AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 579
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 198

Angelsen Trine - Córka Morza 01 - Sztorm

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :805.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Angelsen Trine - Córka Morza 01 - Sztorm.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

TRINE ANGELSEN SZTORM

PROLOG Lofoty, lato 2002 Strych był zakurzony, pachniał starymi książkami, ubraniami, meblami – po prostu graciarnia. Samotna żarówka u sufitu rzucała skąpe światło na podłogę pośrodku. Pod ścianami stały jakieś skrzynki, szafki, staroświecki gramofon i porzucony koń na biegunach. Elizabeth rozglądała się bezradnie, ale nie przestawała myśleć o letniskowym domku, do którego powinna teraz jechać. Ale nie, musi siedzieć obok matki na jakimś przysypanym pyłem strychu. Jaki sens ma porządkowanie tego wszystkiego? Gdyby to od niej zależało, sprzedałaby klamoty na pierwszym pchlim targu. Matka spojrzała przez ramię. - No i jak, zaczęłaś już sprzątać? - Zaczęłam. Pracuję, jak mogę – westchnęła Elizabeth, próbując dostać się do skrzyni, stojącej głęboko pod skośnym dachem. Skrzynia miała wypukłe wieko i kute w żelazie uchwyty po bokach. Była wyraźnie nadgryziona zębem czasu. - Patrz, co znalazłam – powiedziała. Matka podeszła bliżej. Ostrożnie pogłaskała wieko i wyszeptała ledwo dosłyszalnie: - Boże kochanym toż to wyprawna skrzynia Elizabeth Andersdatter. Słyszałam o tek skrzyni, byłam jednak pewna, że dawno temu zaginęła. Jakim sposobem ona się tu znalazła? - Elizabeth? To ta, po której dostałam imię? Super! - Tak, to twoja pra-pra-prababka, urodzona w 1854 roku. - Zobaczymy, co jest w środku – podniecona Elizabeth przekręciła wielki klucz. Dziwny zapach uderzył w nozdrza, zapach jakiego nigdy przedtem nie czuła. Woń przeszłości! Wsunęła rękę w głąb i wyjęła czarną jedwabną chustkę. - Jezu, jaka śliczna! – Przytuliła policzek do materiału. - Chłodna – zauważyła zdumiona. – Chłodna i miękka, jak to jedwab – zniżyła głos. – Albo jak morze – dodała. - Bądź ostrożna – ostrzegła matka. – Ta chustka wiele dla Elizabeth znaczyła. Moja babcia opowiadała… - umilkła na chwilę, a potem rzekła: - Ten, kto dał jej tę chustkę, nadał jej też imię – „Córka morza”. Wyjęła ze skrzyni czarną, starannie złożoną suknię z grubej wełny. - Jest taka stara, że nie mam odwagi jej rozłożyć. To suknia Elizabeth od konfirmacji.

Młoda osoba obok skrzyni musiała się uśmiechnąć. - Tak, tak ówczesne dziewczyny w mini nie chodziły – zadrżała, bo wyobraziła sobie, jak taka wełna musiała drapać skórę. - Masz rację, wtedy panowała inna moda – matka odłożyła suknię z powrotem do skrzyni i oznajmiła: - Zanim przejrzymy resztę, musisz wysłuchać mojej opowieści. – Mama nigdy chyba nie była taka poważna, pomyślała Elizabeth, kiwając głową. – Właśnie skończyłaś szesnaście lat – mówiła dalej matka. – Czas najwyższy, żebyś poznała dzieje Elizabeth Andersdatter. Wszystko wskazuje, że jesteś do niej podobna. Ona też miała jasne włosy i jasnobrązowe oczy. Elizabeth próbowała tworzyć sobie obraz tamtej. Zawsze wyobrażała sobie swoje prababki jako stare, przygarbione kobiety. - Elizabeth posiadała wyjątkowe zdolności. Wdziała rzeczy, których inni widzieć nie mogli. Elizabeth przewracała oczami zaskoczona. - Rany boskie, mamo! Oszczędź mi takich historii. To najgorsze, co znam. Nikt już dzisiaj w takie rzeczy nie wierzy. Nas interesuje rzeczywistość. Jesteśmy ludźmi nowoczesnymi, mamy oczy i uszy otwarte… - Milcz! – krzyknęła matka, spoglądając na córkę tak surowo, że ta aż się skuliła. – Ja usłyszała, tę historię, kiedy miała tyle lat co ty teraz, moja matka także poznała ją w tym samym wieku. Teraz kolej na ciebie i żądam, żebyś wysłuchała, co mam do powiedzenia. - Przepraszam – mruknęła Elizabeth, odgarniając do tyłu półdługie włosy. Matka kilka razy głęboko wciągnęła powietrze, jej pierś unosiła się wyraźnie i opadała. Milczała przez dłuższy czas, zanim zaczęła. - Czy ty nigdy nie przeżyłaś czegoś, czego nie potrafisz wytłumaczyć? Elizabeth zaczęła się zastanawiać. - Nie, w każdym razie nie pamiętam. - Nigdy ci się nie zdarzyło, że myślałaś o jakiejś piosence i nagle ktoś ją zaśpiewał? - No pewnie, ale to przecież przypadek. - A nigdy nie pomyślałaś: to już kiedyś przeżyłam? Albo nie przeczułaś, że coś stanie się za parę sekund, coś, co ktoś przed chwilą ci opowiedział? Elizabeth poczuła zimny dreszcz na plecach, obciągnęła krótką bluzkę, niesięgającą pępka. - Zdarzało mi się, to prawda, ale… - Wiesz pewnie, że tylko niewielka część mózgu jest wykorzystywana?

- No pewnie, że wiem. - A co w takim razie robimy z resztą? Jesteś pewna, że nikt nie może rozwinąć i wykorzystać tych pozostałych części? - Możliwe… - Elizabeth Andersdatter nie mogła sobie kupić gazety, w której znalazłaby reportaż o ludziach, potrafiących takie rzeczy. Nie mogła pójść do biblioteki i wypożyczyć stosu książek na temat niewyjaśnionych spraw. Była sama i wielokrotnie ta zdolność wydawała jej się przekleństwem. - Biedaczka. – Elizabeth naprawdę tak uważała. Głos matki znowu wyrwał ją z zamyślenia. - Oto Biblia – mówiła matka, biorąc dużą zniszczoną książkę, oprawioną w skórę. Otworzyła ją na pierwszej stronie i pokazała napisane ręcznie zdanie. Przeczytała je głośno: Omma Vincent Amor. – To po łacinie i znaczy: Miłość wszystko zwycięża. Historię, którą teraz ci opowiem, Elizabeth, ty powinnaś przekazać swoim dzieciom. Ona nie może zaginąć, popaść w zapomnienie. Chodź na dół, usiądziemy sobie w salonie. Zajmie nam to trochę czasu. Wszystko zaczęło się tamtego lata, po szesnastych urodzinach Elizabeth…

Rozdział 1 Lofoty, lato 1870 Elizabeth wolno szła przez podwórze, niosła do obory dwa wiadra wody. W pół drogi przystanęła i ogarnęła wzrokiem wieś. Gdy zmrużyła oczy, miała wrażenie, że tysiąc gwiazd migocze na zielononiebieskim fiordzie. Po drugiej stronie, w Storvika, rozłożyło się kilka komorniczych zagród. Za daleko stąd, by mogła zobaczyć jakichś ludzi, ale wiedziała, że oni tam są i że z pewnością też pracują przy sianokosach. Przez całe życie – to znaczy przez szesnaście lat – mieszkała w Nymark. To pierwsza mała zagroda, którą się napotyka, jadąc drogą nad fiordem. Dom i obora szare, wysmagane wiatrem. Torfowe dachy też sprawiają, że budynki zlewają się w jedno z naturą. Niewielkie gospodarstwo leży u podnóża góry, schodzącej niemal nad sam fiord. Liczne pokolenia ludzi zbierały kamienie, by uczynić pola urodzajnymi. Wiele głazów jednak trzeba było zostawić, a ziemia wokół nich nie nadawała się do uprawy. Elizabeth musiała się uśmiechnąć na wspomnienie baśni, jakie ojciec opowiadał – o trollach, wściekłych tak, że tłukły swoimi potężnymi łapami w górskie ściany, w rezultacie czego powstała mała odnoga fiordu i wszystkie głazy zalegające w okolicy. Dalej, w Neset, znajdował się dom Dorte. Z wyglądu tamto obejście nie bardzo różniło się od Nymark – nieduże i szare. A całkiem na skraju znajdowało się Heimly. Pan Bóg czynił wielkie różnice stwarzające naturę. Należące do Heimly pola były rozległe i równe, bez kamieni. Trawa rosła tam zielona i bardziej soczysta. Wyróżniał się też dom – piętrowy, pomalowany na żółto. Dziedziniec otaczały zabudowania: obora, chlew i spichlerz. W dole, nad wodą była szopa na łodzie, o wiele większa i ładniejsza niż u pozostałych gospodarzy. Czy to o takiej okolicy mówi się, że jest zapomniana przez Boga? – westchnęła Elizabeth. Zima była ciężka, bo połowy zawiodły. Nieustanne sztormy i zawieruchy nie pozwalały rybakom wypływać w morze, brakowało pieniędzy na kupno mąki, ludzie żywili się głównie rybami, złowionymi przy brzegu. Od dawna próbowali uprawiać zboże, ale ziemia była tu zbyt jałowa, a pogoda przeważnie nieprzyjemna. Rodzice Elizabeth mieli nadzieję, że tej zimy uda im się spłacić pożyczkę zaciągniętą na zakup gospodarstwa, ale nic z tego nie wyszło. Obejście kosztowało czterdzieści talarów, wciąż dziesięć pozostawało do spłacenia.

Ale teraz jest już lipiec. Słońce świeci i jeśli wierzyć kalendarzowi ojca, pozostanie tak na dłużej. Wzrok dziewczyny znowu podążył w stronę Heimly, gdzie Jens kosi trawę. Była za daleko, widziała mało co, ale przecież dobrze wie, jak on wygląda. mogłaby swojego ukochanego opisać ze szczegółami. To przybrany Sun gospodarzy Heimly. Miał siedem lat, kiedy przyjechał na Lofoty z archipelagu Vesteraalen. O rok od niej starszy, Elizabeth pamięta, że chodziła już wtedy do szkoły i uznała, że to ona powinna przedstawić małego sąsiada innym dzieciom. Na początku Jens nie mówił tym samym językiem co ludzie tutaj i starsi chłopcy go z tego powodu wyśmiewali. On jednak szybko zdobył sobie respekt – rzucił się na jednego z zaczepiających i spuścił mu lanie, chociaż tamten był od niego ze dwa razy starszy. Tak, Jens nigdy się niczego nie bał. Nie była pewna, kiedy ona i on zaczęli odczuwać do siebie nawzajem coś więcej; coś innego niż tylko dziecinną przyjaźń. Może miała wtedy koło trzynastu lat? W każdym razie serce jakby podskakiwało w piersi na jego widok i zawsze, gdy się spotykali, chciała wyglądać jak najładniej. Był jej taki bliski, jakby stanowił część jej istoty. Pragnęłaby wślizgnąć się pod jego skórę, czuć jego zapach, bicie jego serca, oszołamiało ją to i uszczęśliwiało. Jakaś mewa wrzasnęła nad głową dziewczyny, jakby chciała przypomnieć, że robota czeka. Matka przygotowywała w kuchni obiad, do Elizabeth należały porządki w oborze: - Robota i robota – burknęła sama do siebie. Zostawiła drzwi otwarte, by wpuścić do środka trochę światła. Czy w życiu nie ma niczego więcej? Przyniosła trochę zeszłorocznej słomy i rozsypała ją w zagrodach dla zwierząt. Nagle w oborze pociemniało. W drzwiach stanęła nieduża kobieta cała ubrana na czarno. Elizabeth zdumiała się, że w taki upał kobieta nosi czepek. Twarz nieznajomej pokrywała gęsta sieć zmarszczek. W ręce trzymała sękaty kij. - Dzień dobry – przywitała się staruszka. Elizabeth dostała gęsiej skórki, miała wrażenie, że w oborze pojawił się lodowaty wiatr. Głos nieznajomej brzmiał głucho, jakby odbijał się echem od ścian. - Kim jesteś? – zdołała wykrztusić Elizabeth. - Nazywają mnie Lina-Laponka… a ty jesteś Elizabeth – rzekła stara. - Skąd wiesz, jak mam na imię? Nieznajoma zaśmiała się ostro, ale zamiast odpowiedzieć na pytanie, ciągnęła dalej swoje: - Skarżyłaś się przed chwilą na nieustającą pracę, Elizabeth, ale przeżyjesz w życiu o wiele większe wyznania. Bo widzisz, życie nie zawsze bywa lekkie. – Pokiwała głową, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów.

Elizabeth słyszała tylko, że mowa starej jest inna niż jej własna. Może to mieszanka jeżyka Lofotów z mową mieszkańców Finnmarku? - Skąd ty pochodzisz? – spytała, a głos jej drżał. Skuliła się, mimo że dzień był ciepły. - Myślę, że wolałabyś tego nie wiedzieć – odparła staruszka i mówiła dalej: - Musisz mnie teraz wysłuchać, Elizabeth. Ja wiem wszystko o twoim losie. Wiedziałam to już w chwili, kiedy się urodziłaś. Strzeż się, Elizabeth, strzeż się. Zło bowiem może być większe, niż sobie wyobrażasz. Ale masz też zdolności, którymi możesz się posługiwać. Tylko uważaj, wykorzystuj je właściwie. - Jakie zdolności? – wykrztusiła Elizabeth, czując, że zbiera jej się na płacz. Narastała w niej złość, ale najbardziej strach – była śmiertelnie przerażona. - Potrafisz widzieć i słyszeć rzeczy dla innych niedostępne – odparła stara. – Zastanów się, umiałaś to od dzieciństwa. - Nie mam żadnych zdolności, niczego nie umiałam! – krzyknęła Elizabeth. Z oczu trysnęły jej łzy, dygotała jak w febrze. - Tak, tak Elizabeth, nie wyprzesz się, przewidywałaś wiatr i pogodę, widziałaś zbłąkane w górach owce i znajdowałaś zagubione przedmioty. Mnie też widzisz, prawda? - Pewnie, że cię widzę! Ale teraz zbieraj się stąd! – wrzasnęła Elizabeth i ukryła twarz w dłoniach. - Pamiętaj, co ci powiedziałam – dotarł jeszcze do niej głos starej. Otarła zapłakaną twarz i chciała coś powiedzieć, nagle jednak zdała sobie sprawę, że kobieta zniknęła. Bliska paniki rozglądała się po oborze. – Wiem, że gdzieś jesteś. Chowasz się, ty głupia babo! – krzyknęła ostatni raz przez ramię i pobiegła do domu. Chwytając powietrzem ze szlochem opadła na podłogę w kuchni. - Dziewczyno, co tobie? – spytała matka, stawiając garnek z ziemniakami na stole. Elizabeth otarła rękawem, wielokrotnie głęboko oddech, nim odzyskała mowę. - Widziałam jakąś panią w oborze. - Panią w oborze? – powtórzyła matka. – Czego chciała? - Mówiła jakieś głupstwa, a potem rozpłynęła się w powietrzu. – Płacz wrócił i Elizabeth ukryła twarz w dłoniach. Matka stanęła przed nią: - Musisz się uspokoić, Elizabeth. Nikt nie rozpływa się w powietrzu. Ojciec opowiada ci za dużo historii o huldrach. Idź teraz do strumyka, umyj twarz i przebierz się, zaraz będziemy jeść.

- Sama z domu nie wyjdę – szlochała Elizabeth. Jej mała siostrzyczka siedziała na stołku i przygryzała koniec cienkiego warkoczyka. Teraz zeskoczyła na podłogę i oznajmiła dorosłym tonem: - Ja z tobą pójdę. Mnie nie wystraszy pani, która pływa w powietrzu. - Ona nie pływa, Maria – poprawiła Elizabeth. Wyszła za siostrą na dwór. Na szczęście obora znajdowała się daleko od strumienia, po drugiej stronie obejścia, Elizabeth jednak trzęsła się ze strachu, ochlapując twarz i ramiona zimną wodą. - Skąd ta pani przyszła? – spytała Maria. Spoglądając z ciekawością na oborę. - Nie wiem – odparła Elizabeth krótko, zaraz jednak stanowczo dodała: - Nie chcę więcej o tym rozmawiać. W sieni zdjęła robocze ubranie, włożyła codzienną sukienkę, po czym obie z Marią weszły do kuchni. Ojciec też już przyszedł i siedział przy stole. Najwyraźniej wiedział, co się stało, bo matka uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. Gdy spytała Elizabeth: - Widziałaś jeszcze tę panią? - Elizabeth nie chce więcej o tym rozmawiać – poinformowała Maria, siadając na swoim miejscu. Ojciec jak zwykle odmówił przed jedzeniem krótką modlitwę. - Ojcze Niebieski, dziękujemy ci za dobre jedzenie. Amen – zakończył. Elizabeth pomyślała, że powinni raczej sobie nawzajem dziękować. Ojciec przyniósł do domu ryby, matka je przygotowała. Głośno jednak tego nie powiedziała. Przez jakiś czas posilali się w milczeniu. - Odwiedziłam dzisiaj Dorte w Neset – rzekła nagle mata. – Nie zawsze jej się wszystko układa. Niełatwo, jej żyć samotnej wdowie. Ojciec przełknął jedzenie, które miał w ustach. - A ja uważam, że nieźle sobie radzi. To już cztery lata, jak Peder utonął. U nas w domu też by było marnie, gdybyśmy nie szukali pomocy u innych ludzi. Matka spojrzała na niego surowo, ale milczała. Elizabeth dziobała w talerzu. Nie mogła przestać myśleć o tym, co przeżyła w oborze. Wiedziała, co jej się ukazało, chociaż matka sobie z niej kpi. Czy powinna opowiedzieć o tym Jenesowi? A co będzie, jeśli on też ją wyśmieje? Nie, chyba najlepiej zachować sprawę dla siebie. Stara powiedziała przecież, że jej życie nie będzie łatwe. Na myśl o tym żołądek jej się kurczył. Ale najgorsze, co przerażało ją najbardziej, to to, że zło będzie większe i potężniejsze, nuż teraz przypuszcza. Rozmyślała o tym, oddzielając na telerzu rybę od

ziemniaków. - Elizabeth bawi się jedzeniem – poskarżyła Maria. Matka zirytowana uniosła wzrok. - Skończ z tym i jedz porządnie. Elizabeth zrobiła, co jej kazano. Przełykała kęs za kęsem, choć jedzenie wcale jej nie smakowało. Wiedziała jednak, że do następnego posiłku minie wiele czasu. - Dziękuję za obiad – rzekł ojciec, zostawiając brudny talerz na stole. Dlaczego mężczyźni nigdy nie zmywają? – pomyślała Elizabeth, ale natychmiast się zawstydziła, bo ojciec dodał: - Wracam na łąkę, do roboty. - My też niedługo przyjdziemy – obiecała Ane-Margrethe krótko i zaczęła sprzątać ze stołu. Ruchy miała szybkie. Maria uklękła na ławie i wyglądała przez okno. - Mogę iść na trochę do Indianne? – spytała cieniutkim głosikiem. - Co będziesz robić w Heimly? Mylisz, że oni nie mają swoich zajęć? – spytała matka. - Tak, ale Indianne jest na brzegu i zbiera ślimaki. Mogłabym też nazbierać, to tata będzie miał przynętę. - W takim razie idź, w imię Boże. Tylko nie siedź tam za długo. - Nie – obiecała Maria pospiesznie. Zanim zatrzasnęła za sobą drzwi, Elizabeth usłyszała, że dziewczynka mówi: - Zaraz opowiem Indianne o pani, która pływa w powietrzu. Elizabeth pomogła matce przy zmywaniu. Nad paleniskiem grzał się wielki saganek z wodą, podniosły go obie i przelały wodę do drewnianej wanienki. - Mamo – zagadnęła Elizabeth, by przerwać męczącą ciszę. – Skąd się wzięło moje imię? Czy dostałam je po kimś? Matka przez chwilę patrzyła przed siebie, zamyślona, potem uśmiechnęła się i zły humor się ulotnił. - Nie, nikt w naszej rodzinie takiego imienia nie miał. Z żadnej ze stron. Prawdę powiedziawszy, kiedy chodziłam z tobą w ciąży, często śniła mi się moja mama. Ona już wtedy nie żyła, więc zgodnie ze starym zwyczajem, powinnaś dostać imię po niej. - Dlaczego tak nie zrobiłaś? – spytała Elizabeth, biorąc czysty talerz. Matka zerknęła na nią spod oka i roześmiała się krótko. - Ona miała na imię Kentura. Chciałabyś odziedziczyć coś takiego? Elizabeth ze śmiechem kręciła głową. Matka milczała przez chwilę, a potem zaczęła jakby w zamyśleniu: - Przy porodzie była Lina-Laponka, właśnie ona pomogła ci przyjść na świat. To

żebraczka, zjawiła się akurat, kiedy zachorowałam. Zimny dreszcz przeniknął Elizabeth, a głos jej drżał, kiedy spytała: - Lina-Laponka? Kto to taki? - Och, to bardzo dobra kobieta, w tamtych czasach chodziła od dworu do dworu. Ale po twoim urodzeniu wyniosła się z naszej okolicy. Pamiętam, że wpadła w złość, kiedy usłyszała, jakie imię ci wybrałam. Uważała, że powinnam je zmienić, ale ja upierałam się, że Elizabeth to stare i bardzo piękne imię. Matka podała jej ostatni talerz i wytarła ręce w fartuch, mówiąc dalej: - Dokładnie nie pamiętam, co jeszcze wtedy zostało powiedziane, dość, że sprawa skończyła się kłótnią między nami. A ostatecznie ona rzuciła na mnie klątwę. Kolana się pod Elizabeth ugięły, musiała usiąść na najbliższym krześle. - To nieprawda – wyszeptała. - Owszem, prawda. Ale kto by wierzył w takie głupstwa… - A co dokładnie powiedziała? – zdołała wreszcie wykrztusić Elizabeth. - Nie wiem, kto by pamiętał teraz takie rzeczy? To przecież było szesnaście lat temu. Elizabeth czuła, że mdłości podchodzą jej do gardła. Myśli jak szalone krążyły po głowie. Lina-Laponka! Czy to może być ta sama baba, którą widziała dzisiaj w oborze? - Ona zawsze chodziła w czarnym czepku – oznajmiła stanowczo – nawet w największy upał. I nosiła w ręce sękaty kij. - Tak, kiedy to mówisz, przypominam sobie, że tak było – odparła matka zdumiona. – To ojciec ci o niej opowiadał? - Ja widziałam ją dzisiaj w oborze, już ci mówiła, Tylko ty nie chcesz mi uwierzyć. Matka spoglądała na nią z niedowierzaniem. - Lina-Laponka umarła kilka lat temu, Elizabeth. Musiałaś widzieć kogoś innego. Kogoś innego? – pomyślała Elizabeth zrozpaczona. Kto by to mógł być? Rozsądnie jednak trzymała język za zębami. Ta wymiana zdań donikąd nie prowadzi. W milczeniu poszła za matką na łąkę i nie mówiono już więcej ani o Linie-Laponce, ani o innych niewytłumaczalnych zjawiskach. W obecności rodziców, daleko od obory, wydarzenie zdawało się odległe i nierzeczywiste. Ale całkiem zapomnieć o nim nie mogła. Kiedy po południu rodzice zrobili sobie przerwę, Elizabeth wymknęła się, żeby pójść na spotkanie z Jensem. Za szopą na siano byli dobrze ukryci, z żadnych zabudowań nikt by ich nie zobaczył. To ich stałe miejsce spotkań.

Elizabeth stała oparta o ścianę, Jens tuż przed nią z jedną ręką na jej ramieniu. Drugą głaskał głowę Elizabeth, potem skronie, warkocze. Ostrożnie rozwiązał wstążkę przytrzymującą włosy tak, że opadły na plecy. Sięgały jej teraz aż do bioder. - Dlaczego zawsze nie nosisz rozpuszczonych włosów? - Bo przeszkadzają. Poza tym jestem już na to za duża. – Elizabeth stanęła na palcach. Bardzo chciała być dorosła. - Wcale nie jesteś – powiedział Jens, całując ją delikatnie. Elizabeth przymknęła oczy. Pocałunki Jensa przesuwały się w dół po policzku, w końcu dotarł do ust. Wtedy rozchyliła delikatnie wargi. Serce tłukło się głośno z podniecenia i strachu, że ktoś mógłby ich przyłapać. Dorównywała mu wzrostem, ale niedojrzałe jeszcze dziewczęce ciało było chudziutkie i kanciaste. Letnia sukienka, uszyta w zeszłym roku, wciąż była za duża. Jasnozielony materiał zwisał luźno. Ubranie na wyrost, powiedziała mama. Żebyś mogła je nosić wiele lat. - Czy twoi rodzice wiedzą, że spotykasz się ze mną za tą szopą? – spytał Jens. - Co ty sobie wyobrażasz? Jens wzruszył ramionami. - Myślisz, że mówię: „mamo, pójdę trochę do Jensa za szopę?” – Elizabeth zachichotała z drżeniem. - Czy ty się boisz? – spytał Jens. Zastanowiła się. jest tyle rzeczy, których się boi, między innymi tego, że zostaną przyłapani, ale najbardziej boi się tych uczuć, które ją ogarniają, kiedy wymyka się na spotkania z Jensem. Tego mrowienia w całym ciele, szumu w uszach. A dzisiaj boi się tego, co przeżyła i tego, co powiedziała matka. Czy powinna powtórzyć to Jensowi? Potrząsnęła głową, włosy falowały na ramionach i na plecach. - Piękne – powiedział Jens krótko i znowu zaczął ją całować, przeczesując równocześnie palcami jej czuprynę. Język chłopca szybko odnalazł drogę do jej języka i wkrótce Elizabeth poczuła, że ogarnia ją ciepło, a ciało staje się bezwolne. Ostrożnie zarzuciła Jensowi ręce na szyję i przycisnęła do siebie jego duże, rozgrzane ciało. On przesuwał dłonie po jej plecach, trzymał ją przy sobie, pieścił biodra i pośladki. Oboje oddychali ciężko. Elizabeth poczuła pulsowanie w dole brzucha. Pragnęła czegoś więcej, choć nie bardzo wiedziała czego. Jens ostrożnie położył ją na trawie, leżeli potem przy sobie, objęci. On gładził ją po całym ciele, ostrożnie wsunął rękę pod suknię i podniósł ją powyżej bioder. Odszukał guziczki, podtrzymujące majtki i zaczął je rozpinać. To sprawiło, że Elizabeth

odzyskała przytomność. - Co ty robisz? – spytała ochryple i usiadła. - Ty też tego chcesz, prawda? – spytał Jens, oczy mu błyszczały, próbował położyć ją znowu. - Nie – odparła zdecydowanie, nie bardzo wiedząc, przeciwko czemu tak protestuje. Bo, owszem, chciała, ale jednocześnie w jego pieszczotach było coś przerażającego. Coś, nad czym nie miała kontroli. - Muszę ci coś powiedzieć, Jens – mówiła dalej, z ulgą, że wypuścił ją z objęć. Usiadła, nerwowo skubała jakieś źdźbło, słyszała, że Jens westchnął głęboko i odsunął się od niej lekko. Ze wzrokiem skierowanym ku fiordowi szukała odpowiednich słów. - Dzisiaj… - zaczęła niepewnie. – Dzisiaj przytrafiło mi się coś niezwykłego. Sprzątałam właśnie w oborze, kiedy zobaczyłam jakąś panią. Elizabeth zrobiła przerwę, by jej słowa dotarły do Jensa. - Panią? A to dopiero! – rzekł Jens niechętnie. Słyszała w jego głosie złość i rozczarowanie, postanowiła jednak się tym nie przejmować. - Ta pani powiedziała, że moje życie nie będzie łatwe. Że widziała to już przy moim urodzeniu, że spotka mnie wiele złego, a to zło będzie większe i potężniejsze niżbym przypuszczała. Mówiła jeszcze więcej, ale wszystkiego nie pamiętam. Jens oparł się na łokciu. - Skąd ona się wzięła? - Tego nie wiem. – Elizabeth poczuła się odważniejsza, kiedy Jens w końcu zaczął jej słuchać. – Powiedziała tylko, że słyszę i widzę różne rzeczy, których inni nie dostrzegają. I że nazywa się Lina-Laponka. A potem moja mama powiedziała, że jedna taka, co się nazywała Lina-Laponka, rzuciła na mnie przy urodzeniu urok. To ostatnie nie było do końca prawdą. Lina-Laponka rzuciła klątwę na matkę, ale tego Jens nie musi wiedzieć. - A co twoja matka zrobiła, kiedy jej opowiedziałaś o tej kobiecie? – spytał Jens, tym razem rozbawiony. Elizabeth odwróciła się od niego. - Ty mi nie wierzysz? – spytała urażona. - Ależ wierzę. Wydaje mi się to tylko trochę dziwne, sama musisz przyznać, że jest dziwne. - Tak, to dziwne – przytaknęła Elizabeth trochę niechętnie, zaraz jednak dodała z

uporem: - Ale nie wyobrażasz sobie, jak się przeraziłam, kiedy ona nagle zniknęła. - Zniknęła? – powtórzył Jens niczym echo. - Tak, na moment spojrzałam w inną stronę, a wtedy ona przepadła. Potem umiałam opisać Linę-Laponkę, o której opowiadała mama, chociaż nigdy jej nie widziałam, ani o niej nie słyszałam. Zrozum, Jens, ja widziałam upiora! Bo Lina-Laponka nie żyje. Jens zbladł pod opalenizną. Minęła dłuższa chwila, zanim zapytał: - A potrafisz widzieć albo słyszeć coś, czego inni nie mogą? Elizabeth zastanowiła się. - Chyba zawsze potrafiłam, chociaż się nad tym nie zastanawiałam. Jak byłam mała, to myślała, że wszyscy tak mogą, a mama ani taka też nic mi nie mówili. Tylko że to nie zdarza się często i nie musi też długo trwać. Czasem może tylko kilka sekund. Musisz mi obiecać, Jens, że nigdy nikomu o tym nie powiesz. Nie chciałabym się wystawiać na pośmiewisko. - No jasne, że nie powiem – obiecał z powagą. - Ale chyba mi wierzysz? – spytała. - Wierzę w każde twoje słowo – odparł stanowczo. – A możesz zobaczyć, co czeka mnie w przyszłości? Elizabeth długo mu się przyglądała. Studiowała każdy rys w jego twarzy, by się upewnić, czy sobie z niej nie żartuje. Jens ma takie piękne oczy, pomyślała nagle. Ciemnoniebieskie jak morze. Rzęsy natomiast czarne i gęste. - Nie. Nie ja decyduję, kiedy to się ma stać. Pojawia się po prostu samo z siebie. – Zamilkła na moment, a potem dodała: - Dlatego nikt nie chce mi wierzyć. Więc kto by mi uwierzył, gdybym powiedziała, że widzę przyszłość? - Pewnie nikt – przytaknął Jens szczerze i dodał: - Kiedy tak się teraz zastanawiam, to przypominam sobie, że wiele razy znajdowałaś coś, co zgubiłem. – Uśmiechnął się krótko. – Myślałem tylko, że bardzo pilnujesz porządku. W tej samej chwili usłyszeli Marię, która gadała do siebie na drodze. Elizabeth zerwała się pospiesznie i zaplotła włosy, zanim wyszła siostrze na spotkanie. Maria zauważyła ich i krzyknęła: - Jens, miałam ci powtórzyć, żebyś wracał do domu. Chłopak uniósł rękę na znak, że słyszy. Potem odwrócił się do Elizabeth. - Uważam, że nie powinnaś tyle rozmyślać o tej babie, którą widziałaś w oborze. - Ale nie mogę przestać. Przecież nie codziennie widuje się upiory. - No tak, masz rację. A wiesz co, może później wypłyniemy na ryby? Będziesz mogła zająć myśli czym innym. Elizabeth skinęła z radością.

- Dobrze, spotkamy się na dole, przy waszej szopie? -Mhm, ale to będzie dość późno, bo mam jeszcze sporo rzeczy do zrobienia. - Dobrze, nie szkodzi. - No to do zobaczenia. – Pogłaskał ją palcem po policzku i pobiegł w dół. Rodzice i Maria położyli się i zasnęli, zanim Elizabeth wymknęła się z domu. Nie chciała mówić matce, dokąd się wybiera w obawie, że jej nie pozwolą. Elizabeth już słyszała głos matki: „Tylko pamiętaj, że jutro też jest roboczy dzień i musisz wstać razem ze słońcem”. Dobrze, dobrze, wstanie. Letnia noc była jasna i ciepła, krew burzyła się w żyłach, Elizabeth czuła się lekka i beztroska, biegnąc w drogą na brzeg. Jens siedział oparty o ścianę szopy na łodzie, na jej widok natychmiast wstał. - Jaka jesteś śliczna – powiedział, przyglądając się jej niebieskiej sukience. Elizabeth zarumieniła się. - E tam, to przecież stara codzienna sukienka, którą widziałeś już wiele razy. Chłopak uśmiechnął się i podszedł bliżej. - Ale mimo wszystko ty jesteś inna. Może dlatego, że masz rozpuszczone włosy? - Możliwe – powiedziała wymijająco, ale słowa Jensa bardzo ją ucieszyły. Wystroiła się dla niego, za nic na świecie jednak by się do tego nie przyznała. Nikt przecież się nie stroi, wypływając na ryby. - Chodź – powiedział Jens, kierując się w dół ku łodzi. - Muszę ją najpierw spuścić na wodę. Poczekaj chwileczkę. Kiedy wracał, brodząc, woda sięgała mu ponad kolana. - Przeniosę cię – powiedział i mimo protestów Elizabeth wziął ją na ręce. - Och, ty głuptasie. Przecież sama mogę iść – wyrywała się niepewnie, czując, że przenika ją słodki dreszcz. - Ja jestem głuptas? O nie! Nie powinnaś sobie chyba zamoczyć nowej sukienki. Zęby Jensa są jeszcze bielsze na tle opalonej skóry, zauważyła Elizabeth. W łodzi siedziała z tyłu, a Jens wiosłował. Długie, umięśnione nogi wyciągnął przed siebie. Miał na sobie niebieską koszulę w tym samym kolorze co jego oczy, była tego pewna. Elizabeth przesuwała palcami po powierzchni wody. Fiord trwał nieruchomy, gdzieś daleko przy brzegu krzyczał ostrygojad. Jedyny dźwięk tutaj, to zgrzyt wioseł w dulkach i cichy plusk za każdym razem, gdy wiosła cięły taflę. - Tutaj możesz zarzucić linkę z haczykami – uznał Jens. Elizabeth odgarnęła długie włosy na plecy. Cały dzień nosiła je zaplecione w ścisłe

warkocze, od czego zostały piękne fale. Mokrymi palcami chwyciła linkę i wyrzuciła ją za burtę, a Jens nieprzerwanie wiosłował. - Myślisz, że dużo złowimy? – spytała, pociągając miarowo linkę. - Łódź będzie pełna po brzegi – odparł Jens z udawaną pewnością. – Pamiętam, jak kiedyś byłem na zimowych połowach. Wtedy ryby było tyle, że morze aż się gotowało. - Aha, już ci wierzę. Oj, spójrz tam – Elizabeth pokazywała morświna, przepływającego opodal. - Uważaj, żeby cię nie porwał – roześmiał się Jens. Elizabeth śledziła zwierzę, dopóki nie zniknęło jej z oczu. - A pamiętasz, jak byliśmy mali? Strasznie się bałam morświna, kiedy znalazł się blisko łodzi, wrzeszczałam niczym zarzynane prosię. Jens zachichotał. - Tak, moje biedactwo. Potrzebowałem pół dnia, żeby cię uspokoić, a potem przez cały dzień wylewałem łzy z łodzi. - A ty zawsze musisz przesadzać – roześmiała się Elizabeth. – Poczekaj, już kilka razy coś szarpnęło linkę. – Pochyliła się, miała wrażenie, że na haczykach szarpie się kilka ryb. - Mam ci pomóc? – Jens złożył wiosła. - Nie, sama sobie poradzę. On mimo wszystko pociągnął linkę i do łodzi wpadły dwie małe rybki. – Nie możesz sobie ubrudzić pięknego ubrania – powiedział, czyszcząc ryby. Wnętrzności wyrzucił mewom, które natychmiast przyleciały i walczyły z wrzaskiem o smakołyki. Elizabeth przyglądała się Jensowi ukradkiem. Włosy wyblakły mu na słońcu. Z tyłu opadały na kark, ale było mu z tym do twarzy. Zarumienił się pod jej spojrzeniem. - O czym myślisz? – spytał. Elizabeth wzruszyła ramionami, w palcach zwijała kosmyk włosów. - Myślałam, że jesteś bardzo urodziwy – odparła zuchwale i patrzyła onieśmielona, jak chłopak znowu ujmuje wiosła. Płynęli przez jakiś czas w milczeniu, potem spytał: - Może przybijemy do jakiejś wysepki? Elizabeth skinęła bez słowa. skała była jeszcze ciepła po długim słonecznym dniu. Leżeli obok siebie na plecach i patrzyli w niebo. nocne słońce barwiło je na czerwono, żółto i pomarańczowo, jakby cały nieboskłon stanął w płomieniach. Elizabeth po omacku odszukała rękę Jensa. On przewrócił się na bok, ujął jej dłoń i

dotykał leciutko wargami. Pachniał rybą. - Jesteś słodka – wyznał z powagą. Elizabeth poczuła pulsowanie w całym ciele. Jens często mówił jej miłe rzeczy, a to że ma ładną sukienkę, a to drewniaki, nigdy jednak nie powiedział jeszcze, że jest słodka. - Naprawdę jesteś – powtórzył. – Masz słodki nosek, śliczne jasnobrązowe oczy, lekko skośne słodkie brwi – takie cieniutkie, że wyglądają jakby były narysowane. I masz też słodkie usta, których teraz muszę spróbować. Zanim się zorientowała, poczuła jego wargi, wsunęła przez nie swój język i zarzuciła mu ręce na szyję. - Naprawdę jesteś słodka – powiedział Jens ze śmiechem. Elizabeth miała na ciele gęsią skórkę, z podniecenia i od nocnego powietrza, przenikającego przez cienką bawełnianą sukienkę. - Wracamy? – spytała zdyszana. – Minęła północ – dodała. Mówiąc, równocześnie podniosła się z miejsca, ale nie puściła jego ręki, kiedy razem wracali na dół do łodzi. Pracowali na łące, okruchy siana wciąż dostawały się pod ubranie. Słońce stało wysoko na niebie wskazując, że zbliża się pora obiadu. Elizabeth wyprostowała się i oglądała kolejny pęcherz na ręce, kiedy podszedł do niej ojciec. - Fiord jest teraz taki spokojny i piękny, że aż szkoda cały dzień spędzić przy sianie. Jak myślisz, świeża ryba z podpłomykami i masłem mogłaby znakomicie smakować? Taka świeża, że aż podskakuje na patelni. Elizabeth zerknęła na niego spod oka. Czyżby ojciec słyszał, że w nocy wymykała się z domu? - Mogłabym wypłynąć na ryby dziś wieczorem. Jens z pewnością ze mną popłynie, jak go poproszę. Ojciec mrugnął niemal niezauważalnie. - To dzisiaj w nocy nic nie złowiliście? Elizabeth uśmiechnęła się do niego. - Nie, tylko jakieś dwa maleństwa, które Jens zabrał dla kota. - Łowiliście w niewłaściwym miejscu. - A wy o czym tak szepczecie? – spytała matka, podchodząc do nich. - Powiedziałem tylko Elizabeth, żeby wzięła Jensa i wieczorem wypłynęła na ryby. Ja sam nie mam czasu. A świeża ryba jest smakowita. Co ty na to? Matka strząsała siano z kołnierzyka bluzki.

- Ja to bym powiedziała, że Elizabeth powinna się wcześnie położyć, Bi jutro czeka nas kolejny dzień pracy. Z tego pływania po nocach niewiele wyniknie. - Ale jedzenie przecież musimy mieć – rzekł ojciec spokojnie, wciąż spoglądając w stronę fiordu. - Dobrze, róbcie, co chcecie. To, co ja mówię i tak nie ma znaczenia. – Odwróciła się, by odejść, ale nagle przystanęła. - Elizabeth, mogłabyś pobiec do Heimly, trzeba zanieść Ragnie włóczkę, którą dla niej ufarbowałam. Elizabeth bardzo się ucieszyła. Przy okazji porozmawia z Jensem. Spotkała go na podwórzu, właśnie wychodził z szopy. - Oj, co za nieoczekiwany gość – uśmiechnął się i pociągnął ją za warkocz. - Mam oddać Ragnie włóczkę, którą mama dla nie ufarbowała. I chciałam cię zapytać, czy dzisiaj też popłyniesz ze mną na ryby. Jens puścił jej warkocz i patrzył gdzieś w bok. - Przykro mi, ale obiecałem Dorte, że pomogę jej coś naprawić. Elizabeth poczuła bolesne rozczarowanie. Tak się już cieszyła. Planowała, że mogliby zabrać coś do jedzenia i picia, i posiedzieć znowu na skałach. - Czy ta sprawa u Dorte jest bardzo pilna? Chciałam powiedzieć, że nie wiadomo jak długo utrzyma się piękna pogoda. - Tak, to coś pilnego. Jens spojrzał w jej oczy. Wygląda, jakby mu było przykro, pomyślała Elizabeth, przegryzając wargę. - Chyba nie jesteś zazdrosna? – spytał zaczepnie. - O kogo? O Dorte? – Elizabeth roześmiała się perliście. - Śmieszny jesteś, Jens. Miałabym być zazdrosna o jakąś podstarzałą babę? - Ona chyba nie jest stara. Pewnie nie ma trzydziestki. - No to właśnie jest stara – powiedziała Elizabeth stanowczo. Potem znowu się zamyśliła. – Wiesz, chodzi mi o tę historię z Laponką w oborze. Ty chyba nie myślisz, że ja sobie ją wymyśliłam? - Oczywiście, że tak nie myślę. Skąd ci to przyszło do głowy? Wzruszyła ramionami. - Bo to bardzo dziwna historia, prawda? - Ja zawsze cię wierzę, niezależnie od tego, co mówisz. Bo jesteś moją ukochaną. Słowa zapadły w mózg Elizabeth. Bo jesteś moją ukochaną. Po raz pierwszy Jens

ubrał w słowa to, co jest między nimi. Ukochana. Musiała odchrząknąć, zanim znowu mogła mówić. - Możesz oddać Ragnie tę włóczkę? Ja muszę wracać do domu, pomóc mamie przy obiedzie. Cmoknęła go pospiesznie w policzek, odwróciła się i pobiegła do domu. A w głowie śpiewały jej słowa Jensa. „Bo jesteś moją ukochaną”. Tego wieczora Elizabeth siedziała przy oknie i robiła na drutach. Pracowała nad białymi rękawicami do połowu ryb. Dla ojca. obcięła trochę własnych włosów i dodała je do wełny, którą potem uprzędła. Dzięki temu rękawice będą miękkie i mocne. Jeden kciuk był już gotowy, teraz robiła drugi. Takie rękawice nazywają się palczatki. Mają po dwa kciuki, kiedy są przemoczone po wewnętrznej stronie dłoni, można je odwrócić, wykorzystując drugi kciuk. Wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się, widząc, że Jens idzie do domu Dorte. Pod pachną niósł szeroką deskę. To znaczy, że ma tam jakieś stolarskie zajęcia. Odwróciła się do okna plecami i pomyślała, że właściwie jest strasznie zmęczona. Jak dobrze byłoby wślizgnąć się pod okrycie i spać, spać. Do robótek na drutach była wprawiona od wczesnego dzieciństwa, więc mogła na chwilę przymknąć oczy, a i tak się nie myliła. - Pracujesz we śnie? – spytała matka, która siedziała przy stole i łatała jakieś spodnie. Elizabeth otworzyła oczy i stłumiła ziewanie. - Jestem po prostu bardzo zmęczona. - Ale zanim się położysz, musisz skończyć tę rękawicę. Elizabeth skinęła głową. Wiedziała, że protest na nic się nie zda, pracowała więc szybciej, a myśli tymczasem błądziły własnymi drogami. Przez dłuższy czas siedziały obie w milczeniu, a robota rosła w palcach Elizabeth. W końcu to ona przerwała milczenie. - Powinniśmy jak najszybciej zebrać suche siano, bo niedługo zacznie padać. - Skąd ci to przyszło do głowy? – spytała matka, nie podnosząc oczu. - Po prostu wiem – odłożyła robótkę i wpatrywała się przez okno w błękitne niebo. nigdzie ani śladu chmur. – Pójdę ostrzec tatę, musimy zebrać to, co wyschło – oznajmiła Elizabeth zdecydowanie. - Elizabeth, co to za głupstwa? Masz dokończyć rękawicę, a nie zajmować się sianem. Elizabeth odwróciła się w drzwiach. Głos miała spokojny, ale stanowczy. - Rękawica może zaczekać – powiedziała. – Ojciec nie będzie jej przecież używał przed zimą. – Potem poszła do ojca do szopy na łodzie.

Czyścił sieć do połowu fląder. - Tato! Musimy zaraz zebrać suche siano. Dziś w nocy będzie padać. Ojciec przerwał pracę i długo jej się przyglądał. - Będzie padać? Skąd ci to przyszło do głowy? - Po prostu wiem. Jeśli ze mną nie pójdziesz, to sama wszystko zrobię. – Przez moment miała wrażenie, że niedowierzanie rodziców jej też się udzieliło, ale zaraz odepchnęła od siebie tę myśl, odwróciła się i poszła w stronę łąki. Nie słyszała kroków ojca, ale wiedziała, że za nią idzie. Podeszła do pierwszego stojaka, i zaczęła zdejmować suche siano. Kiedy się odwróciła, ojciec stał obok z dwiema długimi linami, które rozciągnął na ziemi. Razem ułożyli na nich siano i związali, potem ojciec zaniósł snopek do szopy. Elizabeth stała i patrzyła w ślad za nim. Snop był tak wielki, że ojciec pod nim ginął. Dlaczego o nic więcej nie zapytał? Dlaczego jej się nie przeciwstawił i zabrał się do sprzątania siana, choć niebo takie niebieskie? Tylko tam przy szopie na chwilę ogarnęło go zwątpienie, potem jednak przyjął do wiadomości to, co powiedziała. I zawsze tak robił. Przeniknęła ją radość, że ojciec jednak wierzy. Matka wyszła z domu, zamieniła parę słów z ojcem, zanim podeszła do Elizabeth. Nie rozumiem, taka robota późnym wieczorem i to przy pięknej pogodzie? Ludzie gotowi pomyśleć, że nam się w głowach pomieszało. - Niech sobie myślą, co chcą – odparła Elizabeth, zdejmując siano ze stojaka. – To my na tym zyskujemy. Pracowali milcząc, ramię przy ramieniu, dopóki wszystkie suche siano nie znalazło się pod dachem. A wtedy nad górami pojawiły się czarne chmury. Elizabeth czuła, że ze zmęczenia kręci jej się w głowie, kiedy tej nocy znalazła się w końcu na posłaniu. Mimo wszystko sen nie nadchodził. Słoma chrzęściła w sienniku, rozłożonym na gołej podłodze, bo ani ona, ani siostra nie miały łóżek. Latem dobrze jest tak spać, ale zimną przez dziury w podłodze ciągnie lodowaty ziąb. Elizabeth przeniknął dreszcz na myśl o zimnej porze roku. W ciągu dnia dużo rozmyślała nad tą klątwą i nad niewyjaśnionymi zdolnościami. Na razie nie mogła nawet marzyć, by rodzice, a zwłaszcza matka, uwierzyli w tej jej zdolności. Dlatego z ulgą przyjęła fakt, że o sianie nie było więcej mowy. I tak dobrze, że Jens jej wierzy. Przeciągała się, myśląc o ukochanym, kiedy dotykał jej ciała, pragnęła, by pieścił ją dopóki oszołomienie nie minie. Ostrożnie, żeby nie zbudzić siostry, ściągnęła nocną koszule przez głowę. Delikatnymi ruchami gładziła własne ciało zwłaszcza w miejscach, których przedtem dotykał Jens, ale to

nie to samo. O tym, co robią jej ręce, mogła sama decydować. Ręce Jensa błądziły własnymi drogami, nie podlegały jej kontroli. Już samo to było tak rozkoszne podniecające. Maria przewróciła się na drugi bok i mamrotała coś przez sen. Elizabeth na moment wstrzymała dech. Potem pospiesznie naciągnęła z powrotem koszulę i obróciła się do ściany. Tej nocy będzie miała dobre sny, sny o ukochanym. A jutro znowu się z nim spotka. Ostatnie, co usłyszała przed zaśnięciem, to deszcz bębniący w ziemię. Jakby w niebie otworzyły się jednocześnie wszystkie śluzy.

Rozdział 2 Rano Elizabeth obudziła się z wrażeniem, jakby dopiero co zasnęła. Jednak jakiś wewnętrzny zegar alarmował, że pora wstawać. Izba była zimna i wilgotna. Elizabeth wkładała ubranie, trzęsąc się z chłodu. Nad paleniskiem wisiał saganek z wodą i wkrótce udało jej się rozpalić pod nim ogień. To był jeden z jej głównych porannych obowiązków, matka była pod tym względem bardzo surowa. Czekając, aż woda się zagrzeje, Elizabeth przetarła zaspane oczy i usiadła przy oknie. Szara mgła wisiała nad górami, przesłaniała dachy zabudowań. Minie sporo czasu, nim taka mgła się rozproszy. Fiord, jeszcze wczoraj migotliwy, zielononiebieski, dziś wyglądał ponuro. Wąską drogę nad brzegiem zalewała błotnista maź. Elizabeth nadziwić się nie mogła nagłym zmianom pogody. Świat w blasku słońca jest taki piękny, a w niepogodę robi się szary i smutny. Oparła policzek o szybę i wpatrywała się w dogorywającą na parapecie muchę. Miała wyrzuty sumienia, że nie ostrzegła sąsiadów o nadchodzącym deszczu. Ale oni pewnie i tak by jej nie uwierzyli. Bo kto by słuchał jakiejś dziewczyny wieszczącej deszcz, kiedy na niebie nie ma ani jednej chmurki? Myśli kierowały się ku Jensowi. Zaczerwieniła się na wspomnienie tego, co zrobiła wczoraj wieczorem. Zdjąć nocną koszulę i dotykać własnego ciała… tego po prostu nie wolno! Nikt nie pozwala sobie na takie rzeczy. Czy ona nie jest trochę nienormalna? Ale kogo o to pytać? Na pewno nie matkę. A gdyby nawet ktoś taki był, to jak znaleźć odpowiednie słowa? Wzrok powędrował w stronę małego, szarego domku. Dorte. Nagle Elizabeth zesztywniała. Jakaś znajoma postać wymykała się z obejścia. To nie może być… ale kto to jest, taki podobny do Jensa? Nie, to musi być on! To Jens o brzasku skrada się z Neset do domu. Pod pachą niesie deskę. Czyli że nie była mu potrzebna! Wziął ją tylko, by ludzie myśleli, że będzie pomagał Dorte, pomyślała Elizabeth. Ten głupek! Niesie ją teraz z powrotem do Heimly. Serce tłukło się w piersi boleśnie, krew szumiała w uszach. Nie, nie Jens i Dorte! Pospiesznie złożyła ręce i mamrotała cicho: - Kochany Boże w niebiosach. Spraw, żeby to nie był Jens. Żeby to nie on po kryjomu wymykał się z domu Dorte. Dobrze jednak wiedziała, że ta modlitwa nie zostanie wysłuchana. Late, na Lofotach jest widno przez całą dobę i nawet mgła, wisząca nad okolicą nie pozostawia wątpliwości – nikt prócz Jensa tak nie wygląda.

Trudno uwierzyć, że wczoraj wieczorem mógł jej tak kłamać w żywe oczy! Chciała płakać, ale oczy miała suche niczym piasek. Ciało odrętwiałe, mózg pusty. Przymknęła powieki i wyszeptała: żeby to był sen, zły sen. Żebym znajdowała się na własnym posłaniu, kiedy otworzę oczy. Ale gdyby znowu uniosła powieki, nadal widziała Jens, zdążającego, ukradkiem do Heimly. Nie mogła mieć żadnych wątpliwości – Jens spędził noc z Dorte. Kiedy w jakiś czas potem matka wstała, Elizabeth wciąż siedziała w tym samym miejscu. Ogień na palenisku wygasł, woda ostygła. - Nie dopilnowałaś ognia i wody na kaszę? – spytała matka zirytowana. Elizabeth spojrzała półprzytomnie na rodzicielkę rozgarniającą węgle na palenisku. Ruchy miała szybkie i gniewne. Jak niewiele trzeba, żeby ją rozzłościć… - Zapomniałam o tym – odparła Elizabeth krótko, wyciągnęła przed siebie zdrętwiałą nogę. Musiała długo tak siedzieć, nie dostrzegając, że czas płynie. Żołądek zaciskał się boleśnie. Tak bardzo chciała powiedzieć matce, o czym myślała, i o tym, że Jens całą noc spędził u Dorte. Żeby to jeszcze u kogoś innego, ale u Dorte, tej starej baby! Elizabeth skuliła się na ławie i objęła ramionami kolana. Było jej niedobrze. Ta Dorte mogłaby przecież być jego matką. - Ty często ostatnio błądzisz myślami daleko do Nymark – stwierdziła marka. Brunatne włosy wiązała na karku w sztywny węzeł. Przedziałek miała taki prosty i wyraźny, że widać było skórę. Elizabeth czuła się bezbronna wobec jej wielkiego ciała. W dzieciństwie było ono miękkie i bezpieczne, mogła się chować w objęciach matki, kiedy życie stawało się zbyt trudne. Teraz też miała ochotę tak zrobić. Wybuchnąć płaczem i opowiedzieć matce o tym, co boli. Tylko że takie zachowanie już jej nie przystoi, a i chwila jest mało odpowiednia do zwierzeń. - Sama prosiłaś, żebym zaniosła włóczkę Ragnie – bąknęła Elizabeth. - Wczoraj prosiłam, owszem. Ale mówię ogólnie. To pewnie za tym Jensem tak biegasz – mówiła z przekąsem matka, której w końcu udało się ponownie rozpalić ogień. - Ale ja ci powiem, Elizabeth, trzymaj się z daleka od tych, którzy mają pieniądze i władzę. Znajdź sobie lepiej kogoś ulepionego z tej samej gliny co ty. Elizabeth chciałaby spytać, czy tutaj nad fiordem miałaby jakiś wybór. A poza tym Jens jest przecież teraz z Dorte. Głośno powiedziała więc: - Jens i ja bawiliśmy się razem przez tyle lat i… Więcej nie była w stanie wykrztusić. Czuła, że płacz dławi ją w gardle. Wyglądała więc wciąż przez okno, próbując odzyskać nad sobą kontrolę. Nie patrzyła jednak ku

sąsiednim dworom. Tylko nie płacz, tylko nie płacz, powtarzała sobie w duchu. Żaden mężczyzna nie jest godzien twoich łez. Jeśli z niego jest taki zdradziecki głupek, to niech sobie będzie. Dam sobie radę bez niego. Deszcz lał przez trzy dni. Ludzie wykorzystywali ten czas na prace pod dachem i Elizabeth cieszyła się, że nie musi spotykać Jensa. Potrzebowała czasu, by oswoić się z tym, co widziała. Był wczesny ranek, Elizabeth jak zwykle siedziała na ławie pod oknem. Za jej plecami matka przygotowywała śniadanie, gdy otworzyły się drzwi alkierza i wyszedł stamtąd ojciec z Marią. Zdarzało się dość często, że siostra w nocy budziła się, przechodziła do łóżka rodziców i tam już spała do rana. Jej brązowe, półdługie włosy były związane z tyłu. - No wygląda, że nareszcie deszcz ustaje – stwierdził ojciec. – Ale mgła jeszcze gęsta niczym kasza. Tak, tak. Ojciec był niewielkiego wzrostu, w dodatku ostatnio chodził pochylony, jakby krył się przed czymś, czego inni ludzie nie widzą. Włosy miał jasne jak Elizabeth, ale ciemne oczy ona musiała odziedziczyć po matce, bo ojciec miał niebieskie. - Elizabeth, bądź tak dobra i nakryj do stołu. Dziewczyna zrobiła, o co ją poproszono, ale poruszała się sztywno. Coś się chyba pod tym kryje. Kiedy matka nieoczekiwanie odzyskuje ten dobrotliwy głos, to zwykle ma do powiedzenia coś, czego się obawia. Zachowuje się więc, jakby chciała to oswoić, najpierw udobruchać słuchacza. Elizabeth próbowała pochwycić spojrzenie ojca, ale on odwracał twarz. Usiedli, ojciec odmówił modlitwę i potem, jak zawsze, przez jakiś czas jedli w milczeniu. - Elizabeth, mamy ci coś do powiedzenia. – Matka chrząknęła, nim mówiła dalej: -Znaleźliśmy ci miejsce w Dalsrud. Będziesz tam służącą. - Od kiedy? – Elizabeth ze zdumieniem usłyszała swój głos. - Pojedziesz na przełomie sierpnia i września. Dziewczyna próbowała spojrzeć ojcu w oczy. Tym razem się nie odwracał. Wyczytała w jego spojrzeniu coś jakby zaproszenie. Na moment ogarnęła ją irytacja na tego człowieka. Sprawia wrażenie wycofanego, tchórzliwego. Zawsze pozwala mówić innym. Zwłaszcza matce. - Dobrze wiesz, jak u nas teraz jest – mówiła Ane-Margrethe. – Po prostu żyjemy z dnia na dzień. Ale w Dalsrud dostaniesz dziesięć talarów, wełnę z jednej owcy rocznie, no i oczywiście jedzenie. My się nie skarżymy na jedzenie, jakie Bóg nam daje, ale mu

dziękujemy, choć teraz jadamy przeważnie kaszę na wodzie i ryby. W Dalsrud będziesz się z pewnością odżywiać dużo lepiej. Elizabeth ogarnęła złość i poczucie bezsiły. Zacisnęła zęby/ Dalsrud! Nie chce jechać do Dalsrud. Chce zostać tutaj, gdzie jest jej dom. I gdzie mieszka Jens, chociaż on jest taki głupi, że składa nocne wizyty Dorte. - Mamy dziękować Bogu za jedzenie, mamo? Czyż nie sami je zdobywamy ciężką pracą? Czyż nie powinniśmy być raczej wdzięczni sobie nawzajem? – Słowa wprost wypływały jej z ust, teraz nikt już by jej nie powstrzymał. – A tymczasem wy chcecie mnie wysłać z domu, żebym harowała dla innych ludzi. Ale to pewnie dlatego, że nie chcecie mnie dłużej oglądać. Natychmiast pożałowała tych słów. Nigdy przedtem nie była taka zuchwała wobec rodziców. Zawsze pamiętała o nauce z dzieciństwa: „Czcij ojca swego i matkę swoją”. - Dość! – Ane-Margrethe uderzyła pięścią w stół. – Nie bądź taka bezczelna! Idziesz do jednego z najlepszych miejsc w okolicy. Twoja niewdzięczność… - No dobrze, już dobrze – Andres spokojnie położył rękę na dłoni matki. Elizabeth miała łzy w oczach. - Dziękuję za jedzenie. Pójdę do obory – powiedziała, zatrzaskując za sobą drzwi. - Przecież nawet nie zjadła kaszy – narzekała matka. Maria siedziała i uklepywała swoją porcję łyżką. - Elizabeth i Jens robią tak – złożyła wargi w ciup i cmoknęła w powietrze. Elizabeth zdążyła jeszcze posłać jej ostrzegawcze spojrzenie. W oborze złość przemieniła się w strach. Ostrożnie otworzyła drzwi i przygotowała się na spotkanie kolejnego upiora. Serce tłukło się jej w piersi. Ale czekały ją tu tylko życzliwe poklepywania kóz z ciężkimi od mleka wymionami. Stała przez dłuższą chwilę, póki oczy nie przywykły do mroku i serce się trochę uspokoiło. Potem pospiesznie sprzątnęła w oborze. Kiedy doiła kozy, myśli wciąż niespokojnie krążyły w głowie. Jens spędził noc z Dorte, a ona sama ma rozpocząć pracę w Dalsrud. Chociaż mimo wszystko miała szczęście, że mogła tak długo pozostać w domu. Dzieci z biednych rodzin często oddawano na służbę w innych dworach już w wieku pięciu, sześciu lat. najpóźniej opuszczało się zwykle dom zaraz po konfirmacji. Gila w gardle narastała, Elizabeth z trudem przełykała ślinę. Gdyby tylko między nią i Jensem wszystko układało się dobrze, łatwiej by jej było wyjeżdżać. Teraz będzie musiała się z nim spotkać, żeby powiedzieć mu o Dalsrud, i o tym, co widziała dziś rano.

Raz po raz rzucała lękliwe spojrzenia ku drzwiom, czy przypadkiem nie ukaże się w nich Lina-Laponka. Z ulgą odstawiła wiadro i wyszła na światło dzienne. Mlekiem zajmie się matka. Elizabeth szczelniej otuliła się kurtką w chłodnym morskim powietrzu i poprowadziła zwierzęta na pastwisko. Pachniało świeżo skoszoną, mokrą trawą. Na łące należącej do Heimy widziała stojaki pokryte brunatno-żółtym, ociekającym wodą sianem. Kozy same odnajdywały drogę, skubiąc to tu, to tam jakieś źdźbła. Ona też znalazła kępę czarnych jagód, nazbierała owoców i wepchnęła je sobie do ust. Szła wąską ścieżką, wijącą się u stóp góry. Za domem Dorte na moment przystanęła. Wściekła i przygnębiona pozwoliła łzom płynąć. - Ty brudna babo – powtarzała szeptem, idąc dalej. Kiedy dotarła do Ura, opadła na mokry mech i szlochała tak, że cała się trzęsła. Co Dorte i Jens będą robić, kiedy ona wyjedzie do Dalsrud? Co właściwie robili tej nocy? Myśli przelatywały przez głowę niczym błyskawice. Całowali się? Boże, czy całowali się tak, jak Jens ją nauczył, z językiem? Czy dotykali się nawzajem? Czy są w sobie zakochani? Nie, Dorte nie może kochać Jensa, bo jest na to za stara. To tak samo głupie, jakby rodzice Elizabeth mieli być w sobie znowu zakochani. Trochę ją to uspokoiło płacz ucichł. Wolno powlokła się nad rzekę i obmyła twarz. Ocierała ją rękawem i głęboko wciągała powietrze. W końcu poczuła się lepiej. Zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy mijała stojące nieopodal powietrze. W końcu poczuła się lepiej. Zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy mijała stojące nieopodal stare zabudowania, przeniknął ją dreszcz. Ludzie mówią, że w tym opuszczonym drewnianym domu straszy. Kiedyś była to zagroda komornicza należąca do dworu Heimly. Ale komornik się powiesił, a jego żona wyprowadziła. Teraz ludzie gadają, że ten komornik straszy i nikt nie chce tu mieszkać. Pobiegła kawałek w dół, dopóki nie straciła obejścia z oczu, potem przystanęła i zaczęła się zastanawiać. Musi dzisiaj porozmawiać z Jensem. Jens, widziałam, jak wychodziłeś wcześnie rano od Dorte. Co to znaczy? Tak powinna zapytać. A on odpowie, uśmiechając się i głaszcząc ją po policzku: nie mogłem spać, bo myślałem o tobie… siedziałem na dworze, kiedy Dorte zawołała, że potrzebuje pomocy przy noszeniu wody do obory, bo rozbolały ją plecy. Wiesz, Dorte jest stara i schorowana. Bardzo się już posunęła w latach. Potem Elizabeth spyta, co robił z deską. Szukała jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia i w końcu je znalazła: Jens z pewnością powie, że ją znalazł.