AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 564
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 766

Cynthia Leitich Smith - Wieczni wygnańcy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :974.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Cynthia Leitich Smith - Wieczni wygnańcy.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

Plik na stronie został zamieszczony jedynie w celach promocyjnych. Od momentu ściągnięcia na dysk plik należy usunąć w ciągu 24 h. C.L. SmithC.L. SmithC.L. SmithC.L. Smith Wieczni Wygnańcy Przekład: E. Ratajczyk Wydawnictwo Amber 2010 Była to pora Światła, była to pora Ciemności, była to wiosna nadziei, była to zima rozpaczy, mieliśmy wszystko przed sobą, nie mieliśmy nic przed sobą, wszyscy szliśmy prosto do Nieba, wszyscy szliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku. Karol Dickens Opowieść o dwóch miastach

1 Zachariasz Może i jestem posłańcem niebios, ale nie jestem doskonały. Obserwuję jak moja dziewczyna naciąga na różowe majtki luźną koszulkę „Dallas Cowboys” i kładzie się spać. To brzmi perwersyjnie, wiem. Ale ja zawsze obserwuje ją, jak się ubiera, rozbiera, bierze prysznic i kąpiel. Był też jeden niebiański weekend w sierpniu ubiegłego roku, kiedy zepsuła się klimatyzacja. Cały dzień spędziła w łóżku goluteńka, czytając Tolkiena pod sufitowym wentylatorem. Ale ja jej wcale nie podglądam. Po prostu pilnuje. Pilnowanie jej dwadzieścia cztery godziny na dobę to mój obowiązek. Jestem Aniołem Stróżem (w skrócie AS) Mirandy. Żółtodziobem stworzonym po pierwszym wybuchu atomowym w 1945 roku. Miranda jest moją drugą podopieczną i powodem mojego istnienia. Ona nie ma o tym pojęcia. Nie może mnie nawet zobaczyć. Nikt nie może, chyba że sam postanowiłbym się ukazać. Ale to zakazane. Nas, AS-y, obowiązuję pewne zakazy. Jasne, pomagamy, kiedy tylko się da, ale w sposób niezauważalny lub przynajmniej nie do wykrycia (jestem znany z tego, że od czasu do czasu łamię zasady. Co noc patrzę jak śpi. Jest niespokojna. Zawsze. Ciągle poprawiam jej kołdrę, żeby nie zaplątała w niej nóg. Wtedy by się obudziła. A i tak nie śpi dobrze. Przejmuje się drobnymi błędami. Czy raczej tym, co uważa za błędy. Tym, co inni o niej myślą. Tym, co się stanie. Jak wszyscy ludzie. Szkoda, że nie mogą spojrzeć w nieskończoność. Wtedy problemy takie, jak dwója z algebry, czepiający się rodzice czy ignorowanie przez Tego chłopaka wydałyby się nie takie straszne. Bardzo chciałbym porozmawiać z Mirandą. Powiedzieć jej to. W zeszłym roku dwa razy obudziła się w nocy z płaczem, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozwodzili się jej rodzice. Nie wiem, co jej się śni. Ponoć starsi aniołowie mogą zajrzeć do umysłu. Brzmi kusząco, prawda? Ale ja i tak bym tego nie zrobił. Nawet gdybym potrafił. Dość, że tu jestem. Miranda zasługuje na przestrzeń mentalną. A to jej fizyczna przestrzeń. Moje ulubione miejsce na terra firma. Śpi głęboko, więc ryzykuję – materializuję się na dżinsowym pufie i zanurzam się w niego. Cztery ściany kremowego koloru, dwa okna, biały sufit i niemodny złoty dywanik. Łóżko, biurko, wysoka cedrowa szafa i kufer. Narzuta, którą zrobiła na drutach jej babcia. Pluszowy pingwin z Wodnego Świata. Plakat z kulą ziemską i podpisem „Dom, słodki dom”. Widzę małą dziewczynkę, którą była. I kobietę, którą się staje. Staniki, takie jak ten przewieszony przez oparcie krzesła przy biurku, zaczęła nosić w piątej klasie. W tym samym czasie przestała pisać pamiętnik. Jedną ścianę zajmuje regał na książki. Przeważają te w miękkich okładkach. Głównie serie. Jest też sporo książek o aktorstwie i teatrze. Stos na biurku czeka, żeby go oddać do biblioteki. Obok leżą broszury informacyjne z Uniwersytetu Północnego Teksasu. Telefon komórkowy przy komputerze nie działa odkąd zaliczył kąpiel w pralce w zeszły weekend. Leży koło Opowieści o dwóch miastach i Romea i Julii. Dickens jest lekturą obowiązkową, a Szekspir – przepustką do spełnienia marzeń Mirandy. Dzisiejszą datę zaznaczyła na czerwono

w kalendarzu z Narnią. Po południu odbędą się przesłuchania do przedstawienia szkolnego. Moja dziewczyna jest taka nieśmiała… dziwne, że się zgłosiła. Pan Nesbit pije wodę z butelki przymocowanej do klatki. Jest dobrym kompanem jak na gerbila. Znikam, żeby nie gramolić się z siedziska. Pora zerknąć do Mirandy. Poczuć płyn do kąpieli o zapachu trawy cytrynowej. Przyjrzeć się jej twarzy w kształcie serca. Robię to niemal tak często jak ludzie mrugają. Ale tym razem jest inaczej. Przerażająco. Cofam się, szukając innego wytłumaczenia. Nocna lampka-biedronka ciągle się świeci. Księżyc prawie w pełni, nie jest zaćmiony. Wokół Mirandy wiruje przydymiona szara smuga. Przywiera do niej. Zamienia się w dłonie o długich palcach, które gładzą ją po policzkach i chwytają za szyję i ramiona. Wydłuża się w przezroczystą kołdrę, która odkrywa jej ciało i nasuwa się na głowę. To na pewno pomyłka, myślę. Już kiedyś to widziałem. Moja dziewczyna śpi w cieniu Śmierci.

2 Miranda Albo w moim domu straszy, albo puf jest opętany. Może straszenie i opętanie to jedno i to samo. Muszę zapytać moją przyjaciółkę Lucy. Ona będzie wiedziała. Ja nie wiem, o co chodzi, ale przysięgam, że mój dżinsowy puf zmienia kształt, kiedy śpię. Dziś rano jest zdecydowanie bardziej rozpłaszczony na środku niż wczoraj wieczorem. - Mirando! - woła mama. - Spóźnisz się do szkoły! Jakbym nie wiedziała. Łapię mój czarny plecak z siatki i staram się przemknąć przez korytarz. - Pa! - krzyczę, mijając kuchnię, ale przed spiżarnią wpadam na mamę. Ma na sobie gruby biały szlafrok, a ciemne włosy spięte w kok. O tej porze zwykle jest już ubrana i gotowa do sprzedawania kosmetyków. - Nie jesz śniadania? - pyta. Czuję zapach bekonu i przypalonej grzanki. Przypominam sobie, że mama się stara. - Nie chcę, żebyś zapychała się słodyczami w szkole -ciągnie. - Czekolada... - Cerę mam dobrą - przerywam. Moja cera nie jest nieskazitelna, ale na pewno nie mogłaby posłużyć za ilustrację „przed" w reklamie preparatu na trądzik. Wymownie zerkam na zegarek. - Muszę iść po Lucy... - To przyszło wczoraj. - Mama podaje mi kolorową pocztówkę. - Od twojego ojca. Tłumię westchnienie, ale nie jestem w stanie się powstrzymać i nie spojrzeć. „Pozdrowienia z Alaski"! Ojciec jest na luksusowym rejsie. To dla mnie nowość, ale nie zaskoczenie. Mam tatę od co drugich wakacji, ale nie od co drugiego weekendu. Przez pracę. Przez to, że musi podróżować. Przez to, że zaczął nowe życie. - On tego nie napisał - mówię i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że powinnam była trzymać buzię na kłódkę. Mama kiwa głową. - To kobiece pismo - przyznaje. Ma rację. Litery są duże i kształtne, w niczym niepodobne do skośnych bazgrołów taty. Na pewno przeżywała tę kartkę przez całą noc. Moi rodzice są po rozwodzie, więc chyba wolno mu umawiać się z kimś innym. Ale to dla nas nowość. Myślałam, że to mama zacznie randkować pierwsza, że będzie potrzebowała męskiego zainteresowania. Dziś rano najwyraźniej potrzebuje mnie. Pierwszy raz zauważam, że mama i ja jesteśmy już tego samego wzrostu. Aby jej poprawić nastrój, dzielę się z nią informacją, którą miałam zamiar zachować w tajemnicy. - Dzisiaj mam przesłuchanie do szkolnego przedstawienia Romea i Julii. - Kiedy jej mina ze znękanej zmienia się w pełną zachwytu, otwieram drzwi garażu. - To nic wielkiego. - To... cudownie! - wykrzykuje. - Wiedziałam, że niepotrzebny ci psychiatra! Potrzebuję chwili, żeby zaskoczyć. - Chciałaś wysłać mnie do psychiatry? lata wspomniał o tym raz, kiedy byli w separacji, ale raczej na zasadzie „gdybyś- potrzebowała-komuś-się-wyga-dać". Nie żeby uważał mnie za stukniętą czy nienormalną. - To nie był mój pomysł. - Mama zamyka mnie w drętwym półuścisku, prawą rękę trzymając pod ostrym kątem, jakby miało jej się coś stać, gdyby przytuliła mnie za bardzo. - Twój ojciec jest kretynem, ale to nie nowina. Tłumaczyłam mu, że ty się po prostu wolniej rozwijasz. Mojej córce jest pisane bycie gwiazdą!

Wyswobadzam się i robię krok w przód, do zimnego, zagraconego garażu na dwa samochody. Moja honda jest prezentem od ojca, po to żebym nie znienawidziła go na całe życie. - W końcu ja byłam Miss Nastolatek Regionu Bay -woła mama. Odpalając samochód, poruszam wargami razem z nią. - I Miss San Francisco! - Możesz zaczynać - mówi pani Esposito z pierwszego rzędu, unosząc teczkę i dodając mi otuchy uśmiechem. Uczy pierwszy rok i tryska energią. Przestępuję z nogi na nogę, a w głowie kotłują mi się myśli. Niedawno odnowiona aula (jeszcze ma ten specyficzny zapach nowego samochodu) jest prawie pusta. Tylko kilka pierwszych rzędów zajmują uczestnicy przesłuchania - zagorzali maniacy teatru i kilka osób o wysokich aspiracjach, czyli tacy jak ja. Nadają się raczej do reality show niż do prawdziwego teatru, ale uwielbiają blask reflektorów. Szkoda, że nie ma tu Lucy, której aktorstwo zupełnie nie interesuje. Zresztą akurat odbywa godzinną karę za to, że przez przypadek oddała do „Ginger Synapsis" fan-fik zamiast raportu rządowego. Nakazuję sobie oddychać, jak mawia babcia Peggy, życie jest krótkie, a poza tym jestem prawie pewna, że raczej nikt jeszcze nie umarł od upokorzenia. - Możesz zaczynać - powtarza pani Esposito, wywołując śmiechy w rzędzie Denise. Czytam Julię, akt IV, scena III. Mieliśmy do wyboru recytację monologu (jeżeli ktoś stara się o główną rolę) albo czytanie z innym aktorem (dla tych, którzy cierpią na „lęk przed przesłuchaniem"). Ta druga propozycja wyszła od szkolnego psychologa, który ma fobię na punkcie lęków - jeżeli w jednym zdaniu użyjecie słów „test" i „lęk", natychmiast skieruje was na kurację do spa shiatsu. - Zajęta jesteś, co? Chcesz mej pomocy? Zatyka mnie przy „co", aż w końcu uświadamiam sobie, że Wayne White opuścił mój początek i zaczął od swojej kwestii. Wayne siedzi na stołku, z długimi, kościstymi kończynami zgiętymi jak u garbatego stracha na wróble. Powinien był podpowiedzieć mi szeptem kwestię, ale pewnie mu głupio, że musi czytać rolę pani Capuletti. - Nie, pani - podejmuję wreszcie. - Mamy wszystko, co potrzebne. Aby wystąpić jutro uro... czyście. -Słowa wydobywają się z moich ust, ale stoję jak skamieniała. - Proszę więc, dajcie mi pozostać samej... - Dałabym chyba wszystko, żeby w tej chwili zostawiono mnie samą. - I niechaj niania spędzi tę noc... - Czytam dobrze, ale wyglądam jak android w stanie pauzy. - ...z tobą. - Robię nieporadny krok w prawo, jak Frankenstein. Pani Esposito wygląda, jakby się martwiła, że coś mi dolega. - Gdyż pewna jestem, że masz pełne ręce.... - Pełne... Pełne czego? Zerkam na Denise, która zagryza wargę, żeby powstrzymać się od śmiechu. Lucy mówi, że nie powinnam się nią przejmować, ale już od przedszkola, ilekroć Denise pojawia się w pobliżu, mam wrażenie, że szponiasta dłoń wyciska mi krew z serca. Spoglądam na aktorów. Kiwają głowami, dopingując mnie. Zawsze ich obserwuję, jak się wygłupiają, farbują włosy i mają gdzieś, co inni o nich myślą. Po części chciałam to zrobić dlatego, żeby stać się jedną z nich. To najbardziej żywi ludzie tutaj. Staram się rozluźnić i wczuć w rolę. Muszę być Julią -romantyczną, tragiczną, potępioną. - Pełne ręce pracy w tej... w tej... w tej sprawie tak nagłej! - Robię wszystko, żeby się nie skrzywić. Denise już nie próbuje się powstrzymać, mimo stanowczego „ciii" pani Esposito. Ona i jej przyjaciółki aż zginają się wpół, zanosząc się od śmiechu.

- O mój Boże - krzyczy jedna. - Ona jest straszna! - Dobranoc - czyta monotonnie Wayne, opierając brodę na dłoni. - Połóż się... Nie słyszę reszty, bo do auli wszedł Geoff Calvo. Metr osiemdziesiąt piłkarskiej masy sunie środkowym przejściem, ściągając spojrzenia wszystkich poza panią Esposito. Chciałabym powiedzieć, że pociąga mnie coś innego niż jego wygląd, tyle że nigdy ze sobą nie rozma- wialiśmy. Zawsze sobie tłumaczę, że po prostu jeszcze nie nadarzyła się ta wielka okazja. Ta, przy której on się uśmiechnie i spojrzy na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz, a w tle rozlegnie się pełna dramatyzmu muzyka. Rzeczywistość: Geoff podchodzi do Denise i obdarza ją odrażającym, półnamiętnym pocałunkiem w usta. Wtedy stwierdzam, że głupotą jest „lubić" kogoś, kogo się właściwie nie zna. A właściwie, to kiedy zaczęli ze sobą chodzić? - Z... żegnajcie - syczę. - Bóg wie, kiedy się spotkamy. - Zabij mnie - błagam, chowając się za najbliższym DVD na widok dwojga aktorów, którzy przyszli oddać wypożyczone płyty. - A najlepiej chodźmy stąd. - Wyluzuj, już ich nie ma. - Lucy kładzie mi rękę na ramieniu i wyprowadza mnie z działu babskich filmów. - Poza tym oni nie lubią kliki Denise tak samo jak my. Kiedy tego popołudnia Lucy znalazła mnie zapłakaną w szkolnej łazience dla dziewczyn, zaczęła mnie pocieszać: „Niech się wypchają" i „Wszystko będzie dobrze". Lucy uważa, że nie ma sensu się zadręczać, tylko trzeba iść naprzód. - No, utrudzony wędrowcu - mówi. - la podróż to żaden wstyd. Dla samotnych noc filmowa jest uświęconą tradycją. - W walentynki? - pytam, jakbyśmy nie spędzały tak walentynek przez kilka ostatnich lat. Wieczór przed Dniem Świętego Walentego spędzamy w Movie Magic, gdzie jeszcze jest w czym wybierać. W każdym razie według Lucy. Podejrzewam, że moja ulubiona Królowa Krzyku przyszła tu też w nadziei na to, że... no, wyhaczy kolesia z kasy. Od dobrych kilku miesięcy jest jej ulubionym tematem, zaraz po Neilu Gaimanie i tym, co ma zamiar albo co już ściągnęła z Internetu. - Oj! Biedna Miranda! - woła z udawaną troską. Nie reaguję, więc przechyla głowę, a jej twarz poważnieje. - Wyglądasz... Stało się coś jeszcze? Coś naprawdę strasznego? Zastanawiam się, czy powiedzieć Lucy, że mój tata jest na Alasce (czy raczej pływa dookoła łodzią) z jakąś tajemniczą kobietą, która pisze za niego pocztówki, a mama jest przez to w typowej dla niej fazie przygnębienia i może jednak postanowi wysłać mnie do psychiatry, kiedy jej opowiem o dzisiejszym przesłuchaniu. - Mój puf jest opętany - odpowiadam. - Interesujące. - Z horrorów Lucy wybiera Klątwę. -Co ty na to? Wdziałyśmy już go. I naprawdę uwielbiam filmy. Oglądamy je z Lucy, jedząc popcorn z prawdziwym masłem, na jej narożniku prawie w każdy weekend od zeszłego lata, kiedy pracowałam na stoisku z napojami w multipleksie w markecie. - Myślę... - Może pomogę paniom znaleźć coś strasznego? - To „miłość" Lucy, Kurt, jak wydedukowałyśmy z plastikowej plakietki z imieniem na jego czerwonej koszulce polo. Jest wysoki, wyższy niż Lucy, co dla niej jest kluczowe, ma włosy blond w odcieniu piasku i wygląda na parę lat starszego od nas. Mimo agrafki w prawym nozdrzu, jak na ekspedienta wypożyczalni DVD jest wyjątkowo przystojny. Lucy postanawia przenieść flirt na wyższy poziom. - Jestem Lucy - oznajmia, wyciągając rękę. - A to jest Miranda. Chyba się jeszcze nie poznaliśmy. Kurt uśmiecha się, pokazując idealne zęby, i podaje dłoń jej i mnie.

- Wiem. Wasze imiona i adresy są w komputerze. Robię wielkie oczy, ale Lucy pozostaje niewzruszona. - Dzisiaj szukamy czegoś bardziej życiowego - mówi. - O której kończysz? On się śmieje, a mnie opada szczęka i mam wrażenie, że jarzeniówki nad głową przygasły. - Kończę... - zawiesza głos, ale tylko na chwilę, żeby nie być ordynarny. - O jedenastej. Ale przecież jest środek tygodnia? - Jutro nie ma lekcji - wyjaśnia Lucy. - Konferencje okręgowe. Kurt marszczy czoło, jakby nigdy o czymś takim nie słyszał. - No to jeśli chcecie, mam pewien pomysł. Nieźle. Co ja tu robię? - Ja - mówię - hm, muszę być w domu o... - Nocujesz u mnie - ucina Lucy. - Rodzice mi ufają -zwraca się do Kurta. -1 mocno śpią. - Zajebiście - odpowiada, biorąc od niej film i odkładając na półkę. - Ja i mój kumpel czasem się odprężamy przy paru browarkach na starym cmentarzu przy szkole. Wiecie, co mam na myśli? Wiemy. Lucy jest chorobliwie zafascynowana grobami. Łazi po cmentarzach z papierem i kolorowymi kredkami i szkicuje ornamenty wyryte na nagrobkach. Czyta nazwiska i daty i próbuje odgadnąć, na co umarli. - Uwielbiam to miejsce - wyznaje. - Mówią, że o północy chodzi tam duch. Nie wiem, kto mówi takie rzeczy, ale nie interesuje mnie ta informacja. Kurt znowu się śmieje. - Spotkam się z wami i z duchami po pracy.

3 Zachariasz Zabij mnie - mówi Miranda w wypożyczalni. Gdyby niewidzialny anioł mógł się skrzywić, to bym się skrzywił. Jest zła przez rodziców i przesłuchanie, tyle rozumiem. Normalnie stawałbym na głowie, żeby jakoś poprawić jej humor. Kocham Mirandę. Naprawdę. Ale dziś wieczorem kryzys wieku dojrzewania mojej dziewczyny oznacza igranie z ogniem. W tej chwili ostatnie, czego nam trzeba, to kusić los. Cień nadal zakrywa jej twarz jak woalka, dłonie jak rękawiczki i ciągnie się za nią niczym ślubny welon. Jasne, znam zakończenie. Każdy AS musi kiedyś odpuścić. Jestem przekonany, że gdy nadejdzie ten dzień, Miranda z radością zostanie powitana na górze przez Dziadka Shena i wszystkich, których znała, a którzy znaleźli się tam przed nią. Ale życie jest takim wspa- niałym darem... takim błogosławieństwem... Mając dopiero siedemnaście lat, właściwie nie zdążyła go zasmakować. Zostawić swojego śladu na tym świecie. Marzy, żeby zostać aktorką. Wyrosnąć na kobietę, która zagra główną rolę. Zasługuje na swoje pięć minut w świetle reflektorów. Zasługuje na o wiele więcej. Przeznaczenie nie istnieje. Wolna wola Mirandy może wpłynąć na jej przyszłość. Okoliczności mogą się zmienić. Nie musi umierać. Do licha z cieniem, nie mam zamiaru tak jej zostawić. - Może pomogę paniom znaleźć coś strasznego? - pyta Kurt. Co powie Lucy? Co myśli? Jest nieustającym wyzwaniem, faktorem X w życiu Mirandy. A ja muszę ratować ją przed opłakanymi skutkami. To Lucy namówiła ją zeszłego lata, żeby zakraść się do kompleksu apartamentów i wykąpać w jacuzzi. A ja zajmowałem właścicieli trzech mieszkań z widokiem na basen, przelewającą się wanną, inwazją mrówek i czytaniem dziecku na dobranoc, żeby przypadkiem nie wyjrzeli przez okno. To Lucy wysłała zdjęcie Mirandy z drugiej klasy szkoły średniej internetowemu przestępcy w Fort Worth, myśląc, że to uniwersytecki zapaśnik z Houston. A ja zaraziłem jego system wirusem, który spowodował, że ich IP stały się niekompatybilne. No a teraz Kurt. Co z nim? Pojawiał się w ich życiu od kilku miesięcy, ale nie zwracałem na niego większej uwagi. Błąd? Materializuję się za ladą i trzymając się poza zasięgiem wzroku, przeszukuję plik dokumentów Movie Magie. Pod wypłowiałą torbą z McDonalda odnajduję listę pracowników i przebiegam ją wzrokiem, aż trafiam na jego nazwisko. Kurt Brodecker. Mieszka na West Endzie. - No to jeśli chcecie, mam pewien pomysł - mówi Kurt. Oj, nie podoba mi się to. Szukam wyświetlacza, który mógłbym nacisnąć. Alarmu przeciwpożarowego, który mógłbym włączyć. - Ja - odzywa się Miranda - hm, muszę być w domu o... - Nocujesz u mnie - ucina Lucy. - Rodzice mi ufają i mocno śpią. Cmentarz? Ciemny. Odosobniony. Rozległy. Ludzie. - Mówią, że o północy chodzi tam duch - słyszę. Nie wiem, kto mówi takie rzeczy, ale nie interesuje mnie ta informacja.

W jasnym świetle jarzeniówek cień drga i ciemnieje wokół mojej dziewczyny. 4 Miranda Lucy i ja bez słowa wychodzimy z wypożyczalni, wsiadamy do mojego samochodu i ruszamy. - Cmentarz?! – wykrzykuję. – Nie łażę po cmentarzach. Zwłaszcza w nocy. Z obcymi chłopakami. I z piwem. Browarek. Zajebiście. Co to za słownictwo? Jak się dobrze zastanowić, to co tak właściwie wiemy o Kurcie? - A jeżeli to fan horrorów o morderstwach siekierą? – dodaję. – Przecież oglądałaś te filmy. Lucy zapina pas jak gdyby nigdy nic. - Van Helsing ci się podobał. - Podobał mi się Hugh Jackman w tym czarnym kapeluszu i długim płaszczu. – Przyciszam rockową chrześcijańską stację radiową. – Wiem, że masz bzika na punkcie filmów grozy, ale przecież w prawdziwym świecie też nie brakuje potworów. Zmiennokształtni… - Po prostu dawni ludzie – mówi. – Boże, Miranda, nie bądź taką bigotką. Puszczam „bigotkę” mimo uszu. Wszystkie znane mi filmy o wilkołakach, niedźwiedziołakach, kotołakach czy innych łakach, kończyły się liczeniem trupów. Ale Lucy potrafi być przekonująca, a ja nie jestem dziś w nastroju. Nie mówię jej, co gryzie mnie tak naprawdę. Że miałam potworny dzień, i że obiecała mi na pocieszenie wieczór filmowy, a teraz ciągnie mnie ze sobą, żeby mogła się spotkać z jakimś kolesiem. Jestem rozczarowana sobą, nią i światem też. - A co z wampirami? – pytam, wyjeżdżając z parkingu przy niedużym centrum handlowym.. – Jakkolwiek by patrzeć, to jest Dallas. - To było sto lat temu. – odpowiada. Raczej w 1963; ostatni widziany w Teksasie wampir, na porośniętym trawą kopcu, ni mniej, ni więcej. - Ale przecież wampiry nie żyją wiecznie. On, to znaczy, to… - Wampiry wcale nie żyją – zauważa. – My też nie. Złapała mnie. - No dobra, pójdę. Ale kiedy Kurt będzie paradował wokół cmentarza z naszymi głowami na palach, nie mów, że cie nie ostrzegałam.

5 Miranda Może coś mu wypadło - mówię, miętosząc w rękach kamizelkę. Jest połowa lutego i na ziemi wciąż leżą resztki śniegu, a my stoimy pod Cmentarzem Chryzantemowych Wzgórz od ponad trzech kwadransów. - Może czekają w środku - odpowiada Lucy. - Właściwie nie ustaliliśmy, gdzie dokładnie się spotkamy. Powinnyśmy po prostu wejść. - Czekaj! - wołam, ale ona już wysiada z samochodu. Cmentarz był tu, zanim powstała szkoła i otaczające ją budynki. Kilka lat temu, po jakichś głośnych incydentach „wtargnięcia i zbezczeszczenia" (lekka przesada na określenie kilku pustych butelek po piwie i petów), kamienny cmentarny mur został podwyższony, a górą pociągnięto drut kolczasty. Nie mam pojęcia, jak Kurt czy Lucy zamierzają się przedostać przez zamkniętą bramę. Łapię torebkę, chociaż Lucy swoją zostawiła pod siedzeniem pasażera. Nie mam komórki, bo w zeszłym tygodniu się zepsuła, ale Lucy ma telefon w kieszeni płaszcza. Dlaczego w ogóle dałam jej się namówić na oglądanie tych wszystkich filmów o zombie? Nie mogę przestać myśleć o gnijących ciałach pod ziemią za murem - o rękach przebijających się przez trumnę i rozgarniających ziemię, o głowach wynurzających się spod powierzchni, o otwartych szeroko ustach gotowych pożreć nasze mózgi. - Jest liścik. - Lucy rozwiązuje cienką czarną wstążkę, którą ktoś przywiązał do kutej żelaznej bramy rulon papieru. Łańcuchy przy zamku zostały rozpięte i rzucone na ziemię. Wzdrygam się. - Co się stało z kłódką? Lucy jest za bardzo przejęta, żeby zwrócić na to uwagę. Podnosi kartkę do światła księżyca. - Mamy się z nimi spotkać przy grobowcu naprzeciwko najwyższego anioła - oznajmia po chwili. - Romantyczne, nie sądzisz? Nie sądzę. Nie pociąga mnie nic, co przeraża. - Najwyższy anioł - zastanawia się Lucy. - To ten przy kwaterze rodziny Carton, po drugiej stronie cmentarza. - Otwiera zardzewiałą furtkę. - Chodź, musimy się spieszyć! - krzyczy, ruszając biegiem. Nie mam wyjścia, muszę biec za nią. - Lucy! - Co?! - wrzeszczy, a jej głos niesie się po całym cmentarzu. Przystaję ze strachu i dociera do mnie, że o mały włos nadepnęłabym nietoperza, który trzepocze się na mokrej ziemi. Nie wiem, czy jest chory, czy ma złamane skrzydło. Wiem tylko, że nie wolno go dotykać. Wścieklizna i tak dalej. - Co się stało? - Lucy podbiega do mnie. - Och. - Pewnie jest ranny - mówię. - Zostaw go. Chyba nie chcesz, żeby cię ugryzł? Nie chcę. - Może powinnyśmy gdzieś zadzwonić, na przykład do kogoś z ochrony środowiska? - Dzwoń, jeśli chcesz. Ja idę na randkę. - Lucy odchodzi. Mimo to mówię sobie, że wcale nie jest nieznośna, tylko po prostu przejęta spotkaniem ze starszymi chłopakami, zwłaszcza z Kurtem.

Waham się, nie mogę przestać się wpatrywać w cierpiące zwierzę na suchej trawie. Kiedy podnoszę wzrok, wśród nagich drzew i szarych nagrobków nie ma śladu Lucy. Znów ogarnia mnie strach. Zostawiam nietoperza. Po drugiej stronie cmentarza, powiedziała. Muszę tam dotrzeć. Mam wrażenie, że rzeźby na mnie patrzą, zastygłe w czasie. Krajobraz znaczą krzyże. Niektóre stoją swobodnie, inne są wyryte w kamieniu. Wtorkowy grad pokiereszował drzewa, połamał gałęzie i rozłupał pień stuletniego dębu. Od brukowanego wejścia odchodzą trzy żwirowe ścieżki. Wybieram środkową. Uważam, żeby nie nastąpić na któryś grób. Co za szaleńcy umawiają się z dziewczynami na cmentarzu? - Lucy! - wołam, szukając figury anioła, o której wspomniała. Zabytkowy cmentarz wydaje się groźny w swojej ciszy. Księżyc przesłaniają chmury. Nie zatrzymuję się jednak. Wspominam, jak Lucy ujęła się za mną, kiedy Denise szydziła z mojej miseczki A, jak wspierała mnie, kiedy mama i tata się rozwodzili, i jak wytrzymała dwa sezony uniwersyteckiej piłki nożnej, żebym mogła patrzeć na Geoffa. Co za strata czasu. Idę dalej, choć ciemność staje się coraz gęstsza, zdecydowana odnaleźć przyjaciółkę.

6 Zachariasz Gdzie zniknęła Lucy? Mógłbym znowu się unieść, ale z nietoperzem niewiele brakowało. Uniosłem się tylko na moment, żeby spojrzeć z góry, a Miranda o mało nie została ugryziona. Teraz już wiem, że nie mogę jej spuszczać z oczu nawet na sekundę. Dziś wieczorem muszę pilnować Mirandy jak nigdy dotąd. Muszę ją chronić. Zwalniam kroku, żeby jej dorównać. Kiedy schodzi ze żwirowej ścieżki, przenoszę się do kamiennego nagrobka z rzeźbą anioła naturalnych wymiarów. Niezła kopia Rafaela, chociaż ma utrącony no, no i prawdziwy Rafael jest dziesięć centymetrów wyższy. Ale pomnik wygląda na solidny. Jest dość miejsca, żebym mógł wygodnie stanąć na postumencie. Znajduję się w pewnej odległości, lecz dokładnie na drodze Mirandy. Widzę doskonale zarówno ją jak i okolicę. Dostrzegam też świeżo wykopany grób. Po burzy cmentarz był zamknięty, więc nie zadbano o standardowe zabezpieczenia. Lucy nie ma w zasięgu wzroku. Kurta też nie. A Miranda jest zbyt pochłonięta rozglądaniem się za nimi, żeby patrzeć pod nogi. Wpadnie! Na pewno. Po prostu to wiem. Zaciskam pięści, rozpaczliwie chcąc jej pomóc. Czym jest głos w ciemności? Światło w oddali. - Uważaj! – krzyczę, materializując się. – Miranda! – Rozkładam skrzydła, oświetlając okolicę. Potyka się, ale w ostatniej chwili łapie równowagę. Jest uratowana! Uratowana. Uratowałem ją.

7 Miranda Uważaj! – ostrzega ktoś. Głos jest męski, nie chłopięcy. – Miranda! Nagle oślepia mnie błysk. Mrużę oczy i unoszę rękę, żeby je osłonić. Jest duży i bardzo jasny. Ptak? Nie, to postać faceta w świetle czy raczej ze światła. O, ja głupia, to facet ze światłem stojący przed najwyższym pomnikiem anioła. Na pewno nie Kurt. Więc kto? I skąd wie jak mam na imię? Robię krok do przodu, potykam się, ledwo łapię równowagę i cudem udaje mi się nie wpaść do otwartego grobu. Gdybym wpadła, mogłabym sobie skręcić kark. Kiedy podnoszę się z ziemi, ktoś krzyczy w oddali. Lucy? Lucy! Wskakuję za najbliższy nagrobek, szukając schronienia w jego gęstym cieniu. Z której strony dobiegło wołanie? Robię krok do tyłu, kolejny i wpadam na drugiego człowieka. Krzyczę przeraźliwie i pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to ta, że dziś wieczorem po cmentarzu włóczy się mnóstwo ludzi. Z ulgą uświadamiam sobie, że to pewnie Kurt. A ten facet ze światłem to jego kumpel. Robią sobie głupie żarty usiłując wystraszyć mnie i Lucy. Czuję zimne, suche dłonie na przedramionach i mężczyzna odwraca mnie tak, że możemy się widzieć w ciemności. Jest wysoki i piękny. Regularne rysy jego twarzy wyglądają, jakby zostały wyryte w gipsie. To nie Kurt, ani nikt, z kim Kurt by się zadawał. I za elegancko ubrany jak na grabarza czy ochroniarza. Oczy nieznajomego błyszczą na czerwono – złudzenie w świetle księżyca. Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Próbuję się uwolnić. Na próżno. Moje ciało odmawia posłuszeństwa. Nie wiem dlaczego. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Oczy nieznajomego znów błyszczą i wtedy zapominam o sobie. Zapominam o Lucy. Zapominam o aniołach. Światła już nie ma. Tonę w ciemności. Krew zastyga mi w żyłach, kiedy słyszę głęboki głos z lekko południowym akcentem. - Dobry wieczór – mówi.

8 Zachariasz Dokąd ona poszła? Nie przejmując się powrotem do niewidzialnej postaci, robię dwa kroki w stronę miejsca, gdzie ostatnio widziałem Mirandę. Nagle cios w głowę powala mnie na ziemię. Czuję ból u podstawy czaszki. - Co ty zrobiłeś? – pyta kategoryczny głos. Jasny gwint! To Michał. Archanioł. Niebiański Miecz. Dawca Dusz. Najwyraźniej posłużył się końcem miecz, żeby mnie powalić. - Przecież wiesz, że nie wolno ci się objawiać! – grzmi. – I to w pełnej chwale! Zmieniłeś porządek natury. Ukazałeś się grzesznikowi! - Grzesznikowi? – pytam zmieszany. Z drugiej strony kamiennego muru słyszę trzaśnięcie drzwi samochodu. I kolejne. – Ja... - Miranda Shen McAllister od dziś powinna podlegać mnie – oznajmia Michał, kiedy silnik samochodu ożywa. – Trafi pod moją opiekę, a tymczasem jej dusza jest stracona. Słyszę odgłos kół na jezdni. - Ja… - Interweniowałeś w niedopuszczalny sposób – gani mnie Michał. – I oboje poniesiecie za to karę. – powiedziawszy to, znika, jakby zmarnował na mnie zbyt wiele czasu. Nie słyszę już samochodu. Czyżbym upadł? Widocznie tak. Zakochałem się. Utraciłem łaskę. Nie ma archanioła, moich skrzydeł i mojej dziewczyny.

9 Zachariasz Wciemności niesie się wołanie o pomoc. To Lucy. Najlepsza przyjaciółka Mirandy. Nie zwracam uwagi na dudnienie w skroniach. Biegnę. Jestem niezdarny w materialnej postaci pozbawionej skrzydeł. Potykam się o złamaną gałąź i upadam na twardą ziemię. Zdzieram sobie skórę na dłoniach, kolanach i brodzie. Białe szaty są mokre i ubrudzone. Pierwszy raz doświadczam fizycznego bólu. I zimna. Ale są niczym w porównaniu z bólem serca. Modlę się o Mirandę. Jeżeli porwał ją potwór, oby nie zrobił jej dużej krzywdy. Staję i zaczynam nasłuchiwać. Po chwili słyszę męski głos. Cichy. Przekonujący. Dobiega z zachodu. Ostrożnie robię kilka kroków. Chwilę później przeskakuję nad kamiennym nagrobkiem na polanę. Kurt odrywa kły od szyi Lucy i znika w ciemności. Z trudem przełykam ślinę. Wiem, co to oznacza dla mojej dziewczyny. - Miranda - chrypi Lucy. - Musisz odnaleźć Mirandę. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że mówi do mnie. Byłem przyzwyczajony do tego, że ją widzę, ale nie do tego, że ona widzi mnie. Nie bardzo wiem, dlaczego uważa, że jestem po jej stronie. Może uznała, że to ja wystraszyłem napastnika? Może kieruje się intuicją, a może pomógł jej anioł stróż, ktokolwiek nim jest. W każdym razie ma rację. Mimo tego, co się właśnie stało, muszę odnaleźć Mirandę. Nie jestem ekspertem. Tylko Wielki Szef jest wszech-wiedzący, AS-y zwykle nie mają do czynienia ze złem u samego źródła. Ale wiem, że przemiana z człowieka w żyjącego nieboszczyka trwa mniej więcej miesiąc, chyba że podmiot najpierw umiera, co prowadzi do natychmiastowej transformacji. Zegar zaczyna tykać w momencie wchłonięcia nieświętej krwi (transfuzja też działa). Być może Miranda jest skażona, ale nadal pozostaje człowiekiem. Może cierpieć. - Dasz radę iść? - pytam. Lucy wkłada buty i się chwieje. - Tak. Nic mi nie jest. Drży. Zimno jest okropne. - Jesteś bohaterem - szepcze. - Skoro istnieją potwory, muszą istnieć też bohaterowie. Jesteś bohaterem, prawda? Wystraszyłeś wampira. Wampir. Okropnie brzmi to słowo wypowiedziane na głos. - I żaden normalny facet by się tak nie ubrał - ciągnie Lucy. Dociera do mnie, że muszę wyglądać bardzo dziwnie w standardowym stroju - długiej białej szacie bez rękawów i sandałach, zwłaszcza że jest jakieś pięć stopni. - Pomożesz mi uratować Mirandę, prawda? - Nie ma jej tu - mówię, przytrzymując Lucy za rękę. - Zabrali ją. Po drodze podnoszę torebkę Mirandy z płaskiego nagrobka. Przy hondzie wyjmuję z niej kluczyki do samochodu, kartę kredytową i kartę telefoniczną. Lucy dzwoni ze swojej komórki na 911. Zanim kończy, silnik samochodu pracuje. - Muszę iść - mówię. Nie chcę, ale lada chwila pojawi się policja. Wolę nawet nie myśleć, co by ze mną zrobili.

- Nie martw się. Zostanę z tobą, dopóki nie nadejdzie pomoc. - Nie! Musimy jechać natychmiast! Miranda nas potrzebuje. Patrzę na Lucy. Do rana na szyi pojawi się siniak od uścisku Kurta, ale skóra na szczęście nie została uszkodzona. Widocznie kiedy ich znalazłem, dopiero ją chwytał. - Gliny nam nie pomogą. - Lucy ociera łzy. - Ale może chociaż ją namierzą. Kurt jeździ czerwonym lexusem. Zadzwonię do nich jeszcze raz. Powiem im to. Możemy kupić taki policyjny skaner i... Wyłączam się. Są przyjaciółkami od kołyski. Zawsze wiedziałem, że kochają się jak siostry. A teraz widzę tę miłość w oczach Lucy. - Dzwoń - mówię. - Ja poszukam śladów. - Chwileczkę. - Lucy zdejmuje płaszcz. - Weź go. Waham się, ale tylko chwilę. Z każdą minutą robi się zimniej. Płaszcz jest trochę za ciasny, więc zarzucam go na ramiona i ściskam paskiem. - Bądź ostrożny - mówi Lucy. - Trzymaj się poza murem. Jeżeli nie wrócisz za pięć minut, idę za tobą. To ten temperament, który tak bardzo imponował Mirandzie. Lucy rozmawia z operatorem numeru 911, a ja oddalam się od hondy. Kilka chwil później nurkuję w krzaki, bo nadjeżdża karetka i dwa radiowozy. Michał słusznie zrobił, zabierając mi skrzydła i pozbawiając mnie funkcji. Nie powinienem był ukazywać się Mirandzie. W ogóle. A już na pewno nie w pełnej chwale. Ale inaczej zginęłaby w tamtym grobie. Dusza mojej dziewczyny zostałaby zaniesiona do góry, przed oblicze samego archanioła. I hucznie by ją powitano. Nie wiedziałem, co się stanie. Pomyślałem jednak, że nie ma sensu, by odeszła tak młodo, tak szybko. Naprawdę? Czy ja w ogóle wtedy myślałem? Nie, więc złamałem ważną zasadę. Kierował mną tylko instynkt chronienia jej. Czułem, że zasługuje na trochę szczęścia na tej ziemi. Po tych wszystkich latach obserwowania i pilnowania Mirandy nie przyszło mi do głowy, że może się mnie wystraszyć. Zakładałem, że świadomość, że ma swojego anioła, sprawi, iż poczuje się lepiej. W rezultacie strata okazała się trudniejsza, niż przypuszczałem. Zostawiłem Lucy pod opieką profesjonalnych ratowników i poszedłem kilka kilometrów do czynnej całą dobę stacji benzynowej. W bankomacie opróżniłem konto Mirandy ze wszystkich pięciuset trzydziestu dwóch dolarów, a potem za pomocą jej karty telefonicznej zadzwoniłem po taksówkę. Wysoko postawiłem kołnierz płaszcza i stanąłem pod kątem, żeby uniknąć kamer. Noc spędziłem w przytułku, gdzie dostałem ubranie na zmianę, a rano przyjechałem tu autobusem. Chciałem przyjechać od razu, ale przeżyłem opóźnioną reakcję fizjologiczną po odebraniu mocy. Pierwszy raz poczułem to, kiedy czekałem na taksówkę. Ledwo trzymałem się na nogach i przez całą noc byłem obolały, rozpalony i zamroczony. Dopiero o świcie poczułem się lepiej, przynajmniej fizycznie. Teraz znajduję się w uliczce przy trzypiętrowym ceglanym budynku, w którym mieszka Kurt. O ile wiem, wampiry słabną w świetle dziennym, ale to raczej nie ma większego znaczenia, kiedy są w pomieszczeniach. Podejrzewam, że West End jest dla nich korzystną lokalizacją. To chyba dobry teren łowiecki. Miranda i Lucy były tu zeszłego lata na festiwalu potraw „Smaki Dallas". Nie wiem, co zrobię, jak znajdę Mirandę. Lekarstwa chyba nie ma. Ale warto spróbować. Może pomogą egzorcyzmy?

Aż ściska mnie w żołądku, kiedy czuję zapach pieczonego mięsa dobiegający z pobliskiej restauracji barbecue. Po raz pierwszy jestem słaby z głodu. Ale się nie wycofam. Ten budynek to jedyny ślad, jaki mam. Powinienem czekać? Patrzeć, czy nie wychodzi? Albo...? Wybuch wstrząsa ziemią pode mną. Skaczę, żeby się ukryć za otwartym kontenerem. Zdzieram strup na brodzie i uderzam ramieniem o ostry kant metalu, rozdzierając płaszcz Lucy. Ale przynajmniej mam osłonę przed gorącem, spadającymi cegłami i odłamkami szkła. Nie czekam, aż opadnie dym. Wychodzę na ulicę z prawą ręką za głową, a lewą na nosie i ustach. Podeszwami sandałów miażdżę gruz i szkło. Na trzecim piętrze - piętrze Kurta - pali się. Czy on tam jest? A Miranda? Drugi wybuch zwała mnie z nóg. Zaczynają wyć alarmy samochodowe. Słyszę policyjną syrenę. Unosi się dym - ciężki, gęsty. Takiej eksplozji nikt nie powinien przeżyć. Ktoś mnie napadł. Łowcy wampirów? Zmienno-kształtni? Stawiam na zmiennokształtnych. Wilkołaki, wieprzołaki, jak kto woli. Wielki Szef kocha różnorodność. Ale nie ma pewności. Przełykam nikłą nadzieję, że złagodzę krzywdę, jaką wyrządziłem mojej Mirandzie. Jeżeli była na górze, może to łaska. Słodka, kochana dziewczyna. Nie chciałaby tak żyć. Kuśtykając, oddalam się z tego miejsca, pamiętając, że dziś walentynki.

10 Zaginęła Miranda Piątek, 1 marca Dziś wieczorem czuwanie przy świecach Celem tego błoga jest poinformowanie ludzi, że powinni szukać mojej przyjaciółki Mirandy Shen McAllister. Zaginęła 13 lutego. Ostatnio była widziana na Cmentarzu Chryzantemowych Wzgórz, w pobliżu Liceum Midland Heights w Dallas. Miranda może być z wysokim blondynem, około dwudziestoletnim. Chłopak może mieć agrafkę w nosie. Może jeździć czerwonym lexusem i posługiwać się imieniem Kurt. Pracował w Movie Magic w dzielnicy Midland Heights, ale nie pokazał się tam od 13 lutego. Może doszły was plotki, że Miranda uciekła z domu. To nieprawda. Miała zły dzień, ale ja byłam z nią tamtego wieczoru. Nie chciała uciekać. Jestem pewna, że została porwana. A nawet gdyby faktycznie uciekła, może jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo. Dziś o siódmej na boisku piłkarskim MHHS odbędzie się czuwanie przy świecach. Jeżeli mieszkasz w pobliżu, proszę, przyjdź. Jeżeli nie, proszę, rozglądaj się za Mirandą. Może być teraz wszędzie. Kliknij tutaj, żeby zobaczyć galerię zdjęć Mirandy. Kliknij tutaj, żeby załączyć link do swojej strony. Kliknij tutaj, żeby pobrać plik PDF „Zaginione nastolatki" ze zdjęciem Mirandy. Załączono przez: ocalićmirandę o 7.43. Liczba postów 1 z 1. Komentarze Linki

11 Miranda Śnią mi się czarno-niebieskie motyle, rozcinający ból, pulsująca rozkosz. Śnią mi się spadająca gwiazda, miękka skóra, tonięcie, ciężkie dziąsła, bezwładne mięśnie i bolące gardło. Jestem zagubiona wśród nagrobków, połyka mnie księżyc. - Nie mogę oddychać, nie mogę oddychać - szepczę, a moje nagie ciało porusza się na śliskiej pościeli. W pokoju pachnie lawendą i talkiem, różami i cygarami. Gdzieś w tle leci piosenka Johnny'ego Casha... - Nie musisz, kochanie - odpowiada nieznajomy męski głos. - Pora otworzyć oczy. Wszyscy się cieszymy, że cię poznamy. Próbuję, naprawdę. Ale trudno wydobyć z siebie choćby słowo. Boli. - Nie mogę... - Spokojnie, wypij to - mówi. Biorę słomkę do ust i zanurzam się w słonawym jagodowym cieple. Nie wiem, kim on jest. Powiedziałabym, że lekarzem, ale lekarze raczej nie mówią do pacjentek „kochanie"? Zresztą dla nikogo nie jestem „kochaniem", nie jestem niczyją dziewczyną. Właściwie nie mam na- wet przyjaciół oprócz... - Lucy! - wreszcie otwieram oczy i próbuję usiąść. -Gdzie jest Lucy? Jedna zimna dłoń pojawia się na mojej dłoni. Druga odstawia mój kubek. Elegancko ubrany mężczyzna, do którego należą, jest przystojny jak gwiazdor filmowy, z dołeczkami w policzkach podkreślonymi drgającym blaskiem świec ze świecznika z odległego rogu pokoju. Siedzi na krześle w azjatyckim stylu, ustawionym przy moim żelaznym łóżku z baldachimem. - Nie bój się, twojej przyjaciółce nic nie jest. Masz moje słowo. Pokój jest większy niż cała kawalerka Lucy. Ciężkie zasłony w różowo-czarną kratę zasłaniają okna w kształcie łuków. Pasują do pościeli. Kryształowe wazony z różowymi i białymi różami, liliami i orchideami stoją dosłownie wszędzie. Nawet na drewnianej podłodze. Nadgarstki mam posiniaczone, jakbym oddała krew, miała transfuzję albo była związana. Albo wszystko naraz. Oszalałam. To jedyne wyjaśnienie. To nie byle jaki psychiatryk. Rodzice wysłali mnie do ekskluzywnego ośrodka dla psychicznie chorych. - Ja... Kim jesteś? - Nazywam się Archibald Mosby Radford i pochodzę z Radfordów z Wirginii ze wschodniego Missisipi, zachodniej Oklahomy i Toronto. Zgodnie z tradycją możesz się do mnie zwracać „Mistrzu", „Wasza Wysokość" lub „Ojcze". Prawdę mówiąc, wolałbym „Tatusiu", ale, ku mojemu ubolewaniu, ten tytuł wypadł z łask. Na pewno mnie pamiętasz, kochanie. To ja uratowałem cię tamtego wieczoru na cmentarzu. Pamiętam cmentarz. Pamiętam światło. - Przechodzisz coś, co nazywa się szokiem pourazowym - dodaje Archibald. - To taki kac po tym, czym byłaś wcześniej.

Zanim udaje mi się to przyswoić, w otwartych drzwiach staje puszysta dojrzała kobieta. - Przepraszam, sir. - Szybko, Noro - mówi mężczyzna. - Lek przestaje działać. Co się dzieje? - Pod oknami zebrała się arystokracja - wyjaśnia Nora. - Czekają, żeby ją zobaczyć. Harrison rozdaje krew wiadrami. Stoję. Nie wiem, jak to się stało. I nie obchodzi mnie to. Moje bose stopy dobrze się czują na gołych deskach. Jestem naga. Tym też się nie przejmuję. Słyszę, jak krew przetacza się przez ciało Nory, odżywiając jej serce. Bije teraz szybciej. Ruszam się bardzo szybko. Nie jestem przyzwyczajona do takiej prędkości. Ślizgam się na okrągłym wełnianym dywanie i chybiam celu. Moje dłonie uderzają o kamienną ścianę, paznokcie przypominające szpony łamią się. Głowa leci mi do przodu i mam wrażenie, że od uderzenia pęka mi czaszka. Spomiędzy włosów cieknie jakiś płyn i spływa po policzkach. Próbuję językiem i uświadamiam sobie, że piję własną krew. Ta kobieta, Nora, też ma krew. Tylko że jej krew jest ciepła. Dlaczego nie ucieka? Dlaczego chcę, żeby uciekała? Uświadamiam sobie, że znam odpowiedź. Znałam ją, odkąd się obudziłam. Te wszystkie potworne filmy, które serwowała mi Lucy. Moje złamane paznokcie. Ten u małego prawego palca jest zagięty i długi na trzy centymetry. Dotykam kłów końcem języka. Tryska krew, słona i pociągająca. Przypominam sobie promieniejącego mężczyznę... wczoraj wieczorem... czy to było wczoraj wieczorem?... na cmentarzu. Dlaczego motyle mnie nie ocaliły? Nie, to on mnie ocalił. Ten drugi. Ten, co jest ze mną teraz. Tak powiedział. Złudzenie - to najbardziej sensowne wyjaśnienie. Jestem chora. Dlatego umieszczono mnie w szpitalu psychiatrycznym. Nagle zostaję schwytana, związana i uwięziona w czarnym prześcieradle. - To wszystko - rozlega się władczy głos. Nora odwraca się do wyjścia. - Czarujące dziecko - mówi. - Nie mogę się doczekać, żeby ją bliżej poznać. U obojga słychać ślad południowego akcentu. Nie teksańskiego, ale... - Gdzie ja jestem? Co ze mną zrobiliście? - wyrzucam z siebie pytania, bo muszę usłyszeć odpowiedzi. - Zaopiekowałem się tobą, kochanie, i dopilnowałem, żeby twoja przemiana była możliwie najbardziej bezpieczna. Dzięki temu uniknęłaś zmiennych nastrojów, paranoi i poniżenia, skurczów i rozdzierającego bólu. Dzisiaj kończy się twoja miesięczna transformacja. - Prowadzi mnie do okna i odsłania kotary. Jest otwarte, ale lodowaty wiatr mi nie przeszkadza. - Teraz świat należy do nas. Poniżej, w blasku księżyca, widzę tłum. Setki, może nawet tysiące młodych ciał. Jest środek zimy, a oni tańczą w padającym śniegu. Wiatr targa ich długimi włosami, zrywa kaptury z głów i trzepocze długimi szatami, których szerokie rękawy powiewają jak skrzydła. Wirują na tle bieli w czerni i czerwieni, szarości i fiolecie. Przyglądam się tej scenie i niemal jestem w stanie policzyć im rzęsy, jak igiełki świerku. Wykrzykują moje imię: - Miranda! - Zrobiłem z ciebie księżniczkę - wyjaśnia mężczyzna. - Ci ludzie, nasza arystokracja, zebrali się, żeby to uczcić. Księżniczka. W umyśle przesuwają mi się obrazy z filmów i książek: bale kostiumowe, zatrute jabłka, piękności obudzone pocałunkiem, czarna magia, źli czarownicy i rycerze na białych koniach jadący na ratunek. Rozglądam się po tłumie w dole, szukając kogoś, kogo- kolwiek, kto mógłby mnie uratować. Gdybym tylko mogła bardziej się skupić... - Chce mi się pić - mówię.

- Poradzimy coś na to. - Mężczyzna macha ręką i tłum szaleje z radości, widząc nas razem. Nazwał się Mistrzem. Jego Wysokością. Ojcem. Nadal owinięta czarnym prześcieradłem naśladuję jego królewski ruch dłoni. Znam tylko jedno słowo. - Tak. Ubrana w czarną suknię bez ramion odwracam się na przednim siedzeniu pasażera w caddym, żeby spojrzeć na mój olbrzymi nowy dom. Kilkupiętrowy, biały kamienny budynek wznosi się w głębi posesji, z dala od drogi. Wieżyczki na czerwonym dachu wyglądają jak szpiczaste kapelusze. Na wietrze powiewa flaga z czerwonym smokiem na czarnym tle. - Luksusowy, prawda? - pyta Ojciec zza kierownicy. - Mamy dziewięć takich i jeszcze jeden w budowie. Ten to nasza regionalna posiadłość na Środkowym Zachodzie. lak jak pozostałe jest wzorowany na zamku Bran w Transylwanii. Niezła twierdza, tylny mur ma trzy metry grubości. Czekamy, aż brama z kutego żelaza się otworzy. Przypomina mi bramę cmentarza, tyle że ta jest naoliwiona i świeżo pomalowana na czarno. - A to co? Do samochodu podchodzi ogromny pies. Wilczur czy raczej wilk wielkości doga i ze ślepiami nabiegły-mi krwią. Ujmują i mamią, ale to nie ma znaczenia. Jestem poza ich mocą. Psowilk pochyla łeb, podkula ogon i wyje. - Mfortownik- wyjaśnia Ojciec. -Mamy ich sześć, pilnują terenu. Wyciągam ręce i czuję, jak przepływa przeze mnie moc. Gdybym chciała, mogłabym rozedrzeć ten samochód. - Są tacy jak my? - Nikt nie jest taki jak my, skarbie, ale należą do wiecznych. „Wieczni". Zabrzmiało to tak, jakby byli bogami. Usiłuję sobie wyobrazić, że zamieniam się w wilka. Idiotyczna myśl. Pociągam kolejny łyk przez słomkę, żeby powstrzymać się od śmiechu. Po drodze z sypialni do parkingu w garażu Ojciec zaproponował mi drinka. Gdy powiedziałam mu, że jeszcze nie skończyłam dwudziestu jeden lat, odparł, że to już nie ma znaczenia, wyjaśnił, że w pewnym sensie już nie będę posuwać się w latach. To też głupia myśl. Jak przez mgłę uświadamiam sobie, że to nie od alkoholu robię się pijana. - Zamek - ciągnie Ojciec - znajduje się w najwyższym punkcie Whitby Estates. To najbogatsza dzielnica na północnym krańcu Chicago. Większość tutejszej arystokracji ma domy w tej okolicy. Zamroczona potrzebuję chwili, żeby przyswoić tę informację. - Więc nie jesteśmy w Dallas? - pytam. Ojciec uśmiecha się, odsłaniając zęby. - Pij swoje krwawe wino - odpowiada. Piję. I uważnie słucham Ojca, który nastawia w radiu stację z muzyką country, a potem tłumaczy mi, jaką gafę popełniłam wobec Nory, zamkowej kucharki. Mówi, że istnieją ludzie potrzebni do pracy (jak ona) oraz zwierzaki do towarzystwa i rozrywki. Reszta to zwykłe po- żywienie. - Pijemy ich krew - dodaje - i czasami bawimy się ich ciałami. Ale nigdy ich nie jemy. To paskudna cecha zmiennokształtnych. Moja pierwsza wyprawa do miasta! Jest duże i pełne hałasu. Jest plamą krwi. Ojciec popisuje się, pijąc więcej, niż potrzebuje. W diabelskim młynie (wyjaśnia, że nazywa się to po prostu Młyn) mówi mi, że doradca inwestycyjny smakuje wódką. Później, w klubie bluesowym po drugiej stronie miasta, naśladuje zanikający rytm serca perkusisty. Po następnej godzinie zaciąga wycieńczoną nastolatkę-uciekinierkę (na jej bilecie autobusowym widnieje napis Iowa City) do pobliskiej uliczki. - Chce ci się pić, kochanie? - pyta.

Ledwie mogę się powstrzymać, żeby nie dopaść dziewczyny i nie zacząć pić z jej szyi. - Tak, Ojcze - mówię. - Tak, tak, tak. Naszym kolejnym przystankiem jest Greek Town. Przyciskając kelnera do ceglanej ściany, przelotnie zerkam na jego twarz. Potem pławię się w bezkresnym morzu, po raz pierwszy tego wieczoru ciepłym. Czuję błogość... gęsty, słodki smak, zapach krwi, jagnięcia i nieznanych przypraw. Wspinam się na palce i uświadamiam sobie, że jest prostszy sposób. Chwytam szyję pod lepszym kątem i, nie przestając pić, popycham kelnera na kolana. Jest lepiej, znacznie lepiej. Ledwo dociera do mnie, że Ojciec rozmawia przez komórkę. Szeptem informuje o ofiarach, które za sobą zostawiliśmy.

12 Zaginęła Miranda Czwartek, 15 lutego Zaginiona od roku. Dziś wieczorem mija rok, odkąd ostatni raz widziałam Mirandę. Przyjechałam z uczelni do domu na urodziny młodszego brata i zobaczyłam mamę Mirandy przy stoisku rybnym w Whole Foods. Kupowała krewetki i małże. Ja brałam sos krabowy, bo lubią go moi dziadkowie. Trochę się bałam przywitać z panią Shen. Nie odezwała się do mnie zeszłej wiosny na czuwaniu przy świecach. Chyba obwinia mnie o to, co się stało. Ma prawo. Ja też się obwiniam. Ale kiedy tylko mnie zobaczyła, przytuliła mnie mocno i zaczęła płakać. Tusz do rzęs ściekał jej po twarzy cienkimi strużkami. Nie przejmowała się tym, jak wygląda ani co ludzie pomyślą. Ja też nie. I też zaczęłam płakać. Opiekun mojego akademika cały czas mi powtarza: „Nie tylko na twoich barkach spoczywa ciężar". Wiem. Wiem, że nie tylko ja się przejmuję. Pewnie nie jestem nawet najlepsza w pomaganiu. Jeżeli facet, którego spotkałam tamtej nocy, ten dobry facet, to przeczyta - proszę, niech napisze. Wtedy przynajmniej nie będę się martwiła o was oboje. Załączono przez Lucy o 3.42 . Liczba postów 46 z 46. Komentarze Linki

13 Miranda Mija dwanaście i pół miesiąca, odkąd obudziłam się w tym zamku. Zmniejszam stronę internetową Kanału Wiadomości Wiecznych (KWW) na mojej wyszukiwarce, rozbawiona wyskakującą reklamą dzisiejszego zdarzenia. Właściwie nie jestem zdenerwowana. Już na pierwszym polowaniu z Ojcem zrobiłam pozytywne wrażenie. Nadal śpiewają pieśni na cześć nocy i recytują ody. Wprawdzie byłam zdezorientowana, udręczona chorobą duszy - męczącym poczuciem winy i rozpaczy -bezpośrednio po przemianie i przez kilka kolejnych miesięcy. Ale na szczęście to z czasem ustąpiło. Podchodzę do zwieńczonego łukiem okna w różowo-czarnym apartamencie, nieoficjalnie nazywanym ochronką, i macham poddanym, którzy stoją na czerwonym dywanie. Widzę błyski aparatów i klejnotów i wreszcie wiem, co to życie. Wystarczyło umrzeć. Lucy powiedziałaby teatralnie: „Dość". Niemal żałuję, że jej tu nie ma. Komu mam się zwierzać, jeśli nie fance wampirów, najlepszej przyjaciółce? Gdybym potrzebowała sprzymierzeńca, byłaby najcenniejszym. Czy to ma sens? Nie jestem pewna, ale staram się, jak mogę. Ojciec nie uznaje słowa na „w" i nalega, żebym go nie używała, zwłaszcza w towarzystwie. Chodzi o zachowanie pozorów. Cały czas ćwiczę, nawet w myślach, żeby mi się nie wymknęło. Oj, jak też Ojciec uwielbia się bawić! Na mój demoniczny debiut zawezwał olśniewającą, plotkarską arystokrację do największego ogrodu na zamkowych dziedzińcach. Noc jest rozświetlona pochodniami, a z rozstawionych wokół okrągłych stolików zwieszają się pokryte rosą białe lilie i róże. Za połyskującą srebrną kotarą został ukryty lśniący basen. Dziś pierwszy kwietnia, prima aprilis. Żadna z ważnych osób nie przejmuje się chłodem. Specjał kuchni noworumuńskiej - pikantne kurczaki, przeznaczone są głównie dla odstrzelonych osobistych asystentów (na imprezach takich jak ta są w równym stopniu pomocnikami i modnymi gadżetami). Większość naszych honorowych gości woli dietę płynną. Z tego powodu do otaczającego ogród białego muru przywiązano ludzi z zamkowych zapasów - zakneblowanych, z zawiązanymi oczami. Chłopcy i dziewczęta, młodzi i smakowici, głównie uciekinierzy. Jeżeli zabraknie w nich płynu, mamy w lochach innych. Mamy też kandydatów do przyjemności odmiennych niż picie. Są czyściutcy. Ich jasnoniebieskie szpitalne koszule zastąpiono lawendowymi szlafrokami, które pasują do lnianych serwer i obrusów. Za kilka minut zostaną ofiarowani jako atrakcja imprezy, a dla tych, którzy wolą grzeszyć na osobności, będą udostępnione pokoje gościnne. Impreza rozkręciła się godzinę po zachodzie słońca; jak zwykle - godzinę zajmuje dojazd i przygotowanie. Tolerujemy dzienne światło, ale nas osłabia, a Ojciec gardzi słabością.