból później.

Część pierwsza

Rozdział 1 – Idziesz, Julio? – Feliks wyciągnął do mnie rękę, uśmiechając się, jak zawsze zaraźliwie. – Pewnie, że tak. – Też się uśmiechnęłam. Wzięłam go za rękę. Była ciepła. Idąc, oparłam głowę na jego ramieniu. – Znowu źle spałaś? Dręczyły cię koszmary? – Oddechem muskał mi włosy. – Mhm? – Wyglądasz, jakbyś była niewyspana. – Nie, nie jestem. A jednak byłam. Wczoraj siedziałam do późna i zakuwałam ten przeklęty angielski. Miałam tyle do nadrobienia. I tyle do ukrycia. Od jakiegoś czasu kłamałam z byle powodu, jakbym miała to we krwi. – A ty? – zapytałam, żeby odwrócić jego uwagę od siebie. – Co wczoraj porabiałeś? – Playstation, xbox, telewizja, to co zwykle – powiedział Feliks, mój chłopak. Chodziłam do nowej szkoły zaledwie od trzech tygodni i już miałam chłopaka. Nieźle. A właściwie super, jeśli pomyśleć, jaki lubiany był Feliks. Skupiał wokół siebie paczkę, którą uważano za najfajniejszą. Niestety, należeli do niej ci najbogatsi, co nieco komplikowało sprawę. Ale dopóki znajdowałam w szafie ciuchy, które nie wyszły całkiem z mody, mogłam czuć się bezpiecznie. Zarówno w ramionach Feliksa, jak i wśród ludzi z jego paczki. – I jak, zakułaś czy będziesz zrzynać? Łatwo mu mówić. Prawie nie musiał się uczyć, a i tak dostawał dobre stopnie. Wszystko przychodziło mu ot tak, bez trudu. Nauka podobnie jak przyjaźnie. A może nauczyciele też byli podatni na jego nieodparty uśmiech? – Będę zrzynać. – Z udawanym oburzeniem odsunęłam go od siebie. – Co ty sobie myślisz? – Myślę – zaczął i przyciągnął mnie z powrotem – że jeśli chodzi o angielski, to jesteś beznadziejnym przypadkiem. Dotknęło mnie to „beznadziejnym”. Uwolniłam się z jego objęć, tym razem poważnie. – Nie mów tak. – Hej, kotku, nie to miałem na myśli. – I nie mów do mnie „kotku”. Nie chciałam być zołzą. Nikt nie chciałby zołzowatej dziewczyny. A beznadziejną? Przecież tylko żartował. A przynajmniej chciałam w to wierzyć. – Ach, Julio – rzucił z czułością i ukłonił się drwiąco. Uśmiechał się przy tym w taki sposób, że natychmiast mu wybaczyłam. Choć została maleńka zadra. Z grupą innych uczniów przecisnęliśmy się przez drzwi do szkoły, co nie było łatwe, bo szliśmy ramię w ramię, a potem daliśmy się ponieść tłumowi do naszej klasy. Różni ludzie pozdrawiali go skinieniem głowy, ludzie, których imion nie znałam. Wśród nich było wiele dziewczyn. Zastanawiałam się, które z nich znał bliżej, ale takie rozważania do niczego nie prowadziły. Właściwie chciałam tylko poczuć zazdrość. Bo kto jest zazdrosny, ten kocha, prawda? A ja chciałam kochać. Kochać, żyć i wszystko traktować lekko, jak kiedyś. – Jesteśmy na miejscu, moja piękna – powiedział Feliks i pocałował mnie.

Kochał czy nie, całować to on potrafił. Mogłam być zazdrosna o pocałunki. – Rany, idźcie sobie w jakieś ustronne miejsce – warknął Konrad, przepychając się obok. Feliks roześmiał się i klepnął go w tył głowy. Potem poszedł za nim. Skierowałam się do swojego stolika. Siedziałam w pierwszym rzędzie, z Miriam, bladą, małomówną dziewczyną. Była świetną sportsmenką i chodziła na treningi milion razy w tygodniu. No tak, sport! Jeszcze jedno, czego nienawidziłam. – Cześć, Miriam – przywitałam się i wypakowałam książki. Skinęła tylko głową. Na pierwszej lekcji była matma. Jeśli w swej szkolnej karierze, która nie przebiegała zbyt błyskotliwie, miałam w ogóle jakieś wzloty, to tylko w przedmiotach ścisłych. Moje szare komórki preferowały logikę. W zamian natychmiast kasowały wszystko, co choćby w przybliżeniu przypominało język obcy. Wystarczyło, że ktoś w mojej obecności zaseplenił, i trach, wyłączałam się. Szukałam długopisu, gdy pomachała do mnie Anni. Też do niej pomachałam. Anni również należała do paczki Feliksa. Podejrzewałam, że podkochuje się w Konradzie. Nie do końca wiedziałam, co o niej sądzić. W każdym razie starała się być dla mnie miła. Do klasy wszedł Niki. Jak zwykle moje głupie serce zaczęło bić szybciej. Nienawidziłam go za to, że nigdy nie robiło tego, co powinno. Łomotało tak mocno, że przechodzący obok Niki na pewno je usłyszał. Wiedziałam oczywiście, że to nonsens. Kiedy mnie minął, głęboko wciągnęłam nosem powietrze – tak, pozwoliłam sobie na to, w nagrodę za dobre zachowanie. Niki pachniał niezwykle. Być może za sprawą skórzanej kurtki, z którą się nigdy nie rozstawał, także musiała przesiąknąć jego zapachem. Siedział w niej nawet na lekcjach, chyba że jakiś nauczyciel kazał mu ją zdjąć. Nikt do niego nie pomachał, nikt się z nim nie przywitał. Mimo to czuło się, jakby przez całą klasę przeszedł prąd. Choć odzywali się do niego, nawet nie patrzyli w jego stronę, wszyscy i tak doskonale wiedzieli, że przyszedł. Jakby coś zawisło w powietrzu, jakby powietrze naładowało się elektrycznością. Nie umiałam tego opisać. Nazywali go Niki Grobowiec. Bo był inny. Bo był świrem. Feliks nie chciał mi zdradzić nic więcej. – Ach, ten. To świr – powiedział tylko, z naciskiem patrząc mi w oczy. – Czemu w ogóle pytasz? – Tak sobie – odparłam. – Nikt z nim nie rozmawia. Nikt go nie lubi. Ale, dodałam w duchu, wodzicie za nim wzrokiem. Cały czas zerkacie na niego. – To też go nie lub – skwitował Feliks ze śmiechem, ale jego słowa zabrzmiały jak rozkaz, i dobrze o tym wiedział. Nie było trudno tak po prostu kogoś ignorować. Nie w sytuacji, gdy wszyscy to robili, a ignorowany nie domagał się niczego innego. Nie oczekiwał, że ktoś może być dla niego miły. Był samotną wyspą… no dobra, koniec z tymi głupimi metaforami. Jak mówiłam, pisanie nie należy do moich mocnych stron (i angielski, i wuef, i jeszcze parę innych rzeczy), a obrazowy styl to zupełnie nie moja bajka. Samotna wyspa, co za bzdura. Pokręciłam głową i mechanicznie mruknęłam „dzień dobry” w odpowiedzi na powitanie matematyka, który właśnie wszedł do klasy. Mogła rozpocząć się lekcja. Na przerwie staliśmy razem: ja, Feliks i Anni oraz Konrad, Maximilian i Fred. Fred naprawdę miała na imię Frederike i z nich wszystkich ją lubiłam najbardziej, ale i to było

względne. Właściwie nie lubiłam nikogo z ich paczki. Wszyscy mieli kupę kasy, to znaczy mieli ją ich rodzice. Wszyscy super wyglądali. I wszyscy w wyjątkowo odrażający sposób posługiwali się jednym i drugim – pieniędzmi i wyglądem. Owszem, nie powinnam pierwsza rzucać kamieniem. Sama kiedyś taka byłam, może nawet wciąż jestem. Ale wówczas pewnie by mnie to nie raziło, prawda? Czy przeszkadzałoby mi, że jestem powierzchowną, obłudną gęsią, gdybym rzeczywiście nią była? Innymi słowy: czy gęsi są zdolne do autorefleksji? – O czym myślisz? – zapytał Feliks, zasiadając na betonowym stole do ping-ponga. Znajdujące się na zewnętrznym dziedzińcu stoły były bardzo popularne wśród uczniów, choć tak naprawdę nikt na nich nie grał. Paczka najwyraźniej miała stałą rezerwację na jeden z nich. Feliks przyciągnął mnie do siebie i otoczył ramionami. Jadłam dalej. Uważając, żeby nie wysmarować go kanapką z wędliną, odwróciłam lekko głowę, by nie chuchać mu w twarz. – O biologii – odparłam, przełknąwszy kęs. – O zwierzętach użytkowych. – Ach, szkoda – skwitował Feliks i pocałował mnie w szyję. – Szkoda? – Myślałem, że myślisz o nas. – Powoli zaczynam rozumieć, dlaczego tylko zwierzęta wam w głowie – odezwał się Maximilian. Nie chciał, by mówić na niego Max. Może dlatego, że jego imię wręcz zachęcało do skracania. Żaden Max, Maxi, Milan, nic z tych rzeczy. Nic, co wzbudzałoby sympatię. Tę gwarantowała mu nieskazitelna, niemal idealna aparycja: Maximilian wyglądał jak grecki posąg. Doskonałe, proporcjonalne rysy twarzy, klasyczny nos, pięknie wykrojone usta. Miał wąskie oczy, nadające mu lekko azjatycki wygląd. – Pamiętasz, Maximilian – wtrąciła Fred, przytulając się do niego – za dawnych czasów też trudno nas było rozdzielić. Nawet Fred, jego dziewczyna, musiała łamać sobie język na tym długim imieniu. Może dlatego skracała własne, preferując jego męską wersję. Maximilian zignorował jej nadstawione do pocałunku usta. Był zbyt zajęty obserwowaniem mnie i Feliksa. Zdawałam sobie sprawę, jak musi wyglądać to ciągłe klejenie się do siebie, to wieczne trzymanie się za ręce, ale Feliks odstawiał taki cyrk tylko w szkole. Traktował to jako swego rodzaju znakowanie rewiru. Kiedy byliśmy sami, potrafił być cudowny. I nawet rozmawialiśmy. Ugryzłam kolejny kęs kanapki. Inni nie jedli. A już na pewno nie przyniesione z domu drugie śniadanie. W razie czego szli do piekarni albo kupowali coś w szkolnym sklepiku, ale to zdarzało się rzadko. W pewnych kręgach po prostu się nie jadało. – Lubię, jak przeżuwasz – powiedział Feliks ze śmiechem. – Ach tak? – bąknęłam. To nawet dobrze, bo bez przerwy coś żułam. Miałam metabolizm gąsienicy, jak twierdziła moja matka. – Nawet twój zalatujący kiełbasą oddech nie jest w stanie mnie odstraszyć – dodał Feliks i skrzywił się. – Z czosnkiem? Wzruszyłam ramionami. – Chyba tak. Mój chłopak przyciągnął mnie do siebie tak blisko, że prawie stykaliśmy się nosami. – Dasz kawałek? – Obrzydliwość, przestalibyście wreszcie – rzucił z dezaprobatą Maximilian. – Właśnie, naprawdę, to już się robi odrażające – włączyła się Anni.

Odchyliłam się i podsunęłam Feliksowi kanapkę. Odgryzł kawałek, ale tak naprawdę wcale nie o to mu chodziło. Poczułam, jak się podniecił. Scena przeradzała się w spektakl dla dorosłych. – Puść mnie – powiedziałam i uwolniłam się. – Daj mi w spokoju zjeść. – Zupełnie nie rozumiem, jak możesz pakować w siebie tyle węglowodanów. – Anni skrzywiła się ze wstrętem. – Bo mi smakują – odparłam z pełnymi ustami. – Do osiemnastej można – orzekła Fred, uwiesiwszy się na Maximilianie. – Cóż, każdy sam decyduje o sobie – podsumowała Anni, spoglądając na nią wymownie. Fred oblała się rumieńcem i zesztywniała. Była święcie przekonana, że ma nadwagę, choć ja byłam zdania, że po prostu jest pięknie zbudowana. Anni oczywiście ważyła mniej, ale była płaska jak decha. Fryzura na pazia podkreślała jeszcze jej długą szyję – zresztą wszystko w niej było jakieś długie: ramiona, nogi, palce. Dorównywała wzrostem chłopakom i cierpiała z tego powodu, mimo że wśród dzisiejszych modelek to akurat było na topie… O nie, sama już zaczynałam wytykać innych palcami. Nigdy więcej, przyrzekłam sobie. Nigdy więcej nie chciałam zaprzątać sobie głowy takimi bzdurami. Tylko o czym innym mam z nimi rozmawiać? I jak to pogodzić ze swobodnym stylem bycia, jaki sama sobie narzuciłam? – Ja unikam wędlin po drugim dzwonku – oznajmiłam. – To pomaga. A ty, Konrad? – podjęłam próbę wciągnięcia do rozmowy jedynej osoby, która dotychczas nie odezwała się ani słowem. – Co o tym sądzisz? Konrad obrzucił mnie lubieżnym spojrzeniem. – Sądzę – odparł przeciągle – że mięsko ci służy. Ciekawe, co miał na myśli. – Hej – wtrącił Feliks ze śmiechem. – Nie gap się tak. To moja dziewczyna. – Twoja nowa dziewczyna – skorygował Konrad, z dziwnym naciskiem. – I to jaka nowa! – Feliks już chciał mnie objąć, ale uchyliłam się. – Idę to wyrzucić. – Pokazałam mu papier śniadaniowy i ruszyłam w stronę najbliższego kosza na śmieci. Konrad stanowił dla mnie prawdziwą zagadkę. Był taki śniady, że mógł spokojnie uchodzić za Włocha, ale nie posiadał za grosz włoskiego czaru. Miał czarne kręcone włosy i ciemne bokobrody, dzięki którym wyglądał, jakby się urwał z lat sześćdziesiątych. W jednej chwili potrafił być uprzedzająco miły, a sekundę później zachowywał się jak ostatnia szuja. Uważnie słuchał i powstrzymywał się od komentarzy, by w decydującym momencie uderzyć. Tyle udało mi się dotąd ustalić. Wiedziałam również, że przez jakiś czas chodził z Fred, ale nie miałam pojęcia, dlaczego się rozeszli. Chciałabym mieć kogoś, kogo mogłabym o to zapytać. Prawdziwą przyjaciółkę. Kogoś takiego jak… Ugryzłam się w język. Zgniotłam w ręku papier i wyrzuciłam do kosza. Nie. Ten rozdział był już zamknięty. Same śmieci, nic więcej. I niewiele więcej warte. W domu najpierw zrobiłam sobie kanapkę z nutellą. Mama już wróciła i przyniosła ze sobą pracę. Zwykle brała zlecenia z kancelarii adwokackiej; przepisywała rozmaite ekspertyzy prawnicze. Teraz też siedziała w słuchawkach przed laptopem rozłożonym na stole w salonie. Chcąc nie chcąc, przysiadłam się do niej, bo był to jedyny stół, jaki miałyśmy, nie licząc sięgającego do połowy łydki stolika do kawy. Mama podniosła wzrok i kiwnęła palcem wskazującym, co miało chyba znaczyć

„momencik”, po czym wróciła do pisania. Prowadziła mobilne biuro, jednoosobową działalność gospodarczą. Prawie skończyłam jeść, kiedy zdjęła wreszcie słuchawki i przeciągnęła się. – Och, ależ to wyczerpujące. – Westchnęła i zaczęła masować sobie kark. – Spór prawny z lekarzem. Aż się roi od fachowych terminów, musiałam ciągle sprawdzać pisownię. Skinęłam głową. – Coś tu masz… – Pokazała ręką na kącik ust. – Nie, po drugiej stronie. O, tak. Nutella na obiad. Nie mogłaś przygotować sobie czegoś porządnego? – Nie – odparłam, żując. – Ale ugotuję coś dla nas na kolację. – Grzeczna dziewczynka. – Uśmiechnęła się. – Jak było w szkole? – Jak zawsze. – Nie może być jak zawsze. To „zawsze” trwa w końcu zaledwie od trzech tygodni. Nadążasz ze wszystkim? Masz już jakichś znajomych? – Jasne. Przecież wiesz. Mówiłam jej o wszystkim, co się działo, co jednak nie oznaczało, że naprawdę mogłam z nią pogadać. – Ach tak, twój nowy chłopak. – Nie chciała okazywać, że się martwi. – Zapisałam się do grupy konwersacyjnej, czyli innymi słowy na korki. W środy na siódmej i ósmej lekcji. – Cóż, rzeczywiście nie jesteś orłem z angielskiego. Dodatkowe lekcje na pewno ci nie zaszkodzą. Poza tym z czegoś takiego zwykle się rodzi coś nowego. Mam na myśli kontakty. Sądzę, że nie powinnaś skupiać się wyłącznie na swoim chłopaku. Musisz poznać innych ludzi. Ja opowiadałam, a ona chciała mówić. Na tym polegała różnica między nami. Zanurzyłam palec w kleksie z nutelli na talerzu i zaczęłam rysować. Zastanawiałam się, jaki to kontynent. Może Afryka. Afryka z długą szyją. – Przypomnij mi, jak ma na imię. – Kto? – Twój chłopak. Powiedziałam jej i oblizałam palec. Tutaj leży Kinszasa, uznałam, wiercąc otwór. Znałam wszystkie afrykańskie stolice, nauczyłam się ich na pamięć jako dziecko. – Brzmi jak imię dziewczyny – zauważyła mama. Podniosłam wzrok. – Co? Feliks? – Powiedziałaś: Niki. Poczułam, że się czerwienię. – Wcale nie. – Ależ tak. Siedzę metr od ciebie, więc chyba wiem, co powiedziałaś. – Wyglądała na poirytowaną. – Kto to jest ten Niki? – Ta Niki, to ona. Dziewczyna z mojej klasy. – I znowu kłamałam. Niedługo będę musiała zapisywać sobie, komu i co nakłamałam. Trzeba mieć cholernie dobrą pamięć. – Mój chłopak ma na imię Feliks. – Feliks, ach tak. Poznam kiedyś tego Feliksa? – Mamo! – Co: mamo? Chcę go jedynie poznać. Czy wymagam zbyt wiele? Nie, chyba nie wymagała zbyt wiele. Tyle że wtedy Feliks musiałby tu przyjść, a to nie wchodziło w grę. Absolutnie. Bo dla niego i pozostałych mieszkałam wcale nie tutaj, lecz w najdroższej dzielnicy miasta. Każdego ranka i po południu nadkładałam pół godziny drogi,

żeby podtrzymywać to kłamstwo. – Jeszcze nie teraz – oznajmiłam. – Jest za wcześnie, by ci go przedstawić. – Zniszczyłam palcem Afrykę. – Zrobić ci kanapkę? – zapytałam, bo wyglądała na taką samotną i zmęczoną. Kiwnęła głową i przejechała dłonią po włosach. – Byłoby miło. Obcięła włosy. Jej fryzura wyglądała teraz praktycznie. Kiedyś miała piękne włosy, tylko o ton ciemniejsze od moich, prawie białych. Ale jej włosy, w odróżnieniu od moich, się kręciły. Szkoda, że ich po niej nie odziedziczyłam. Natomiast odziedziczyłam zadarty nos. Prawdę mówiąc, wolałabym bardziej klasyczny kształt. Oczu nie miałam po niej, jak twierdziła mama, chociaż były jedynie odrobinę bardziej zielone niż jej. Za to owal twarzy miałyśmy taki sam, podobnie jak długie rzęsy i pełne usta. Wzięłam talerz i zaniosłam go do kuchni. – Tylko nie z nutellą – krzyknęła za mną mama. – Z wędliną? – zawołałam. – Może być. Rozmawiałyśmy ze sobą. Ale nie o naprawdę ważnych sprawach. Następny dzień był deszczowy i szary. Jak zwykle wyszłam wcześniej, niż musiałam, przemierzyłam most i znalazłam się w sąsiedniej dzielnicy, w której nie było miejsca dla takich dziewczyn jak ja. Już nie. Osiedle wysokich bloków znajdowało się na skraju miasta. Miałyśmy naprawdę sielankowy widok na okoliczne pola. Podobny do tego, który mieli właściciele wielkich willi i domów jednorodzinnych, oddzieleni od nas rzeczką. I parkanami, gdzie przy bramach zainstalowano oczywiście kamery. Wybrałam jeden z apartamentowców. Był nowy, mieściło się w nim zaledwie parę mieszkań, a na tabliczkach przy dzwonkach nie było nazwisk. Za to „miałyśmy” kamerę przy drzwiach. Gdyby nie ten dom, nie zdołałabym zachować pozorów, ale dopisało mi szczęście. Tu każdy pilnował własnego nosa, bo nie dało się utrzymywać kontaktów sąsiedzkich przez tak wysokie ogrodzenie. Punkt dla mnie. Mogłabym już od dawna mieszkać wśród nich, a moi nowi „przyjaciele” nawet nie wiedzieliby o tym. Widywali się tylko wtedy, gdy opuszczali swoje twierdze. Spotykaliśmy się przeważnie na przystanku. – O rany, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będę miała prawko. – Anni westchnęła, przypatrując się swoim świeżo zrobionym paznokciom. – Po cholerę mi te jazdy. I tak już dawno umiem jeździć. – I komu ty to mówisz. Fred stała oparta o wiatę. Wyglądała ślicznie w krótkich włosach, różowych legginsach i supermini, z dopasowaną górą. Ekstrawagancko, a jednocześnie fajnie. Anni była przy niej jak szara myszka. – Wiecie już, jaki chcecie samochód? – rzuciła. – Jesteś pewna, że w ogóle jakiś dostaniesz? – spytała Fred. Zwykle nie zabierałam głosu w tego typu dyskusjach. Udałam, że jestem niewyspana. Zresztą naprawdę byłam zmęczona. – No jasne – odrzekła Anni. – Mojemu bratu rodzice zafundowali golfa w wersji kabriolet. Postawili go przed domem, owiniętego kokardą. Ja wolałabym uniknąć takiej żenady.

Myślałam o volkswagenie beetle. Albo jakimś audiku. – Audi TT? – zapytał Konrad. – Coś ty, w życiu go nie dostanę. Moi staruszkowie są na to zbyt skąpi. – To miał być żart, Anni. – Bardzo śmieszny. Próbowałam się wyłączyć, stać się niewidzialna, co przy Fred i Anni zwykle mi się udawało. Tylko Konrad nieustannie mnie zagadywał. Albo wypytywał. – A ty, Julio? Co twoi rodzice zamierzają ci podarować, jak zrobisz prawo jazdy? – drążył. – Chyba najpierw powinnam je zrobić. – Uśmiechnęłam się lekko. – Z twoimi zdolnościami w matmie i fizyce nie widzę najmniejszych problemów. Nie masz jakiegoś odniesienia? Na przykład starszego rodzeństwa, które znalazło pod drzwiami kabriolet z kokardą, jak nasza kochana Anni? Czy to było podchwytliwe pytanie? Postanowiłam trzymać się jak najbliżej prawdy. – Mój brat, to znaczy przyrodni brat, jeździł garbusem. Nie tym nowym, tylko jednym z tych starszych. A wiedziałam to, ponieważ zabrał mnie kiedyś na przejażdżkę swoim autem. Jeden jedyny raz. Tuż przed tym, jak moje życie rozleciało się na kawałki. – Masz brata? – Oczy Fred zaokrągliły się z ciekawości. – Tak, przyrodniego. Już żałowałam, że w ogóle o nim wspomniałam. – Nigdy nam o nim nie mówiłaś – powiedziała oskarżycielskim tonem Anni. Próbowałam przybrać obojętny wyraz twarzy. – W końcu nigdy jeszcze nie rozmawiałyśmy ze sobą zbyt długo, Anni. Ja też dotychczas nie wiedziałam, że masz brata. – Racja – wtrącił Konrad. – Rzadko da się z tobą pogadać. Zwłaszcza kiedy w pobliżu jest Feliks. Ale na razie go nie ma. – Uśmiechnął się przy tych słowach, co złagodziło trochę ich wymowę. Mimo to poczułam się nieswojo. – Ręka do góry – zawołał tak niespodziewanie, że odruchowo drgnęłam. – Kto jeszcze ukrywa jakieś rodzeństwo? – I od razu sam podniósł rękę. Fred zachichotała i też się zgłosiła. – Mam młodszą siostrę. Ale ty jesteś przecież jedynakiem, Konrad. Konrad popatrzył na własną rękę, jakby widział ją po raz pierwszy. – Zgadza się, Frederike. Fajnie, że tyle o mnie wiesz. – Ostatnie zdanie zabrzmiało ostro, lecz po chwili na jego twarzy znów zagościł uśmiech, a Fred i Anni zachichotały zgodnie. – Ale wróćmy do Julii. Dlaczego przyrodni brat? Które z rodziców jest sprawcą? No? Potrząsnęłam niechętnie głową. – Żadne. Mój ojciec był już raz żonaty, zanim poznał mamę. To wszystko. W dzisiejszych czasach nie było w tym nic nadzwyczajnego. I nawet nie musiałam kłamać. – Czyli twój przyrodni brat jest starszy. – No chyba. – Jest przystojny? – dociekała Anni. Czy Justin był przystojny? I to jak. O ile kogoś pociągał fałszywy uśmiech rekina. – Na pewno by ci się spodobał, Anni. – To musisz mnie z nim poznać. – Nie mieszka tutaj. Pracuje we Frankfurcie. – Aha.

Dla Anni sprawa na tym się kończyła. Ale nie dla Konrada, który wyglądał na zaciekawionego. W jego twarzy było jednak coś jeszcze. Sprawiał wrażenie, jakby na coś czyhał. Na szczęście w tym momencie nadjechał autobus, a w nim siedzieli już Feliks i Maximilian, którzy wsiedli dwa przystanki wcześniej. Konrad deptał mi po piętach, kiedy wspięłam się po schodkach i przemaszerowałam przejściem między siedzeniami. Z ulgą zajęłam miejsce obok Feliksa. Pocałował mnie we włosy i otoczył ramieniem. – Witaj, księżniczko. Źle spałaś? – Jak zwykle – odparłam i wtuliłam się w niego. I jak zwykle śniły mi się koszmary. Śniło mi się kiedyś, że jestem księżniczką i mam wszystko, czego zapragnę: lalki Barbie, jak okiem sięgnąć, różowe krzesełka i stoliki, kucyk – od razu wiadomo, że przyśniło mi się to dobrych parę lat temu. A potem, pewnego dnia, obudziłam się i byłam Kopciuszkiem, nieposiadającym niczego poza parką gołębi, które wydziobały mi ostatnie okruchy chleba. Okazuje się, że niektóre sny bywają prorocze. Jednak oddawanie się sennym marzeniom w szkole, choćby tylko na jawie, było zabójcze. Zwłaszcza gdy miało się angielski z okropną piłą, panią Henschel. – Are you still with us, Julia? – Pani Henschel wyrosła nagle przede mną. Nie widziałam wprawdzie ostrych zębów tej piły, ale za to usłyszałam jej zgrzytliwy głos. – Yes – pospieszyłam z odpowiedzią. – A whole sentence, please. – Yes, I am with you. – Splendid. – Potrafiła nawet być ironiczna. – Właśnie dzieliłam was na grupy. Proszę wziąć swoje rzeczy i przesiąść się do tyłu. Będziemy powtarzać czas will-future. Niki will help you. – Pomoże? On? Ale dlaczego… – wybąkałam. – Dlaczego uważam, że potrzebna ci pomoc? – Pani Henschel przewróciła oczami. – W porządku, już idę – mruknęłam i pozbierałam rzeczy. Idąc na tył klasy, stwierdziłam, że pozostali już połączyli się w pary. Gapili się na mnie, jakbym szła na ścięcie. Feliks zaś wydawał się poważnie zaniepokojony. Uśmiechnęłam się do niego krzepiąco. – Cześć – rzuciłam do Nikiego, opadłam na sąsiednie krzesło i trzasnęłam książkami o blat stolika. – A zatem will-future. To nie może być aż tak trudne. W każdym razie: I will. Przyłożę się! – Zaśmiałam się nienaturalnie głośno, dobrze o tym wiedząc. Owszem, denerwowałam się. Moje serce znów szalało. – Nie ma co się bać – powiedział Niki i były to pierwsze słowa, jakie w ogóle do mnie skierował. – Bać? Kto tu mówi o strachu? Wciąż unikałam jego spojrzenia. Pospiesznie otworzyłam podręcznik, ale nie mogłam znaleźć strony, więc przerzuciłam kartki z powrotem, czując, jak się pocę. Rany, jak tu gorąco. Niki czekał w milczeniu. – Okay. – Znalazłam wreszcie właściwą stronę. Mistrzowskie osiągnięcie. – Możemy zaczynać. Nadal milczał. Odwróciłam się nieznacznie w jego stronę. Zobaczyłam znajomą skórzaną

kurtkę. Przeniosłam wzrok na włosy – długie, ciemnobrązowe, kręcone. Też nie były dla mnie żadnym zaskoczeniem. Zerknęłam na twarz. Niki patrzył na swoje dłonie i bawił się ołówkiem. No proszę, nic takiego się nie stało. Nie zamieniłam się w kamień. A potem, i to tak nagle, że zupełnie się tego nie spodziewałam, obrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Przysięgam: skamieniałam. Byłam pewna, że już nigdy nie zdołam się ruszyć po tym, jak zanurzyłam się w błękicie jego oczu, które przypominały… bo ja wiem, głębokie jeziora. Był przystojny do bólu. – Julia – powiedział. Skinęłam głową. Co innego miałam zrobić? Tak przecież miałam na imię. – Did my heart love till now? Forswear it, sight. For I ne’er saw true beauty till this night1. – Co? Night? Jaka noc? To ten will-future? – Zaczęłam gorączkowo kartkować podręcznik, ale nie znalazłam niczego ze słowem night. W końcu podniosłam wzrok i spojrzałam w jego roześmiane oczy. – Nie ma tu tego. – Nie, tutaj nie. – Kiedy się uśmiechał, jego oczy nabierały ciepłego wyrazu. – Eee… to może skoncentrujmy się na tym, co jest – zaproponowałam i zdałam sobie sprawę, że się czerwienię. – Oczywiście – zgodził się. Wciągnął głośno powietrze, wziął do ręki książkę i nachylił się do mnie tak blisko, że mogłam policzyć włoski w jego brwiach. Przeczytał na głos fragment, a ja zupełnie nie potrafiłam skupić się na jego słowach, przez te brwi. I rzęsy. – Rozumiesz? – Oderwał wzrok od tekstu i uśmiechnął się. Przeniosłam spojrzenie z jego idealnych zębów na kolczyk w wardze, nie mogąc wykrztusić słowa, bo gardło miałam ściśnięte. Odchrząknęłam tylko. – Może jeszcze raz? Skinęłam głową. – „W języku angielskim czas przyszły tworzony przy użyciu czasownika will wyraża spontaniczne postanowienie, przypuszczenie lub przyszłe wydarzenie niezależne od mówcy” – przeczytał. Przy każdym słowie kolczyk w dolnej wardze poruszał się, a ja z trudem hamowałam chęć, by go dotknąć. Pokiwałam energicznie głową, kiedy Niki znowu podniósł wzrok. Nie chciałam wyglądać na tępą idiotkę. – Postanowienie to na przykład: I will help you. Przypuszczenie to: He will problably come, a przyszłe wydarzenie: It will rain tomorrow. To chyba jasne, co? Absolutnie. It will rain. Jaśniej być nie mogło. Uśmiechnął się i znów spojrzał w podręcznik. – A teraz zdania. Przeczytam ci trzy słowa, z których musisz utworzyć różne zdania: jedno twierdzące, jedno przeczące i jedno pytające. O Boże, czułam się, jakby postawiono przede mną zadanie za milion euro, a cała moja wiedza z angielskiego ulotniła się bez śladu. Miałam kompletną pustkę w głowie. – Harry, cause, trouble – przeczytał Niki. – Harry? – zapytałam ochryple. Uśmiechnął się. – Tu jest napisane „Harry”. Możemy go nazwać jakoś inaczej, jeśli chcesz. – Nie, nie, Harry jest w porządku. – Zatem Harry. Nie mogłam myśleć. Myślałam tylko o tym, że nie mogę myśleć. – Harry, cause, trouble – powtórzył.

– You too – wyrwało mi się. Nie zamierzałam być złośliwa. To był odruch. Prawdopodobnie chciałam tylko odwrócić uwagę od swojej naprawdę beznadziejnej znajomości angielskiego. Niki zmarszczył czoło. – Me? No dobra, to zmieńmy imię. Harry wypada z gry. Niki causes trouble2. – Tak. – Why? – Nie wiem. Ty mi to powiedz. Niki odchylił się na oparcie krzesła. Wpatrywał się we mnie, ale z jego oczu znikło całe ciepło. Upłynęła chwila, zanim odpowiedział, a mnie zmroziło jego spojrzenie. – Czemu – odezwał się powoli – nie zapytasz o to po prostu mojego byłego najlepszego kumpla? Zdaje się, że nie macie przed sobą tajemnic. Feliks? Czyżby Feliks…? Otworzyłam usta, żeby o to zapytać, ale Niki już się odwrócił. Wyglądało na to, że w kwestii will-future byłam zdana tylko na siebie. Zaszyliśmy się w kafejce Marco. Znajdowała się dokładnie w połowie drogi między „moim” nowym osiedlem a dzielnicą Feliksa, przez co lekko się denerwowałam. Lokal był jednak tak drogi i lanserski, że mało kto z naszego bloku odważyłby się tu przyjść. Kiedyś była tu zwykła lodziarnia z długim, przecinającym pomieszczenie kontuarem i galeryjką na piętrze, gdzie stały stoliki; galerię oddzielała staromodna barierka. Pośrodku wisiał wielgachny żyrandol, który niegdyś był po prostu staroświecki, a teraz „w stylu retro”. Na górze mieścił się nieduży, otwarty wieczorem bar, otoczony kanapami ze złotego i czerwonego pluszu. Ścianę zdobił portret Marii Callas, ów słynny wizerunek z czerwonymi ustami i żółtą twarzą. Wzdłuż pomalowanego na złoto kontuaru na dole stały obite czerwoną skórą stołki. Centralnym punktem był ogromny, przypominający rakietę kosmiczną ekspres do kawy. Od ulicy, przy przeszklonej, otwieranej ściance ustawiono czteroosobowe stoliki. Klubowe fotele w tylnej części i pod schodami były w większości pozajmowane. Płaskie monitory po obu stronach baru migotały – w niektóre dni pokazywano na nich ryby. Ogródek piwny wyposażono oczywiście w ciemne, imitujące wiklinę meble ogrodowe o jasnych obiciach – takie meble widywało się teraz w wielu lokalach – z dobranymi kolorystycznie pledami. Usiedliśmy w środku. Zamówiłam kawę, tak jak Feliks. Większą ochotę miałam na lody, ale zamawianie ich wydało mi się dziecinne. Kawę z mlekiem jakoś człowiek zmęczy. Z dużą ilością cukru, ma się rozumieć. Feliks postawił przed sobą cappuccino. Pochylił się do przodu i okręcił sobie wokół palca kosmyk moich włosów. – Mówiłem ci już, że uwielbiam te twoje jasne włosy i że wyglądasz po prostu cudownie? – Eee… nie. Oblizałam łyżeczkę. Komplementami nie ułatwiał mi przejścia do sedna sprawy. A ja w końcu chciałam dowiedzieć się czegoś o Nikim. Dlatego tutaj byłam. – Ale to fakt. Wyglądasz zjawiskowo. – Ty też. – Mówię poważnie. – Ja też. Zabrnęłam w ślepą uliczkę. Nie mogłam przecież dodać: „À propos pięknego wyglądu, o co właściwie chodzi z Nikim?”. Upiłam łyk kawy i niemal poparzyłam sobie język. Feliks na szczęście sam zahaczył o właściwy temat.

– I co, przeżyłaś jakoś angielski? – To znaczy? – Will-future. Praca w parach. Odstawiłam filiżankę. – Chodzi ci o to, czy przeżyłam współpracę z twoim byłym najlepszym kumplem Nikim, czy też o to, czy zrozumiałam, o co biega z will-future? Feliks puścił mój kosmyk i odchylił się na oparcie. – Raczej to pierwsze. – Przyglądał mi się uważnie. Feliks też miał ładne oczy, naprawdę. Szare, przechodzące w błękit. A do tego jasne, zwichrzone włosy; założę się, że poświęcał codziennie z pół godziny na ułożenie ich w artystyczny nieład. Zrozumiałe więc, że nie cierpiał, gdy ktokolwiek zbytnio się do nich zbliżał. Był wysportowany, niegłupi, no i był moim chłopakiem. Uśmiechnęłam się do niego. – Co takiego okropnego jest w Nikim? Na mnie sprawił całkiem normalne wrażenie. Feliks sięgnął po filiżankę, upił łyk, odstawił ją i odsunął od siebie. Porcelana zaszurała po drewnianym stoliku. – Jest stuknięty. Nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego. – Tak, już mi to mówiłeś. – W moim głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. – Chcę w końcu wiedzieć, co się stało. Byliście przyjaciółmi? Feliks zamyślił się. Pewnie się zastanawiał, czy może mi zdradzić tę historię, czy nie. Wreszcie westchnął. – No dobra. Kiedyś i tak się dowiesz. Niki był moim najlepszym kumplem. Od zawsze. Odkąd sięgam pamięcią. Razem dorastaliśmy, ponieważ nasze matki chodziły do tego samego kościoła. Bawiliśmy się razem w piaskownicy. – Zamilkł na moment, jakby musiał uporządkować myśli. Oczy zaszły mu mgiełką. Wreszcie potrząsnął głową. – No więc bawiliśmy się razem. Byliśmy nierozłączni, od pierwszej chwili, od maleńkości. W przedszkolu nie odstępowaliśmy się na krok. – Zrobił kolejną pauzę. Sposępniał. – Niki poszedł do szkoły rok wcześniej ode mnie, a ja nie mogłem tego przeżyć. Podstawówka była tuż obok, więc widywałem go na przerwach. Nieustannie uciekałem i łaziłem tam, by przyglądać się „dużym”. – Zaśmiał się. – Rany, jak mi go brakowało. Ale Niki od razu zyskał sobie przyjaciół. Był bardzo lubiany. – Feliks spojrzał na mnie. – Zawsze tak było – dodał. Kiwnęłam głową. – I co dalej? Co się stało? – W końcu ja też poszedłem do szkoły. Zawsze byłem o klasę niżej. Na przerwach pozwalał mi się ze sobą bawić i sprawował nade mną pieczę. Nadal był moim najlepszym kumplem, ale jak mówiłem, miał wielu kolegów. Cały czas musiałem… – poszukał właściwego słowa – …ustawiać się kolejce do niego – dokończył. Znów kiwnęłam głową. Potrafiłam sobie wyobrazić, że nie było mu łatwo zrezygnować z roli, jaką odgrywał wobec własnych rodziców. Wprawdzie ich nie znałam, ale domyślałam się, że był ich oczkiem w głowie. Mały Feliks o zmierzwionych włosach, pętający się za starszym Nikim. – I co było potem? – Potem poszedł do gimnazjum, a ja znów przez rok byłem sam. Ale wtedy coś się wydarzyło. Coś, o czym opowiedział mi dopiero dużo później. Kiedy po roku też znalazłem się w gimnazjum, on był już innym człowiekiem. Spokojnym, zamkniętym w sobie. Wolał być sam, nikogo do siebie nie dopuszczał. Dopóki nie pojawiłem się ja. – Feliks przysunął filiżankę i dopił cappuccino. Niemal jednocześnie kiwnął na kelnera i zamówił następną kawę. Odezwał się do niego po włosku, chociaż według mnie kelner na pewno był Turkiem. – Chcesz coś jeszcze?

– Mogę prosić jedną gałkę lodów? Czekoladowych – złożyłam zamówienie i spojrzałam ze wstrętem na wielki kubas z kawą. Nawet z cukrem smakowała obrzydliwie. Nie zaszkodziłoby coś przekąsić. – È tutto3 – rzucił Feliks, wykonując niecierpliwy gest, a ja uśmiechnęłam się przepraszająco do kelnera. Feliks ciągnął swą opowieść, jakby w ogóle nie było tej przerwy. – Rozpoznał mnie, inaczej nie mogę tego nazwać. Jakbyśmy nadal byli najlepszymi przyjaciółmi, choć przez rok niemal w ogóle się nie widywaliśmy. Jakby zobaczył we mnie koło ratunkowe. Rozumiesz, zawsze byłem tym młodszym, a tu nagle coś takiego. Niki był samotny, miał fatalne oceny, nauczyciele rozważali nawet, czy nie powinien zmienić szkoły. Ale nie, tyle że musiał powtarzać piątą klasę. Zrównaliśmy się. Chodziliśmy do tej samej klasy i wszystko było w porządku. Podciągnął się w nauce, ja też zbierałem dobre stopnie, mieliśmy kolegów, ale przede wszystkim mieliśmy siebie. Byliśmy nierozłączni, jeden wskoczyłby w ogień za drugiego. To był… – Feliks zająknął się i przez chwilę wyglądał na zmieszanego. – No, pod pewnym względem to był najfajniejszy rok w moim życiu. Bawiliśmy się znakomicie. Grazie. Kelner przyniósł cappuccino oraz lody i grzecznie powiedział prego. – Teşekkür ederim – wtrąciłam. To były jedyne słowa, jakie znałam po turecku, i podłapałam je zaledwie parę tygodni temu. Kelner uśmiechnął się i mrugnął do mnie. Feliks nie zareagował. Pochylił się nad stolikiem i zaczął mieszać łyżeczką kawę. – A potem… – ciągnął, a ja już nie wiedziałam, czy zwraca się do mnie, czy mówi sam do siebie – potem on… wszystko zepsuł tymi bredniami. – Jakimi bredniami? Nie słuchał mnie. – Przyszedł kiedyś, ni z tego, ni z owego, posiedział trochę u mnie w piwnicy, pograliśmy na konsoli. I nagle wypalił, że ma sekret, duży sekret. Oczywiście chciałem wiedzieć jaki. Wiesz, nawet nie zapytał, czy chcę czerwoną pigułkę, czy niebieską. Pigułkę? Jaką znowu pigułkę? Ach tak, nawiązywał do Matrixa, tego filmu z Keanu Reevesem. Połknięcie jednej pigułki oznaczało wiedzę, a innej – dalsze życie w błogiej nieświadomości. – No i mi powiedział. A ja mu nie uwierzyłem. Zaklinał mnie, żebym nikomu o tym nie mówił, a ja nawrzeszczałem na niego, że mi wciska kit. I wtedy mi udowodnił. – Feliks zamilkł. – Co takiego? Co ci udowodnił? – Słuchałam jak zahipnotyzowana, zapominając nawet o lodach. Podniósł wzrok. – Co udowodnił? Że jest stuknięty. – Machnął ręką, jakby coś odrzucał, ale w jego głosie brzmiała desperacja. – Ale co powiedział? Czyżby Feliks już o tym wspomniał? Przegapiłam coś? – Ojciec Nikiego ma zakład pogrzebowy, może już wiesz? No to teraz już wiesz. A Niki twierdzi… no, twierdzi, że potrafi rozmawiać ze zmarłymi. A właściwie to oni rozmawiają z nim. Że mu opowiadają różne rzeczy i tak dalej. Wlepiłam w niego wzrok. A potem roześmiałam się. To wszystko? I o to ten cały cyrk? – Prawda? Śmieszne – rzucił cicho Feliks, nie odrywając wzroku od cappuccino. – Teraz kapuję. – Wzięłam czubatą łyżeczkę lodów. – Wiem, o co ci chodziło z tym stukniętym. To faktycznie zwariowana historia – powiedziałam z pełnymi ustami. Wciąż nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wreszcie spojrzałam na niego i śmiech uwiązł mi

w gardle. Pod opalenizną Feliks pobladł jak trup. Dotychczas sądziłam, że tylko się tak mówi, ale nie, on naprawdę był blady jak trup. – Co jest? – Wybałuszyłam oczy. – Ty… chyba mu nie wierzysz? – Co? Ja? Oczywiście, że nie. – Zaśmiał się, ale zabrzmiało to nieszczerze. Puściłam łyżeczkę i opadłam na oparcie. – Ty mu wierzysz. W głowie mi się nie mieści. Feliks nie odzywał się, tylko obracał filiżanką w jedną i drugą stronę. – Chyba nie myślisz poważnie… Nie możesz na serio wierzyć w takie bzdury… – Nie. Oczywiście, że mu nie wierzę – oświadczył stanowczo. – Dlatego powiedziałem o tym innym. Zaraz następnego dnia. Niki Widzący Duchy. Rozmawiający z Duchami. Niki Grobowiec. Tak na niego mówimy od tamtej pory: Niki Grobowiec. Z otwartymi ustami gapiłam się na Feliksa. Coś tu nie grało. Czegoś mi nie mówił. – Od tamtej pory ma u nas wszystkich przechlapane. Głównie dlatego, że temu nie zaprzecza. Nadal. Możesz go o to spokojnie zagadnąć, pytaj, proszę bardzo. Nie zaprzeczy. Jakby specjalnie wystawiał się na ostrzał. Sam sobie jest winien. – W głosie Feliksa pobrzmiewała teraz złość. Musiałam to przetrawić. Okay, Niki gadał bzdury. Feliks go zdradził. To wyjaśniało wiele, ale nie wszystko. Owszem, inni mieli go za świra, w porządku. Ale że go unikali jak przysłowiowy diabeł święconej wody? Jak to wytłumaczyć? Nijak. Jakie były pierwsze słowa, które powiedział do mnie Niki? „Nie ma co się bać”. Właśnie, to było to. Oni się bali. A bać mogli się tylko wtedy, gdyby mu wierzyli, co było nieprawdopodobne! Tego z kolei ja nie mogłam zrozumieć. – Ale przecież nie można… no wiesz, to jest kompletny absurd, to jest… – Też to wiemy – przyznał Feliks. – My? Jacy „my”? – Nie musisz mnie pouczać – naskoczył na mnie. – Przychodzisz sobie, jesteś nowa, nie masz o niczym pojęcia i mówisz nam, że koleś jest świrnięty. Ach, coś podobnego! Sami już na to wpadliśmy. I właśnie to, na marginesie, mówiłem ci od samego początku. Przygryzłam wargę, nie wiedząc, co powiedzieć. Feliks był naprawdę wściekły. W jakiś sposób poczułam jednak ulgę, bo jego strach, jego bladość napawały mnie jeszcze większym strachem. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natrętną muchę. – Nie powinniśmy się kłócić. Nie o niego – powiedział ugodowo i sięgnął po moją dłoń. – Nie powinniśmy – zgodziłam się. – Po prostu nigdy więcej o nim nie rozmawiajmy, okay? – Jasne. Zdziwiłam się, że ma taką zimną dłoń. Jakby najpierw zanurzył ją w wodzie, a potem gwałtownie zmroził. Była jak z czystego lodu. 1 Did my heart… – Kochałem dotąd? Nie, serce się myli: miłość poznało dopiero w tej chwili (William Szekspir, Romeo i Julia, tłum. Stanisław Barańczak). 2 Niki causes trouble (ang.) – Niki przysparza kłopotów. 3 È tutto (wł.) – To wszystko.

Rozdział 2 Każdy człowiek ma jakąś przeszłość, to oczywiste. Wyobrażam to sobie jako naszyjnik z pereł, ciąg nawleczonych na nitkę wydarzeń. Gdybym musiała wytłumaczyć komuś, jak widzę własną przeszłość, to powiedziałabym, że wygląda jak zerwany naszyjnik. Po jednej stronie został kawałek żyłki, po drugiej kupka pereł, które wprawdzie pozbierałam, ale nie zdołałam ich z powrotem nawlec. Naszyjnik z pereł. Jakie to wymowne. Jeśli naszyjnik, to koniecznie drogi. A co do drogich rzeczy, to właśnie stałam przed stertą pudełek z butami i zastanawiałam się, którą następną parę sprzedać na eBayu. Trudna decyzja. Nie tylko dlatego, że chodziło o buty, ale też dlatego, że każda para była koralikiem w naszyjniku mojej przeszłości. – Julio? To był głos mamy. – Już idę – zawołałam. Nie miałam butów zabójczo drogich – ojciec nie pozwalał na taką rozrzutność – ale drogie owszem. Jedną parę zamierzałam sprzedać. Wyciągnęłam ze sterty pudełko z czerwonymi kozaczkami Shabbies. Jak mus, to mus. – Julio, twoja komórka dzwoni! – Idę. Kolejna rzecz, na którą teraz już nie mogłam sobie pozwolić. Na nową komórkę. Ludziom z paczki wmówię, że ta jest stara, bo nową zgubiłam albo coś w tym stylu. Kiedy dobiegłam do telefonu, przestał dzwonić. Spojrzałam na wyświetlacz. Feliks. Któż by inny. W ten weekend chciał mnie przedstawić swoim rodzicom. – Muszę lecieć. U ciebie wszystko w porządku? – Mama była już w płaszczu. Wyglądała na zdenerwowaną, makijaż jej się brzydko rozmazał. – Czekaj. – Zatrzymałam ją i starłam jej tusz z powieki. – Teraz lepiej. – Dziękuję, skarbie. Nie zostanę długo. – Przejechała dłonią po włosach. – Może być? – Tak. Wyglądasz świetnie. – Pocałowałam ją w policzek. Zaskoczyło ją to. Właściwie dlaczego? Czy byłam ostatnio aż tak wredna? – Naprawdę wszystko w porządku? – Wzrok przejrzysty, nos zimny i wilgotny. Brak oznak choroby. Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. – Ufam ci. I jak mówiłam, nie zostanę długo. Pozałatwiam tylko formalności, domówię szczegóły i tak dalej. Najpóźniej o jedenastej powinnam być w domu. – Coś jednak nie pozwalało jej odejść. – Mam szesnaście lat. Można mnie już zostawić na parę godzin bez opieki, wiesz? Zawahała się, a po chwili dodała: – I żadnych odwiedzin. Aha, więc o to chodzi. Moja matka była po prostu nadopiekuńcza. Tylko że w tym wypadku nie musiała się martwić. – Noga Feliksa nie postanie w tym mieszkaniu – obiecałam. Mama nie mogła wiedzieć, jak serio traktowałam swoje przyrzeczenie. – Dobrze. Ufam ci – powtórzyła. – I zaraz wracam.

– Jak już wspomniałaś raz czy dwa. – Przewróciłam teatralnie oczami. – No to pa. – I wyszła. Zamknęłam za nią drzwi. Kiedy się tu przeprowadzałyśmy, zostawiłyśmy wszystko, poza paroma najbardziej „niezbędnymi” rzeczami. Jakże nienawidziłam tego słowa. Same niezbędne ciuchy, niezbędne książki, niezbędne buty, pianina, obrazy, kominki – wszystko było dla mnie niezbędne, do cholery. Kiedy się traci coś tak niewyobrażalnie wielkiego, to niczego nie można oddać. Ani odrobiny. Musiałyśmy zostawić wszystko, jakbyśmy uciekały. Nawet dziadka. Przez jakiś czas mieszkał w domu opieki niedaleko Frankfurtu, choć sam już sobie tego nie uświadamiał. Cierpiał na alzheimera. A ponieważ jego pobyt stał się dla nas zbyt drogi, sprowadziłyśmy go do nas, do miejscowego domu opieki na drugim końcu miasta. Zlecenia nie pozwalały mamie odwiedzać go zbyt często, ale w każdy piątek wieczorem jeździła do niego, żeby położyć go spać – choćby się waliło i paliło. Nie poznawał jej. O moim istnieniu nie miał pojęcia już od lat. Od jakiegoś czasu pytał tylko o mojego ojca, o ile w ogóle coś mówił – zdawało się, że syn jest jedyną osobą, którą jeszcze pamięta. Nie odwiedzałam go. Nigdy. Bo mnie okłamał i zdradził. Teraz pewnie było mu to obojętne, ale miałam nadzieję, że początkowo zdawał sobie z tego sprawę. Nie byłam z tych, które łatwo wybaczają. Wciąż stałam w przedpokoju, ze wzrokiem wbitym w drzwi. Odpędziłam czarne myśli. W końcu miałam przed sobą wolny wieczór. Włączyłam grzejnik w łazience i nalałam wody do wanny. Czysty luksus. Rano zwykle było tu zimno jak w psiarni. Musiałam klękać w wannie i trzymać wysoko nad głową wąż od prysznica, uważając, żeby nie zalać maleńkiego pomieszczenia. A także nie zbliżać się zbytnio do czarnych, zagrzybiałych szczelin między kafelkami. Okay, przyznaję, mam skłonności do rozczulania się nad sobą. Ale koniec z tym. Dziś jest dzień Julii relaksującej się w domu, bez krokodylich łez. Kiedy woda uzyskała idealną temperaturę, przypomniał mi się telefon od Feliksa. Nalałam sobie szklankę soku, chwyciłam komórkę, umieściłam jedno i drugie przy wannie i zapaliłam świecę. Z rozkoszą zanurzyłam się w wodzie. Nie miałam ochoty wystawiać ręki z błogiego ciepła. Ale oczywiście to zrobiłam. Feliks odebrał po pierwszym sygnale. – Co robisz? Słyszę jakby echo. – Biorę kąpiel. – Mhm – zamruczał – chętnie bym ci potowarzyszył. – Wanna jest za mała. – Opisz mi. – Co? Łazienkę? – Nieustannie wykręcałam się w ten sposób, jakbym nie wiedziała, o co mu chodzi. – No dobrze. – Zamknęłam oczy. – Jest wielka, ale przytulna. Podłoga to duże marmurowe beżowe płytki przyjemnie ciepłe dzięki ogrzewaniu podłogowemu. Na ścianach są kafelki, poprzetykane małymi mozaikowymi kamykami w kolorze złota, brązu i ciepłej, soczystej czerwieni. Wanna stoi na czterech nóżkach w tylnej części łazienki. Nad nią znajduje się okno, przez które widzę rozgwieżdżone niebo… Feliks roześmiał się. – Pada deszcz. Dziś nie ma gwiazd. Otworzyłam oczy. – Nie. Nie ma.

Popatrzyłam na stojak na bieliznę, stojący tuż przy wannie, i zadałam sobie pytanie, czy to, co mówiłam, było kłamstwem. Moje wspomnienia niemal cały czas wydawały mi się o wiele bardziej realne od rzeczywistości. – A poza tym wcale nie chodziło mi o łazienkę – wyszeptał Feliks. – Nie? – Zamrugałam oczami, strzepując wodę z rzęs. – Leżę w wannie pod pierzyną z piany i jestem już cała pomarszczona. – Nawet pomarszczona wyglądasz oszałamiająco, moja piękna. – E tam. – Nagle zapragnęłam zanurzyć głowę. – A ty? Co porabiasz? – Konrad jest u mnie. Na dole, w piwnicy. Słuchamy muzyki, gadamy trochę. – No to nie będę wam dłużej przeszkadzać. W słuchawce zabrzmiał jego sympatyczny śmiech. – Chcesz przez to powiedzieć: nie przeszkadzaj mi, prawda? Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, choć on oczywiście nie mógł tego widzieć. – Dobranoc, Feliks. – Dobranoc, kotku. Rozłączyłam się i odłożyłam telefon, a potem zanurzyłam głowę. Pod powierzchnią było idealnie – otulona ciepłą wodą mogłam wyobrazić sobie rozgwieżdżone niebo. Kuchnia w domu Feliksa przechodziła bezpośrednio w salon albo salon przechodził w kuchnię – zależy, jak na to patrzeć. Było to jedno z tych otwartych pomieszczeń, jasno wskazujących, że pani domu nie gotuje zbyt często. Usiedliśmy z Feliksem na kanapie. – Elegancko. Można mieć oko na gosposię wykładającą na talerze hors d’œuvre. Feliks położył ramię na oparciu kanapy i popatrzył mi w oczy. – Myślałem, że nie znasz języków obcych. – Znam podstawy – odparłam z godnością. – Trzeba umieć instruować służbę. – Oczywiście. – Pocałował mnie w policzek i delikatnie przesunął ustami ku szyi. – Byłabyś wspaniała jako właścicielka plantacji. – Tak – potwierdziłam ze śmiechem. – Trzymam niewolników żelazną ręką. Bez zbędnej przemocy, ma się rozumieć. Dłoń Feliksa zaczęła wędrować i zniknęła pod moją koszulką. – A więc bez chłosty – wyszeptał mi prosto do ucha. – Chłosta tylko w niedziele – odszepnęłam, a po plecach przeszedł mi dreszcz. – W dzień Pański? Jakie to okrutne. Potem przez długi czas nic nie mówiliśmy, nie myśleliśmy o niczym. Czułam jego oddech na szyi, jego dłoń, wędrującą po plecach, wsuwającą się pod stanik, czułam jego zapach i ciężar jego nogi, ciężar jego ciała, a potem… Ktoś chrząknął, a my odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni. – Wybaczcie – odezwał się przystojny szpakowaty mężczyzna w średnim wieku. Dźwignął na blat kuchenny dwie wyładowane zakupami torby. – Nie chciałem wam przeszkadzać. – Taak… – mruknął Feliks – ale przeszkodziłeś. – A potem wyszeptał mi do ucha: – Ale wtopa. Z uśmiechem podszedł do kontuaru. W przeciwieństwie do mnie wcale nie wyglądał na zażenowanego. Bez ceregieli wyłowił z jednej torby jabłko i odgryzł kęs.

– Pozwól, że ci przedstawię: mój ojciec. Tato, to jest Julia – dodał z pełnymi ustami. – Cześć, Julio – przywitał się ojciec Feliksa. – Chcesz jabłko? – Dzień dobry. Nie, dziękuję – wydukałam. Nazwanie koloru mojej twarzy purpurowym byłoby poważnym niedopowiedzeniem. Ojciec wyjął synowi jabłko z ręki, opłukał je i oddał ociekające wodą. – Ile razy mówiłem ci o wrednych małych stworzonkach, które siedzą na wszystkim i mogą wywoływać różne choroby? Feliks wyszczerzył się w uśmiechu. – Takie stworzonka jak Karius i Baktus4? – Inne. Ale też wredne. – Ojciec mrugnął do niego, wypakowując zakupy. – Zapamiętam sobie. Idziesz, Julio? Chodźmy do mnie. – Pokazał na schody. Uśmiechnęłam się przepraszająco i ruszyłam za nim. – Pewnie macie jeszcze całą masę lekcji do odrobienia? – zawołał za nami ojciec Feliksa. Feliks obrócił się na pięcie. – Aaa… tak, jasne. Angielski, francuski, cały program. – W takim razie nie będę wam przeszkadzał – oświadczył ojciec i naprawdę udało mu się nie zawrzeć w tym zdaniu ironii. – Kolacja będzie za godzinę. Zjesz z nami, prawda, Julio? Będzie ryba. – Tak, dziękuję – potwierdziłam, chociaż byłam pewna, że w obecności ojca Feliksa nie przełknę ani kęsa; policzki mi płonęły. Feliks zaprowadził mnie na górę. Nad salonem z kuchnią znajdowała się galeria, gdzie były drzwi do kilku pokoi. Pokój Feliksa był drugi po prawej, choć „pokój” to mało powiedziane. Było to kilka pomieszczeń w amfiladzie, z osobną łazienką. – Ładnie – orzekłam, przechadzając się wzdłuż regałów z książkami, oglądając kolekcję setek kompaktów i bębniąc przelotnie palcami na perkusji. Czułam lekkie zdenerwowanie. Zbyt duże, by usiąść na ogromnej kanapie obok Feliksa. – Na czym to stanęliśmy? – zapytał zachęcająco. – Na tym, że niewiele brakowało, a twój tata by nas nakrył – odparłam, wpatrując się intensywnie w reprodukcję na ścianie. A przynajmniej miałam nadzieję, że to reprodukcja. Nie, nikt na świecie nie trzymałby przecież w pokoju autentycznego Miró5, prawda? – Ojciec jest zajęty gotowaniem. Zawsze gotuje w soboty, kiedy mama wychodzi na brydża. – Na brydża? – Zerknęłam na niego, żeby sprawdzić, czy mnie nie wkręca. – Tak, na brydża. Klasyczny stereotyp. Mama uczy się grać, i to już od jakiegoś roku. Brydż jest chyba nieco bardziej złożoną grą od kanasty. W kanastę grała przedtem. – Nie gra w golfa? – Nie, nie gra. Nie lubi przebywać na świeżym powietrzu. – Uśmiechnął się. – Co innego ojciec, co znowu potwierdzałoby stereotyp. – Wstał, podszedł i pogłaskał mnie po plecach. – A co robią twoi rodzice? Mama siedzi w mieszkaniu wielkości pudełka na buty, wklepuje w komputer ekspertyzy prawnicze, a dodatkowo robi tłumaczenia korespondencji hiszpańskiej. Ale oczywiście tego nie powiedziałam. – Mój ojciec był inżynierem w Afryce – oznajmiłam natomiast. – Już nie jest? – Feliks odgarnął mi włosy i pocałował mnie w kark. – Nie. Dreszcz przeszedł mi po ramionach, zamknęłam oczy. Nie musiałam o tym myśleć, nie

musiałam pamiętać. Mogłam się zapomnieć, tak po prostu. – Dlaczego nie? – Co? – Twój ojciec. Już nie jest w Afryce? Miałam szeroko otwarte oczy, ale wpatrywałam się gdzieś w przestrzeń. Widziałam samochód na drodze. Padał deszcz. Wykrzywione wycieraczki poruszały się jeszcze w jedną i w drugą stronę. Przednia szyba była roztrzaskana. Błyskały światła, samochód miał włączone kierunkowskazy, ale nie było słychać nic poza uderzeniami kropli na wgiętym dachu. Cofnęłam się o krok i potrząsnęłam lekko głową. – Moglibyśmy przestać mówić o moim ojcu, może lepiej… może lepiej… – Lepiej co? – Feliks uśmiechnął się szeroko. – Poprzytulajmy się. Z udawaną przesadą wytrzeszczył oczy. – Poprzytulajmy się? Poważnie? Przecież my się prawie nie znamy. – No właśnie. Postąpił krok do przodu i ujął w dłonie moją twarz. – W takim razie musimy się poznać bliżej. – Racja. – O wiele bliżej – powiedział i pocałował mnie. A całować potrafił. I to tak dobrze, że można zapomnieć o ojcach, roztrzaskanych szybach i Afryce. – Czym się zajmuje twój tata, Julio? – zapytała matka Feliksa. Wiedziałam, że padnie to pytanie. – Mój ojciec – odpowiedziałam powoli – nie żyje. Z nami. To znaczy, mieszkam sama z mamą. Pierwsza zasada kłamcy głosi, by trzymać się jak najbliżej prawdy. Co i tak nie było łatwe. Feliks rzucił mi zaskoczone spojrzenie. Mówiłam mu co innego? Mama Feliksa, która wyglądała raczej jak jego starsza siostra, pokroiła jedzenie na maleńkie kawałeczki, potem wzięła widelec do prawej ręki i zaczęła nadziewać na niego kąski. Ryżu nie jadła. Tylko rybę i warzywa. Zerknęłam ze wstydem na swój kopiasty talerz jedzenia. A to już była dokładka. – Cieszę się, że tak ci smakuje, Julio – odezwał się ojciec Feliksa, jakby umiał czytać w moich myślach. I chyba rzeczywiście się cieszył. Był naprawdę miły, choć za każdym razem, kiedy na mnie patrzył, oblewałam się rumieńcem. – Tak, smakuje wybornie – zapewniłam go, znowu nietwarzowo czerwieniąc się jak burak. – Jak leci w szkole? – spytał ojciec Feliksa. Sądziłam, że zwraca się do syna, ale Feliks milczał, więc w końcu podniosłam wzrok. – Co? U mnie? Skinął głową. – Cóż, jesteś nowa, w dodatku trafiłaś do klasy w trakcie roku szkolnego. Wyobrażam sobie, że to niełatwe. – Julia jest genialna z matmy, chemii i fizyki – powiedział Feliks.

– Naprawdę? – Matka Feliksa spojrzała na mnie tak, jakbym miała na twarzy coś oślizgłego. – No, genialna to oczywiście przesada, ale nieźle sobie radzę z przedmiotami ścisłymi. – Na wszelki wypadek przejechałam dłonią po nosie. – To niezwykłe. – Przestała się przynajmniej tak gapić. – Jak na dziewczynę… – Feliks też jest dobry z matematyki – wtrącił jego ojciec. – Feliks jest dobry we wszystkim, co robi – oznajmiłam i znów spiekłam raka. Czy to zabrzmiało jakoś dwuznacznie? – Eee… to znaczy w szkole. We wszystkim, co robi w szkole. Tylko w szkole. O to mi chodziło. Teraz już wszyscy dostrzegli dwuznaczność. – Oczywiście, że w szkole. A o czym mówimy? – żachnęła się jego mama. Ojciec i syn popatrzyli na siebie, a na ich twarzach pojawił się identyczny niewinny uśmieszek. Policzki mi płonęły. – Ależ tu gorąco – rzuciłam, by powiedzieć cokolwiek. Matka Feliksa, dobrze zaprawiona w pogawędkach o niczym, natychmiast podjęła wątek. – Uważam, że jest trochę chłodno jak na tę porę roku – skomentowała automatycznie. Feliks zachichotał. – Ja też – pospieszył z zapewnieniem, widząc wzrok matki. – Poważnie. – A co dopiero ja – dodał jego ojciec i obaj parsknęli śmiechem. Matka Feliksa patrzyła to na jednego, to na drugiego, aż wreszcie zażądała, by podali jej powód swojej wesołości, co tylko bardziej ich rozśmieszyło. Kiedy przeniosła spojrzenie na mnie, wzruszyłam ramionami. Miało to oznaczać: nie mam pojęcia, co takiego zabawnego jest w pogodzie. Jednak ukradkiem przygryzłam wargę. I w ten sposób kolacja okazała się mimo wszystko sukcesem. W każdym razie nie padły już więcej żadne pytania – było zbyt dużo śmiechu. Kiedy otwierałam drzwi, wciąż nie mogłam powstrzymać chichotu. Powiesiłam kurtkę, zawołałam „jestem”, ale nie usłyszałam odpowiedzi. Nasze minimieszkanko można przeszukać w mig, więc po dwudziestu sekundach przekonałam się, że mamy nie ma. Za to na stole w pokoju znalazłam skreśloną pospiesznie wiadomość: „Musiałam znowu wyjść. Chodzi o dziadka. Mama”. Przypuszczałam, że pojechała z powrotem do domu opieki, i spojrzałam na zegarek. Dochodziła jedenasta. O jedenastej miałam być w domu. W telewizji leciało jeszcze Słowo na niedzielę, a potem zaczął się jakiś kanadyjski film eksperymentalny. Tak mi się przynajmniej wydawało, że to film eksperymentalny, bo nie miał żadnej wyraźnej fabuły i prawie nie było dialogów. W czasie filmu przejrzałam czasopisma, które mama przyniosła z kancelarii, wszystkie sprzed czterech tygodni. Kanadyjczycy skończyli (ona chyba odebrała sobie życie, a on nie wiadomo czemu się kąpał), a mamy wciąż nie było. Przez ten czas z milion razy spoglądałam na komórkę, aż wreszcie rozległ się sygnał esemesa. Odczytałam wiadomość: „Jestem w szpitalu z dziadkiem wrócę późno całusy mama”. Ojej, dlaczego w szpitalu? W dodatku mama całkowicie zapomniała o interpunkcji, czyli coś musiało się stać. A skoro przesyłała mi przez telefon całusy, to już naprawdę był zły znak. Spróbowałam do niej zadzwonić, ale najwyraźniej od razu wyłączyła komórkę. Nie pozostawało mi nic innego, jak czekać. W końcu położyłam się do łóżka, próbując zasnąć. Usiłowałam myśleć o czymś