Agulka111

  • Dokumenty137
  • Odsłony17 660
  • Obserwuję50
  • Rozmiar dokumentów257.4 MB
  • Ilość pobrań9 536

E.L James - OczamiGrey. Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

E.L James - OczamiGrey. Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana.pdf

Agulka111 EBooki E.L.James (1-5) Pięćdziesiąt odcieni
Użytkownik Agulka111 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

Tytuł oryginału: GREY Copyright © 2011, 2015 by Fifty Shades Ltd. Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: by Sqicedragon and Megan Wilson Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-533-2 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga www.facebook.com/50TwarzyGreya www.piecdziesiattwarzygreya.pl E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Dedykacja Podziękowania Poniedziałek, 9 maja 2011 Sobota, 14 maja 2011 Niedziela, 15 maja 2011 Czwartek, 19 maja 2011 Piątek, 20 maja 2011 Sobota, 21 maja 2011 Niedziela, 22 maja 2011 Poniedziałek, 23 maja 2011 Wtorek, 24 maja 2011 Środa, 25 maja 2011 Czwartek 26 maja 2011 Piątek, 27 maja 2011 Sobota, 28 maja 2011 Niedziela, 29 maja 2011 Poniedziałek, 30 maja 2011 Wtorek, 31 maja 2011 Środa, 1 czerwca 2011 Czwartek, 2 czerwca 2011 Piątek, 3 czerwca 2011 Sobota, 4 czerwca 2011 Niedziela, 5 czerwca 2011 Poniedziałek, 6 czerwca 2011 Wtorek, 7 czerwca 2011

Środa, 8 czerwca 2011 Czwartek 9 czerwca 2011 Przypisy

Ta książka jest poświęcona tym czytelnikom, którzy o nią prosili… i prosili… i prosili… i prosili. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Mój świat kręci się każdego dnia dzięki Wam.

PODZIĘKOWANIA Dzięki: Anne Messitte za przewodnictwo, dobry humor i wiarę we mnie. Za szczodrobliwie poświęcony czas i nienachalne wysiłki, aby moja proza osiąg​nęła potoczystość, jestem jej wieczną dłużniczką. Tony’emu Chiaricowi i Russellowi Perreault za to, że zawsze się mną opiekowali, oraz cudownemu zespołowi literackiemu i opracowania graficznego, który się postarał, bym z tą książką dotarła do mety: Amy Brosey, Lydii Buechler, Katherine Hourigan, Andy’emu Hughesowi, Claudii Martinez i Megan Wilson. Niallowi Leonardowi za miłość, wsparcie i przewodnictwo, i za to, że był jedynym człowiekiem, który naprawdę, ale to naprawdę potrafił doprowadzić mnie do śmiechu. Valerie Hoskins, mojej agentce, bez której wciąż ciąg​nęłabym robotę w telewizji. Dziękuję Ci za wszystko. Kathleen Blandino, Ruth Clampett, Belindzie Willis; dzięki za przeczytanie surowej wersji. Zagubionym Dziewczynom1 za ich cenną przyjaźń i terapię. Bunker Babes za ich nieustanny humor, mądrość, wsparcie i przyjaźń. Paniom z fanpage’u za pomoc przy amerykanizmach. Peterowi Branstonowi za pomoc przy SFBT. Brianowi Brunetti za naukę latania śmigłowcem. Prof. Dawn Carusi za wytłumaczenie zawiłości systemu szkolnictwa wyższego w USA. Prof. Chrisowi Collinsowi za naukę gleboznawstwa. Dr Rainie Sluder za wyjaśnienia dotyczące leczenia uzależnień. I wreszcie, ale co wcale nie najmniej ważne, moim dzieciom. Kocham Was bardziej, niż potrafiłabym to opisać. Dostarczacie niebywałej radości mnie i wszystkim wokół Was. Jesteście pięknymi, zabawnymi, inteligentnymi, empatycznymi młodymi ludźmi i jestem z Was niebywale dumna.

PONIEDZIAŁEK, 9 MAJA 2011 Mam trzy samochodziki. Ścigają się szybko po podłodze. Bardzo szybko. Jeden jest czerwony. Jeden jest zielony. Jeden jest żółty. Lubię zielony. Jest najlepszy. Mamusia też lubi moje samochodziki. Lubię, jak mamusia bawi się ze mną samochodzikami. Jej ulubiony to czerwony. Dzisiaj siedzi na kanapie i patrzy w ścianę. Zielony samochodzik wpada na dywan. Czerwony za nim. Potem żółty. Bęc! Ale mamusia nie widzi. Jeszcze raz ściganie i zderzenie. Bęc! Ale mamusia nie widzi. Celuję zielonym samochodzikiem między jej nogi. Ale on wjeżdża pod kanapę. Nie mogę go dosięgnąć. Mam za duże ręce, żeby się zmieściły w szparę. Mamusia nie widzi. Chcę dostać mój zielony samochodzik. Ale mamusia wciąż siedzi na kanapie i patrzy w ścianę. „Mamo. Mój samochodzik”. Nie słyszy mnie. „Mamo”. Ciągnę ją za rękę, a ona kładzie się na plecach i zamyka oczy. „Nie teraz, Małpeczko. Nie teraz”, mówi. Mój zielony samochodzik zostaje pod kanapą. Widzę go. Ale nie mogę go dosięgnąć. Mój zielony samochodzik jest włochaty. Pokryty szarym futrem i brudem. Chcę go z powrotem. Ale nie mogę go dosięgnąć. Nigdy mi się to nie uda. Straciłem zielony samochodzik. Straciłem. I nigdy więcej nie będę mógł się nim bawić. Otwieram oczy i sen rozpływa się w świetle poranka. O czym śniłem, do diabła? Usiłuję sobie przypomnieć znikające fragmenty obrazów, ale nadaremnie. Jak przeważnie rano przestaję myśleć o tym, co śniłem, wstaję z łóżka i idę do garderoby po świeży dres. Ołowiane niebo za oknem zapowiada deszcz, a ja nie mam ochoty przemoknąć dziś podczas przebieżki. Idę na górę do sali ćwiczeń, włączam telewizor nastawiony na poranne biznesowe wiadomości i wchodzę na bieżnię. Porządek dnia wypełnia moje myśli. Nie oczekuje mnie nic poza spotkaniami, chociaż później jestem umówiony w biurze na zajęcia z trenerem osobistym – powalczyć z Bastille’em to czysta przyjemność. Może powinienem zadzwonić do Eleny? No. Może. Moglibyśmy zjeść razem kolację pod koniec tygodnia. Zdyszany do utraty tchu zatrzymuję bieżnię i idę pod prysznic rozpocząć kolejny monotonny dzień. – Jutro – mruczę, zwalniając Claude’a Bastille’a, gdy wyrasta na progu gabinetu. – W tym tygodniu golf, Grey. – Bastille uśmiecha się z bezczelną arogancją, wie, że zwycięstwo na polu golfowym ma w kieszeni. Patrzę za nim naburmuszony, gdy się odwraca i wychodzi. Jego słowa pożegnania to sól na moje rany, bo mimo bohaterskich wysiłków podczas dzisiejszych ćwiczeń mój trener skopał mi tyłek. Tylko Bastille jest w stanie mnie pokonać, a teraz chce zedrzeć ze mnie jeszcze jeden funt tłuszczu na polu golfowym. Nie cierpię golfa, ale tak wiele interesów załatwia się między dołkami, że muszę wytrzymać poganianie Bastille’a i tam… a także przyznaję z obrzydzeniem, że gra przeciwko niemu faktycznie sprawia, iż idzie mi coraz lepiej. Krzywię się. Ale zaraz nachodzi mnie trzeźwa myśl, że jedyne, co ostatnio potrafiło mnie rozruszać, to wysyłka dwóch frachtowców z ładunkiem do Sudanu, co z kolei uświadamia mi, iż miałem się spotkać z Ros. Chodzi o wyliczenia i logistykę. Co ją, do cholery, zatrzymało? Sprawdzam rozkład dnia i sięgam po telefon.

Cholerny świat. Będę musiał znieść upartą pannę Kavanagh przeprowadzającą wywiad dla gazetki WSU, Uniwersytetu Stanu Waszyngton. Do diabła, co mnie napadło, że się zgodziłem? Nie cierpię wywiadów – bezmyślnych pytań z ust niedoinformowanych, zazdrosnych ludzi, mających za cel grzebaninę w moim prywatnym życiu. I do tego studentka. Dzwoni telefon. – Tak – warczę na Andreę, jakby to ona była winna. Przynajmniej mogę się postarać, żeby ten wywiad nie trwał pół dnia. – Panna Anastasia Steele na spotkanie z panem, panie Grey. – Steele? Oczekiwałem Katherine Kavanagh. – Panna Anastasia Steele, proszę pana. Nie cierpię niespodzianek. – Wpuść ją. Proszę, proszę… Panna Kavanagh jest nieosiągalna. Znam jej ojca, Eamona, właściciela Kavanagh Media. Kręciliśmy razem lody i zrobił na mnie wrażenie niezłego spryciarza, a przy tym gościa, który kombinuje całkiem trzeźwo. Tym wywiadem robię mu przysługę – co zamierzałem odbić sobie później, kiedy będzie mi wygodnie. I muszę przyznać, że byłem trochę ciekaw córki Eamona, tego, czy jabłko padło daleko od jabłoni. Zamieszanie w drzwiach podrywa mnie na nogi, gdy wir długich kasztanowych włosów, bladych kończyn i wysokich brązowych butów dosłownie wpada na łeb na szyję do gabinetu. Hamując naturalne zniecierpliwienie w obliczu takiej niezdarności, jednym susem jestem przy ofermie. Wylądowała na czworakach. Łapiąc za szczupłe ramiona, pomagam wstać. Spojrzenie czystych, zawstydzonych oczu krzyżuje się z moim i zastygam jak porażony piorunem. Mają zupełnie niezwykłą barwę, błękitną, są pełne niewinności i przez jedną straszną chwilę wyobrażam sobie, że widzi mnie na wskroś i jestem przed nią… nagi. Ta myśl wyprowadza mnie z równowagi, więc natychmiast ją kasuję. Ma drobną, słodką buzię, teraz oblaną rumieńcem. Niewinna, blada róża. W głowie miga mi pytanie, czy cała jej skóra jest taka – bez skazy – i jak wyglądałaby różowa i rozgrzana po wysmaganiu trzcinką. Niech to szlag. Powstrzymuję rozbiegane myśli, zaniepokojony ich kierunkiem. Do diabła, co ty kombinujesz, Grey? Dziewczyna jest o wiele za młoda. Wlepia we mnie wzrok – powstrzymuję się od przewrócenia oczami. Tak, tak, maleńka, pozory mylą. Muszę skasować to zachwycone spojrzenie, ale trochę się przy tym zabawmy! – Dzień dobry, panno Kavanagh. Jestem Christian Grey. Nic się pani nie stało? Może zechce pani usiąść? I znów ten rumieniec. Na powrót pan swojej woli, lustruję ją wzrokiem. Jest całkiem atrakcyjna – drobna, bez śladu opalenizny, z grzywą ciemnych włosów, ledwo trzymanych w karbach gumką. Drobna kobieta o ciemnych włosach. Tak, bardzo atrakcyjna. Wyciągam rękę, gdy upokorzona jąka przeprosiny i składa dłoń w mojej. Skórę ma chłodną, delikatną, ale uścisk zaskakująco mocny. – Panna Kavanagh jest niedysponowana, więc przysłała mnie. Żywię nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, panie Grey. – Ma spokojny, melodyjny ton głosu wyrażający niepewność i nieregularnie mruga, długie rzęsy trzepocą. Mając w oczach jej niezbyt eleganckie wejście, nie potrafię ukryć rozbawienia, gdy pytam, jak się nazywa, kim jest. – Anastasia Steele. Studiuję literaturę angielską z Kate… mhm… Katherine… mhm… panną Katherine na WSU w Vancouver.

Wstydliwy mól książkowy, co? Na to wygląda; marnie ubrana, drobna figurka ukryta pod bezkształtnym swetrem, prostą gładką spódniczką i praktycznymi butami. Czy w ogóle nie ma wyczucia stylu? Rozgląda się nerwowo po gabinecie – zerka na wszystko, byle nie na mnie, zauważam z rozbawieniem i ironią. Jak taka koza może być dziennikarką? Nie ma jednej asertywnej kości w ciele. Jest zmieszana, pokorna… gotowa do uległości. Zdezorientowany nieprzyzwoitymi myślami, potrząsam głową i zastanawiam się, czy pierwsze wrażenia są wiarygodne. Mrucząc jakieś banały, zapraszam ją, by usiadła, i zauważam, że wpadły jej w oko wiszące w gabinecie obrazy. Nim zdążę się ugryźć w język, tłumaczę: – Lokalny artysta. Trouton. – Urocze. Wynoszą zwykłe do niezwykłości – mówi marzycielsko, zagubiona w niebywałym, znakomitym artyzmie dzieł Troutona. Ma delikatny profil – zadarty nosek, miękkie, pełne usta – i dokładnie oddała moje wrażenia. „Wynoszą zwykłe do niezwykłości”. Bystra obserwacja. Panna Steele jest świetna. Zgadzam się i przyglądam zafascynowany, gdy rumieniec kolejny raz powoli rozkwita na jej twarzy. Siadając naprzeciwko, usiłuję okiełznać myśli. Z wielkiej torebki wyławia pogniecione kartki i cyfrowy magnetofon. Jest nieporadna jak dziecko, dwa razy upuszcza cholerny gadżet na mój stolik w stylu Bauhausu. Najwyraźniej nigdy w życiu nie trzymała w ręce magnetofonu, ale z jakiegoś niepojętego powodu wydaje mi się to zabawne. W normalnych okolicznościach jej niezręczność doprowadziłaby mnie do szewskiej pasji, teraz jednak trzymam palec na ustach, skrywając uśmiech, i powstrzymuję chęć, by samemu nastawić sprzęt. Kiedy się guzdrze i popada w coraz większe zmieszanie, wpada mi do głowy, że mój palcat mógłby dźwignąć jej motorykę na niezły poziom. Biegle użyty palcat potrafi sprawić, że nawet najbardziej płochliwe stworzenia chodzą jak w zegarku. Ta zabłąkana myśl sprawia, że muszę zmienić pozycję w fotelu. Dziewczyna zerka na mnie i zagryza pełną dolną wargę. Ja pieprzę! Jak mogłem nie zauważyć, że ma tak pociągające usta? – Prze…przepraszam, nie znam się na tym. Widzę, maleńka, ale w tej chwili mnie to wali, bo nie mogę oderwać oczu od twoich ust. – Nikt pani nie pogania, panno Steele. – Znów muszę się skupić i zebrać krnąbrne myśli. Grey… przestań, zaraz. – Pozwoli pan, że będę nagrywała odpowiedzi? – pyta z wyrazem oczekiwania na jasnej twarzy. Chce mi się śmiać. – Po tym, jak zadała sobie pani tyle trudu, żeby nastawić ten magnetofon, pyta mnie pani teraz? Mruga, przez chwilę ma oczy jak spodki, w nich wyraz zagubienia, więc czuję ukłucie rzadkich w moim przypadku wyrzutów sumienia. Nie bądź palantem, Grey. – Nie, bynajmniej. – Nie chcę być winny tej jej miny. – Czy Kate, znaczy się panna Kavanagh wyjaśniła, jaki jest cel tego wywiadu? – Tak, ma się pojawić w numerze gazety studenckiej przed rozdaniem dyplomów, jako że w tym roku ja będę z tej okazji wygłaszał mowę. Nie mam pojęcia, co za diabeł mnie podkusił, bym się na to zgodził. Sam z PR-u wbijał mi do głowy, że wydział ochrony środowiska na WSU potrzebuje reklamy, aby ściągnąć dodatkowe fundusze poza moim grantem. Ale Sam sprzedałby własną matkę, byle media miały temat do bicia piany na nasz temat. Panna Steele znów mruga, jakby usłyszała nowość nad nowościami – i ma przy tym na

twarzy wyraz nagany. Nie odrobiła pracy domowej przed wywiadem? A powinna. Ta myśl studzi mi krew. To… niemiłe, nie oczekiwałbym tego ze strony kogoś, kto zajmuje mój czas. – Dobrze. Mam pewne pytania, panie Grey. – Upycha za ucho lok, wytrącając mnie z rozdrażnienia. – Tego się spodziewałem – mówię sucho. Niech się pomęczy. Usłużnie się męczy, a potem prostuje wąskie ramiona. Cała poważna i skupiona. Pochyla się, wciska START na magnetofonie i marszcząc brwi, patrzy na pogniecione notatki. – Jest pan bardzo młody jak na kogoś, kto stworzył takie imperium. Czemu zawdzięcza pan swój sukces? Stać ją na ciekawsze pytanie niż to. Co za nuda. Ani uncji oryginalności. Zawód. Terkocę stereotypową odpowiedź o wyjątkowych ludziach, którzy dla mnie pracują. Ludziach zaufanych na tyle, na ile komukolwiek ufam, i dobrze płatnych… ple, ple, ple… Ale, panno Steele, fakty są takie, że jestem świetny w tym, co robię. Dla mnie rzecz jest prosta jak budowa cepa. Kupuję kulejące, źle zarządzane firmy i doprowadzam je do porządku, niektóre zatrzymuję, a jeśli naprawdę dołują, odzieram je z aktywów i wyprzedaję tym, którzy dadzą najwięcej. To proste, chodzi o dostrzeżenie różnicy między firmami i sprawa niezmiennie sprowadza się do ludzi, którzy nimi zawiadują. Żeby osiągnąć sukces w biznesie, trzeba mieć dobrych podwładnych, a ja umiem oceniać ludzi lepiej niż większość innych. – Może po prostu ma pan szczęście – stwierdza ze spokojem. Szczęście? Czuję dreszcz zniecierpliwienia. Jak ona śmie? Wydaje się skromna i cicha, ale to pytanie? Nikt nigdy nie zasugerował, że mam szczęście. Ciężka praca, znajdywanie właściwych ludzi, niespuszczanie z nich oka, trafna ocena, na co ich stać, a jak się wpadnie na ofiarę losu niedorównującą oczekiwaniom, pozbywanie się jej. Tego się trzymam, i to mocno. To nie ma żadnego związku ze szczęściem. I do diabła z nim. Obnosząc się ze swoją erudycją, cytuję Andrew Carnegie, mojego ulubionego przemysłowca: – Wzrost i rozwój ludzi to najwyższe powołanie przywództwa. – To brzmi tak, jakby miał pan kręćka na punkcie podporządkowywania sobie innych – mówi całkiem serio. Co, u diabła…? Czyżby potrafiła mnie przejrzeć? Podporządkowywanie sobie innych to moje drugie imię, skarbie. Patrzę na nią rozjuszonym wzrokiem, licząc, że tym ją zastraszę. – Och, podporządkowuję sobie kogo się da i gdzie się da, panno Steele. – I podporządkowałbym sobie ciebie tu i teraz. Tamten atrakcyjny rumieniec wyrasta na jej twarzy i dziewczyna znów przygryza wargę. Bębnię dalej, usilnie starając się nie patrzeć na jej usta. – Poza tym wielką władzę zdobywa się, zapewniając siebie w najskrytszych marzeniach, że życiowym celem jest podporządkowanie sobie innych. – Czy uważa pan, że ma wielką władzę? – pyta ciepłym, łagodnym tonem, ale jej uniesione delikatne brwi sygnalizują potępienie. Czy świadomie mnie prowokuje? Co mnie wkurza – jej pytania, postawa czy też fakt, że wydaje mi się atrakcyjna? Moje rozdrażnienie rośnie. – Zatrudniam ponad czterdzieści tysięcy ludzi. To przysparza mi poczucia odpowiedzialności… poczucia władzy, jeśli pani woli. Gdybym uznał, że nie interesuje mnie już dział telkomów, i się go wyzbył, po miesiącu dwadzieścia tysięcy ludzi miałoby pod górkę z ratami hipotecznymi. Na tę odpowiedź rozchyla szeroko usta. Tak lepiej. Wyssij go, maleńka. Odzyskuję równowagę ducha.

– Nie ma pan nad sobą rady nadzorczej? – Jestem właścicielem mojej firmy. Nie muszę się tłumaczyć żadnej radzie. – Powinna to wiedzieć. – A ma pan jakieś inne zainteresowania poza pracą? – ciągnie pośpiesznie, słusznie wyczuwając moją reakcję. Wie, że jestem wkurzony, i z jakiegoś niezgłębionego powodu to sprawia mi przyjemność. – Mam rozliczne zainteresowania, panno Steele. Bardzo rozliczne. – Przez głowę przebiegają mi różne wizje, w których jest w moim pokoju zabaw: przykuta do krzyża, rozkłada kończyny na wielkim łożu z baldachimem, gnie się na ławie chłosty. I oto, patrzcie – znów tamten rumieniec. Jak mechanizm obronny. – Ale skoro pan pracuje tak ciężko, jak się pan relaksuje? – Relaksuje? – W jej wyszczekanej buzi to słowo brzmi dziwnie, ale zabawnie. Poza tym kiedy mam czas na relaks? Nie ma pojęcia, czym się zajmuję. Ale znów patrzy na mnie tym naiwnym spojrzeniem i wbrew sobie rozważam jej pytanie. Jak ja się relaksuję? Żegluję, latam, rżnę… sprawdzam granicę wytrzymałości atrakcyjnych drobnych brunetek takich jak ona i sprawiam, że chodzą jak w zegarku… Na tę myśl znów muszę zmienić pozycję w fotelu, ale odpowiadam gładko, pomijając kilka ulubionych hobby. – Inwestuje pan w produkcję. Właściwie dlaczego? – Lubię stwarzać coś od zera. Lubię wiedzieć, jak rzecz działa; co ją napędza, jak ją zmontować i rozmontować. I mam masę statków. Cóż mogę powiedzieć? Transportują żywność na naszej planecie. – To brzmi tak, jakby myślał pan w zgodzie z sercem, a nie logiką i faktami. Sercem? Ja? Och, nie, maleńka. Moje serce zdziczało nie do poznania dawno temu. – Możliwe. Chociaż są ludzie, którzy powiedzieliby, że nie mam serca. – Dlaczego mieliby tak powiedzieć? – Bo mnie dobrze znają. – Posyłam jej kwaśny uśmiech. Po prawdzie nikt nie zna mnie dobrze, może poza Eleną. Ciekawe, co powiedziałaby na tę pannę Stee​le. Dziewczyna jest jedną wielką masą sprzeczności; nieśmiała, niezręczna, wyraźnie bystra i podniecająca jak diabli. Tak, okej, przyznaję. Jest pociągająca. Klepie następne wykute na blachę pytanie. – Czy pańscy przyjaciele powiedzieliby, że łatwo pana rozgryźć? – Jestem bardzo skrytą osobą. Usilnie dokładam starań, by zachować prywatność. Nie udzielam często wywiadów. – Robiąc, co robię, prowadząc życie, które wybrałem, potrzebuję prywatności. – Czemu się pan zgodził na ten wywiad? – Ponieważ jestem dobroczyńcą pani uniwersytetu i ponieważ wydaje się, że nie udałoby mi się odczepić od panny Kavanagh. Nie przestaje wiercić dziury w brzuchu moim PR-owcom i podziwiam ten rodzaj uporu. – Ale cieszę się, że to ty tu wpadłaś, nie ona. – Interesuje się pan również technologiami w rolnictwie. Czemu jest pan zainteresowany tą dziedziną? – Zbyt wielu ludziom na naszej planecie brakuje żywności, panno Steele, a pieniędzmi się ich nie nakarmi. – Patrzę na nią z pokerową twarzą. – To brzmi jak wyznanie prawdziwego filantropa. Czy taka jest pańska pasja? Nakarmienie ubogich tego świata? – Patrzy na mnie ze zdziwieniem, jakbym był jakąś zagadką, ale nie ma mowy, bym pozwolił jej zajrzeć w głąb mojej czarnej duszy. To nie obszar, o którym można konwersować przy herbatce. Jedź dalej z tym koksem, Grey.

– To sensowny biznes – mruczę, udając znudzenie i wyobrażając sobie, że posuwam ją w te usta, żeby uwolnić się od wszystkich myśli o głodzie. Tak, te usta potrzebują ćwiczeń, i wyobrażam sobie ją przede mną na klęczkach. Proszę, to dopiero ciekawy obrazek. Klepie następne pytanie, odrywając mnie od moich fantazji. – Wyznaje pan jakąś filozofię? Jeśli tak, to jaką? – Nie wyznaję żadnej filozofii jako takiej. Może zasadę przewodnią Carnegie: „Człowiek, który osiągnął zdolność całkowitego panowania nad swoim umysłem, może osiągnąć panowanie nad wszystkim, do władania czym jest uprawniony”. Jestem inny niż wszyscy, zmotywowany. Lubię sprawować władzę; nad sobą i tymi wokół mnie. – Więc jest pan owładnięty żądzą panowania? Tak, maleńka. Choćby nad tobą. Marszczę brwi, zaskoczony tą myślą. – Chcę zasłużyć na to panowanie, ale tak, w gruncie rzeczy do niego się to sprowadza. – Sprawia pan wrażenie krańcowego konsumpcjonisty. – Jej głos jest zabarwiony dezaprobatą, i to znów mnie wkurza. – Jestem nim. Ma ton dziecka z bogatego domu, które zawsze dostawało to, czego chciało, ale kiedy się uważnie przyjrzeć, jak jest ubrana – w rzeczy z taniego sklepu w rodzaju Old Navy albo H&M – widać, że to pozór. Nie wychowała się w zamożności. Mógłbym się tobą zaopiekować, że mucha nie siada. Do diabła, skąd mi to wpadło do łba? Chociaż jak się nad tym dobrze zastanowić, to potrzebuję nowej służki i podnóżka. Ile to czasu upłynęło od Susannah – dwa miesiące? Ślinka już mi leci na jej widok. Testuję na niej miły uśmiech. Konsumpcja to nie grzech – jakkolwiek by było, napędza to, co zostało z amerykańskiej gospodarki. – Był pan adoptowany. Na ile według pana ukształtowało to pana takim, jakim pan jest? A co ma piernik do wiatraka? Idiotyczne pytanie. Gdybym został z tamtą dającą na lewo i prawo ćpunką, pewnie bym zdechł. Zbywam ją pierwszą lepszą odpowiedzią, siląc się na spokój w głosie, ale naciska, chce wiedzieć, ile miałem lat, gdy mnie adoptowano. Zamknij jej ryja, Grey! Lodowacieję. – Tego rodzaju informacje są dostępne publicznie, panno Steele. To też powinna wiedzieć. Teraz sprawia wrażenie skruszonej, gdy układa za uchem niesforny lok. Dobrze. – Musiał pan poświęcić życie rodzinne dla pracy. – To nie jest pytanie – warczę. Drga, wyraźnie zażenowana, ale stać ją na przeprosiny i przerabia pytanie. – Czy musiał pan poświęcić życie rodzinne dla pracy? Na co mi rodzina? – Mam rodzinę. Mam brata, siostrę i dwoje kochających rodziców. Nie interesuje mnie dalsze rozszerzanie rodziny. – Jest pan gejem, panie Grey? Co, u diabła…?! Nie mogę uwierzyć, że powiedziała to na głos! Jak na ironię, o to nie spytaliby mnie nawet najbliżsi. Jak ona śmie…? Mam nagłą chęć porwać ją z fotela, przełożyć przez kolano, sprać, a potem, związawszy ręce za plecami, zerżnąć na biurku. Miałaby odpowiedź na swoje idiotyczne pytanie. Biorę głęboki, uspokajający oddech. Ku mojemu mściwemu zadowoleniu wydaje się mocno skrępowana własną ciekawością. Unoszę brwi, ale zachowując absolutny spokój

w głosie. – Nie, Anastasio, nie jestem gejem. – „Anastasia”. Urocze imię. Jego smak na języku sprawia mi przyjemność. – Bardzo przepraszam. Tak jest… tu napisane. – Znów morduje loczek. Bez wątpienia nerwowy tik. Nie sama wykombinowała te wypociny? Zahaczam ją o to i blednie. Niech to szlag, naprawdę jest atrakcyjna, w subtelny sposób. – Hm… nie. Pytania ułożyła Kate… panna Kavanagh. – Pracujecie razem w gazetce? – Nie. Wynajmujemy razem. Nic dziwnego, że pełno jej wszędzie. Drapię podbródek, rozważając, czy dać jej naprawdę w kość czy nie. – Zgłosiła się pani na ochotnika do wywiadu? – pytam i jestem nagrodzony jej pokornym spojrzeniem; nerwowo wyczekuje mojej reakcji. Podoba mi się to, jak na nią działam. – Kazano mi. Ona źle się czuje. – Ma delikatny głos. – To sporo tłumaczy. Rozlega się pukanie do drzwi i wchodzi Andrea. – Panie Grey, przepraszam, że przeszkadzam, ale pańskie następne spotkanie jest za dwie minuty. – Nie skończyliśmy tu, Andreo. Proszę, skreśl tamto. Andrea wytrzeszcza na mnie oczy, zbita z tropu. Wlepiam w nią wzrok. Nie ma cię! Już! Jestem zajęty z tą tu małą panną Steele. – Świetnie, panie Grey – mówi. Szybko się opanowuje i odwracając się na pięcie, zostawia nas. Z powrotem skupiam uwagę na intrygującym, frustrującym stworzeniu na kanapie. – Gdzie byliśmy, panno Steele? – Ależ nie chcę panu w niczym przeszkadzać. Och, nie, maleńka. Teraz moja kolej. Chcę wiedzieć, czy ta urocza buzia kryje jakieś tajemnice. – Chcę się czegoś dowiedzieć o pani. Tego wymaga zwykła sprawiedliwość. – Gdy się odchylam i przykładam palce do ust, biegnie do nich wzrokiem i przełyka ślinę. Och, tak, ta sama reakcja co zwykle. To satysfakcja wiedzieć, że nie jest całkiem obojętna na moje wdzięki. – Nie ma tego wiele – mówi, jej rumieniec wraca. Działam na nią krępująco. – Jakie są pani plany po magisterium? – Nie zrobiłam żadnych planów, panie Grey. Chcę tylko przejść ostatnią sesję. – Mamy tu znakomity program dla stażystów. Co mnie opętało, żeby w ogóle o tym wspominać? To wbrew zasadom, Grey. Nigdy nie posuwać personelu… Ale ty nie posuwasz tej dziewczyny. Wydaje się zaskoczona i znów miętoli zębami wargę. Czemu to takie podniecające? – Och, będę pamiętać – odpowiada. – Chociaż nie jestem pewna, czybym tu pasowała. – Czemu pani tak mówi? – pytam. Coś nie tak z moją firmą? – To oczywiste, no nie? – Nie dla mnie. – Jestem zbity z tropu jej odpowiedzią. Znów się rumieni, gdy sięga po magnetofon. Cholera, ona wychodzi. Przebiegam w myślach mój terminarz na popołudnie – nie ma tam niczego, co nie mogłoby zaczekać.

– Chciałaby pani, żebym pokazał pani biuro? – Na pewno jest pan na to zbyt zajęty, panie Grey, a ja mam przed sobą naprawdę długą jazdę. – Wraca pani do Vancouver? – Spoglądam przez okno. To cholerny kawał drogi i pada. Nie powinna jechać w taką pogodę, ale nie mogę jej zabronić. Ta myśl mnie irytuje. – No cóż, proszę jechać ostrożnie. – Mówię surowszym tonem, niż zamierzałem. Szamoce się z magnetofonem. Chce wyjść z gabinetu, a ja, ku mojemu zaskoczeniu, chciałbym ją zatrzymać. – Ma pani wszystko, czego pani chciała? – pytam, wyraźnie dając do zrozumienia, że życzyłbym sobie, aby została dłużej. – Dziękuję za wywiad, panie Grey. – Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiadam; szczerze, bo od dawna nikt mnie tak nie zafascynował. Ta myśl jest niepokojąca. Dziewczyna wstaje i wyciągam rękę, chętny poczuć jej dotknięcie. – Do następnego spotkania, panno Steele. – Mówię niegłośno, gdy składa swoją dłoń w mojej. Tak, chcę wybatożyć i zerżnąć tę dziewczynę w moim pokoju zabaw. Chcę ją mieć związaną i spragnioną… spragnioną mnie, ufną. Przełykam ślinę. Nie ma mowy, Grey. – Do widzenia, panie Grey. – Kiwa głową i szybko cofa rękę, zbyt szybko. Nie mogę pozwolić jej tak zniknąć. Jest oczywiste, że rozpaczliwie pragnie wyjść. To irytujące, ale gdy otwieram drzwi gabinetu, doznaję natchnienia. – Chcę tylko mieć pewność, że uda się pani pokonać próg – żartuję. Jej usta zaciskają się w twardą linijkę. – To bardzo miło z pańskiej strony, panie Grey – mówi sucho. Panna Steele umie się odgryźć! Uśmiecham się szeroko za jej plecami, gdy wychodzi, i kroczę za nią. Andrea i Olivia śledzą nas wzrokiem, w szoku. Dobra, dobra. Ja tylko odprowadzam tę dziewczynę. – Ma pani okrycie? – pytam. – Kurtkę. Patrzę znacząco na Olivię, a ta natychmiast się rzuca po grubą, obszerną, zapinaną na kołki kurtkę i podaje mi ją ze swoim zwykłym głupawym uśmieszkiem. Chryste, Olivia potrafi umęczyć – wiecznie robi do mnie maślane oczy. H mm. Ta kurtka jest znoszona, tania. Panna Anastasia Steele powinna się lepiej ubierać. Podaję kurtkę dziewczynie i gdy nakłada ją na szczupłe ramiona, muskam ją u podstawy karku. Zamiera na to dotknięcie i blednie. Tak! Działam na nią. Ta świadomość jest niezwykle przyjemna. Idę swobodnym krokiem do windy i naciskam guzik, podczas gdy dziewczyna wierci się w miejscu obok mnie. Och, potrafiłbym uspokoić to twoje wiercenie, maleńka. Drzwi się otwierają, dziewczyna mknie do środka i odwraca się twarzą do mnie. – Do widzenia, Anastasio. – Do widzenia, Christianie – odpowiada delikatnym głosem. Drzwi kabiny windy się zamykają, a dźwięk mojego imienia zawisa w powietrzu między nami – brzmi dziwnie i nieznajomo, ale sexy jak diabli. Muszę wiedzieć o niej więcej. – Andreo – warczę, wróciwszy do siebie. – Połącz mnie z Welchem, już. Siadam za biurkiem i czekam na połączenie. Spoglądam na obrazy i słowa panny Steele przypływają do mnie z powrotem. „Wynoszą zwykłe do niezwykłości”. Tak bez dwóch zdań mogłaby powiedzieć o sobie.

Telefon dzwoni. – Pan Welch na linii. – Połącz. – Tak, proszę pana. – Welch, masz sporządzić ankietę personalną.

SOBOTA, 14 MAJA 2011 Anastasia Rose Steele Ur.: 10 IX 1989 r., Montesano, stan Waszyngton Adres: SW Green Street 1114, m. 7, Haven Hights, Vancouver, stan Waszyngton 98888 Nr komórki: 360-959-4352 Nr ubezp. zdrow.: 987-65-4320 Bank: Wells Fargo Bank, Vancouver, stan Waszyngton, nr rach.: 309361, stan konta: 683,16 $ Zawód: studentka studiów magisterskich Uniwersytet Stanu Waszyngton w Vancouver, college humanistyczny, język angielski Ocena średnia: 4,0 Poprzednie miejsca nauki: szkoła podst., gimnazjum, liceum w Montesano Wynik testu SAT: 21502 Zatrudnienie: sklep z materiałami budowlanymi Clayton’s, Pn. Zach. Vancouver Drive, Portland, sprzedawca (pół etatu) Ojciec: Franklin A. Lambert, ur. 1 IX 1969, zm. 11 IX 1989 Matka: Carla May Wilks Adams, ur. 18 VII 1970 mąż: Franklin A. Lambert, od 1 III 1989 zm. 11 IX 1989 mąż: Raymond Steele, od 6 VI 1990 rozw. 12 VII 2006 mąż: Stephen M. Morton, od 16 VIII 2006 rozw. 31 I 2007

mąż: Bob Adams, od 6 IV 2009 Przynależność polit.: nie stwierdzono Przynależność relig.: nie stwierdzono Orientacja seksualna: nieznana Związki osobiste: do tej pory niewiadome Po raz setny pochylam się nad ankietą personalną otrzymaną dwa dni temu, usiłując rozgryźć enigmatyczną pannę Anastasię Rose Steele. Nie potrafię przestać myśleć o cholernej kobiecie, i to zaczyna mnie poważnie wkurzać. W tygodniu, podczas szczególnie nudnego spotkania, przyłapałem się na tym, że odtwarzam w myślach jej wywiad. Jej roztrzęsione palce na magnetofonie, poprawianie włosów, gryzienie wargi. Tak. To ostatnie działa na mnie za każdym razem, gdy sobie o tym przypominam. A teraz oto parkuję na obrzeżu Portlandu, przed Clayton’s, rodzinnym sklepem z materiałami budowlanymi, w którym ona pracuje. Jesteś durniem, Grey. Po co tu sterczysz? Wiedziałem, że to się tak skończy. Cały tydzień… widziałem, że będę musiał znów się z nią zobaczyć. Wiedziałem to od chwili, w której wymamrotała w windzie moje imię. Próbowałem się opierać. Odczekałem pięć dni, pięć nużących dni, sprawdzając, czy uda mi się o niej zapomnieć. I nic nie robię. Nie cierpię czekania… na darmo. Nigdy wcześniej nie uganiałem się za kobietą. Te, które miałem, rozumiały, czego od nich oczekuję. Teraz się boję, że panna Steele jest po prostu za młoda i nie będzie zainteresowana tym, co mam do zaoferowania. Czy tak? A może jednak będzie z niej dobra uległa? Potrząsam głową. Więc oto jestem, osioł siedzący na podmiejskim parkingu w zapuszczonej części Portlandu. W jej ankiecie nie pokazało się nic niezwykłego – poza ostatnią rubryką, o której nie mogłem przestać myśleć. To powód, dla którego tu jestem. Czemu nie masz chłopaka, panno Steele? Orientacja seksualna nieznana – może lesbijka. Prycham, uważając, że to niemożliwe. Przypominam sobie pytanie, które zadała podczas wywiadu, jej wielkie zażenowanie, bladoróżowy rumieniec… Pożądliwe myśli nie dają mi spokoju, od kiedy ją poznałem. To dlatego tu jesteś. Skręca mnie, żeby znów się z nią spotkać – te niebieskie oczy prześladują mnie nawet w snach. Nie wspomniałem o niej Flynnowi i dobrze, bo teraz zachowuję się jak prześladowca. Może powinienem mu powiedzieć. Nie. Nie chcę, żeby dręczył mnie swoim ostatnim gównem, terapią skierowaną na rozwiązania. Po prostu trzeba mi rozrywki, a w tej właśnie chwili rozrywka, której chcę, to ekspedientka w sklepie z materiałami budowlanymi. Pokonałeś całą tę drogę. Sprawdźmy, czy mała panna Steele jest tak atrakcyjna, jak pamiętasz. Kurtyna w górę, Grey!

Dzwonek odzywa się spłaszczonym elektronicznym beczeniem, gdy wchodzę. Sklep jest dużo większy, niż wydaje się z zewnątrz, i chociaż prawie dobiega pora lunchu, jak na sobotę panuje spokój. Jak można by oczekiwać, alejki zwykłego badziewia ciągną się w nieskończoność. Zapomniałem o możliwościach, jakie tego rodzaju miejsca stwarzają komuś takiemu jak ja. Zaspokajam swoje potrzeby, kupując głównie w Internecie, ale skoro tu jestem, może zaopatrzę się w parę artykułów: rzepy, pierścienie rozcięte – O, taa… Znajdę smakowitą pannę Steele i trochę się zabawię. Potrzebowałem całych trzech sekund, by ją wypatrzyć. Garbi się nad ladą, wpatrzona w ekran komputera, i dzióbie lunch – obwarzanek. Z roztargnieniem ociera kącik ust i ssie palec. Mój wacek podskakuje z wrażenia. No, ile ty masz lat, czternaście? Moje reakcje są irytujące. Może się to skończy, jak ją spętam, zerżnę, wybatożę… i niekoniecznie w tej kolejności. O, taa… Tego mi trzeba. Jest pochłonięta swoim zajęciem, dzięki czemu mogę jej się uważnie przyjrzeć. Kiedy odsuwam na bok świńskie myśli, widzę, że jest atrakcyjna, bardzo atrakcyjna. Dobrze ją zapamiętałem. Podnosi wzrok i zamiera. To równie wyprowadzające z równowagi, jak podczas pierwszego spotkania. Przeszywa mnie uważnym spojrzeniem – zszokowana, jak sądzę – i nie wiem, czy to reakcja pozytywna czy negatywna. – Dzień dobry, panno Steele. Co za przyjemna niespodzianka. – Dzień dobry, panie Grey – mówi bez tchu, zdenerwowana. Ach, pozytywna. – Byłem w okolicy. Muszę zaopatrzyć się w kilka artykułów. To przyjemność znów panią spotkać. – Prawdziwa przyjemność. Ma na sobie ciasny T-shirt i dżinsy, nie bezkształtne dziadostwo, które nosiła wcześniej w tygodniu. Nogi do szyi, biodra wąskie, cycki ideał. Nadal rozchyla wargi w zaskoczeniu i muszę oprzeć się pragnieniu, by nie złapać jej za podbródek i nie zamknąć ust. Przyleciałem z Seattle tylko po to, żeby cię zobaczyć, i tak wyglądasz, że warto było odbyć tę podróż. Piłka w grze, panno Steele. – Ana. Mam na imię Ana. W czym mogę panu pomóc, panie Grey? Bierze głęboki oddech, prostuje ramiona, jak wtedy, gdy przeprowadzała ze mną wywiad, i posyła mi taki uśmiech, jaki ma zarezerwowany dla klientów. – Potrzebuję paru artykułów. Na początek kilka zacisków do przewodów elektrycznych. Moja prośba całkowicie ją zaskakuje; nie może się połapać. Och, będzie niezły ubaw. Nie masz pojęcia, co potrafię zrobić z takimi zaciskami, maleńka. – Mamy różne długości. Pokazać panu? – pyta, odzyskując głos. – Proszę prowadzić. Wychodzi zza kontuaru i wskazuje alejkę. Ma na sobie trampki. Nie wiedzieć czemu, zadaję sobie w duchu pytanie, jak wyglądałaby w niebotycznych szpilkach, od Louboutina… od nikogo innego, tylko od Louboutina… – Są na artykułach elektrycznych, alejka ósma. – Głos jej drży i robi się czerwona… Działam na nią. Nadzieja rozkwita mi w piersi. Więc nie jest lesbijką. Uśmiecham się złośliwie. – Za panią. – Wyciągam rękę, wskazując, by szła pierwsza. Pozwalając jej iść pierwszej, zachowuję dystans i mam czas podziwiać jej fantastyczną dupkę. Długi, gruby koński ogon odmierza czas jak metronom, do wtóru łagodnego kołysania bioder. Naprawdę ma wszystko jak trzeba: słodycz, uprzejmość, urodę, wszystkie fizyczne atrybuty, które cenię u uległej. Ale pytanie za milion dolarów brzmi: czy potrafi nią być?

Zapewne nic nie wie o stylu życia – moim stylu życia – ale bardzo chcę jej go przedstawić. Daleko uprzedzasz wypadki, jeśli chodzi o tę transakcję, Grey. – Jest pan w Portlandzie w interesach? – pyta, przerywając moje myśli. Mówi cienkim głosem; udaje brak zainteresowania. To sprawia, że mam ochotę się śmiać. Kobiety rzadko przywodzą mnie do śmiechu. – Odwiedzałem dział uniwersytetu zajmujący się rolnictwem. Jest w Vancouver – kłamię. Tak naprawdę jestem tu, by spotkać się z panią, panno Steele. Mina jej rzednie i czuję się jak palant. – Obecnie wspieram pewne badania płodozmianu i naukę gleboznawstwa. – To przynajmniej prawda. – Wszystko w ramach pańskiego planu „karmimy świat”? – Unosi brew rozbawiona. – Coś w tym rodzaju – mruczę. Czy ona się ze mnie nabija? Och, z rozkoszą położyłbym temu kres, gdyby tak było. Ale jak zacząć? Może od kolacji, raczej od tego niż zwykłej rozmowy kwalifikacyjnej… Ależ to będzie nowość, kolacja z potencjalną uległą. Docieramy do zacisków, ułożonych kolorami i według długości. Z roztargnieniem sunę dłonią po pakietach. Mógłbym ją zaprosić na kolację. Jak na randkę? Zgodziłaby się? Kiedy się oglądam, pilnie studiuje zaciśnięte palce. Nie jest w stanie patrzeć mi w oczy… to obiecujące. Wybieram dłuższe zaciski. Przede wszystkim są bardziej giętkie i można nimi równocześnie unieruchomić obie kostki u nóg i oba przeguby. – Te będą dobre. – Coś jeszcze? – szybko pyta, albo w ramach super​usłużności, albo chcąc pozbyć się mnie ze sklepu, nie wiem. – Potrzebuję taśmy samoprzylepnej. – Robi pan remont? – Nie, nie remontuję. – Och, gdybyś tylko miała pojęcie. – Tędy – mówi. – Taśma jest w alejce remontowej. Daj spokój, Grey. Nie masz wiele czasu. Wciągnij ją w rozmowę. – Długo pani tu pracuje? – Oczywiście z góry znałem odpowiedź. W przeciwieństwie do innych odrabiam zadanie domowe. Z jakiegoś powodu jest zażenowana. Chryste, ta dziewczyna jest nieśmiała, mam zerowe szanse. Odwraca się szybko i idzie aleją do sekcji opatrzonej napisem „Remonty”. Podążam za nią chętnie, jak szczeniak. – Cztery lata – mamroce, kiedy docieramy do taśm samoprzylepnych. Schyla się i bierze dwie rolki różnej szerokości. – Wezmę tę. – Szeroka jest dużo bardziej skuteczna jako knebel. Kiedy mi ją podaje, czubki naszych palców stykają się na mgnienie oka. Czuję rezonans w kroczu. Niech to szlag! Blednie. – Jeszcze coś? – Głos ma cichy i lekko schrypnięty. Chryste, działam na nią tak samo jak ona na mnie. Może… – Kawałek liny, jak sądzę. – Tędy. – Pędzi alejką, stwarzając mi kolejną szansę docenienia jej pięknego tyłeczka. – O jaki rodzaj liny panu chodzi? Mamy z włókien syntetycznych i naturalnych… szpagat… przewody zasilające… Cholera. Stop. Wzdycham, próbując odpędzić wizję jej zawieszonej u sufitu w moim pokoju zabaw. – Proszę pięć jardów linki z włókna naturalnego. – Jest bardziej szorstka i zaciska się, gdy usiłujesz się z niej wyzwolić… moja ulubiona. Palce jej drżą, ale odmierza pięć jardów jak zawodowiec. Wyjmuje z kieszeni nóż do

kartonów, szybkim ruchem tnie i wiąże linę węzłem samozaciskowym. Imponujące. – Była pani harcerką? – Nie przepadam za zajęciami w grupach zorganizowanych, panie Grey. – A za czym przepadasz, Anastasio? – Jej źrenice rosną, gdy się w nie wpatruję. Tak! – Za książkami – odpowiada. – Za jakimi? – Och, no, takimi. Zwykłymi. Za klasyką. Głównie angielską. Angielska literatura? Siostry Brontë i panna Austen, założę się. Wszystkie te sentymentalne typki. Niedobrze. – Jeszcze czegoś pan potrzebuje? – Nie wiem. Co mogłaby pani dodatkowo polecić? – Zależy mi na jej reakcji. – Do majsterkowania? – pyta zdziwiona. Rozsadza mnie pusty śmiech. Och, maleńka. Nie przepadam za majsterkowaniem. Kiwam głową, dusząc wesołość. Przejeżdża po mnie wzrokiem i tężeję. Ona mnie ocenia! – Kombinezon roboczy – wypala. To następna najbardziej nieoczekiwana rzecz od czasów „Czy jest pan gejem?”. – Chyba nie chce pan zniszczyć sobie ubrania. – Wskazuje moje dżinsy. Nie mogę się powstrzymać. – Zawsze mogę je zdjąć. – Mhm. – Czerwieni się jak burak i spuszcza wzrok. Ratuję ją z opresji. – Wezmę jakiś strój roboczy. Niech Bóg broni, żebym miał zniszczyć sobie ubranie. Odwraca się bez słowa i idzie szybko alejką, a ja jej kuszącym śladem. – Potrzebuje pan czegoś jeszcze? – pyta bez tchu, wręczając mi niebieski kombinezon roboczy. Jest głęboko zawstydzona, oczy wbija w podłogę. Chryste, działa na mnie jak diabli. – Jak idzie z artykułem? – pytam w nadziei, że może trochę się rozluźni. Podnosi spojrzenie i posyła mi przelotny uśmiech ulgi. Wreszcie. – Ja go nie piszę, tylko Katherine, panna Kavanagh. Moja współlokatorka. To dla niej wielka przyjemność. Jest w gazetce redaktorką i była załamana, kiedy nie mogła sama przeprowadzić wywiadu. To najdłuższe zdanie, jakie wypowiedziała, od kiedy się poznaliśmy, i dotyczy nie jej, a kogoś innego. Interesujące. Zanim mogę to skomentować, dodaje: – Martwi ją tylko to, że nie mamy żadnej własnej fotografii pana. Zawzięta panna Kavanagh chce fotografii. Jak do celów reklamowych, co? Mogę się poświęcić. Dzięki temu będę mógł spędzić czas z pociągającą panną Steele. – Na czym jej zależy? Przez chwilę patrzy na mnie, a potem zakłopotana kręci głową, nie wiedząc, co powiedzieć. – Hm, jestem w okolicy. Może jutro… – Mogę zostać w Portlandzie. Pracować w hotelu. Może w The Heathman. Muszę ściągnąć Taylora, żeby przywiózł mi laptop i ubranie. Albo Elliota – chyba że się kurwi, jak zwykle w weekend. – Jest pan gotów znieść sesję zdjęciową? – Nie może powstrzymać zdziwienia. Potwierdzam nieznacznym skinieniem głowy. Uhm, chcę spędzić z tobą więcej czasu… Przyhamuj, Grey.

– Kate będzie w siódmym niebie… jeśli uda nam się znaleźć fotografa. – Uśmiecha się i twarz jej się rozjaśnia jak bezchmurny poranek. Zapiera dech w piersiach. – Proszę dać mi znać jutro. – Wyjmuję z kieszeni dżinsów portfel. – Moja wizytówka. Jest na niej numer komórki. Proszę zadzwonić przed dziesiątą rano. – A jak nie zadzwoni, wracam do Seattle i zapominam o całym głupim wyskoku. Ta myśl działa na mnie przygnębiająco. – W porządku. – Nadal uśmiecha się szeroko. – Ana! Oboje się odwracamy, gdy młody człowiek w luźnych designerskich ciuchach wyrasta w głębi alejki. Wzrok ma przyspawany do panny Anastasii Steele. Do diabła, co to za kutasina? – Mmm, przepraszam na chwilę, panie Grey. – Idzie do tamtego i dupek łapie ją w objęcia King Konga. Krew krzepnie mi w żyłach. Pierwotna reakcja. Zabieraj od niej łapy, pierdoło. Zaciskam dłonie w pięści i czuję się tylko trochę udobruchany, gdy ona nie reaguje na jego miętolenie. Pogrążają się w szeptanej rozmowie. Może informacje Welcha są mylne. Może facet jest jej chłopakiem. Jest w odpowiednim wieku i nie może odkleić od niej głodnych oczu. Ściska ją na długość wyprostowanych rąk, pożerając wzrokiem, po czym nadal trzyma dłoń na jej ramieniu. Gest wydaje się niewiele znaczący, ale wiem, że to symbol posiadania, sygnał, bym się wycofał. Ona wydaje się zażenowana, przestępuje z nogi na nogę. Przesrane. Należałoby odejść. Przeceniłem swoje walory. Jest z gościem. Ale coś mówi i wychodzi poza jego zasięg, dotykając ramienia, nie ręki, spławia go. Widać, że nie są blisko. Świetnie. – Mhm… Paul, to Christian Grey. Panie Grey, to Paul Clayton. Jego brat jest właścicielem sklepu. – Posyła mi dziwne spojrzenie, którego nie rozumiem, i mówi dalej. – Znam Paula całe wieki, od kiedy tu pracuję, chociaż nie stykamy się zbyt często. Jest na Princeton, studiuje administrowanie biznesem. Myślę że ta przydługa paplanina ma mi przekazać, że nie są razem. To brat szefa, nie chłopak. Czuję ulgę, ale jej rozmiary są tak nieoczekiwane, że się zasępiam. Ta kobieta serio mnie opętała. – Dzień dobry, panie Clayton. – Celowo używam ostrego tonu. – Dzień dobry, panie Grey. – Jego uścisk dłoni jest omdlały, podobnie jak włosy. Dupek. – Zaczekaj pan… chyba nie ten Christian Grey? Od Grey Enterprise Holdings? Aha, to ja, kutasino. W sekundzie przechodzi od władczości do służalczości. – Rany… czym mogę panu służyć? – Anastasia już o mnie zadbała, panie Clayton. Była niezwykle pomocna. – A teraz zjeżdżaj. – Kapitalnie – tryska entuzjazmem, rozdziawiając paszczękę białych zębów i usłużności. – Dozo później, Ana. – Jasne, Paul – mówi i Clayton oddala się z wolna w głąb sklepu. Odprowadzam go wzrokiem, aż znika. – Coś jeszcze, panie Grey? – Tylko te artykuły – mruczę. Przesrane. Mój czas się kończy, a nadal nie wiem, czy uda mi się z nią znowu spotkać. Muszę wiedzieć, czy jest choć cień szansy, że rozważyłaby to, co mi chodzi po głowie. Jak mam ją zapytać? Czy jestem gotów zająć się uległą, która nie zna się na niczym? Potrzebowałaby szkolenia co się zowie. Przymykając oczy, wyobrażam sobie ciekawe możliwości, które stwarza

ta wizja… Osiąganie stanu gotowości to połowa zabawy. Pójdzie choćby na to? Czy też wyobraziłem to sobie zupełnie nie tak? Wraca do lady i wbija moje zakupy, pochylając głowę nad kasą. Popatrz na mnie, do cholery! Chcę znów zobaczyć jej twarz i móc ocenić, co myśli. W końcu podnosi głowę. – To będzie czterdzieści trzy dolary. I to wszystko? – Torbę? – pyta, gdy podaję jej kartę. – Proszę, Anastasio. – Jej imię, piękne imię pięknej dziewczyny, gładko spływa mi z ust. Szybko pakuję artykuły. To by było na tyle. Muszę iść. – Zadzwonisz, jeśli zależy ci na tej sesji zdjęciowej? Kiwa głową, oddając kartę. – Dobrze. A więc może do jutra. – Nie mogę tak wyjść. Muszę dać znać, że jestem nią zainteresowany. – Och… i Anastasio, cieszę się, że panna Kavanagh nie mogła przeprowadzić wywiadu. – Wygląda na zaskoczoną i połechtaną. To dobrze. Zarzucam torbę na ramię i wychodzę ze sklepu. Tak, wbrew zdrowemu rozsądkowi pragnę jej. Teraz jestem skazany na czekanie… cholerne czekanie… znowu. Wysiłkiem woli, z którego Elena byłaby dumna, patrzę przed siebie, gdy wyjmuję z kieszeni komórkę, i wsiadam do wynajętego samochodu. Świadomie się powstrzymuję, by nie obejrzeć się na nią. Nie obejrzę się. Nie obejrzę się. Mój wzrok biegnie do wstecznego lusterka, w którym widać front sklepu, ale w lusterku jedynie ukazuje się osobliwa witryna. Co za zawód. Używając szybkiego wybierania, dzwonię do Taylora. Odbiera, zanim telefon ma szansę zadzwonić. – Tak, panie Grey – mówi. – Zarezerwuj pokój w Heathmanie, na weekend zostaję w Portlandzie, i przyprowadź mi SUV-a. Przywieź też komputer i papiery, które są pod nim, i kilka zmian ubrań. – Tak, proszę pana. A śmigłowiec? – Niech Joe przeprowadzi go na Lotnisko Międzynarodowe Portland. – Oczywiście, proszę pana. Będę za mniej więcej trzy i pół godziny. Kończę połączenie i ruszam. Więc mam kilka godzin w Portlandzie, podczas gdy będę wyczekiwał, nie wiedząc, czy dziewczyna jest mną zainteresowana. Co robić? Chyba czas na przechadzkę. Może spacer ukoi dziwny głód ciała. Minęło pięć godzin i nie było telefonu od pociągającej panny Steele. Do diabła, co sobie wyobrażałem? Z okna hotelowego apartamentu obserwuję ulicę. Nie cierpię czekać, nigdy nie cierpiałem. Pochmurna pogoda utrzymała się podczas przechadzki przez Forest Park, ale spacer w żadnym stopniu nie wyleczył mnie z rozedrgania. Jestem na nią poirytowany, gdy nie dzwoni, ale nad irytacją przeważa gniew na siebie. Tkwiąc tu, robię z siebie durnia. Uganianie się za tą kobietą to strata czasu. Kiedy w ogóle uganiałem się za jakąkolwiek? Grey, weź się w garść. Wzdychając, jeszcze raz sprawdzam telefon w nadziei, że po prostu przeoczyłem połączenie, ale nic nie ma. Przynajmniej Taylor się dotoczył i mam wszystkie swoje bambetle. Muszę przeczytać sprawozdanie Barneya dotyczące testów grafenu w jego dziale i mogę się nim w spokoju zająć.

W spokoju? Nie zaznałem spokoju, odkąd panna Steele wpadła do mojego gabinetu. Kiedy unoszę wzrok, zmierzch już otulił apartament szarymi cieniami. Wizja kolejnej samotnej nocy jest przygnębiająca. Podczas gdy rozważam, co robić, telefon wibruje na polerowanym drewnianym blacie biurka i mętnie znajomy numer z prefiksem stanu Waszyngton błyska na ekranie. Nagle serce mi wali, jakbym przebiegł dziesięć mil. Czy to ona? Odbieram. – Mhm… pan Grey? Tu Anastasia Steele. Rozdziawiam gębę w radosnym uśmiechu, jakbym łapał gołębie gówno w locie. Mój wieczór zapowiada się różowo. – Witam, panno Steele. Jak miło panią słyszeć. – Słyszę, jak jej oddech pracuje nierówno, i ten dźwięk spływa mi prosto do krocza. Fantastycznie. Działam na ciebie. Jak ty na mnie. – Mhm… chcielibyśmy ruszyć z sesją zdjęciową do artykułu. Jutro, jak się da. Czy to by panu odpowiadało? W moim pokoju. Tylko ty, ja i zaciski do przewodów. – Jestem w The Heathman w Portlandzie. Może wpół do dziesiątej jutro rano? – W porządku, do zobaczenia w hotelu – mówi jednym ciurkiem, niezdolna ukryć ulgi i rozradowania w głosie. – Oczekuję z najwyższą przyjemnością, panno Steele. – Rozłączam się, zanim może wyczuć moje podniecenie i zadowolenie. Rozpierając się w fotelu, patrzę na pociemniały horyzont miasta i przeczesuję obiema rękami włosy. Do diabła, jak mam dopiąć tę transakcję?

NIEDZIELA, 15 MAJA 2011 ZMobym dającym dobrze po uszach biegnę Southwest Salmon Street w kierunku Willa​mette River. Jest wpół do siódmej rano i staram się przewietrzyć sobie głowę. Ostatniej nocy śniłem o niej. Niebieskie oczy, lekko chrapliwy głos… jej zdania kończące się „proszę pana” i ona klęcząca przede mną. Od kiedy ją poznałem, przychodzące od czasu do czasu koszmary ustąpiły, zaznałem mile witanej zmiany. Ciekawe, co Flynn by na to powiedział. Ta myśl jest niepokojąca, więc ją ignoruję i skupiam się na swoim ciele, wyciskając z niego ile się da nad brzegiem Willamette. Gdy tupię na ścieżce, słońce przedziera się przez chmury i daje mi nadzieję. Dwie godziny później, kiedy wracam truchtem do hotelu, mijam kawiarnię. Może powinienem zabrać ją na kawę. Jak na randkę? Hm. Nie. Nie jak na randkę. Ta niedorzeczna myśl budzi mój śmiech. To tylko pogawędka – prawie jak rozmowa kwalifikacyjna. Mógłbym dowiedzieć się więcej o tej enigmatycznej kobiecie i tego, czy jest zainteresowana, czy też tracę czas. Będąc sam w windzie, rozciągam się. Kończę rozciąganie w apartamencie, skupiony i spokojny pierwszy raz od przyjazdu do Portlandu. Dostarczono śniadanie i umieram z głodu. Nie jest to stan, który toleruję – nigdy. Zasiadam w dresie do śniadania, zdecydowawszy zjeść przed prysznicem. Ostre pukanie do drzwi. Otwieram i Taylor stoi na progu. – Dzień dobry, panie Grey. – Bry. Są gotowi? – Tak, proszę pana. Rozłożyli się w pokoju numer sześćset jeden. – Zaraz będę. – Zamykam drzwi i wsadzam koszulę do szarych luźnych spodni. Włosy mam mokre po prysznicu, ale to mi zwisa. Jeden rzut oka na podejrzanego tandeciarza w lustrze i wychodzę, podążając za Taylorem do windy. Pokój nr 601 jest pełen ludzi, świateł i aparatów fotograficznych, ale natychmiast ją zauważam. Stoi z boku. Gęste lśniące włosy ma rozpuszczone; opadają poniżej piersi. Ma na sobie dopasowane dżinsy, trampki, granatowy żakiet z rękawami przed łokcie i biały T-shirt. Czy dżinsy i trampki to jej znak rozpoznawczy? Choć niezbyt eleganckie, podkreślają zgrabne nogi. Jej oczy, których spojrzenie rozbraja jak zawsze, rosną, gdy podchodzę. – Panno Steele, znów się spotykamy. – Ujmuje moją wyciągniętą rękę i przez chwilę mam ochotę uścisnąć jej dłoń i unieść do ust. Co za absurdalne pomysły, Grey. Smakowity róż pokazuje się na jej policzkach. Dziewczyna wskazuje przyjaciółkę, która stoi zbyt blisko, czekając, aż zwrócę na nią uwagę. – Panie Grey, to Katherine Kavanagh – mówi. Ociągając się, uwalniam jej dłoń i odwracam się do upartej panny Kavanagh. Jest wysoka, uderzająco piękna i zadbana, jak jej ojciec, ale ma oczy matki. Jestem jej wdzięczny za to, że poznałem rozkoszną pannę Steele. Moja łaskawość rośnie. – Wytrwała panna Kavanagh. Co u pani? Ufam, że już pani lepiej? Anastasia mówiła mi, że nie czuła się pani dobrze w zeszłym tygodniu. – Czuję się świetnie, dziękuję, panie Grey.