Rozdział 1
Elizabeth stała przez kilka sekund, patrząc za oddalającym się Krystianem. Musi go
zatrzymać za wszelką cenę, pomyślała, i bez namysłu, z Ane na ręku, rzuciła się za nim
biegiem.
Niemal go doganiała kiedy zawołała ją gospodyni ze Storvika.
- No nie, czy To ty, Elizabeth?! Tak rzadko się widujemy, że ledwie cię poznałam.
Elizabeth przystanęła, rzucając ukradkowe spojrzenia za Krystianem. Żeby tylko nie
straciła go z oczu, zanim nie porozmawiają!
- A to chyba Ane- Elsie? Czy nie tak się mała nazywa? – spytała kobieta.
- Tak – odparła Elizabeth, siląc się na uśmiech. – Proszę mi wybaczyć, ale trochę się
śpieszę – usprawiedliwiała się, próbując odejść, ale tamta nie słuchała. Co gorsza wzięła od
niej Ane.
Elizabeth dreptała w miejscu niecierpliwie. Jeszcze widziała plecy Kristiana. Stał i
rozmawiał z… O nie! Lensman, przeraziła się i poczułam jak zimny pot spływa jej po
plecach. Mężczyźni, patrzyli w jej stronę i kiwali głowami. Zaszumiało jej w uszach, a kolana
zaczęły drżeć. Ogarnięta nagłą paniką, chciała do nich podejść, ale opanowała się w ostatniej
chwili. Czy lensman mógł ją aresztować tutaj, na kościelnym wzgórzu? Funkcjonariusz
tymczasem uchylił czapki i ruszył w jej kierunku. Jednak w tym samym momencie podszedł
do niego pastor i obaj mężczyźni się zatrzymali.
- Jaka ona do ciebie podobna – usłyszała głos kobiety. – Ale w jej twarzy widzę także
obce rysy.
- Daslruda – wyrwało się Elizabeth. Nagle uświadomiła sobie, co powiedziała, i jej
twarz oblał rumieniec.
- Dalsruda? – powtórzyła kobieta, badawczo przyglądając się Ane.
- To znaczy… chciałam powiedzieć, że muszę dogonić Dalsruda – jąkała się
Elizabeth. – O, tam niedaleko stoi Kristian Dalsrud. Koniecznie muszę z nim porozmawiać,
zanim sobie pójdzie.
- No to rzeczywiście powinnaś się pospieszyć – rzekła kobieta, lecz wcale nie miała
zamiaru oddać jej Ane. – Ciesz się, że twoja córka jest mała i nie musi jeszcze chodzić do
szkoły – dodała.
- A to czemu? – spytała zdziwiona Elizabeth i odebrała córkę z rąk gospodyni ze
Storvika.
- W samej nauce nie ma nic złego, ale radziłabym uważać na człowieka, który został
tu nauczycielem. To potworne, co on wyprawia, bezbożnik jeden. Dobrze, że moje dzieci już
dorosły.
Elizabeth słuchała tego tylko jednym uchem. Lensman nadal rozmawiał z pastorem, a
Kristian stał nieco dalej.
- Twoja siostra chyba już w tym roku idzie do szkoły?
- Nie, tej wiosny skończyła dopiero sześć lat – wyjaśniła Elizabeth. – Dziękuję za
rozmowę, ale muszę już iść. – Uśmiechnęła się i szybko ruszyła przed siebie, zanim tamta
zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Lensman odwrócił głowę i patrzył na nią uważnie, kiedy go mijała. Jego wzrok był tak
przenikliwy, że pod Elizabeth nogi ugięły się ze strachu.
- Dzień dobry – pozdrowił ją. Potem skinął ma pożegnanie pastorowi i poszedł dalej.
Elizabeth przystanęła, czując, że zakręciło się jej w głowie z przerażenia i zarazem z
nagłej ulgi. A więc Kristian jednak nie doniósł o mnie lensmanowi, pomyślała.
Musiała na kilka sekund zamknąć oczy, żeby ochłonąć. Głęboko wciągnęła powietrze i
podeszła do Dalsruda.
- Jak mam rozumieć to, co napisałeś, Kristianie? – spytała cicho, żeby nie zwracać
niczyjej uwagi. – Nic mnie nie dręczy ani nie spędza mi snu z powiek. Cofnęła się o krok, gdy
napotkała jego spojrzenie. Czyżby w jego oczach dostrzegała smutek? Szybko odegnała tę
myśl. Nie, to coś innego. Namiętność?? Jednak i to wrażenie natychmiast zniknęło.
Kristian popatrzył jej w oczy.
- Dobrze wiem, że bardzo wiele rzeczy nie daje ci spokoju, Elizabeth, ale czy
odważysz się wyznać to jemu?
Elizabeth podążyła wzrokiem za spojrzeniem Kristiana i ku swemu przerażeniu ujrzała
zbliżającego się w ich stronę Jensa. Kristian przez kilka pełnych napiętych sekund wpatrywał
się w nią uporczywie, a potem odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie. Mogę powiedzieć, że
jestem chora, pomyślała.
- Co się dzieje?- spytał Jens, gdy znalazł się tuż obok.
- Źle się czuje – odparła. Nie musiała niczego udawać. Naprawdę było jej słabo. Jens
zerknął w stronę, gdzie zniknął Kristian, a potem utkwił wzrok w Elizabeth.
- Kim jest ten człowiek? – rzucił szorstko.
Elizabeth patrzyła pustym wzrokiem gdzieś ponad ramieniem męża, nabrała głęboko
powietrza i poprawiła Ane na ręku.
- To syn Leonarda Dalsruda – rzekła w końcu, ale jej głos zabrzmiał cienko i ochryple.
– Pobiegłam za nim, żeby się dowiedzieć, czy Helene też była w kościele, i wtedy źle się
poczułam.
- I co? – Była? – dopytywał się Jens.
Elizabeth poczuła, że ogarnia ją panika. Co będzie, jeśli odpowie „nie”, a okaże się, że
Jens spotkał Helene? Wyprostowała się i spojrzała mężowi w oczy.
- Tak, ale już poszła – odparła. Mówiąc to, pomyślała, że Helene mogła się tu nadal
kręcić. A jeśli przyjaciółka pojawi się, zanim wrócą do domu?
- W takim razie to ją widziałem – zauważył Jens niepewnie. – Poszła przed chwilą.
Jaka szkoda, że się nie spotkały! Tak bardzo chciała pogadać z
przyjaciółką! Nie
widziały się już pół roku.
- Muszę usiąść – odezwała się Elizabeth. Było jej słabo.
Jens objął żonę ramieniem i poprowadził do wozu. Powiedz mu!, krzyczał w niej jakiś
głos. Wyznaj, co zrobiłaś! Ale milczała.
Elizabeth siedziała, cerując skarpetę, i rozmyślała. Tygodnie po Bożym Narodzeniu
nie były łatwe. Wydawało jej się, że Jens przez cały czas ją obserwuje, i przez to traciła
pewność siebie: poruszała się sztywno i nienaturalnie i długo ważyła słowa, zanim się
odezwała.
Jeśli tam pod kościołem dobrze zrozumiała słowa Kristiana, to przyznał się do
wysłania anonimu. Ale dlaczego napisał ten list? Czyżby wiedział, co uczyniła jego ojcu?
Nie, to niedorzeczność! Kristian nie mógł wiedzieć. Nikt o niczym nie wiedział!
Bezwiednie opuściła skarpetkę na kolana, a wzrokiem błądziła po pokoju. Postanowiła
spalić list, zabrała go ze sobą na dół, ale tam siedział Jens. Schowała więc anonim do kieszeni
spódnicy, ale kiedy chciała go wyjąć następnego dnia, listu nie było. Czy gdzieś go
przełożyła? Ostatnio była dziwnie roztargniona. Przeszukała całą izbę, zajrzała pod wszystkie
meble i chodniki. Wyjęła ubrania z kufrów, przetrząsnęła je i schowała na miejsce. Trwało to
tak długo, że Jens zaczął się już dziwić, czemu niepotrzebnie traci tyle czasu. Później szukała
tylko wtedy, gdy zostawała sama w domu. Przejrzała wszystkie szuflady i szafy i z każdym
dniem ogarniała ją coraz większa panika. A jeśli Jens znalazł list? Co by mu powiedziała?
Usłyszała w sieni kroki męża i wróciła do cerowania.
Wniósł ze sobą do kuchni mroźne, świeże, zimowe powietrze, a topniejący śnieg z
jego butów zostawił na podłodze niewielkie kałuże.
- Przyniosłem torf – oznajmił i wrzucił go do skrzyni. – Nazbieram do pełna, żeby
starczyło na dłużej – dodał i ruszył do wyjścia.
- Dziękuję. Przygotuję ci kufer z ubraniem i jedzenie na drogę – zaproponowała i
podniosła się.
- Dobrze – odparł Jens z beztroskim uśmiechem. Zdjął rękawicę i pogładził Elizabeth
po policzku. – Ale na razie zostaw rzeczy w kuchni. Wezmę je, kiedy znowu wrócę z torfem.
Zawahał się przez moment. – Wyglądasz na zmęczoną, Elizabeth. Wydaje mi się, że za dużo
pracujesz.
Spróbowała się uśmiechnąć, czując nagle gorącą radość wywołaną jego troską.
- Tak, być może – przyznała. – Ostatnio nie jestem w zbyt dobrej formie.
- Zauważyłem. Coś ci dolega od pierwszego świąt, kiedy byliśmy w kościele.
Elizabeth poczuła, że twarz ją pali i odwróciła się od męża.
- Tak, zimą dopada nas czasem osłabienie, ale myślę, że nie ma powodu do
zmartwienia – stwierdziła i szybko skierowała się na schody prowadzące na górę. Zaraz
potem usłyszała odgłos zamykanych drzwi i Jensa, który wygwizdywał jakąś melodię.
Odetchnęła z ulgą i szybko wślizgnęła się na poddasze, żeby przynieść ubranie do
spakowania.
Zanim Jens wrócił, zdążyła przygotować prowiant i ubranie. Gdy przyszedł,
uśmiechnął się i rozejrzał po kuchni.
- Zawsze mnie zdumiewa, kiedy widzę, ile rzeczy mam ze sobą zabrać – rzekł,
zdejmując kurtkę.
- Tyle samo zapakowałam dla taty – wyjaśniła Elizabeth. – Jutro przyjdzie Maria.
Cieszę się, że dotrzyma mi towarzystwa i pomoże w pracy, kiedy was tak długo nie będzie –
mówiła nienaturalnie ożywiona. Spróbowała się uśmiechnąć. – Jeśli nie chcesz nieść ubrania
pod pachą, to idź na górę i przynieś kufer.
- Już idę – odparł.
Słyszała, jak ciągnie za sobą kufer po podłodze, i zawołała:
- Pomóc ci?
- Tak, kiedy będę schodził w dół, chwyć z drugiej strony i przytrzymuj –
odpowiedział. Kufer był duży, z wygiętą pokrywą i wytartymi malowanymi ozdobami.
Powinien pomieścić ubranie i żywność na kilka miesięcy.
- Znalazłem list – rzucił Jens niespokojnie. Elizabeth z wrażenia omal nie upuściła
kufra.
- Jaki lis? – udało jej się w końcu wykrztusić.
- Czy nie jest ci za ciężko? – spytał Jens, zamiast odpowiedzieć.
- Nie, poradzę sobie – odparła. Myśli kłębiły jej się w głowie. Na pewno chodzi o list
od Kristiana, przeraziła się. Dobry Boże, pomóż mi, poprosiła w duchu. Spraw, by się
okazało, że Jens nie zdążył go przeczytać. I pomóż mi znaleźć odpowiednie słowa!
Zamierzała powiedzieć „skłamać”, ale to nie mogła przecież Stwórcy poprosić.
Kiedy wreszcie postawili kufer na podłodze w kuchni, ani na moment nie mogła
oderwać wzroku od listu, który Jens trzymał w ręku. Rozpoznała pismo, ale miała taki zamęt
w głowie, że nie potrafiła znaleźć odpowiedniej wymówki. Jens podał jej kopertę.
- Podejrzewam, że to do ciebie, ktoś napisał tu twoje imię. Udała, że się ucieszyła.
- Tak, to ten sam list, który dostałam zeszłego lata od Helene. Gdzie go znalazłeś?
- Leżał za kufrem. Musiałaś go tam zgubić.
- Pewnie tak – przyznała i szybko wepchnęła list do kieszeni spódnicy. – Pójdziemy
wybrać rzeczy, które trzeba włożyć na dno kufra – mówiła dalej, nie patrząc mężowi w oczy.
- Helene dawno się nie odzywała – zauważył Jens, który najwyraźniej chciał
porozmawiać na ten temat.
- Ma pewno ma dużo pracy – odparła krótko Elizabeth. – O nie, zobacz! Ane, już
porozrzucała wszystko, co przygotowałam! – Sama słyszała w swym głosie rozdrażnienie,
choć właściwie nic się nie stało. – Ane ledwie zdążyła dotknąć rękawa wełnianego swetra
Jensa.
- Co cię dręczy? – spytał Jens łagodnie i objął ją. – Tak się zaczerwieniłaś i
zmieszałaś, biedactwo.
- Nic – odburknęła, próbując się uwolnić z jego objęć.
- Spójrz na mnie, Elizabeth – zażądał, wziął ją pod brodę i uniósł jej twarz. – Czy
Helene napisała w tym liście coś, co cię rozzłościło? Pamiętam, że bardzo się zdenerwowałaś,
kiedy go dostałaś.
Musiała nad sobą zapanować, zanim mogła odpowiedzieć.
- Nie, po prostu Helene zbyt rzadko pisze. A ja tak strasznie za nią tęsknie. Poza tym
martwię się, że jutro wyjeżdżacie, ty i tato.
To ostatnie przynajmniej było prawdą, pomyślała.
- Moja biedna Elizabeth – szepnął Jens i przytulił ją. – Będę do ciebie pisał tak często,
jak to możliwe, mimo że nie mam do tego zdolności.
- Nie przejmuj się – odrzekła. – Wystarczy, że napiszesz jeden list, tak bym widziała,
że szczęśliwe dotarłeś na miejsce. – Nagle przypomniała sobie o czymś, o co już dawno miała
spytać. – Jens, może słyszałeś coś o nowym nauczycielu? Jaki on jest?
Zastanowił się.
- Nie, nie przypominam sobie, żeby ktoś o nim mówił. A ty? Wiesz coś?
- Tak, wspomniała o nim kobieta, kiedy rozmawiałyśmy przed kościołem.
Powiedziała, że to bezbożnik, ale szczerze mówiąc, nie słuchałam jej zbyt uważnie.
- Powtarzała pewnie tylko jakieś plotki – uznał Jens beztrosko i znów przyciągnął
Elizabeth ku sobie.
- Na pewno – mruknęła, starając się nie myśleć o nauczycielu. Jak dobrze było czuć
zapach i ciepło Jensa, słuchać serca, które tak spokojnie biło w jego piersi. Wszystko wkrótce
się ułoży. Oby tylko starczyło jej cierpliwości i oby pozwoliła, by czas jej pomógł.
Za oknem się zmierzchało. Elizabeth westchnęła zadowolona i pomyślała, że mimo
wszystko ma dużo szczęścia.
Jens na poddaszu układał Ane do snu. Sam się zaofiarował, że położy mgłą, by
Elizabeth mogła się spakować kufer. Jeszcze zanim dotarł na górę, wrzuciła list do pieca.
Wpatrywała się w płomienie pochłaniające papier.
- No to na zawsze zniknął ze świata – szepnęła z ulgą, po czym zabrała się do pracy.
Wszystko układała z miłością. Na stole stało jedzenie. Trochę dostali z Heimly, ale
większość sami zaoszczędzili. Przygotowała roladę mięsną, wędzony udziec z barani,
suchary, mało, ser i na koniec czarny chleb, który nie psuł się zbyt szybko. Miała nadzieję, że
wiktuałów starczy, choć Jensa nie będzie aż do wiosny.
Do niewielkiej szufladki zamykanej zasuwaną klapką włożyła przybory do pisania,
trochę pieniędzy, psałterz i na koniec Biblię, którą Jens dostał od rodziców.
Ubrania męża porozkładała na podłodze. Sześć par rękawic do połowów; były duże,
jak powinny. Wełniane koszule, cztery pary kalesonków, skarpety z szarej wełny, tej
najcieplejszej, drewniaki do chodzenia w domu, dodatkowe spodnie, odświętna koszula do
kościoła. Sztuka po sztuce Elizabeth układała w kufrze każdą rzecz tak starannie, by na
wszystko znalazło się miejsce. Na samym wierzchu położyła derkę, żeby Jens miał się czym
okryć w nocy. Następnie zamknęła wieko i odwróciła się w stronę kuchennego krzesła.
Leżało na nim wierzchnie ubranie, które Jens miał włożyć jutro – gruba kurtka i spodnie ze
skóry. Były zniszczone. Właściwie przydałby się nowy komplet, stwierdziła, bo ten, który
Jens teraz nosił, został przerobiony z ubrania po teściu, Jakobie. Ale będą musieli z tym
poczekać do przyszłego roku, westchnęła.
Sięgające ponad kolana zimowe buty, z bydlęcej skóry z drewnianymi podeszwami,
nasmarowali dziegciem od środka i z zewnątrz, żeby nie przemakały. Elizabeth przeszedł
dreszcz, kiedy pomyślała o sztormie i możliwej katastrofie. Gdyby ktoś wpadł do wody w
ciężkim ubraniu, w żaden sposób nie utrzymałby się na powierzchni. Poszedłby na dno jak
kamień, nawet gdyby morze było spokojne.
Szybko odegnała ponure myśli. Jeśli nie chciała oszaleć, nie mogła sobie na nie
pozwolić. W tej samej chwili usłyszała, że Jens schodzi po schodach..
- Zimno ci? – spytał, objął ją czule i pocałował w szyję. Elizabeth przytuliła się do
niego i skinęła głową.
- Trochę – odparła.
Niechętnie wypuścił ją z ramion i przyniósł koc i baranicę.
- Położymy się tu na trochę – rzekł, wskazując na podłogę przy palenisku. Elizabeth
nie odpowiedziała, tylko zdmuchnęła płomień lampy stojącej na stole.
Powoli zaczęła się rozbierać. Jens uczynił to samo, jak gdyby wcześniej się umówili.
Ogień rzucił ich cienie na podłogę, kiedy objęci położyli się na miękkim posłaniu. Teraz
Elizabeth czuła się spokojna – wszystkie złe myśli odpłynęły, gdy znalazła się w ramionach
męża. Najważniejsze, że Jens jest przy niej. Dla niej, na zawsze, pomyślała.
Wziął jej piersi w swe dobre ręce, lekko ścisnął, ważył w dłoniach, potem skosztował
brodawek. Elizabeth syknęła z rozkoszy i wygięła ku niemu ciało. Usta Jensa przesuwały się
w dół jej brzucha, potem wzdłuż ud, a następnie z powrotem w górę. Przeszedł ją dreszcz,
wyciągnęła ręce nad głowę.
Może robić, co zechce, ma nade mną całkowitą władzę, pomyślała. Jego dłoń znalazła
drogę do jej pulsującego łona, a usta całowały wewnętrzną stronę ud.
- Och, Jens – jęknęła, poruszając biodrami w takt ruchów jego ręki. – Chodź – błagała,
czując, nieznośne napięcie.
Jens powoli przykrył ją całą swym silnym ciałem. Kiedy w nią wszedł, napotkała jego
spojrzenie. Źrenice miał tak duże i czarne, że mogłaby się w nich utopić. Rzęsy długie i gęste.
Potem zamknęła oczy i uniosła się na fali cudownych uczuć, słysząc z daleka swe imię
szeptane przez Jensa.
Potem leżeli mocno przytuleni. Opletli się nawzajem nogami, Elizabeth oparła głowę
na ramieniu męża. Słyszała jego równy oddech. Nagle Jens drgnął – nie chciał przespać tej
ostatniej wspólnej nocy, odgadła, i pogłaskała go czule po policzku.
- Śpij spokojnie, Jensie. Pamiętaj, że jutro czeka cię długi i trudny dzień – rzekła
łagodnie.
Skinął głową i Elizabeth poczuła po chwili, że jego ramię, którym ją obejmował, stało
się bezwładne. Sama leżała bezsennie, wsłuchując się w miarowy oddech męża. Zmagała się
z mnóstwem natrętnych myśli. Czuła piekący ból, którego nie mogła się pozbyć ani nie
potrafiła nazwać.
Nie był to niepokój, który od lat niezmiennie ogarniał wszystkie kobiety przed
zimowymi połowami. Nie tylko lęk o ukochanego mężczyznę, który będzie mieszkał w
rybackim baraku, marzł na morzu i być może zostanie tam zaskoczony przez sztorm. Nie, to
było coś innego. Elizabeth wiedziała, że tej zimy coś się wydarzy, ale nie miała pojęcia co.
Usiłowała przywołać Linę-Laponkę. Wyszeptała jej imię w nocnej ciszy, ale na próżno. I
chociaż już wcześniej Lina-Laponka nie odpowiadała na jej prośby, poczuła rozczarowanie.
W ostatnich godzinach przed świtem modliła się bezgłośnie, by Pan miał w swej
opiece wszystkich rybaków wybierających się tej zimy na morze i żeby szczęśliwie
doprowadził ich z powrotem do domu, bo tego nigdy nie można być pewnym. Modlitwa
trochę ją uspokoiła. Zamknęła oczy i mocniej przytuliła się do Jensa.
Zapadając w stan między jawą a snem, nagle poczuła obecność jakiegoś człowieka. To
nie Jens, pomyślała półprzytomna, nie wiedząc, skąd to przeświadczenie. Wrażenie było
nieprzyjemne i chciała się obudzić, ale jej się nie udało. Było też gorąco i… uwodzicielskie.
Kusiło i przerażało jednocześnie. Bardziej przerażało, bo było zakazane, pomyślała i odniosła
wrażenie, że jakaś dłoń gładzi ją po włosach, a czyjś głos szepcze: Twoje włosy są jak srebro,
Elizabeth.
Uświadomiła sobie, że słyszała już kiedyś te słowa. Kiedy próbowała sobie
przypomnieć, od kogo, stanął jej przed oczami Kristian. Uśmiechał się do niej z głową
pochyloną do tyłu, a w jego oczach kryło się coś mrocznego. Miała ochotę uciekać. Czego
chciał? Po co tu się zjawił?
Trzymaj się ode mnie z daleka, próbowała powiedzieć, ale nie była w stanie wydobyć
głosu. Wtedy roześmiał się jeszcze głośniej i w tym samym momencie zniknął.
Nagle się przebudziła. Leżała przez chwilę, wpatrując się w ciemność. Oddychała
płytko i urywanie, drżała na całym ciele. Jeszcze mocniej przywarła do Jensa. To musiał być
sen, pomyślała, próbując ochłonąć.
- Jasne, że to był tylko sen – wyszeptała.
Dobrze było usłyszeć własny głos. Jens poruszył się, wymamrotał coś przez sen i spał
dalej. Dlaczego przyśnił mi się Kristian? Czego on ode mnie chce? Co planuje? Myśli nie
dawały jej spokoju, więc uznała, że najlepiej zrobi, gdy wstanie. Cicho ubrała się i wyszła do
obory.
Kiedy rano zasiedli przy stole do śniadania i próbowali zamienić kilka słów, rozmowa
się nie kleiła. Przytłaczało ich zbyt wiele myśli.
- Musisz się porządnie najeść – starała się przekonać męża. – Masz przed sobą długą
drogę.
Jens tylko skinął głową w odpowiedzi.
Potem poszedł się ubrać, a ona szybko sprzątnęła ze stołu i przebrała Ane. Zmywanie
musi poczekać do jutra. Sporo domowych czynności, które powinna dziś wykonać, odłożyła
na później. Mycie naczyń i większe porządki w dniu wyprawy na połowy, czyli „wymywanie
mężczyzn”, zapowiadało nieszczęście – to wiedziała już jako mała dziewczynka.
Jens niósł Ane na rękach aż do rozstaju dróg. Śmiało pocałował dziecko w policzek,
nie wstydził się, okazywać córce ojcowskiej czułości. Potem objął Elizabeth. Utonęła w jego
muskularnych ramionach, czując na policzku dotyk miękkiej, gładkiej owczej skóry. Pragnęła
zachować to wrażenie na całą zimę. Chciała coś powiedzieć, ale ścisnęło ją w gardle. Nie
potrafiła też znaleźć właściwych słów. Do wiosny tyle czasu… Czekanie będzie długie. Znów
ogarnęło ją uczucie, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Zaniepokoiła się.
Wreszcie Jens wypuścił ją z objęć. Uczynił to niechętnie, lecz zaraz ruszył szybkim
krokiem, nie oglądając się za siebie.
Do brzegu przybiła dziesięciowiosłowa łódź Abrahama. Tym razem załoga składała
się z siedmiu osób. Oprócz Abrahama, który dowodził, płynęli: Jakob, Jens wraz z ojcem
Elizabeth, Andresem, i jeszcze trzech mężczyzn. Jeden z nich pomógł Jensowi wnieść
kufer. Elizabeth starała się nie patrzeć w stronę męża. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że
wszedł na pokład łodzi. Pragnęła zachować dotyk jego ramion i miękkiej owczej skóry na
policzku.
Odwróciła się i spojrzała w stronę Neset. Ujrzała tam Dorte z Danielem na biodrze.
Drte kilka lat temu również spakowała kufer mężowi i pomachała mu na pożegnanie. Wtedy
widziała go po raz ostatni. Kolejny mężczyzna zostawił ją, gdy zaszła w ciążę. Mimo to
każdego roku stawała przed domem i żegnała rybaków wypływających w morze.
Mężczyźni energicznie odepchnęli łódź od kamienistego brzegu i zaczęli wiosłować.
Od razu łapią rytm, pomyślała Elizabeth. Mają to we krwi, tak jak my, kobiety, zajmowanie
się domem i dziećmi. Odprowadziła łódź wzrokiem, póki nie zniknęła.
Już miała się odwrócić i ruszyć do Nymark po Marię, gdy zauważyła Ragnę. Teściowa
stała ze spuszczoną głową i złożonymi rękami. Pogrążona w modlitwie, nie zauważyła, że
chusta zsunęła się z jej ramion.
Tak, mężczyznom przydadzą się słowa modlitwy na drogę, stwierdziła Elizabeth w
duchu. Jednak na moją udrękę nie pomagają żadne modły, pomyślała. Coś się stanie, tego
była pewna.
Rozdział 2
Elizabeth odstawiła talerz, który właśnie umyła po obiedzie. Maria natychmiast go
wytarła. W kuchni ciągle jeszcze pachniało słoną rybę, stwierdziła Elizabeth. Wykręciła
ścierkę.
- Co lubisz jeść? – spytała siostra i zeszła z krzesła, na którym stała.
- Wszystko jest dobre – odparła Elizabeth krótko i zaczęła wycierać stół.
- Zgoda, ale musi chyba być coś, co lubisz najbardziej? Moroszki smakują przecież
lepiej niż solona ryba, prawda?
Elizabeth wpatrywała się w okno. Od dawna nie padał śnieg, ale za to chwycił tak
siarczysty mróz, że aż cały dom trzeszczał. Niedługo wróci słońce i minie czas ciemności,
pomyślała tęsknie. Wraz ze słońcem nadejdzie wiosna – i mężczyźni.
- Co mówiłaś? Nie dosłyszałam.
- Wiem, że każde jedzenie jest dobre – mówiła Maria. – Ale strasznie już mi się
znudziła solona ryba, którą jemy codziennie.
Elizabeth skinęła głową, zbierają ścierką okruchy ryby i ziemniaków. Jeśli miała być
szczera, sama też już miała dość jednostajnej diety. W czasie zimowych połowów, kiedy
mężczyźni przebywali poza domem, kobiety i dzieci, jadły tylko solone produkty,
- Dziś wieczorem wypłynę zastawić linę – postanowiła. – Na jutro będzie świeża ryba.
A dzisiaj upiekę chleb i zjemy chrupiący chlebek z masłem. Co ty na to, siostrzyczko?
- Jesteś najukochańsza na świecie – uśmiechnęła się Maria.
Elizabeth wyszła do spiżarni. Słyszała, że Maria zagaduje Ane. Myśl o świeżym
chlebie wszystkim poprawiała nastrój. Dziś wieczorem sprawiają sobie prawdziwą
przyjemność. Elizabeth nuciła pod nosem, zdejmując z półki drewniany pojemnik, w którym
trzymała mąkę. Jest podejrzanie lekki, przemknęło jej przez głowę, a kiedy otworzyła wieko,
jej przypuszczenia się potwierdziły: pudełko było całkiem puste. Serce mocniej jej zabiło,
kiedy zajrzała za drzwi w poszukiwaniu worka z mąką. Jednak z góry znała odpowiedź. Jak
mogłam być taka rozrzutna?- pomyślała gorączkowo i przypomniała sobie dzień, kiedy
zużyła resztę mąki.
Wstrzymała na moment oddech. Nie wolno jej płakać z powodu własnej głupoty. Tak,
głupoty, stwierdziła bezlitośnie. Powinna była oszczędzać. Spodziewała się pieniędzy od
Jensa lub ojca, ale jeszcze nie dotarły. Teraz nie miała innego wyjścia, jak tylko popłynąć do
sklepiku i zrobić zakupy na kredyt.
- Żebraczka – szepnęła w ciasnej spiżarni i zadrżała. O tej porze roku większość
kobiet musiała kupować na kredyt, pozwalając sklepikarzowi zapisywać dług w zeszyciem
ale i tak Elizabeth uważała, że to upokarzające. Nikt nie wiedział, jak udadzą się połowy, i nie
było gwarancji, że wracali z długiem, czasem tak dużym, że przechodził na następne
pokolenia. Elizabeth wzdrygnęła się. Jeśli Bóg tej zimy się nad nimi zlituje, będzie gorąco
dziękowała za każdy kęs włożony do ust. Szybko przetarła twarz i wyprostowała się, zanim
wróciła do kuchni.
- Jak długo nie mam taty i Jensa? – spytała Maria.
- Cztery tygodnie – odpowiedziała Elizabeth. Zobaczyła, że siostra wysunęła cztery
paluszki i zamyśliła się.
Miesiąc to długo, pomyślała Elizabeth. Ciągle czekała na list, jednak nie dostała
jeszcze żadnej wiadomości od Jensa i ojca, ani jednego słowa o tym, że dotarli szczęśliwie na
zimowe łowiska. Czekanie było bolesne.
- Muszę się wybrać po mąkę – rzekła z udawaną swobodą. – Możesz przez chwilę
popilnować Ane?
- A nie mogłybyśmy popłynąć z tobą? – spytała Maria prosząco. – Będziemy bardzo
grzecznie siedziały w łodzi.
Elizabeth zastanowiła się. Marii również przydałoby się trochę odmiany. Jeśli dobrze
opatuli dziewczynki, to chyba się nie przeziębią.
- Dobrze, możecie popłynąć ze mną – odparła i poczuła dziecięcą radość, widząc, jak
bardzo Maria się ucieszyła.
Elizabeth wiosłowała jak mężczyzna. Usiadła z szeroko rozstawionymi nogami i
oparła stopy na ławce, jak to robił Jens. Na samym środku fiordu na moment w górze
dostrzegła swój dom – był jak ciemnobrązowa plamka na tle białego śniegu. Maleńkie
gospodarstwo jej i Jensa, pomyślała i poczuła radość.
- Czy potrafisz dochować tajemnicy? – spytała siostrę. Maria skinęła głową i w
napięciu zagryzła dolną wargę.
- Na wiosnę Jens zbuduje szopę na łodzie, która będzie należała tylko do nas/ -To
prawda?
- No pewnie – uśmiechnęła się Elizabeth i znów zaczęła wiosłować. – Jakob
podarował nam kawałek ziemi. Jens zbuduje szopę z kamienia i z desek, które kupi. Co o tym
myślisz, Maryjko?
Siostra skuliła się, wpatrzona w ląd. To przyjemne móc się z kimś podzielić dobrą
wiadomością, wydawała się przez to jeszcze lepsza i bardziej radosna.
Dół spódnicy Elizabeth był mokry, a palce zmarznięte, kiedy weszła do sklepiku.
Pośród całego tego bogactwa zgromadzonego w środku poczuła się jak w bajce. Z sufitu
zwisały gęsto różnego rodzaju towary: od zimowych butów po czerpaki i miedziane czajniki.
Na podłodze stały worki z cukrem i mąką, beczki z syropem i ze śledziami.
- Chodźcie, dzieci – rzekła i podeszła do pica. – Ogrzejcie się tu trochę. – Zdjęła Ane
czapkę oraz rękawiczki i przysunęła rączki dziecka w stronę pieca. – Nie stój za blisko,
Mario, żebyś się nie oparzyła – napomniała siostrę, rozglądając się po pomieszczeniu. Nieco
dalej w głębi zobaczyła dwie kobiety i starszego mężczyznę pogrążonych w rozmowie. Jedna
z kobiet trzymała w rękach gazetę. Nordlands Amtstidende, przeczytała Elizabeth. W
sklepiku zawsze wykładano stare gazety i czasopisma, żeby klienci mogli sobie poczytać.
- Posłuchajcie – zawołała kobieta, wpatrując się w gazetę przymrużonymi oczami. –
Znalazłam ogłoszenie: Niniejszym zawiadamiam, że od dzisiaj w moim mieszkaniu w
kamienicy Madame Larsen rozpoczynamy wyprzedaż wszelkiego rodzaju ubrań z lnu, wełny
i bawełny sprowadzonych ze Szwecji. Bodo, dwudziestego drugiego sierpnia 1871 roku. O.
Johnson.
- Mogę zobaczyć? – spytała jakaś korpulentna kobieta. Chyba nazywa się Hartuvikka,
pomyślała Elizabeth. Hartuvikka przyciągnęła do siebie gazetę.
- To stara gazeta, z zeszłego roku, a poza tym wyprzedaż jest w Bodo! – prychnęła.
Elizabeth stłumiła uśmiech. Mówi, tak jakby miała pieniądze, żeby sobie kupować to,
co chce! Ale każdemu wolno marzyć, a stare gazety są jak nowe, kiedy nie ma innych.
Szukała w pamięci nazwiska starszego pana. Chyba Kornelius, pomyślała. Staruszek
niecierpliwił się, zdawało się, że coś mu leży na sercu, ale widać nie zdobył się na odwagę,
żeby to powiedzieć. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, Elizabeth skinęła głową i uśmiechnęła
się, a potem znów skierowała swoją uwagę na dzieci.
- Trochę się rozgrzałaś, Mario? – spytała. Siostra przytaknęła.
- Czy mogłabyś mi wyświadczyć drobną przysługę? – odezwał się za nią męski głos.
Elizabeth odwróciła się i ujrzała Korneliusa, który w pomarszczonych dłoniach trzymał list. –
Nie mam już tak dobrego wzroku jak dawniej – rzekł zakłopotany. – Czy nie sprawiłoby ci
zbyt dużego kłopotu, żeby mi przeczytać list?
Pewnie staruszek nie potrafi czytać, przemknęło Elizabeth przez myśl. Wiedziała, że
nie wszyscy ludzie w jego wieku chodzili do szkoły.
- Oczywiście, że mogę go przeczytać – odparła i uśmiechnęła się, bo rozbawił ją
uroczysty ton słów mężczyzny. – Chodźcie dzieci – zwróciła się do Marii i Ane i
poprowadziła dziewczynki do ławki stojącej pod ścianą.
Kiedy wszyscy usiedli, otworzyła kopertę szpilką do włosów i rozłożyła list.
- To od Johana Salamona Christophersena – wyjaśniła. Kornelius skinął głową i
uśmiechnął się zadowolony.
- Ach, od Johana, tak. To syn mojego brata – dodał, zanim Elizabeth zaczęła czytać.
Panie Corneliusie Jakobsenie,
piszę do Pana kilka słów. Nasza załoga zgromadziła już piętnaście beczek wątróbek,
więc ryb jest tutaj w bród. Wygląda na to, że połowy w tym roku będą udane, oby tylko
pogoda się utrzymała.
Co się tyczy nowości, to niewiele jest do pisania poza tym, że słyszałem, że Wielki
Einar opuścił ów wypełniony grzechem świat w wieku czterdziestu lat. Można by mu niemal
zazdrość szczęścia, że wyprowadził się z tej grzesznej Sodomy.
Wszyscy jesteśmy zdrowi, nie licząc kilku przeziębionych. Jednakże najgorzej mają
ci, którzy muszą mieszkać w rufówce, bo marzną na kość.
To tyle o nas. Życzę Panu pomyślności w każdym przedsięwzięciu.
Johan Salamon Christophersen
Elizabeth ostrożnie złożyła kartkę i włożyła do koperty. W pomieszczeniu zapadła
zupełna cisza i dziewczyna zrozumiała, że wszyscy słuchali tego, co czytała. Poczuła
zakłopotanie w imieniu staruszka, jednak odniosła wrażenie, że raczej promieniał z dumy. Nie
każdy dostawał listy.
- Ciekawe, co się przydarzyło Wielkiemu Einarowi – zastanawiała się.
- Nie wiem – odparł Kornelius. – Już wcześniej słyszałem, że zmarł. Po prostu
wieczorem położył się spać, a następnego dnia już nie żył. Nie wiadomo, kiedy Pan
zdecyduje, że nasz czas tu na ziemi już minął.
- Tak, to prawda – przyznała Elizabeth cicho, oddając list właścicielowi. Kornelius
podziękował kilka razy za pomoc i wstał.
Elizabeth posiedziała jeszcze chwilę, myśląc o mężczyźnie, który wyszedł. Zawsze był
trochę dziwny, nikt nie słyszał, żeby miał jakąś rodzinę. Potem pomyślała o rybakach
mieszkających w rufówce – nadbudówce umieszczonej w niektórych kutrach na samym tyle.
Słyszała, jak Jens kiedyś mówił, że gdy dobijali do brzegu, zdejmowali rufówkę i
zanosili ją na ląd. Zwykle jednak przechowywali w niej sprzęt. Szczerze współczuła tym,
których nie było stać nawet na to, by wynająć choćby jakąś budę na wiosła, pomyślała ze
smutkiem. W nocy z pewnością musieli okropnie marznąć. A jeśli list pochodził ze
Storvaagen? Może nie, jest przecież tyle przestrzeni rybackich. Nie chciała pytać. Szybko
otrząsnęła się z ponurych myśli.
- Przypilnuj przez chwilę Ane – poprosiła Marię. – Pójdę kupić mąkę, to zajmie tylko
chwilę.
Młody sprzedawca uśmiechnął się do niej i ukłonił. Elizabeth odpowiedziała
uśmiechem, skinęła głową i wyraziła kilka zwyczajnych uwag o pogodzie. Chłopak, który
dostał tu pracę, był bardzo sympatyczny. Złośliwi twierdzili, że stanął za ladą, bo nie znosił
morza. Mówiono, że cierpiał na chorobę morską. I ktoś taki miałby się mienić mężczyzną,
prychali ludzie z pogardą. Ale Elizabeth nie słuchała ich gadania. Było jej całkiem obojętne,
dlaczego sprzedawał w sklepiku, podczas gdy inni mężczyźni wyruszali na połowy.
- Czym mogę służyć, Elizabeth? – spytał, opierając ręce na lodzie. – Może trochę
brązowego cukru dla dziewczynek? – Wskazał potężny słój, wypełniony brązowymi
kryształkami, które tak wybornie smakowały.
- Nie, chciałam kupić tylko odrobinę mąki – bąknęła, nerwowo mnąc rękawice. – Ale
muszę poprosić o zapisanie w zeszycie… do czasu, aż Jens wróci – dodała, patrząc
sprzedawcy w oczy.
Uśmiechnął się wesoło.
- Dobrze, chyba da się to zrobić. Zresztą…
Nie dokończył zdania, ponieważ nagle zjawiła się Josefine i odepchnęła go brutalnie.
- Ja się tym zajmę – rzekła stanowczo.
Młody sprzedawca kilka razy otworzył i zamknął usta, a potem potulnie się wycofał i
zajął sprzątaniem na półkach. Jednak Elizabeth zauważyła, że cały czas ukradkiem je
obserwował. Domyśliła się, że nieszczęśnik nie mógł się sprzeciwić żonie samego
właściciela. Współczuła mu, a jednocześnie zastanawiała się, co takiego zamierzał jej
powiedzieć.
Napotkała spojrzenie szarych oczu kobiety za ladą.
- Jak już mówiłam, chciałabym kupić trochę mąki na kredyt. Zapłacę, gdy Jens wróci
do domu – powiedziała.
Minęło kilka sekund, a Jodefine się nie odzywała. Rozmowy, które inni klienci
prowadzili za plecami Elizabeth, ucichły, dało się słyszeć tylko słabe skrzypienie desek
podłogi, kiedy ktoś się poruszył. Elizabeth powtórzyła trochę głośnej:
- Chciałabym kupić trochę mąki.
- Chcesz mąki, rozumiem – powiedziała Josefine wysokim, skrzekliwym głosem. –
Ale czy masz czym zapłacić?
Elizabeth pokręciła głową, poczuła, że się poci. Ale zaraz wyprostowała się.
- Nie, nie mam. I chyba niewiele z nas, kobiet, ma teraz pieniądze, kiedy mężczyźni są
na połowach. Ale jak tylko Jens wróci, spłacę dług. Jednak do tego czasu dzieci muzę jeść
chleb.
Słyszała, że głos jej się łamał, gdy mówiła ostatnie zdanie, i musiała odchrząknąć.
Dlaczego Josefine zachowywała się wobec niej tak opryskliwie? Oboje, zarówno ona, jak i
Abraham byli przecież na chrzcinach Ane, a wtedy żadne z nich nie powiedziało złego słowa.
Ktoś z tyłu zakasłał i Elizabeth zdobyła się na odwagę.
- Dostanę mąkę, czy nie?
Żona sklepikarza nie od razu powiedziała, obracała w palcach pozłacaną broszkę,
przypiętą na piersi do sukni. Czarny szal z długimi cienkimi frędzlami bzyczał na jej
ramionach. Dlaczego ta kobieta, która tak wiele posiada, żałuje mi mąki?, dziwiła się
Elizabeth, czując bolesne pieczenie w piersi.
- A jeśli twój mąż wróci bez pieniędzy? – spytała Josefine zimno.
- Wtedy zapłacę jesienią jagodami i puchem – odparła Elizabeth, słysząc, że głos jej
drży. Bardziej ze złości i rozgoryczenia niż ze strachu.
Josefine popatrzyła na nią zimnym wzrokiem, a potem podeszła do worka z mąką i
napełniła nią torbę z szarego papieru. Następnie wyjęła duży zeszyt, przerzuciła kilka kartek i
powiodła palcem w dół słupka z nazwiskami i liczbami. To przypomniało Elizabeth chwilę,
kiedy oboje z Jensem udali się do pastora, żeby dać na zapowiedzi. Skojarzenie pojawiło się
całkiem niespodziewanie, a Elizabeth w jednej chwili zrozumiała: Josefine nie była ani trochę
lepsza od innych zamożnych ludzi, którym upokorzenie biedaków sprawiało przyjemność.
Zacisnęła mocno zęby, czekając na mąkę. Następnie wzięła torbę i dała znak Marii, że
powinny już iść. Wtedy Josefine głośno odchrząknęła.
- Tak przy okazji, to przyszedł do ciebie list, Elizabeth – rzekła i wysunęła szufladę.
Elizabeth powoli cofnęła się i wzięła kopertę, którą podała jej żona
sklepikarza.
Ostrożnie przełamała pieczęć lakową i zobaczyła, że w środku są pieniądze. Na kilka
sekund zamknęła oczy, żeby odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy na powrót je otworzyła,
napotkała spojrzenie młodego sprzedawcy. Odgadała, że wiedział o liście. Chciał jej o nim
powiedzieć, ale Jozefine go przegoniła.
- Wiedziałeś, że dostałam pieniądze – rzekła Elizabeth, patrząc Josefine prosto w
oczy.
Kobieta udała niewiniątko.
- Kto? Ja? Jakim cudem miałam się tego domyślić?
- Na liście była pieczęć lakowa – odparła Elizabeth i rzuciła na ladę kopertę z
pieniędzmi. – Masz tu za mąkę, a do tego poproszę jeszcze tutkę tego – wskazała na słój
brązowego cukru.
Josefine wzruszyła obojętnie ramionami i zaczęła odważać cukier. Przez cały czas w
kącikach jej ust igrał uśmiech. Kiedy skończyła, Elizabeth wzięła Ane na biodro, a Marię za
rękę. W drzwiach odwróciła się.
- Dostaniesz za swoje, Josefine, możesz być pewna – rzekła drżącym ze wzburzenia
głosem. Czuła, jak krew pulsowała jej w głowie i szumiało w uszach, gdy przebiegła
spojrzeniem po zebranych w sklepiku, a potem szybko wyszła na dwór.
Maria nie odzywała się przez całą drogę do brzegu. Dopiero gdy dotarły do łodzi,
spytała:
- Jak chcesz się na niej zemścić? Elizabeth znieruchomiała i spojrzała na siostrę.
- Zemścić się? – powtórzyła. – Nie mam takiego zamiaru. Wchodź do łodzi i siadaj,
dam ci Ane na kolana.
- Powiedziałaś, że Josefine dostawanie się za swoje – mówiła dalej Maria. – To
znaczy, że chcesz się jej odpłacić za to, że była dla ciebie taka podła.
Elizabeth posadziła Ane na kolanach Marii i także weszła do łodzi.
- Tak się tylko mówi, gdy jest się na kogoś złym albo ma się go dość – odpowiedziała
lekceważąco. Jednak w głębi duszy wcale nie była spokojna. Rzuciła te słowa przy świadkach
i teraz ludzie mogą to wykorzystać. Wiedziała jak we wsi roznoszą się plotki.
Z jej ust unosiły się obłoczki pary, kiedy dobiła do brzegu. Choć trzymał mróz, czuła,
jak bardzo się spociła. Przystanęła na kilka sekund i spojrzała na drugą stronę fiordu, na
którym, niczym cieniuteńka koronkowa firanka, unosiła się mroźna mgła. Obym nigdy nie
wypowiedziała tych słów pod adresem Josefine, pomyślała i już ich pożałowała.
Rozdział 3
W drodze do domu prawie nie odzywała się do Marii. Rozmyślała nad słowami
siostry, które dręczyły ją bardziej, niż chciała przyznać.
Kiedy wyciągnęły łódź na ląd, Maria spytała, czy mogłaby pójść do Dorte.
- Nie – odparła Elizabeth trochę zmęczona. – Musisz mi pomóc, jeśli mamy zdążyć
zrobić chleb na kolację.
Pomyślała o liście. Nie chciała go wyjmować, zanim w całym domu nie zrobi się
cicho. Wtedy w spokoju będzie mogła przeczytać wieści od Jensa. Skoro mogła czekać cztery
tygodnie, to wytrzyma jeszcze kilka godzin.
- A ty zastaw linę – odparła Maria, przypominając jej o jeszcze jednej obietnicy.
Elizabeth westchnęła w duchu. Obiecała świeżą rybę. Teraz już nie mogła się wycofać.
Elizabeth formowała ostatni chleb, kiedy przyszła Dorte z synkiem.
- Nie przeszkadzam? – zapytała sąsiadka.
- Nie, wejdź – zaprosiła ją Elizabeth i szybko sprzątnęła w kuchni. Odwiedziny Dorte
zaskoczyły ją u ucieszyły jednocześnie.
Elizabeth mówiła o błahostkach, kiedy razem z Marią stawały na stole i herbatkę.
Dobrze było spotkać się z kimś dorosłym i porozmawiać. Dopiero teraz zdała sobie sprawę,
jak bardzo jej tego brakowało. Chwilę później siedziały przy kuchennym stole, jedząc chleb z
cukrem. Niewiele się odzywały, ale nawet cisza wydawała się Elizabeth miła, niemal
uroczysta.
Maria usiadła przy końcu blatu i oparła brodę na rękach.
- Gdzie jest tato Daniela? – spytała nagle.
Elizabeth omal nie upuściła filiżanki. Rzuciła szybkie spojrzenie na Dorte i zauważyła,
że ta zaczerwieniała się i umknęła wzrokiem. Elizabeth surowo popatrzyła na siostrę.
- Mario, nie pyta się o takie rzeczy – rzekła.
- Umarł? – dopytywała się dalej Maria.
Elizabeth wiedziała, że siostra, choć nieświadomie, sprawiła Dorte przykrość.
- Nie sądzę – odpowiedziała krótko i zaczerpnęła oddechu, żeby zmienić temat. Ale
Maria uprzedził ją.
- Dlaczego popatrzyła na Dorte, która wbiła wzrok w blat stołu. Elizabeth rozgniewała
się.
- Przestań, Mario. Nie wszyscy ludzie, którzy mają razem dziecko, mieszkają ze sobą.
Z różnych powodów.
Maria skinęła głową zamyślona.
- Niektóre dzieci pytały mnie w sklepiku, gdzie jest moja mama, ale ona przecież
poszła do nieba. – Zagryzła wargę, a potem znów się ożywiła. – Przecież mój tato może być
również tatą dla twojego synka! W ten sposób Daniel stanie się moim młodszym bratem. Czy
to nie sprytny pomysł?
- Nie odparła Elizabeth. – To wcale nie jest sprytny pomysł. Idź i zobacz, co dzieciaki
wyciągają z szafy.
Maria ześlizgnęła się z krzesła i poszła do Ane i Daniela. Elizabeth wolno wypuściła
powietrze z płuc i na moment zamknęła oczy. Potem spojrzała Dorte w twarz.
- Wybacz, proszę, jej zachowanie – rzekła cicho. Dorte pokręciła głową.
- Nic się nie stało. Jest przecież tylko dzieckiem. Dorośli zachowują się znacznie
gorzej.
- Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Elizabeth. Czując narastający gniew.
Dorte zawahała się chwilę, nim odparła:
- Nie jestem pewna, ale zdaje mi się, że celowo zadają mi podobne pytania, by mi
dokuczyć. – Uśmiechnęła się bezbarwnie. – Tak, wiem, że to brzmi beznadziejnie, ale tak
właśnie się czuję. Ciągle pytają o to samo.
- Kto taki? Co mówią? – dopytywała się Elizabeth.
- No, ludzie we wsi, ci, których spotykam w sklepiku. Szczególnie… - urwała, a po
chwili rzuciła: - Ragna. Nie powinnam tak mówić o twojej teściowej, ale ona jest wyjątkowo
natarczywa. Chce wiedzieć, co się stało z ojcem Daniela, gdzie on się podziewa. I za każdym
razem robi mi się tak samo przykro.
- Co wtedy odpowiadasz?
- Mówię, że nie wiem, gdzie jest ani czy wróci. Co mogę więcej powiedzieć? Czuję na
sobie ich spojrzenia i słyszę szepty, gdy tylko się odwrócę. – Dorte pospiesznie otarła oczy, a
potem spuściła wzrok, przyglądając się skaleczeniu na dłoni.
Elizabeth zerknęła na siostrę, która bawiła się z maluchami.
- Może mogłabym zostać również twoją ciocią, Danielu? – spytała. Chłopczyk podał
jej mały czajniczek, który znalazł w szafce, i uśmiechnął się szeroko, ukazując dwa nieduże
białe ząbki. Maria pocałowała go w policzek. – No to umawiamy się, że będę ciocią i dla was
obojga.
Biedna Dorte, pomyślała Elizabeth. Gdybym tylko mogła jej jakoś pomóc! Nietrudno
wyobrazić sobie, jak Dorte musi się czuć. Ona sama znalazłaby się w podobnej sytuacji,
gdyby Jens się z nią nie ożenił i nie przygarnął Ane niczym własnego dziecka. Dzięki temu
wszyscy sądzili, że to on jest ojcem dziewczynki.
- Muszę na chwilę wyjść – rzekła nagle Dorte i wstała. Elizabeth skinęła głową.
- Kiedy Dorte pójdzie do domu, możesz popłynąć zarzucić linę, a ja przypilnuję Ane –
odezwała się Maria. –Już się cieszę, że jutro, wreszcie zjemy świeżą rybę!
Elizabeth popatrzyła na siostrę i westchnęła. Potem wstała i dołożyła do ognia torfu.
Przy takim mrozie musiała dobrze palić. Zastanowiła się, czy drzwi na poddasze zostały
otwarte. Musiała to sprawdzić. Chodziła po kuchni tam i z powrotem, nie mogąc się uspokoić.
Wprost nie pojmowała czemu ludzie tak dokuczali Dorte.
Kiedy dzieci zdziwione zaczęły wodzić za nią oczami, usiadła. W tej samej chwili
wróciła Dorte. Podeszła prosto do paleniska, żeby się ogrzać.
- Jest za zimno, żeby wychodzić bez porządnego ubrania – zauważyła i wyciągnęła
ręce w stronę ognia. – Elizabeth… - zaczęła z wahaniem, unikając jej wzroku. – Pewnie się
domyślasz, że nie przyszłam do ciebie bez powodu. Pomyślałam sobie, że może
popłynęłabym nałowić trochę ryb. Mam straszną ochotę na świeżą rybę. Już mi się
sprzykrzyło solone jedzenie.
Elizabeth przerwała jej.
- I chciałabyś, żebym przypilnowała Daniela?
- Tak, jeżeli to nie sprawi ci kłopotu – poprosiła Dorte ze wzrokiem utkwionym w
palenisko.
- Oczywiście, że go przypilnuję. Nie możesz go brać ze sobą, kiedy jest tak zimno –
odparła Elizabeth łagodnie.
Dorte poszła do domu, a Elizabeth zaczęła sprzątać ze stołu. Dobrze, że miała czym
zająć ręce. W głębi duszy czuła narastający niepokój.
- Nie myśl, że jestem bezczelna, ale mam nadzieję, że Dorte złapie dwie ryby, żeby
mogła się z nami podzielić – odezwała się Maria.
Elizabeth skinęła bezwiednie głową.
- Dobrze, że nie powiedziałaś, że też zamierzałaś zarzucić linę – mówiła dalej Maria.
Elizabeth znów skinęła głową, ale myślami była całkiem gdzie indziej.
- Maryjko, czy mogłabyś przez chwilę przypilnować maluchów? – spytała nagle.
- Pewnie, że tak. A dokąd idziesz?
- Do Ragny. – Ukradkiem chwyciła czółenko do krosien i wsunęła je do kieszeni
spódnicy. – Muszę coś od niej pożyczyć. Nie zabawię długo. Tylko pilnuj, żeby dzieciaki się
nie poparzyły – upomniała siostrę.
Maria przewróciła oczami.
- Przecież dobrze o tym wiem – odpowiedziała tonem dorosłej.
Zapukała tylko raz i zaraz śmiało weszła do środka. Ragna wydawała się nieco
poirytowana.
- Chyba należy poczekać na zaproszenie, a nie wpadać jak burza – zwróciła synowej
uwagę, osuszając ręce fartuchem. Indianne stała obok i wycierała naczynia, które Ragna
właśnie umyła, a Olav siedział przy końcu stołu i przeglądał książkę. Elizabeth poczuła, jak
złość powoli ją opuszcza. Może rzeczywiście nie powinna wchodzić do domu Ragny w ten
sposób? – pomyślała, ale zaraz porzuciła tę myśl.
- Chciałabym porozmawiać z tobą chwilę na osobności – wyjaśniła. Teściowa
popatrzyła na nią pytająco i w końcu wyprosiła dzieci.
- Idźcie zobaczyć, czy na poddaszu się nagrzało i czy ogień jeszcze pali się w piecu.
Elizabeth poczuła ukłucie zazdrości. Ach, gdyby tak mieć piec na poddaszu!
- Usiądź – zaproponowała Ragna i wskazała na krzesło.
- Nie zostanę długo, muszę ci tylko o czymś powiedzieć – oznajmiła Elizabeth i od
razu dodała: - Dorte nic nie wie o mojej wizycie i nie powinna się dowiedzieć, ze tu byłam.
Jasne?
Ragna niechętnie skinęła głową, a Elizabeth mówiła dalej:
- Dorte pokochała pewnego mężczyznę, zapewniał, że i on ją kocha. Nie patrz tak na
mnie – wtrąciła, gdy dostrzegła na twarzy teściowej ledwie zauważalny grymas. – Ta kobieta
długo żyła samotnie jako wdowa – mówiła dalej. – My miałyśmy szczęście, w każdym razie
aż do teraz, i nikt nam nie da gwarancji, ile to potrawa. Ale do rzeczy. Dorte spotkała
mężczyznę, który obiecywał jej małżeństwo, a ona mu uwierzyła.
Elizabeth urwała, pozwoliła, by jej słowa zapadły w pamięci teściowej.
- Jednak ten mężczyzna kłamał, Ragno. Kłamał jej prosto w oczy, ponieważ kiedy się
dowiedział, że Dorte będzie miała dziecko, porzucił ją bez słowa, łajdak. – Elizabeth
podniosła głos wzburzona niegodziwością mężczyzny. – Kolejny raz Dorte rozpaczała z
powodu mężczyzny. Jednak Daniel stał się dla niej pociechą, jest najdroższą istotą, jaką ma.
A co na to ludzie? Jak oni ją traktują? Wiesz może coś o tym, Ragno? – spytała i pochyliła się
nad stołem.
Teściowa wzruszyła ramionami, nie chciała spojrzeć Elizabeth w oczy.
- Cóż, sama widziałam i słyszałam – skłamała Elizabeth. – Zadręczacie ją pytaniami o
ojca Daniela, gdzie jest i kiedy wróci. Niektórzy nawet obrzucają ją wyzwiskami. Dlatego
muszę cię spytać, Ragno: co złego Dorte ci zrobiła? Czy wyrządziła ci jakąś krzywdę?
Zabrała ci coś? A może po prostu sprawia ci radość dręczenie i oczernianie innych? – spytała
już spokojniej, jednak nadal szumiało ej w głowie, a głos drżał.
Ragna zaczerwieniła się i wycedziła przez zęby:
- A może Dorte jest zbyt przewrażliwiona i dlatego trudno jej znieść nawet najbardziej
niewinne pytania?
- Może – przyznała Elizabeth. – Ale czy musicie tyle razy pytać ją o to samo?
Zwłaszcza że nic wam do tego. Być może nadejdzie taki dzień, kiedy Dorte się podźwignie i
jej będzie się powodzić lepiej niż wam wszystkim. Co wtedy powicie?
Ragna wstała, a Elizabeth uczyniła to samo.
- Wtedy po prostu przeproszę, jeżeli będzie chciała mnie słuchać. Rozmawiałam z nią
całkiem zwyczajnie i nigdy nie zamierzałam być nieuprzejma – rzekła Ragna.
- Przyznaj uczciwie sama przed sobą, że jednak czułaś pewną satysfakcję, gdy
wypytywałaś Dorte o ojca Daniela – nie ustępowała Elizabeth. – Chciałabym jednak wierzyć i
mam nadzieję, że jeśli ktoś przy tobie będzie mówił źle o Dorte, okażesz dość odwagi, by się
z nim nie zgodzić. No, ale zostawmy to. Jak wspomniałam, Dorte nie powinna się dowiedzieć
o tym, że tu byłam – powiedziała na koniec, podała Ragnie rękę i pożegnała się.
Ragna umknęła wzrokiem, a uścisk jej dłoni był słaby.
Elizabeth odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że udało jej się zachować spokój, ale
musiała przyznać, ze nie było to łatwe. Najważniejsze, że zdobyła się na odwagę i
powiedziała Ragnie kilka słów prawdy. Stała przez chwilę, zamyślona, ale mróz zmusił ją, by
ruszyła się z miejsca.
- Mój Boże – szepnęła. – Dzieci zostały same, a ja tkwię tu jak kołek!
Zerknęła w górę ku czarnemu niebu usianemu gwiazdami i pomyślała o Dorte. Oby jej
się dobrze ułożyło, westchnęła, a potem szybko ruszyła zboczem pod górę.
Weszła do domu i w twarz uderzyło ją ciepło od kuchni.
- Zamykaj drzwi! – ofuknęła ją Maria. – Nie widzisz, że dziecko jest prawie gołe?
Elizabeth pospiesznie zamknęła drzwi. Omal nie roześmiała się na widok siostry,
która klęczała na podłodze i zmieniała Danielowi pieluszkę.
- Nieźle sobie radzisz – pochwaliła Marię ze szczerym podziwem.
- Strasznie długo cię nie było. Co właściwie robiłaś u Ragny?
- Poszłam pożyczyć od niej czółenko. – Elizabeth wyciągnęła z kieszeni czółenko,
które wcześniej zabrała z domu.
Maria ubrała Daniela i wstała.
- Jak to? Skąd się u niej wzięło? – spytała, wpatrując się w czółenko.
- Co masz na myśli? – zdziwiła się Elizabeth.
- Są na nim twoje inicjały. E.A.R. – przeczytała. – To znaczy Elizabeth Andersdatter
Rask.
- No tak, pożyczyłam jej – przyznała. Odwróciła się do stołu i przesunęła trochę
bochenki chlebów.
- Chyba nie zamierzasz teraz tkać? – spytała Maria. – Ale dobrze jest odzyskać swoją
rzecz.
- Myślę, że dam jeden chleb Dorte i Danielowi – oznajmiła Elizabeth nieco głośniej,
niż to było konieczne.
Ogarnął ją niepokój, kiedy zawijała chleb w czystą ściereczkę. Gdzie się podziewa
Dorte? – pomyślała. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.
- Pójdę położyć Ane, a ty przypilnuj Daniela – powiedziała do Marii i wyszła.
Ane od razu, gdy znalazła się w łóżeczku, odwróciła się na brzuch i wsunęła kciuk do
buzi. Elizabeth została przy niej jeszcze chwilę i gładziła ją po włosach.
- Gdybyś choć trochę zdawała sobie sprawę, z tego bardzo cię kocham – szepnęła,
patrząc na zamykające się powieki córeczki.
Nagle przeszył ją lodowaty strach. Uczucie trwało tylko moment, ale Elizabeth od
razu zrozumiała, że to ostrzeżenie. Usiłowała odgadnąć czego miało dotyczyć, ale jej się nie
udało. Pozostaje mi czekać. W przyszłości przekonam się, co to miało znaczyć, pomyślała
zrezygnowana.
- Śpij dobrze, moja maleńka, niech aniołowie cię strzegą – szepnęła i wymknęła się z
pokoju, choć wiedziała, że Ane tak łatwo się nie budzi.
Gdy dochodziła do drzwi, przez mgnienie zamajaczyła jej przed oczyma Maria.
Znowu przeniknął ją lodowaty chłód, tym razem znacznie silniejszy. Trwało to zaledwie kilka
sekund. Pewnie mi się zdawało, pocieszała się w duchu, nie nie może się stać mojej małej
siostrzyczce. Mimo wszystko zadrżała ze strachu.
W kuchni wzięła Daniela na kolana, przytuliła do siebie i powoli kołysała.
- Jesteś zmęczona , Mario? - spytała i zerknęła na młodszą siostrę, która usiadła na
ławie.
Maria pokręciła głową, lecz mimo to ziewnęła.
- Nie, poczekam, aż Dorte wróci.
- Na pewno zaraz będzie - stwierdziła Elizabeth i w tej samej chwili ogarnęło ją
przeczucie, że się nie myli. Tak bardzo jej ulżyło, że z radości pocałowała Daniela w czoło.
-Mój maleńki chrześniaku! Niedługo przyjdzie twoja mama z mnóstwem ryb.
- Skąd wiesz? - spytała Maria.
Czasami po prostu wiem takie rzeczy, ale zachowaj to w sekrecie. Ludzie będą gadać,
że kłamiesz.
Maria skinęła głową i w kuchni zapadła cisza. Daniel drzemał, ale nie spał. Zdawało
się, że i on czekał. Za oknem świecił księżyc, uświadamiając ludziom, że jest już późno. Zbyt
późno dla małych dzieci, które dawno powinny spać.
Podskoczyli wszyscy troje, kiedy usłyszeli kroki w sieni. Potem siedzieli jak na
szpilkach, wpatrując się w drzwi, które po chwili się otworzyły. Stanęła w nich Dorte,
trzymając w ręku duże wiadro pełne ryb. Chustkę miała mocno związaną pod brodą, a jej
policzki zaczerwieniły się od mrozu.
- Późno wróciłam, ale połów mi się udał - mówiła rozpromieniona. Postawiła ciężko
wiadro na podłodze i wzięła na ręce Daniela, który, aż się do nie wyrywał. - Jedno wiadro
zostawiłam u siebie - mówiła dalej. - Ale nie dam rady zjeść wszystkich, więc pewnie znów
przybędzie solonych.
- Może dałabyś trochę Ragnie? - zaproponowała nagle Elizabeth.
- Ragnie? - powtórzyła Dorte z niedowierzaniem.
- Tak, podziel się z nią. Wiem, że wyjdzie Ci to na dobre. Czasami dobrze jest
odpłacić dobrem za zło.
Dorte zastanowiła się chwilę, a potem uśmiechnęła się blado.
- Chyba nigdy nie postępowałam inaczej, ale mogę jeszcze raz spróbować- odparła i
szybko ubrała Daniela.
- Dziękuję bardzo za ryby, Dorte. Zapakowałam wam jeden chleb - powiedziała
Elizabeth i podała jej bochenek owinięty ściereczką.
Dorte przyjęła go z wahaniem. - To zbyt wiele. Nie powinnaś. To znaczy…
- Bierz! - przerwała jej Elizabeth. - Chociaż tyle należy ci się za ryby - dodała i
odprowadziła oboje do sieni. - Dorte - zagadnęła cicho, żeby Maria nie mogła jej usłyszeć.
-Słyszałaś może, co mówią o nowym nauczycielu?
Dorte pokręciła głową.
- Nie, nie pamiętam, by ktoś przy mnie o nim wspomniał.
- Nieważne - machnęła ręką Elizabeth i uśmiechnęła się.
Dopiero późnym wieczorem Elizabeth znalazła chwilę, żeby przeczytać list od Jensa.
Przysunęła baranicę do paleniska i usiadła z podkulonymi nogami. W blasku płomieni
przeczytała:
Storvaagen luty 1872 roku
Kochana Elizabeth, wreszcie przybyliśmy na miejsce i chciałbym Ci opowiedzieć o
naszej podróży. To była trudna droga. Mieliśmy niesprzyjający wiatr, ale mimo wszystko cało
dotarliśmy do celu. Mieszkamy w baraku, który należy do Abrahama, więc nie musimy
wynajmować go do właściciela osady, Wolffa.
Odkąd tu przybyliśmy, kilka razy wybrałem się do kościoła. Prawie nie wydaję na
siebie pieniędzy, jednak wielu jest takich, którzy trwonią spore sumy na dziewczęta,
wdzięczące się w domach kawowych w Kabelvaag. Potem łapią jakieś nieznane choroby i w
dodatku zostają z pustym portfelem.
Elizabeth zmarszczyła brwi i jeszcze raz przeczytała ostatnie linijki. Domy kawowe? –
pomyślała. Nigdy o czymś takim nie słyszała. Może to miejsce, gdzie sprzedają kawę? Ale co,
u licha, mogły mieć wspólnego z kawą choroby i łatwe dziewczęta? Będzie musiała o to
spytać Jensa, kiedy wróci do domu.
Cena za ryby wynosi sześć talarów za setkę, czyli bardzo dobrze płacą. A więc możesz
na wiosnę myśleć o własnej szopie na łodzie. Przesyłam Ci trochę pieniędzy, żebyś mogła
kupić coś do jedzenia i co tylko potrzebujesz.
Nie chcę skarżyć, ale dola rybaka jest bardzo ciężka. Marzniemy cały dzień, gdy
wypływały w morze, a kiedy wracamy, w baraku też jest zimno. Bardzo mało śpimy, ledwie po
Kika godzin.
Twój ociec prosił mnie, żebym serdecznie pozdrowił całą Waszą trójkę. Mówi, że nie
może pisać, ponieważ palce zesztywniały mu od mrozu i pracy. Przyśle Wam niedługo trochę
pieniędzy.
Aha. Zapomniałem Ci przekazać, że któregoś wieczoru spotkałem tu Kristiana
Dalsruda.
Ciało Elizabeth przebiegł lodowaty dreszcz. Musiała kilka razy przeczytać ostatnie
zdanie. Boże, ratuj, pomyślała. Co Kristian mógł Jensowi powiedzieć? I czy w ogóle coś
wiedział? Szybko doczytała list.
Na razie kończę, ponieważ zapisałem już całą kartkę i ręka mi się zmęczyła.
Wszystkiego najlepszego, moje kochane dziewczęta. Pozdrówcie wszystkich we wsi
Twój oddany Jens.
- Co? – zdumiała się na głos. – I nic więcej? – Odwróciła kartkę, druga strona była
pusta. Sprawdziła dokładnie kopertę, chociaż wiedziała, że nic niw niej nie ma. Jens nie mógł
tak po prostu napisać, że spotkał Kristiana, i na tym skończyć! Wypuściła list z ręki. Czy
TRINE ANGELSEN CZAS CIEMNOŚCI
Rozdział 1 Elizabeth stała przez kilka sekund, patrząc za oddalającym się Krystianem. Musi go zatrzymać za wszelką cenę, pomyślała, i bez namysłu, z Ane na ręku, rzuciła się za nim biegiem. Niemal go doganiała kiedy zawołała ją gospodyni ze Storvika. - No nie, czy To ty, Elizabeth?! Tak rzadko się widujemy, że ledwie cię poznałam. Elizabeth przystanęła, rzucając ukradkowe spojrzenia za Krystianem. Żeby tylko nie straciła go z oczu, zanim nie porozmawiają! - A to chyba Ane- Elsie? Czy nie tak się mała nazywa? – spytała kobieta. - Tak – odparła Elizabeth, siląc się na uśmiech. – Proszę mi wybaczyć, ale trochę się śpieszę – usprawiedliwiała się, próbując odejść, ale tamta nie słuchała. Co gorsza wzięła od niej Ane. Elizabeth dreptała w miejscu niecierpliwie. Jeszcze widziała plecy Kristiana. Stał i rozmawiał z… O nie! Lensman, przeraziła się i poczułam jak zimny pot spływa jej po plecach. Mężczyźni, patrzyli w jej stronę i kiwali głowami. Zaszumiało jej w uszach, a kolana zaczęły drżeć. Ogarnięta nagłą paniką, chciała do nich podejść, ale opanowała się w ostatniej chwili. Czy lensman mógł ją aresztować tutaj, na kościelnym wzgórzu? Funkcjonariusz tymczasem uchylił czapki i ruszył w jej kierunku. Jednak w tym samym momencie podszedł do niego pastor i obaj mężczyźni się zatrzymali. - Jaka ona do ciebie podobna – usłyszała głos kobiety. – Ale w jej twarzy widzę także obce rysy. - Daslruda – wyrwało się Elizabeth. Nagle uświadomiła sobie, co powiedziała, i jej twarz oblał rumieniec. - Dalsruda? – powtórzyła kobieta, badawczo przyglądając się Ane. - To znaczy… chciałam powiedzieć, że muszę dogonić Dalsruda – jąkała się Elizabeth. – O, tam niedaleko stoi Kristian Dalsrud. Koniecznie muszę z nim porozmawiać, zanim sobie pójdzie. - No to rzeczywiście powinnaś się pospieszyć – rzekła kobieta, lecz wcale nie miała zamiaru oddać jej Ane. – Ciesz się, że twoja córka jest mała i nie musi jeszcze chodzić do szkoły – dodała. - A to czemu? – spytała zdziwiona Elizabeth i odebrała córkę z rąk gospodyni ze Storvika. - W samej nauce nie ma nic złego, ale radziłabym uważać na człowieka, który został
tu nauczycielem. To potworne, co on wyprawia, bezbożnik jeden. Dobrze, że moje dzieci już dorosły. Elizabeth słuchała tego tylko jednym uchem. Lensman nadal rozmawiał z pastorem, a Kristian stał nieco dalej. - Twoja siostra chyba już w tym roku idzie do szkoły? - Nie, tej wiosny skończyła dopiero sześć lat – wyjaśniła Elizabeth. – Dziękuję za rozmowę, ale muszę już iść. – Uśmiechnęła się i szybko ruszyła przed siebie, zanim tamta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Lensman odwrócił głowę i patrzył na nią uważnie, kiedy go mijała. Jego wzrok był tak przenikliwy, że pod Elizabeth nogi ugięły się ze strachu. - Dzień dobry – pozdrowił ją. Potem skinął ma pożegnanie pastorowi i poszedł dalej. Elizabeth przystanęła, czując, że zakręciło się jej w głowie z przerażenia i zarazem z nagłej ulgi. A więc Kristian jednak nie doniósł o mnie lensmanowi, pomyślała. Musiała na kilka sekund zamknąć oczy, żeby ochłonąć. Głęboko wciągnęła powietrze i podeszła do Dalsruda. - Jak mam rozumieć to, co napisałeś, Kristianie? – spytała cicho, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. – Nic mnie nie dręczy ani nie spędza mi snu z powiek. Cofnęła się o krok, gdy napotkała jego spojrzenie. Czyżby w jego oczach dostrzegała smutek? Szybko odegnała tę myśl. Nie, to coś innego. Namiętność?? Jednak i to wrażenie natychmiast zniknęło. Kristian popatrzył jej w oczy. - Dobrze wiem, że bardzo wiele rzeczy nie daje ci spokoju, Elizabeth, ale czy odważysz się wyznać to jemu? Elizabeth podążyła wzrokiem za spojrzeniem Kristiana i ku swemu przerażeniu ujrzała zbliżającego się w ich stronę Jensa. Kristian przez kilka pełnych napiętych sekund wpatrywał się w nią uporczywie, a potem odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie. Mogę powiedzieć, że jestem chora, pomyślała. - Co się dzieje?- spytał Jens, gdy znalazł się tuż obok. - Źle się czuje – odparła. Nie musiała niczego udawać. Naprawdę było jej słabo. Jens zerknął w stronę, gdzie zniknął Kristian, a potem utkwił wzrok w Elizabeth. - Kim jest ten człowiek? – rzucił szorstko. Elizabeth patrzyła pustym wzrokiem gdzieś ponad ramieniem męża, nabrała głęboko powietrza i poprawiła Ane na ręku. - To syn Leonarda Dalsruda – rzekła w końcu, ale jej głos zabrzmiał cienko i ochryple. – Pobiegłam za nim, żeby się dowiedzieć, czy Helene też była w kościele, i wtedy źle się
poczułam. - I co? – Była? – dopytywał się Jens. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją panika. Co będzie, jeśli odpowie „nie”, a okaże się, że Jens spotkał Helene? Wyprostowała się i spojrzała mężowi w oczy. - Tak, ale już poszła – odparła. Mówiąc to, pomyślała, że Helene mogła się tu nadal kręcić. A jeśli przyjaciółka pojawi się, zanim wrócą do domu? - W takim razie to ją widziałem – zauważył Jens niepewnie. – Poszła przed chwilą. Jaka szkoda, że się nie spotkały! Tak bardzo chciała pogadać z przyjaciółką! Nie widziały się już pół roku. - Muszę usiąść – odezwała się Elizabeth. Było jej słabo. Jens objął żonę ramieniem i poprowadził do wozu. Powiedz mu!, krzyczał w niej jakiś głos. Wyznaj, co zrobiłaś! Ale milczała. Elizabeth siedziała, cerując skarpetę, i rozmyślała. Tygodnie po Bożym Narodzeniu nie były łatwe. Wydawało jej się, że Jens przez cały czas ją obserwuje, i przez to traciła pewność siebie: poruszała się sztywno i nienaturalnie i długo ważyła słowa, zanim się odezwała. Jeśli tam pod kościołem dobrze zrozumiała słowa Kristiana, to przyznał się do wysłania anonimu. Ale dlaczego napisał ten list? Czyżby wiedział, co uczyniła jego ojcu? Nie, to niedorzeczność! Kristian nie mógł wiedzieć. Nikt o niczym nie wiedział! Bezwiednie opuściła skarpetkę na kolana, a wzrokiem błądziła po pokoju. Postanowiła spalić list, zabrała go ze sobą na dół, ale tam siedział Jens. Schowała więc anonim do kieszeni spódnicy, ale kiedy chciała go wyjąć następnego dnia, listu nie było. Czy gdzieś go przełożyła? Ostatnio była dziwnie roztargniona. Przeszukała całą izbę, zajrzała pod wszystkie meble i chodniki. Wyjęła ubrania z kufrów, przetrząsnęła je i schowała na miejsce. Trwało to tak długo, że Jens zaczął się już dziwić, czemu niepotrzebnie traci tyle czasu. Później szukała tylko wtedy, gdy zostawała sama w domu. Przejrzała wszystkie szuflady i szafy i z każdym dniem ogarniała ją coraz większa panika. A jeśli Jens znalazł list? Co by mu powiedziała? Usłyszała w sieni kroki męża i wróciła do cerowania. Wniósł ze sobą do kuchni mroźne, świeże, zimowe powietrze, a topniejący śnieg z jego butów zostawił na podłodze niewielkie kałuże. - Przyniosłem torf – oznajmił i wrzucił go do skrzyni. – Nazbieram do pełna, żeby starczyło na dłużej – dodał i ruszył do wyjścia. - Dziękuję. Przygotuję ci kufer z ubraniem i jedzenie na drogę – zaproponowała i
podniosła się. - Dobrze – odparł Jens z beztroskim uśmiechem. Zdjął rękawicę i pogładził Elizabeth po policzku. – Ale na razie zostaw rzeczy w kuchni. Wezmę je, kiedy znowu wrócę z torfem. Zawahał się przez moment. – Wyglądasz na zmęczoną, Elizabeth. Wydaje mi się, że za dużo pracujesz. Spróbowała się uśmiechnąć, czując nagle gorącą radość wywołaną jego troską. - Tak, być może – przyznała. – Ostatnio nie jestem w zbyt dobrej formie. - Zauważyłem. Coś ci dolega od pierwszego świąt, kiedy byliśmy w kościele. Elizabeth poczuła, że twarz ją pali i odwróciła się od męża. - Tak, zimą dopada nas czasem osłabienie, ale myślę, że nie ma powodu do zmartwienia – stwierdziła i szybko skierowała się na schody prowadzące na górę. Zaraz potem usłyszała odgłos zamykanych drzwi i Jensa, który wygwizdywał jakąś melodię. Odetchnęła z ulgą i szybko wślizgnęła się na poddasze, żeby przynieść ubranie do spakowania. Zanim Jens wrócił, zdążyła przygotować prowiant i ubranie. Gdy przyszedł, uśmiechnął się i rozejrzał po kuchni. - Zawsze mnie zdumiewa, kiedy widzę, ile rzeczy mam ze sobą zabrać – rzekł, zdejmując kurtkę. - Tyle samo zapakowałam dla taty – wyjaśniła Elizabeth. – Jutro przyjdzie Maria. Cieszę się, że dotrzyma mi towarzystwa i pomoże w pracy, kiedy was tak długo nie będzie – mówiła nienaturalnie ożywiona. Spróbowała się uśmiechnąć. – Jeśli nie chcesz nieść ubrania pod pachą, to idź na górę i przynieś kufer. - Już idę – odparł. Słyszała, jak ciągnie za sobą kufer po podłodze, i zawołała: - Pomóc ci? - Tak, kiedy będę schodził w dół, chwyć z drugiej strony i przytrzymuj – odpowiedział. Kufer był duży, z wygiętą pokrywą i wytartymi malowanymi ozdobami. Powinien pomieścić ubranie i żywność na kilka miesięcy. - Znalazłem list – rzucił Jens niespokojnie. Elizabeth z wrażenia omal nie upuściła kufra. - Jaki lis? – udało jej się w końcu wykrztusić. - Czy nie jest ci za ciężko? – spytał Jens, zamiast odpowiedzieć. - Nie, poradzę sobie – odparła. Myśli kłębiły jej się w głowie. Na pewno chodzi o list od Kristiana, przeraziła się. Dobry Boże, pomóż mi, poprosiła w duchu. Spraw, by się
okazało, że Jens nie zdążył go przeczytać. I pomóż mi znaleźć odpowiednie słowa! Zamierzała powiedzieć „skłamać”, ale to nie mogła przecież Stwórcy poprosić. Kiedy wreszcie postawili kufer na podłodze w kuchni, ani na moment nie mogła oderwać wzroku od listu, który Jens trzymał w ręku. Rozpoznała pismo, ale miała taki zamęt w głowie, że nie potrafiła znaleźć odpowiedniej wymówki. Jens podał jej kopertę. - Podejrzewam, że to do ciebie, ktoś napisał tu twoje imię. Udała, że się ucieszyła. - Tak, to ten sam list, który dostałam zeszłego lata od Helene. Gdzie go znalazłeś? - Leżał za kufrem. Musiałaś go tam zgubić. - Pewnie tak – przyznała i szybko wepchnęła list do kieszeni spódnicy. – Pójdziemy wybrać rzeczy, które trzeba włożyć na dno kufra – mówiła dalej, nie patrząc mężowi w oczy. - Helene dawno się nie odzywała – zauważył Jens, który najwyraźniej chciał porozmawiać na ten temat. - Ma pewno ma dużo pracy – odparła krótko Elizabeth. – O nie, zobacz! Ane, już porozrzucała wszystko, co przygotowałam! – Sama słyszała w swym głosie rozdrażnienie, choć właściwie nic się nie stało. – Ane ledwie zdążyła dotknąć rękawa wełnianego swetra Jensa. - Co cię dręczy? – spytał Jens łagodnie i objął ją. – Tak się zaczerwieniłaś i zmieszałaś, biedactwo. - Nic – odburknęła, próbując się uwolnić z jego objęć. - Spójrz na mnie, Elizabeth – zażądał, wziął ją pod brodę i uniósł jej twarz. – Czy Helene napisała w tym liście coś, co cię rozzłościło? Pamiętam, że bardzo się zdenerwowałaś, kiedy go dostałaś. Musiała nad sobą zapanować, zanim mogła odpowiedzieć. - Nie, po prostu Helene zbyt rzadko pisze. A ja tak strasznie za nią tęsknie. Poza tym martwię się, że jutro wyjeżdżacie, ty i tato. To ostatnie przynajmniej było prawdą, pomyślała. - Moja biedna Elizabeth – szepnął Jens i przytulił ją. – Będę do ciebie pisał tak często, jak to możliwe, mimo że nie mam do tego zdolności. - Nie przejmuj się – odrzekła. – Wystarczy, że napiszesz jeden list, tak bym widziała, że szczęśliwe dotarłeś na miejsce. – Nagle przypomniała sobie o czymś, o co już dawno miała spytać. – Jens, może słyszałeś coś o nowym nauczycielu? Jaki on jest? Zastanowił się. - Nie, nie przypominam sobie, żeby ktoś o nim mówił. A ty? Wiesz coś? - Tak, wspomniała o nim kobieta, kiedy rozmawiałyśmy przed kościołem.
Powiedziała, że to bezbożnik, ale szczerze mówiąc, nie słuchałam jej zbyt uważnie. - Powtarzała pewnie tylko jakieś plotki – uznał Jens beztrosko i znów przyciągnął Elizabeth ku sobie. - Na pewno – mruknęła, starając się nie myśleć o nauczycielu. Jak dobrze było czuć zapach i ciepło Jensa, słuchać serca, które tak spokojnie biło w jego piersi. Wszystko wkrótce się ułoży. Oby tylko starczyło jej cierpliwości i oby pozwoliła, by czas jej pomógł. Za oknem się zmierzchało. Elizabeth westchnęła zadowolona i pomyślała, że mimo wszystko ma dużo szczęścia. Jens na poddaszu układał Ane do snu. Sam się zaofiarował, że położy mgłą, by Elizabeth mogła się spakować kufer. Jeszcze zanim dotarł na górę, wrzuciła list do pieca. Wpatrywała się w płomienie pochłaniające papier. - No to na zawsze zniknął ze świata – szepnęła z ulgą, po czym zabrała się do pracy. Wszystko układała z miłością. Na stole stało jedzenie. Trochę dostali z Heimly, ale większość sami zaoszczędzili. Przygotowała roladę mięsną, wędzony udziec z barani, suchary, mało, ser i na koniec czarny chleb, który nie psuł się zbyt szybko. Miała nadzieję, że wiktuałów starczy, choć Jensa nie będzie aż do wiosny. Do niewielkiej szufladki zamykanej zasuwaną klapką włożyła przybory do pisania, trochę pieniędzy, psałterz i na koniec Biblię, którą Jens dostał od rodziców. Ubrania męża porozkładała na podłodze. Sześć par rękawic do połowów; były duże, jak powinny. Wełniane koszule, cztery pary kalesonków, skarpety z szarej wełny, tej najcieplejszej, drewniaki do chodzenia w domu, dodatkowe spodnie, odświętna koszula do kościoła. Sztuka po sztuce Elizabeth układała w kufrze każdą rzecz tak starannie, by na wszystko znalazło się miejsce. Na samym wierzchu położyła derkę, żeby Jens miał się czym okryć w nocy. Następnie zamknęła wieko i odwróciła się w stronę kuchennego krzesła. Leżało na nim wierzchnie ubranie, które Jens miał włożyć jutro – gruba kurtka i spodnie ze skóry. Były zniszczone. Właściwie przydałby się nowy komplet, stwierdziła, bo ten, który Jens teraz nosił, został przerobiony z ubrania po teściu, Jakobie. Ale będą musieli z tym poczekać do przyszłego roku, westchnęła. Sięgające ponad kolana zimowe buty, z bydlęcej skóry z drewnianymi podeszwami, nasmarowali dziegciem od środka i z zewnątrz, żeby nie przemakały. Elizabeth przeszedł dreszcz, kiedy pomyślała o sztormie i możliwej katastrofie. Gdyby ktoś wpadł do wody w ciężkim ubraniu, w żaden sposób nie utrzymałby się na powierzchni. Poszedłby na dno jak kamień, nawet gdyby morze było spokojne. Szybko odegnała ponure myśli. Jeśli nie chciała oszaleć, nie mogła sobie na nie
pozwolić. W tej samej chwili usłyszała, że Jens schodzi po schodach.. - Zimno ci? – spytał, objął ją czule i pocałował w szyję. Elizabeth przytuliła się do niego i skinęła głową. - Trochę – odparła. Niechętnie wypuścił ją z ramion i przyniósł koc i baranicę. - Położymy się tu na trochę – rzekł, wskazując na podłogę przy palenisku. Elizabeth nie odpowiedziała, tylko zdmuchnęła płomień lampy stojącej na stole. Powoli zaczęła się rozbierać. Jens uczynił to samo, jak gdyby wcześniej się umówili. Ogień rzucił ich cienie na podłogę, kiedy objęci położyli się na miękkim posłaniu. Teraz Elizabeth czuła się spokojna – wszystkie złe myśli odpłynęły, gdy znalazła się w ramionach męża. Najważniejsze, że Jens jest przy niej. Dla niej, na zawsze, pomyślała. Wziął jej piersi w swe dobre ręce, lekko ścisnął, ważył w dłoniach, potem skosztował brodawek. Elizabeth syknęła z rozkoszy i wygięła ku niemu ciało. Usta Jensa przesuwały się w dół jej brzucha, potem wzdłuż ud, a następnie z powrotem w górę. Przeszedł ją dreszcz, wyciągnęła ręce nad głowę. Może robić, co zechce, ma nade mną całkowitą władzę, pomyślała. Jego dłoń znalazła drogę do jej pulsującego łona, a usta całowały wewnętrzną stronę ud. - Och, Jens – jęknęła, poruszając biodrami w takt ruchów jego ręki. – Chodź – błagała, czując, nieznośne napięcie. Jens powoli przykrył ją całą swym silnym ciałem. Kiedy w nią wszedł, napotkała jego spojrzenie. Źrenice miał tak duże i czarne, że mogłaby się w nich utopić. Rzęsy długie i gęste. Potem zamknęła oczy i uniosła się na fali cudownych uczuć, słysząc z daleka swe imię szeptane przez Jensa. Potem leżeli mocno przytuleni. Opletli się nawzajem nogami, Elizabeth oparła głowę na ramieniu męża. Słyszała jego równy oddech. Nagle Jens drgnął – nie chciał przespać tej ostatniej wspólnej nocy, odgadła, i pogłaskała go czule po policzku. - Śpij spokojnie, Jensie. Pamiętaj, że jutro czeka cię długi i trudny dzień – rzekła łagodnie. Skinął głową i Elizabeth poczuła po chwili, że jego ramię, którym ją obejmował, stało się bezwładne. Sama leżała bezsennie, wsłuchując się w miarowy oddech męża. Zmagała się z mnóstwem natrętnych myśli. Czuła piekący ból, którego nie mogła się pozbyć ani nie potrafiła nazwać. Nie był to niepokój, który od lat niezmiennie ogarniał wszystkie kobiety przed zimowymi połowami. Nie tylko lęk o ukochanego mężczyznę, który będzie mieszkał w
rybackim baraku, marzł na morzu i być może zostanie tam zaskoczony przez sztorm. Nie, to było coś innego. Elizabeth wiedziała, że tej zimy coś się wydarzy, ale nie miała pojęcia co. Usiłowała przywołać Linę-Laponkę. Wyszeptała jej imię w nocnej ciszy, ale na próżno. I chociaż już wcześniej Lina-Laponka nie odpowiadała na jej prośby, poczuła rozczarowanie. W ostatnich godzinach przed świtem modliła się bezgłośnie, by Pan miał w swej opiece wszystkich rybaków wybierających się tej zimy na morze i żeby szczęśliwie doprowadził ich z powrotem do domu, bo tego nigdy nie można być pewnym. Modlitwa trochę ją uspokoiła. Zamknęła oczy i mocniej przytuliła się do Jensa. Zapadając w stan między jawą a snem, nagle poczuła obecność jakiegoś człowieka. To nie Jens, pomyślała półprzytomna, nie wiedząc, skąd to przeświadczenie. Wrażenie było nieprzyjemne i chciała się obudzić, ale jej się nie udało. Było też gorąco i… uwodzicielskie. Kusiło i przerażało jednocześnie. Bardziej przerażało, bo było zakazane, pomyślała i odniosła wrażenie, że jakaś dłoń gładzi ją po włosach, a czyjś głos szepcze: Twoje włosy są jak srebro, Elizabeth. Uświadomiła sobie, że słyszała już kiedyś te słowa. Kiedy próbowała sobie przypomnieć, od kogo, stanął jej przed oczami Kristian. Uśmiechał się do niej z głową pochyloną do tyłu, a w jego oczach kryło się coś mrocznego. Miała ochotę uciekać. Czego chciał? Po co tu się zjawił? Trzymaj się ode mnie z daleka, próbowała powiedzieć, ale nie była w stanie wydobyć głosu. Wtedy roześmiał się jeszcze głośniej i w tym samym momencie zniknął. Nagle się przebudziła. Leżała przez chwilę, wpatrując się w ciemność. Oddychała płytko i urywanie, drżała na całym ciele. Jeszcze mocniej przywarła do Jensa. To musiał być sen, pomyślała, próbując ochłonąć. - Jasne, że to był tylko sen – wyszeptała. Dobrze było usłyszeć własny głos. Jens poruszył się, wymamrotał coś przez sen i spał dalej. Dlaczego przyśnił mi się Kristian? Czego on ode mnie chce? Co planuje? Myśli nie dawały jej spokoju, więc uznała, że najlepiej zrobi, gdy wstanie. Cicho ubrała się i wyszła do obory. Kiedy rano zasiedli przy stole do śniadania i próbowali zamienić kilka słów, rozmowa się nie kleiła. Przytłaczało ich zbyt wiele myśli. - Musisz się porządnie najeść – starała się przekonać męża. – Masz przed sobą długą drogę. Jens tylko skinął głową w odpowiedzi. Potem poszedł się ubrać, a ona szybko sprzątnęła ze stołu i przebrała Ane. Zmywanie
musi poczekać do jutra. Sporo domowych czynności, które powinna dziś wykonać, odłożyła na później. Mycie naczyń i większe porządki w dniu wyprawy na połowy, czyli „wymywanie mężczyzn”, zapowiadało nieszczęście – to wiedziała już jako mała dziewczynka. Jens niósł Ane na rękach aż do rozstaju dróg. Śmiało pocałował dziecko w policzek, nie wstydził się, okazywać córce ojcowskiej czułości. Potem objął Elizabeth. Utonęła w jego muskularnych ramionach, czując na policzku dotyk miękkiej, gładkiej owczej skóry. Pragnęła zachować to wrażenie na całą zimę. Chciała coś powiedzieć, ale ścisnęło ją w gardle. Nie potrafiła też znaleźć właściwych słów. Do wiosny tyle czasu… Czekanie będzie długie. Znów ogarnęło ją uczucie, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Zaniepokoiła się. Wreszcie Jens wypuścił ją z objęć. Uczynił to niechętnie, lecz zaraz ruszył szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Do brzegu przybiła dziesięciowiosłowa łódź Abrahama. Tym razem załoga składała się z siedmiu osób. Oprócz Abrahama, który dowodził, płynęli: Jakob, Jens wraz z ojcem Elizabeth, Andresem, i jeszcze trzech mężczyzn. Jeden z nich pomógł Jensowi wnieść kufer. Elizabeth starała się nie patrzeć w stronę męża. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że wszedł na pokład łodzi. Pragnęła zachować dotyk jego ramion i miękkiej owczej skóry na policzku. Odwróciła się i spojrzała w stronę Neset. Ujrzała tam Dorte z Danielem na biodrze. Drte kilka lat temu również spakowała kufer mężowi i pomachała mu na pożegnanie. Wtedy widziała go po raz ostatni. Kolejny mężczyzna zostawił ją, gdy zaszła w ciążę. Mimo to każdego roku stawała przed domem i żegnała rybaków wypływających w morze. Mężczyźni energicznie odepchnęli łódź od kamienistego brzegu i zaczęli wiosłować. Od razu łapią rytm, pomyślała Elizabeth. Mają to we krwi, tak jak my, kobiety, zajmowanie się domem i dziećmi. Odprowadziła łódź wzrokiem, póki nie zniknęła. Już miała się odwrócić i ruszyć do Nymark po Marię, gdy zauważyła Ragnę. Teściowa stała ze spuszczoną głową i złożonymi rękami. Pogrążona w modlitwie, nie zauważyła, że chusta zsunęła się z jej ramion. Tak, mężczyznom przydadzą się słowa modlitwy na drogę, stwierdziła Elizabeth w duchu. Jednak na moją udrękę nie pomagają żadne modły, pomyślała. Coś się stanie, tego była pewna.
Rozdział 2 Elizabeth odstawiła talerz, który właśnie umyła po obiedzie. Maria natychmiast go wytarła. W kuchni ciągle jeszcze pachniało słoną rybę, stwierdziła Elizabeth. Wykręciła ścierkę. - Co lubisz jeść? – spytała siostra i zeszła z krzesła, na którym stała. - Wszystko jest dobre – odparła Elizabeth krótko i zaczęła wycierać stół. - Zgoda, ale musi chyba być coś, co lubisz najbardziej? Moroszki smakują przecież lepiej niż solona ryba, prawda? Elizabeth wpatrywała się w okno. Od dawna nie padał śnieg, ale za to chwycił tak siarczysty mróz, że aż cały dom trzeszczał. Niedługo wróci słońce i minie czas ciemności, pomyślała tęsknie. Wraz ze słońcem nadejdzie wiosna – i mężczyźni. - Co mówiłaś? Nie dosłyszałam. - Wiem, że każde jedzenie jest dobre – mówiła Maria. – Ale strasznie już mi się znudziła solona ryba, którą jemy codziennie. Elizabeth skinęła głową, zbierają ścierką okruchy ryby i ziemniaków. Jeśli miała być szczera, sama też już miała dość jednostajnej diety. W czasie zimowych połowów, kiedy mężczyźni przebywali poza domem, kobiety i dzieci, jadły tylko solone produkty, - Dziś wieczorem wypłynę zastawić linę – postanowiła. – Na jutro będzie świeża ryba. A dzisiaj upiekę chleb i zjemy chrupiący chlebek z masłem. Co ty na to, siostrzyczko? - Jesteś najukochańsza na świecie – uśmiechnęła się Maria. Elizabeth wyszła do spiżarni. Słyszała, że Maria zagaduje Ane. Myśl o świeżym chlebie wszystkim poprawiała nastrój. Dziś wieczorem sprawiają sobie prawdziwą przyjemność. Elizabeth nuciła pod nosem, zdejmując z półki drewniany pojemnik, w którym trzymała mąkę. Jest podejrzanie lekki, przemknęło jej przez głowę, a kiedy otworzyła wieko, jej przypuszczenia się potwierdziły: pudełko było całkiem puste. Serce mocniej jej zabiło, kiedy zajrzała za drzwi w poszukiwaniu worka z mąką. Jednak z góry znała odpowiedź. Jak mogłam być taka rozrzutna?- pomyślała gorączkowo i przypomniała sobie dzień, kiedy zużyła resztę mąki. Wstrzymała na moment oddech. Nie wolno jej płakać z powodu własnej głupoty. Tak, głupoty, stwierdziła bezlitośnie. Powinna była oszczędzać. Spodziewała się pieniędzy od Jensa lub ojca, ale jeszcze nie dotarły. Teraz nie miała innego wyjścia, jak tylko popłynąć do sklepiku i zrobić zakupy na kredyt. - Żebraczka – szepnęła w ciasnej spiżarni i zadrżała. O tej porze roku większość
kobiet musiała kupować na kredyt, pozwalając sklepikarzowi zapisywać dług w zeszyciem ale i tak Elizabeth uważała, że to upokarzające. Nikt nie wiedział, jak udadzą się połowy, i nie było gwarancji, że wracali z długiem, czasem tak dużym, że przechodził na następne pokolenia. Elizabeth wzdrygnęła się. Jeśli Bóg tej zimy się nad nimi zlituje, będzie gorąco dziękowała za każdy kęs włożony do ust. Szybko przetarła twarz i wyprostowała się, zanim wróciła do kuchni. - Jak długo nie mam taty i Jensa? – spytała Maria. - Cztery tygodnie – odpowiedziała Elizabeth. Zobaczyła, że siostra wysunęła cztery paluszki i zamyśliła się. Miesiąc to długo, pomyślała Elizabeth. Ciągle czekała na list, jednak nie dostała jeszcze żadnej wiadomości od Jensa i ojca, ani jednego słowa o tym, że dotarli szczęśliwie na zimowe łowiska. Czekanie było bolesne. - Muszę się wybrać po mąkę – rzekła z udawaną swobodą. – Możesz przez chwilę popilnować Ane? - A nie mogłybyśmy popłynąć z tobą? – spytała Maria prosząco. – Będziemy bardzo grzecznie siedziały w łodzi. Elizabeth zastanowiła się. Marii również przydałoby się trochę odmiany. Jeśli dobrze opatuli dziewczynki, to chyba się nie przeziębią. - Dobrze, możecie popłynąć ze mną – odparła i poczuła dziecięcą radość, widząc, jak bardzo Maria się ucieszyła. Elizabeth wiosłowała jak mężczyzna. Usiadła z szeroko rozstawionymi nogami i oparła stopy na ławce, jak to robił Jens. Na samym środku fiordu na moment w górze dostrzegła swój dom – był jak ciemnobrązowa plamka na tle białego śniegu. Maleńkie gospodarstwo jej i Jensa, pomyślała i poczuła radość. - Czy potrafisz dochować tajemnicy? – spytała siostrę. Maria skinęła głową i w napięciu zagryzła dolną wargę. - Na wiosnę Jens zbuduje szopę na łodzie, która będzie należała tylko do nas/ -To prawda? - No pewnie – uśmiechnęła się Elizabeth i znów zaczęła wiosłować. – Jakob podarował nam kawałek ziemi. Jens zbuduje szopę z kamienia i z desek, które kupi. Co o tym myślisz, Maryjko? Siostra skuliła się, wpatrzona w ląd. To przyjemne móc się z kimś podzielić dobrą wiadomością, wydawała się przez to jeszcze lepsza i bardziej radosna. Dół spódnicy Elizabeth był mokry, a palce zmarznięte, kiedy weszła do sklepiku.
Pośród całego tego bogactwa zgromadzonego w środku poczuła się jak w bajce. Z sufitu zwisały gęsto różnego rodzaju towary: od zimowych butów po czerpaki i miedziane czajniki. Na podłodze stały worki z cukrem i mąką, beczki z syropem i ze śledziami. - Chodźcie, dzieci – rzekła i podeszła do pica. – Ogrzejcie się tu trochę. – Zdjęła Ane czapkę oraz rękawiczki i przysunęła rączki dziecka w stronę pieca. – Nie stój za blisko, Mario, żebyś się nie oparzyła – napomniała siostrę, rozglądając się po pomieszczeniu. Nieco dalej w głębi zobaczyła dwie kobiety i starszego mężczyznę pogrążonych w rozmowie. Jedna z kobiet trzymała w rękach gazetę. Nordlands Amtstidende, przeczytała Elizabeth. W sklepiku zawsze wykładano stare gazety i czasopisma, żeby klienci mogli sobie poczytać. - Posłuchajcie – zawołała kobieta, wpatrując się w gazetę przymrużonymi oczami. – Znalazłam ogłoszenie: Niniejszym zawiadamiam, że od dzisiaj w moim mieszkaniu w kamienicy Madame Larsen rozpoczynamy wyprzedaż wszelkiego rodzaju ubrań z lnu, wełny i bawełny sprowadzonych ze Szwecji. Bodo, dwudziestego drugiego sierpnia 1871 roku. O. Johnson. - Mogę zobaczyć? – spytała jakaś korpulentna kobieta. Chyba nazywa się Hartuvikka, pomyślała Elizabeth. Hartuvikka przyciągnęła do siebie gazetę. - To stara gazeta, z zeszłego roku, a poza tym wyprzedaż jest w Bodo! – prychnęła. Elizabeth stłumiła uśmiech. Mówi, tak jakby miała pieniądze, żeby sobie kupować to, co chce! Ale każdemu wolno marzyć, a stare gazety są jak nowe, kiedy nie ma innych. Szukała w pamięci nazwiska starszego pana. Chyba Kornelius, pomyślała. Staruszek niecierpliwił się, zdawało się, że coś mu leży na sercu, ale widać nie zdobył się na odwagę, żeby to powiedzieć. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, Elizabeth skinęła głową i uśmiechnęła się, a potem znów skierowała swoją uwagę na dzieci. - Trochę się rozgrzałaś, Mario? – spytała. Siostra przytaknęła. - Czy mogłabyś mi wyświadczyć drobną przysługę? – odezwał się za nią męski głos. Elizabeth odwróciła się i ujrzała Korneliusa, który w pomarszczonych dłoniach trzymał list. – Nie mam już tak dobrego wzroku jak dawniej – rzekł zakłopotany. – Czy nie sprawiłoby ci zbyt dużego kłopotu, żeby mi przeczytać list? Pewnie staruszek nie potrafi czytać, przemknęło Elizabeth przez myśl. Wiedziała, że nie wszyscy ludzie w jego wieku chodzili do szkoły. - Oczywiście, że mogę go przeczytać – odparła i uśmiechnęła się, bo rozbawił ją uroczysty ton słów mężczyzny. – Chodźcie dzieci – zwróciła się do Marii i Ane i poprowadziła dziewczynki do ławki stojącej pod ścianą. Kiedy wszyscy usiedli, otworzyła kopertę szpilką do włosów i rozłożyła list.
- To od Johana Salamona Christophersena – wyjaśniła. Kornelius skinął głową i uśmiechnął się zadowolony. - Ach, od Johana, tak. To syn mojego brata – dodał, zanim Elizabeth zaczęła czytać. Panie Corneliusie Jakobsenie, piszę do Pana kilka słów. Nasza załoga zgromadziła już piętnaście beczek wątróbek, więc ryb jest tutaj w bród. Wygląda na to, że połowy w tym roku będą udane, oby tylko pogoda się utrzymała. Co się tyczy nowości, to niewiele jest do pisania poza tym, że słyszałem, że Wielki Einar opuścił ów wypełniony grzechem świat w wieku czterdziestu lat. Można by mu niemal zazdrość szczęścia, że wyprowadził się z tej grzesznej Sodomy. Wszyscy jesteśmy zdrowi, nie licząc kilku przeziębionych. Jednakże najgorzej mają ci, którzy muszą mieszkać w rufówce, bo marzną na kość. To tyle o nas. Życzę Panu pomyślności w każdym przedsięwzięciu. Johan Salamon Christophersen Elizabeth ostrożnie złożyła kartkę i włożyła do koperty. W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza i dziewczyna zrozumiała, że wszyscy słuchali tego, co czytała. Poczuła zakłopotanie w imieniu staruszka, jednak odniosła wrażenie, że raczej promieniał z dumy. Nie każdy dostawał listy. - Ciekawe, co się przydarzyło Wielkiemu Einarowi – zastanawiała się. - Nie wiem – odparł Kornelius. – Już wcześniej słyszałem, że zmarł. Po prostu wieczorem położył się spać, a następnego dnia już nie żył. Nie wiadomo, kiedy Pan zdecyduje, że nasz czas tu na ziemi już minął. - Tak, to prawda – przyznała Elizabeth cicho, oddając list właścicielowi. Kornelius podziękował kilka razy za pomoc i wstał. Elizabeth posiedziała jeszcze chwilę, myśląc o mężczyźnie, który wyszedł. Zawsze był trochę dziwny, nikt nie słyszał, żeby miał jakąś rodzinę. Potem pomyślała o rybakach mieszkających w rufówce – nadbudówce umieszczonej w niektórych kutrach na samym tyle. Słyszała, jak Jens kiedyś mówił, że gdy dobijali do brzegu, zdejmowali rufówkę i zanosili ją na ląd. Zwykle jednak przechowywali w niej sprzęt. Szczerze współczuła tym, których nie było stać nawet na to, by wynająć choćby jakąś budę na wiosła, pomyślała ze smutkiem. W nocy z pewnością musieli okropnie marznąć. A jeśli list pochodził ze Storvaagen? Może nie, jest przecież tyle przestrzeni rybackich. Nie chciała pytać. Szybko otrząsnęła się z ponurych myśli. - Przypilnuj przez chwilę Ane – poprosiła Marię. – Pójdę kupić mąkę, to zajmie tylko
chwilę. Młody sprzedawca uśmiechnął się do niej i ukłonił. Elizabeth odpowiedziała uśmiechem, skinęła głową i wyraziła kilka zwyczajnych uwag o pogodzie. Chłopak, który dostał tu pracę, był bardzo sympatyczny. Złośliwi twierdzili, że stanął za ladą, bo nie znosił morza. Mówiono, że cierpiał na chorobę morską. I ktoś taki miałby się mienić mężczyzną, prychali ludzie z pogardą. Ale Elizabeth nie słuchała ich gadania. Było jej całkiem obojętne, dlaczego sprzedawał w sklepiku, podczas gdy inni mężczyźni wyruszali na połowy. - Czym mogę służyć, Elizabeth? – spytał, opierając ręce na lodzie. – Może trochę brązowego cukru dla dziewczynek? – Wskazał potężny słój, wypełniony brązowymi kryształkami, które tak wybornie smakowały. - Nie, chciałam kupić tylko odrobinę mąki – bąknęła, nerwowo mnąc rękawice. – Ale muszę poprosić o zapisanie w zeszycie… do czasu, aż Jens wróci – dodała, patrząc sprzedawcy w oczy. Uśmiechnął się wesoło. - Dobrze, chyba da się to zrobić. Zresztą… Nie dokończył zdania, ponieważ nagle zjawiła się Josefine i odepchnęła go brutalnie. - Ja się tym zajmę – rzekła stanowczo. Młody sprzedawca kilka razy otworzył i zamknął usta, a potem potulnie się wycofał i zajął sprzątaniem na półkach. Jednak Elizabeth zauważyła, że cały czas ukradkiem je obserwował. Domyśliła się, że nieszczęśnik nie mógł się sprzeciwić żonie samego właściciela. Współczuła mu, a jednocześnie zastanawiała się, co takiego zamierzał jej powiedzieć. Napotkała spojrzenie szarych oczu kobiety za ladą. - Jak już mówiłam, chciałabym kupić trochę mąki na kredyt. Zapłacę, gdy Jens wróci do domu – powiedziała. Minęło kilka sekund, a Jodefine się nie odzywała. Rozmowy, które inni klienci prowadzili za plecami Elizabeth, ucichły, dało się słyszeć tylko słabe skrzypienie desek podłogi, kiedy ktoś się poruszył. Elizabeth powtórzyła trochę głośnej: - Chciałabym kupić trochę mąki. - Chcesz mąki, rozumiem – powiedziała Josefine wysokim, skrzekliwym głosem. – Ale czy masz czym zapłacić? Elizabeth pokręciła głową, poczuła, że się poci. Ale zaraz wyprostowała się. - Nie, nie mam. I chyba niewiele z nas, kobiet, ma teraz pieniądze, kiedy mężczyźni są na połowach. Ale jak tylko Jens wróci, spłacę dług. Jednak do tego czasu dzieci muzę jeść
chleb. Słyszała, że głos jej się łamał, gdy mówiła ostatnie zdanie, i musiała odchrząknąć. Dlaczego Josefine zachowywała się wobec niej tak opryskliwie? Oboje, zarówno ona, jak i Abraham byli przecież na chrzcinach Ane, a wtedy żadne z nich nie powiedziało złego słowa. Ktoś z tyłu zakasłał i Elizabeth zdobyła się na odwagę. - Dostanę mąkę, czy nie? Żona sklepikarza nie od razu powiedziała, obracała w palcach pozłacaną broszkę, przypiętą na piersi do sukni. Czarny szal z długimi cienkimi frędzlami bzyczał na jej ramionach. Dlaczego ta kobieta, która tak wiele posiada, żałuje mi mąki?, dziwiła się Elizabeth, czując bolesne pieczenie w piersi. - A jeśli twój mąż wróci bez pieniędzy? – spytała Josefine zimno. - Wtedy zapłacę jesienią jagodami i puchem – odparła Elizabeth, słysząc, że głos jej drży. Bardziej ze złości i rozgoryczenia niż ze strachu. Josefine popatrzyła na nią zimnym wzrokiem, a potem podeszła do worka z mąką i napełniła nią torbę z szarego papieru. Następnie wyjęła duży zeszyt, przerzuciła kilka kartek i powiodła palcem w dół słupka z nazwiskami i liczbami. To przypomniało Elizabeth chwilę, kiedy oboje z Jensem udali się do pastora, żeby dać na zapowiedzi. Skojarzenie pojawiło się całkiem niespodziewanie, a Elizabeth w jednej chwili zrozumiała: Josefine nie była ani trochę lepsza od innych zamożnych ludzi, którym upokorzenie biedaków sprawiało przyjemność. Zacisnęła mocno zęby, czekając na mąkę. Następnie wzięła torbę i dała znak Marii, że powinny już iść. Wtedy Josefine głośno odchrząknęła. - Tak przy okazji, to przyszedł do ciebie list, Elizabeth – rzekła i wysunęła szufladę. Elizabeth powoli cofnęła się i wzięła kopertę, którą podała jej żona sklepikarza. Ostrożnie przełamała pieczęć lakową i zobaczyła, że w środku są pieniądze. Na kilka sekund zamknęła oczy, żeby odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy na powrót je otworzyła, napotkała spojrzenie młodego sprzedawcy. Odgadała, że wiedział o liście. Chciał jej o nim powiedzieć, ale Jozefine go przegoniła. - Wiedziałeś, że dostałam pieniądze – rzekła Elizabeth, patrząc Josefine prosto w oczy. Kobieta udała niewiniątko. - Kto? Ja? Jakim cudem miałam się tego domyślić? - Na liście była pieczęć lakowa – odparła Elizabeth i rzuciła na ladę kopertę z pieniędzmi. – Masz tu za mąkę, a do tego poproszę jeszcze tutkę tego – wskazała na słój
brązowego cukru. Josefine wzruszyła obojętnie ramionami i zaczęła odważać cukier. Przez cały czas w kącikach jej ust igrał uśmiech. Kiedy skończyła, Elizabeth wzięła Ane na biodro, a Marię za rękę. W drzwiach odwróciła się. - Dostaniesz za swoje, Josefine, możesz być pewna – rzekła drżącym ze wzburzenia głosem. Czuła, jak krew pulsowała jej w głowie i szumiało w uszach, gdy przebiegła spojrzeniem po zebranych w sklepiku, a potem szybko wyszła na dwór. Maria nie odzywała się przez całą drogę do brzegu. Dopiero gdy dotarły do łodzi, spytała: - Jak chcesz się na niej zemścić? Elizabeth znieruchomiała i spojrzała na siostrę. - Zemścić się? – powtórzyła. – Nie mam takiego zamiaru. Wchodź do łodzi i siadaj, dam ci Ane na kolana. - Powiedziałaś, że Josefine dostawanie się za swoje – mówiła dalej Maria. – To znaczy, że chcesz się jej odpłacić za to, że była dla ciebie taka podła. Elizabeth posadziła Ane na kolanach Marii i także weszła do łodzi. - Tak się tylko mówi, gdy jest się na kogoś złym albo ma się go dość – odpowiedziała lekceważąco. Jednak w głębi duszy wcale nie była spokojna. Rzuciła te słowa przy świadkach i teraz ludzie mogą to wykorzystać. Wiedziała jak we wsi roznoszą się plotki. Z jej ust unosiły się obłoczki pary, kiedy dobiła do brzegu. Choć trzymał mróz, czuła, jak bardzo się spociła. Przystanęła na kilka sekund i spojrzała na drugą stronę fiordu, na którym, niczym cieniuteńka koronkowa firanka, unosiła się mroźna mgła. Obym nigdy nie wypowiedziała tych słów pod adresem Josefine, pomyślała i już ich pożałowała.
Rozdział 3 W drodze do domu prawie nie odzywała się do Marii. Rozmyślała nad słowami siostry, które dręczyły ją bardziej, niż chciała przyznać. Kiedy wyciągnęły łódź na ląd, Maria spytała, czy mogłaby pójść do Dorte. - Nie – odparła Elizabeth trochę zmęczona. – Musisz mi pomóc, jeśli mamy zdążyć zrobić chleb na kolację. Pomyślała o liście. Nie chciała go wyjmować, zanim w całym domu nie zrobi się cicho. Wtedy w spokoju będzie mogła przeczytać wieści od Jensa. Skoro mogła czekać cztery tygodnie, to wytrzyma jeszcze kilka godzin. - A ty zastaw linę – odparła Maria, przypominając jej o jeszcze jednej obietnicy. Elizabeth westchnęła w duchu. Obiecała świeżą rybę. Teraz już nie mogła się wycofać. Elizabeth formowała ostatni chleb, kiedy przyszła Dorte z synkiem. - Nie przeszkadzam? – zapytała sąsiadka. - Nie, wejdź – zaprosiła ją Elizabeth i szybko sprzątnęła w kuchni. Odwiedziny Dorte zaskoczyły ją u ucieszyły jednocześnie. Elizabeth mówiła o błahostkach, kiedy razem z Marią stawały na stole i herbatkę. Dobrze było spotkać się z kimś dorosłym i porozmawiać. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo jej tego brakowało. Chwilę później siedziały przy kuchennym stole, jedząc chleb z cukrem. Niewiele się odzywały, ale nawet cisza wydawała się Elizabeth miła, niemal uroczysta. Maria usiadła przy końcu blatu i oparła brodę na rękach. - Gdzie jest tato Daniela? – spytała nagle. Elizabeth omal nie upuściła filiżanki. Rzuciła szybkie spojrzenie na Dorte i zauważyła, że ta zaczerwieniała się i umknęła wzrokiem. Elizabeth surowo popatrzyła na siostrę. - Mario, nie pyta się o takie rzeczy – rzekła. - Umarł? – dopytywała się dalej Maria. Elizabeth wiedziała, że siostra, choć nieświadomie, sprawiła Dorte przykrość. - Nie sądzę – odpowiedziała krótko i zaczerpnęła oddechu, żeby zmienić temat. Ale Maria uprzedził ją. - Dlaczego popatrzyła na Dorte, która wbiła wzrok w blat stołu. Elizabeth rozgniewała się. - Przestań, Mario. Nie wszyscy ludzie, którzy mają razem dziecko, mieszkają ze sobą. Z różnych powodów.
Maria skinęła głową zamyślona. - Niektóre dzieci pytały mnie w sklepiku, gdzie jest moja mama, ale ona przecież poszła do nieba. – Zagryzła wargę, a potem znów się ożywiła. – Przecież mój tato może być również tatą dla twojego synka! W ten sposób Daniel stanie się moim młodszym bratem. Czy to nie sprytny pomysł? - Nie odparła Elizabeth. – To wcale nie jest sprytny pomysł. Idź i zobacz, co dzieciaki wyciągają z szafy. Maria ześlizgnęła się z krzesła i poszła do Ane i Daniela. Elizabeth wolno wypuściła powietrze z płuc i na moment zamknęła oczy. Potem spojrzała Dorte w twarz. - Wybacz, proszę, jej zachowanie – rzekła cicho. Dorte pokręciła głową. - Nic się nie stało. Jest przecież tylko dzieckiem. Dorośli zachowują się znacznie gorzej. - Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Elizabeth. Czując narastający gniew. Dorte zawahała się chwilę, nim odparła: - Nie jestem pewna, ale zdaje mi się, że celowo zadają mi podobne pytania, by mi dokuczyć. – Uśmiechnęła się bezbarwnie. – Tak, wiem, że to brzmi beznadziejnie, ale tak właśnie się czuję. Ciągle pytają o to samo. - Kto taki? Co mówią? – dopytywała się Elizabeth. - No, ludzie we wsi, ci, których spotykam w sklepiku. Szczególnie… - urwała, a po chwili rzuciła: - Ragna. Nie powinnam tak mówić o twojej teściowej, ale ona jest wyjątkowo natarczywa. Chce wiedzieć, co się stało z ojcem Daniela, gdzie on się podziewa. I za każdym razem robi mi się tak samo przykro. - Co wtedy odpowiadasz? - Mówię, że nie wiem, gdzie jest ani czy wróci. Co mogę więcej powiedzieć? Czuję na sobie ich spojrzenia i słyszę szepty, gdy tylko się odwrócę. – Dorte pospiesznie otarła oczy, a potem spuściła wzrok, przyglądając się skaleczeniu na dłoni. Elizabeth zerknęła na siostrę, która bawiła się z maluchami. - Może mogłabym zostać również twoją ciocią, Danielu? – spytała. Chłopczyk podał jej mały czajniczek, który znalazł w szafce, i uśmiechnął się szeroko, ukazując dwa nieduże białe ząbki. Maria pocałowała go w policzek. – No to umawiamy się, że będę ciocią i dla was obojga. Biedna Dorte, pomyślała Elizabeth. Gdybym tylko mogła jej jakoś pomóc! Nietrudno wyobrazić sobie, jak Dorte musi się czuć. Ona sama znalazłaby się w podobnej sytuacji, gdyby Jens się z nią nie ożenił i nie przygarnął Ane niczym własnego dziecka. Dzięki temu
wszyscy sądzili, że to on jest ojcem dziewczynki. - Muszę na chwilę wyjść – rzekła nagle Dorte i wstała. Elizabeth skinęła głową. - Kiedy Dorte pójdzie do domu, możesz popłynąć zarzucić linę, a ja przypilnuję Ane – odezwała się Maria. –Już się cieszę, że jutro, wreszcie zjemy świeżą rybę! Elizabeth popatrzyła na siostrę i westchnęła. Potem wstała i dołożyła do ognia torfu. Przy takim mrozie musiała dobrze palić. Zastanowiła się, czy drzwi na poddasze zostały otwarte. Musiała to sprawdzić. Chodziła po kuchni tam i z powrotem, nie mogąc się uspokoić. Wprost nie pojmowała czemu ludzie tak dokuczali Dorte. Kiedy dzieci zdziwione zaczęły wodzić za nią oczami, usiadła. W tej samej chwili wróciła Dorte. Podeszła prosto do paleniska, żeby się ogrzać. - Jest za zimno, żeby wychodzić bez porządnego ubrania – zauważyła i wyciągnęła ręce w stronę ognia. – Elizabeth… - zaczęła z wahaniem, unikając jej wzroku. – Pewnie się domyślasz, że nie przyszłam do ciebie bez powodu. Pomyślałam sobie, że może popłynęłabym nałowić trochę ryb. Mam straszną ochotę na świeżą rybę. Już mi się sprzykrzyło solone jedzenie. Elizabeth przerwała jej. - I chciałabyś, żebym przypilnowała Daniela? - Tak, jeżeli to nie sprawi ci kłopotu – poprosiła Dorte ze wzrokiem utkwionym w palenisko. - Oczywiście, że go przypilnuję. Nie możesz go brać ze sobą, kiedy jest tak zimno – odparła Elizabeth łagodnie. Dorte poszła do domu, a Elizabeth zaczęła sprzątać ze stołu. Dobrze, że miała czym zająć ręce. W głębi duszy czuła narastający niepokój. - Nie myśl, że jestem bezczelna, ale mam nadzieję, że Dorte złapie dwie ryby, żeby mogła się z nami podzielić – odezwała się Maria. Elizabeth skinęła bezwiednie głową. - Dobrze, że nie powiedziałaś, że też zamierzałaś zarzucić linę – mówiła dalej Maria. Elizabeth znów skinęła głową, ale myślami była całkiem gdzie indziej. - Maryjko, czy mogłabyś przez chwilę przypilnować maluchów? – spytała nagle. - Pewnie, że tak. A dokąd idziesz? - Do Ragny. – Ukradkiem chwyciła czółenko do krosien i wsunęła je do kieszeni spódnicy. – Muszę coś od niej pożyczyć. Nie zabawię długo. Tylko pilnuj, żeby dzieciaki się nie poparzyły – upomniała siostrę. Maria przewróciła oczami.
- Przecież dobrze o tym wiem – odpowiedziała tonem dorosłej. Zapukała tylko raz i zaraz śmiało weszła do środka. Ragna wydawała się nieco poirytowana. - Chyba należy poczekać na zaproszenie, a nie wpadać jak burza – zwróciła synowej uwagę, osuszając ręce fartuchem. Indianne stała obok i wycierała naczynia, które Ragna właśnie umyła, a Olav siedział przy końcu stołu i przeglądał książkę. Elizabeth poczuła, jak złość powoli ją opuszcza. Może rzeczywiście nie powinna wchodzić do domu Ragny w ten sposób? – pomyślała, ale zaraz porzuciła tę myśl. - Chciałabym porozmawiać z tobą chwilę na osobności – wyjaśniła. Teściowa popatrzyła na nią pytająco i w końcu wyprosiła dzieci. - Idźcie zobaczyć, czy na poddaszu się nagrzało i czy ogień jeszcze pali się w piecu. Elizabeth poczuła ukłucie zazdrości. Ach, gdyby tak mieć piec na poddaszu! - Usiądź – zaproponowała Ragna i wskazała na krzesło. - Nie zostanę długo, muszę ci tylko o czymś powiedzieć – oznajmiła Elizabeth i od razu dodała: - Dorte nic nie wie o mojej wizycie i nie powinna się dowiedzieć, ze tu byłam. Jasne? Ragna niechętnie skinęła głową, a Elizabeth mówiła dalej: - Dorte pokochała pewnego mężczyznę, zapewniał, że i on ją kocha. Nie patrz tak na mnie – wtrąciła, gdy dostrzegła na twarzy teściowej ledwie zauważalny grymas. – Ta kobieta długo żyła samotnie jako wdowa – mówiła dalej. – My miałyśmy szczęście, w każdym razie aż do teraz, i nikt nam nie da gwarancji, ile to potrawa. Ale do rzeczy. Dorte spotkała mężczyznę, który obiecywał jej małżeństwo, a ona mu uwierzyła. Elizabeth urwała, pozwoliła, by jej słowa zapadły w pamięci teściowej. - Jednak ten mężczyzna kłamał, Ragno. Kłamał jej prosto w oczy, ponieważ kiedy się dowiedział, że Dorte będzie miała dziecko, porzucił ją bez słowa, łajdak. – Elizabeth podniosła głos wzburzona niegodziwością mężczyzny. – Kolejny raz Dorte rozpaczała z powodu mężczyzny. Jednak Daniel stał się dla niej pociechą, jest najdroższą istotą, jaką ma. A co na to ludzie? Jak oni ją traktują? Wiesz może coś o tym, Ragno? – spytała i pochyliła się nad stołem. Teściowa wzruszyła ramionami, nie chciała spojrzeć Elizabeth w oczy. - Cóż, sama widziałam i słyszałam – skłamała Elizabeth. – Zadręczacie ją pytaniami o ojca Daniela, gdzie jest i kiedy wróci. Niektórzy nawet obrzucają ją wyzwiskami. Dlatego muszę cię spytać, Ragno: co złego Dorte ci zrobiła? Czy wyrządziła ci jakąś krzywdę? Zabrała ci coś? A może po prostu sprawia ci radość dręczenie i oczernianie innych? – spytała
już spokojniej, jednak nadal szumiało ej w głowie, a głos drżał. Ragna zaczerwieniła się i wycedziła przez zęby: - A może Dorte jest zbyt przewrażliwiona i dlatego trudno jej znieść nawet najbardziej niewinne pytania? - Może – przyznała Elizabeth. – Ale czy musicie tyle razy pytać ją o to samo? Zwłaszcza że nic wam do tego. Być może nadejdzie taki dzień, kiedy Dorte się podźwignie i jej będzie się powodzić lepiej niż wam wszystkim. Co wtedy powicie? Ragna wstała, a Elizabeth uczyniła to samo. - Wtedy po prostu przeproszę, jeżeli będzie chciała mnie słuchać. Rozmawiałam z nią całkiem zwyczajnie i nigdy nie zamierzałam być nieuprzejma – rzekła Ragna. - Przyznaj uczciwie sama przed sobą, że jednak czułaś pewną satysfakcję, gdy wypytywałaś Dorte o ojca Daniela – nie ustępowała Elizabeth. – Chciałabym jednak wierzyć i mam nadzieję, że jeśli ktoś przy tobie będzie mówił źle o Dorte, okażesz dość odwagi, by się z nim nie zgodzić. No, ale zostawmy to. Jak wspomniałam, Dorte nie powinna się dowiedzieć o tym, że tu byłam – powiedziała na koniec, podała Ragnie rękę i pożegnała się. Ragna umknęła wzrokiem, a uścisk jej dłoni był słaby. Elizabeth odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że udało jej się zachować spokój, ale musiała przyznać, ze nie było to łatwe. Najważniejsze, że zdobyła się na odwagę i powiedziała Ragnie kilka słów prawdy. Stała przez chwilę, zamyślona, ale mróz zmusił ją, by ruszyła się z miejsca. - Mój Boże – szepnęła. – Dzieci zostały same, a ja tkwię tu jak kołek! Zerknęła w górę ku czarnemu niebu usianemu gwiazdami i pomyślała o Dorte. Oby jej się dobrze ułożyło, westchnęła, a potem szybko ruszyła zboczem pod górę. Weszła do domu i w twarz uderzyło ją ciepło od kuchni. - Zamykaj drzwi! – ofuknęła ją Maria. – Nie widzisz, że dziecko jest prawie gołe? Elizabeth pospiesznie zamknęła drzwi. Omal nie roześmiała się na widok siostry, która klęczała na podłodze i zmieniała Danielowi pieluszkę. - Nieźle sobie radzisz – pochwaliła Marię ze szczerym podziwem. - Strasznie długo cię nie było. Co właściwie robiłaś u Ragny? - Poszłam pożyczyć od niej czółenko. – Elizabeth wyciągnęła z kieszeni czółenko, które wcześniej zabrała z domu. Maria ubrała Daniela i wstała. - Jak to? Skąd się u niej wzięło? – spytała, wpatrując się w czółenko. - Co masz na myśli? – zdziwiła się Elizabeth.
- Są na nim twoje inicjały. E.A.R. – przeczytała. – To znaczy Elizabeth Andersdatter Rask. - No tak, pożyczyłam jej – przyznała. Odwróciła się do stołu i przesunęła trochę bochenki chlebów. - Chyba nie zamierzasz teraz tkać? – spytała Maria. – Ale dobrze jest odzyskać swoją rzecz. - Myślę, że dam jeden chleb Dorte i Danielowi – oznajmiła Elizabeth nieco głośniej, niż to było konieczne. Ogarnął ją niepokój, kiedy zawijała chleb w czystą ściereczkę. Gdzie się podziewa Dorte? – pomyślała. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór. - Pójdę położyć Ane, a ty przypilnuj Daniela – powiedziała do Marii i wyszła. Ane od razu, gdy znalazła się w łóżeczku, odwróciła się na brzuch i wsunęła kciuk do buzi. Elizabeth została przy niej jeszcze chwilę i gładziła ją po włosach. - Gdybyś choć trochę zdawała sobie sprawę, z tego bardzo cię kocham – szepnęła, patrząc na zamykające się powieki córeczki. Nagle przeszył ją lodowaty strach. Uczucie trwało tylko moment, ale Elizabeth od razu zrozumiała, że to ostrzeżenie. Usiłowała odgadnąć czego miało dotyczyć, ale jej się nie udało. Pozostaje mi czekać. W przyszłości przekonam się, co to miało znaczyć, pomyślała zrezygnowana. - Śpij dobrze, moja maleńka, niech aniołowie cię strzegą – szepnęła i wymknęła się z pokoju, choć wiedziała, że Ane tak łatwo się nie budzi. Gdy dochodziła do drzwi, przez mgnienie zamajaczyła jej przed oczyma Maria. Znowu przeniknął ją lodowaty chłód, tym razem znacznie silniejszy. Trwało to zaledwie kilka sekund. Pewnie mi się zdawało, pocieszała się w duchu, nie nie może się stać mojej małej siostrzyczce. Mimo wszystko zadrżała ze strachu. W kuchni wzięła Daniela na kolana, przytuliła do siebie i powoli kołysała. - Jesteś zmęczona , Mario? - spytała i zerknęła na młodszą siostrę, która usiadła na ławie. Maria pokręciła głową, lecz mimo to ziewnęła. - Nie, poczekam, aż Dorte wróci. - Na pewno zaraz będzie - stwierdziła Elizabeth i w tej samej chwili ogarnęło ją przeczucie, że się nie myli. Tak bardzo jej ulżyło, że z radości pocałowała Daniela w czoło. -Mój maleńki chrześniaku! Niedługo przyjdzie twoja mama z mnóstwem ryb. - Skąd wiesz? - spytała Maria.
Czasami po prostu wiem takie rzeczy, ale zachowaj to w sekrecie. Ludzie będą gadać, że kłamiesz. Maria skinęła głową i w kuchni zapadła cisza. Daniel drzemał, ale nie spał. Zdawało się, że i on czekał. Za oknem świecił księżyc, uświadamiając ludziom, że jest już późno. Zbyt późno dla małych dzieci, które dawno powinny spać. Podskoczyli wszyscy troje, kiedy usłyszeli kroki w sieni. Potem siedzieli jak na szpilkach, wpatrując się w drzwi, które po chwili się otworzyły. Stanęła w nich Dorte, trzymając w ręku duże wiadro pełne ryb. Chustkę miała mocno związaną pod brodą, a jej policzki zaczerwieniły się od mrozu. - Późno wróciłam, ale połów mi się udał - mówiła rozpromieniona. Postawiła ciężko wiadro na podłodze i wzięła na ręce Daniela, który, aż się do nie wyrywał. - Jedno wiadro zostawiłam u siebie - mówiła dalej. - Ale nie dam rady zjeść wszystkich, więc pewnie znów przybędzie solonych. - Może dałabyś trochę Ragnie? - zaproponowała nagle Elizabeth. - Ragnie? - powtórzyła Dorte z niedowierzaniem. - Tak, podziel się z nią. Wiem, że wyjdzie Ci to na dobre. Czasami dobrze jest odpłacić dobrem za zło. Dorte zastanowiła się chwilę, a potem uśmiechnęła się blado. - Chyba nigdy nie postępowałam inaczej, ale mogę jeszcze raz spróbować- odparła i szybko ubrała Daniela. - Dziękuję bardzo za ryby, Dorte. Zapakowałam wam jeden chleb - powiedziała Elizabeth i podała jej bochenek owinięty ściereczką. Dorte przyjęła go z wahaniem. - To zbyt wiele. Nie powinnaś. To znaczy… - Bierz! - przerwała jej Elizabeth. - Chociaż tyle należy ci się za ryby - dodała i odprowadziła oboje do sieni. - Dorte - zagadnęła cicho, żeby Maria nie mogła jej usłyszeć. -Słyszałaś może, co mówią o nowym nauczycielu? Dorte pokręciła głową. - Nie, nie pamiętam, by ktoś przy mnie o nim wspomniał. - Nieważne - machnęła ręką Elizabeth i uśmiechnęła się. Dopiero późnym wieczorem Elizabeth znalazła chwilę, żeby przeczytać list od Jensa. Przysunęła baranicę do paleniska i usiadła z podkulonymi nogami. W blasku płomieni przeczytała:
Storvaagen luty 1872 roku Kochana Elizabeth, wreszcie przybyliśmy na miejsce i chciałbym Ci opowiedzieć o naszej podróży. To była trudna droga. Mieliśmy niesprzyjający wiatr, ale mimo wszystko cało dotarliśmy do celu. Mieszkamy w baraku, który należy do Abrahama, więc nie musimy wynajmować go do właściciela osady, Wolffa. Odkąd tu przybyliśmy, kilka razy wybrałem się do kościoła. Prawie nie wydaję na siebie pieniędzy, jednak wielu jest takich, którzy trwonią spore sumy na dziewczęta, wdzięczące się w domach kawowych w Kabelvaag. Potem łapią jakieś nieznane choroby i w dodatku zostają z pustym portfelem. Elizabeth zmarszczyła brwi i jeszcze raz przeczytała ostatnie linijki. Domy kawowe? – pomyślała. Nigdy o czymś takim nie słyszała. Może to miejsce, gdzie sprzedają kawę? Ale co, u licha, mogły mieć wspólnego z kawą choroby i łatwe dziewczęta? Będzie musiała o to spytać Jensa, kiedy wróci do domu. Cena za ryby wynosi sześć talarów za setkę, czyli bardzo dobrze płacą. A więc możesz na wiosnę myśleć o własnej szopie na łodzie. Przesyłam Ci trochę pieniędzy, żebyś mogła kupić coś do jedzenia i co tylko potrzebujesz. Nie chcę skarżyć, ale dola rybaka jest bardzo ciężka. Marzniemy cały dzień, gdy wypływały w morze, a kiedy wracamy, w baraku też jest zimno. Bardzo mało śpimy, ledwie po Kika godzin. Twój ociec prosił mnie, żebym serdecznie pozdrowił całą Waszą trójkę. Mówi, że nie może pisać, ponieważ palce zesztywniały mu od mrozu i pracy. Przyśle Wam niedługo trochę pieniędzy. Aha. Zapomniałem Ci przekazać, że któregoś wieczoru spotkałem tu Kristiana Dalsruda. Ciało Elizabeth przebiegł lodowaty dreszcz. Musiała kilka razy przeczytać ostatnie zdanie. Boże, ratuj, pomyślała. Co Kristian mógł Jensowi powiedzieć? I czy w ogóle coś wiedział? Szybko doczytała list. Na razie kończę, ponieważ zapisałem już całą kartkę i ręka mi się zmęczyła. Wszystkiego najlepszego, moje kochane dziewczęta. Pozdrówcie wszystkich we wsi Twój oddany Jens. - Co? – zdumiała się na głos. – I nic więcej? – Odwróciła kartkę, druga strona była pusta. Sprawdziła dokładnie kopertę, chociaż wiedziała, że nic niw niej nie ma. Jens nie mógł tak po prostu napisać, że spotkał Kristiana, i na tym skończyć! Wypuściła list z ręki. Czy