AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 514
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 164

Dorota Wachnicka- Grzesznica

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Dorota Wachnicka- Grzesznica.pdf

AlekSob EBooki
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Dorota Wachnicka Grzesznica

DOMINIKA Urodziłam się z zamiłowaniem do luksusu, a właściwie do życia w luksusie. Problem w tym, że moja rodzina nie była szczególnie bogata, przynajmniej jak na światowe standardy. Nie posiadała wielohektarowych włości ani zabytkowych rezydencji. Nie jeździła limuzynami, nie wydawała fortuny na wakacje w modnych kurortach. Nie dorobiła się prywatnego samolotu ani jachtu. Właściwie nie miała żadnych dóbr uważanych na świecie za luksusowe. Co nie znaczy, że dorastałam w biedzie. Tak źle nie było. Mieliśmy mieszkanie w starej kamienicy i średniej klasy samochód. Chociaż wakacje zwykle spędzaliśmy w Polsce, nieobce nam były zagraniczne podróże. Moi rodzice byli dyplomatami. Ich paszporty otwierały przed nami wszystkie granice w czasach, kiedy wyjazd na Zachód dla zwykłych śmiertelników pozostawał w sferze marzeń. Status mojej rodziny w czasach PRL-u i późniejszych przemian ustrojowych był znacznie wyższy niż przeciętnego Polaka. Uznawano nas za wolnych, względnie bogatych ludzi, którzy odbywają wojaże po świecie. Ceniłam sobie bycie córką dyplomatów i korzyści, jakie z tego czerpałam. Jednak przez wiele lat nie wiedziałam o swojej słabości do luksusu. Lubiłam o nim czytać, uwielbiałam oglądać zdjęcia w kolorowych magazynach zagranicznych. Podglądałam sławnych i bogatych na bajecznych jachtach, podczas wielkich bankietów, wystawnych gali. Wiedziałam, że to świat, do którego nie należę, więc nie zaprzątałam sobie głowy marzeniami o nim. Moje życie zawodowe wydawało się przesądzone. Rodzice często chcą, aby dzieci poszły w ich ślady – nie inaczej było w moim wypadku. Mama i tata są starannie wykształceni, znają języki obce, ale te zalety intelektu nie przekładały się proporcjonalnie na stan ich konta. Dorastałam w poczuciu, że życie jest niesprawiedliwe, i ze świadomością, że moja sytuacja i tak jest lepsza niż większości koleżanek i kolegów ze szkoły podstawowej. Od dziecka miałam ładniejsze ubrania i zabawki niż moi rówieśnicy. Byłam przekonana, że ja też kiedyś będę pracowała w dyplomacji. Kiedy chodziłam do podstawówki, ojciec dostał nominację na ambasadora Polski w Belgii. Po raz pierwszy oddelegowano go na kilka lat do innego kraju. Pamiętam, jak siedzieli z matką przy kuchennym stole i dyskutowali, czy wszyscy powinniśmy wyjechać, czy też lepiej, żebym skończyła szkołę podstawową w Polsce. Zastanawiali się, jak wyjazd wpłynie na moją psychikę. Przeprowadzka w obce miejsce i pozbawienie mnie przyjaciół na kilka miesięcy przed końcem ósmej klasy wydawały się nie najlepszym pomysłem. Ostatecznie zdecydowali, że dopiero liceum zacznę w Belgii. Ojciec wyjechał na placówkę, a matka została ze mną w Polsce. Odwiedzałyśmy go raz w miesiącu. Zachwycałyśmy się kapitalizmem, kolorowym, różnorodnym światem, który w postkomunistycznej Polsce dopiero raczkował. Większość społeczeństwa cieszyła się ze zmian, ale byli i tacy, którzy nowy ustrój postrzegali niemal jak zagładę. Do dziś pamiętam, jak mój ojciec na widok coca-coli ze śmiechem powtarzał propagandowe hasło z czasów Polski Ludowej: „Imperialistyczny wróg kusi cię coca-colą”. Zachód był różnobarwny,

radosny i od zawsze wolny – przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy naszej rodziny. Ale mimo swojej niewątpliwej atrakcyjności nie mógł się równać z młodzieńczą miłością – ona zdecydowanie przeważała szalę. W ostatniej klasie podstawówki po raz pierwszy się zakochałam. Bernard był najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. Blondyn o lazurowobłękitnych oczach i czarującym spojrzeniu. Wszechstronnie uzdolniony, świetnie sobie radził nawet z przedmiotami ścisłymi. Nie był kujonem, raczej typem zdolnego ucznia, a przy tym łobuziaka z twarzą anioła. Nauczyciele uwielbiali Bernarda, chociaż miał swój udział w każdej drace, w każdym psikusie w szkole. Chłopak przyciągał spojrzenia wszystkich dziewcząt: jego ruchy, gesty, sposób mówienia, nawet to, jak opierał się o ścianę na korytarzu, budziły nasz zachwyt. Jeszcze dziś na wspomnienie tamtych emocji kręci mi się w głowie. Na każdej szkolnej dyskotece Bernarda otaczał wianuszek dziewczyn, a ten wyjątkowo atrakcyjny chłopak wybrał właśnie mnie. Moja miłość była młodzieńcza: czysta, niewinna i szalona. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie przeżywałam już tak intensywnych uczuć. Nic dziwnego, że za żadne skarby świata nie chciałam wyjechać i zostawić mojego chłopaka, a perspektywę chodzenia do liceum w Belgii uważałam za koszmar. Postanowiłam nie wyjeżdżać i dlatego w tajemnicy przed rodzicami zdawałam egzaminy do liceum im. Batorego – jednego z najlepszych w Warszawie. Nie bez znaczenia było to, że Bernard też wybrał tę szkołę. Modliłam się, aby mnie, a raczej nas, przyjęli – i tak właśnie się stało. Ten ogólniak kończyli moi rodzice. Opowiadali o tym z dumą, więc uznałam, że pozwolą mi kontynuować tradycje rodzinne i uczyć się w Warszawie. Wymyśliłam bajeczkę o podziwie dla szkoły i o chęci wzorowania się na rodzicach – tylko po to, aby być z Bernardem. O dziwo, zadziałało. Matka się rozpłakała, a ojciec był wyraźnie wzruszony, gdy pochwaliłam się zdanymi egzaminami i zapewniłam, jak ważne jest dla mnie pójście w ich ślady. Rodzice zmienili plany: ja zamieszkałam z dziadkami, matka dołączyła do ojca. Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby ukochany nie zostawił mnie dla innej, a ojciec nie był nagle oddelegowany z Belgii na placówkę do Stanów Zjednoczonych. Skończyłam drugą klasę liceum i... przeżyłam pierwszy poważny zawód miłosny. Bez wahania zgodziłam się na przeprowadzkę z rodzicami do USA. Musiałam uciec od miejsc i ludzi, którzy przypominali mi o zranionej dumie, zawiedzionej miłości. Gdy się dowiedziałam, że Bernard kocha inną, płakałam przez tydzień. Obiecywaliśmy sobie miłość aż po grób. Mieliśmy się wspólnie zestarzeć i spacerować brzegiem morza, trzymając się za ręce. Był moją pierwszą miłością i pierwszym kochankiem, a stał się największym zawodem i rozczarowaniem. Wszystko wokół mi o tym przypominało: ulica, którą razem chodziliśmy do szkoły; krzak bzu w parku, z którego rwał dla mnie kwiaty; brama w pobliżu szkoły, w której skrycie co rano się całowaliśmy. Warzywniak, w którym latem kupował mi truskawki, a zimą czekoladowe serca. Puste miejsce obok mnie, gdy się przesiadł do innej ławki. Samotne powroty do domu i świadomość, że on teraz spaceruje z tamtą lub czeka, aż ona skończy lekcje. Musiałam uciec. Rodziców zdziwiło, że tak szybko zgodziłam się na wyjazd. W Stanach nie było czasu na rozdrapywanie ran ani zbyt częste rozmyślanie o Bernardzie. Ten nowy dla mnie świat był intrygujący i budził mój absolutny zachwyt. Ameryka powitała mnie luksusem, którego osiągnięcie miało się stać moim celem życiowym. Z rosnącą frustracją przyglądałam się młodym dziewczynom w markowych ciuchach siedzącym za kierownicą świetnych samochodów. Dumnie prezentowały arsenał gadżetów wyznaczających wysoką pozycję w społeczeństwie konsumpcyjnym. Te dziewczyny były dla mnie ikonami, snem na

jawie, o którego ziszczeniu nagle zaczęłam marzyć. Długo żyłam w nieświadomości. Wierzyłam, że źródłem bogactwa, jakim wprost ociekały moje szkolne koleżanki, jest majątek rodzinny, zamożność matki lub ojca, lub dziadków. Fortuny przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wyobrażałam sobie, że te dziewczyny już jako niemowlęta spały w kosmicznie drogich łóżeczkach wysadzanych kryształkami Swarovskiego. Pewnego dnia odkryłam prawdę. Owszem, ich bogactwo brało się z rodzinnych majątków, ale... ich sponsorów. Wtedy pierwszy raz usłyszałam o portalach randkowych, które pomagały pięknym dziewczynom spotykać zamożnych mężczyzn. Zarejestrowałam się na jednym z takich portali. Dość szybko zaczęłam dostawać dużo ofert i chodzić na randki ze znacznie starszymi ode mnie mężczyznami. Układ wydawał się idealny. Ja szukałam kogoś, kto przybliży mnie do wymarzonego świata luksusu, będzie dobrze traktował, kogoś, z kim będę miło spędzać czas. Mężczyzny starszego i mądrego, który oprócz zasobnego portfela ma też interesującą osobowość. Po rozstaniu z Bernardem chłopcy w moim wieku wydawali mi się zbyt dziecinni. Nie mogli mi zaoferować nic atrakcyjnego, a sami żądali ode mnie stanowczo za dużo. Zresztą spotkania ze starszymi facetami stały się sposobem ucieczki przed miłością. Układ był klarowny – ja wnoszę młodość i świeżość, facet płaci moje rachunki, zaprasza mnie do ekskluzywnych restauracji, obsypuje drogimi prezentami. Finansowy wkład moich portalowych kochanków był substytutem zaangażowania uczuciowego. Uwalniał ich też od poczucia winy, które mogło budzić to, że nie jeżdżą ze mną na rodzinne obiadki, nie poznają moich bliskich, a na weekendowe spacery po galeriach handlowych chodzą ze swoimi żonami. Poza tym nasze spotkania nie różniły się niczym od randek dwojga ludzi, między którymi jest chemia. Odrobina magnetyzmu była konieczna. Pewien samotny makler, któremu brakowało czasu na utrzymanie poważnego związku, tłumaczył się kiedyś, że nie zadowala go seks z prostytutką, ponieważ płacenie za usługę sprowadza wszystko do transakcji, a on potrzebuje atmosfery romansu. Za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, szliśmy na kolację, czasami na drinka albo odwiedzaliśmy ekspozycje sztuki współczesnej i dopiero po kilku wspólnie spędzonych godzinach, w trakcie których wzajemnie się adorowaliśmy, kończyliśmy wieczór w łóżku. Nie zawsze uprawiałam seks z moimi internetowymi towarzyszami, czasami wystarczały kolacja lub wieczór przy drinku. Niektórzy panowie potrzebowali jedynie towarzystwa, inni – słuchacza. Dobrze pamiętam przedsiębiorcę budowlanego, który obsypywał mnie prezentami i komplementami. Chodziłam z nim na nocne degustacje jego ulubionego trunku. Kiedyś po kilku szklaneczkach powiedział mi, że uwielbia towarzystwo kobiet i nie wyobraża sobie życia bez nich. Nigdy nie uprawialiśmy seksu, był na to zbyt pijany. Za czas, który spędzałam z zamożnymi mężczyznami, dostawałam pieniądze, ciuchy najlepszych projektantów, kosmetyki z najwyższej półki – nie tylko wszystko, czego potrzebowałam, lecz także to, co było moim kaprysem. Po dwóch latach takiego życia zorientowałam się, że moje oczekiwania finansowe rosną. Oczywiście do perfekcji opanowałam umiejętność manipulowania uczuciami mężczyzn, dzięki czemu zawsze dostawałam to, co chciałam. Pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że nie jest to już czysty układ z mojej strony. Dotarło to do mnie podczas kolacji z niebywale zapracowanym i samotnym mężczyzną. Wypił za dużo i w chwili słabości wyznał mi, że marzy o tym, aby stworzyć trwały związek, ale za dużo czasu poświęca pracy. Kobiety, z którymi do tej pory się umawiał, nie potrafiły zrozumieć, że każda odwołana randka to efekt spotkania biznesowego przeciągającego się do późnych godzin nocnych, a nie oznaka braku zainteresowania kontynuacją znajomości ani próba sprawdzenia,

komu bardziej zależy. Wtedy uświadomiłam sobie, że manipuluję facetami gotowymi zapłacić wiele za moje towarzystwo, za spokój i zrozumienie, których nie znajdowali u żon czy kochanek. Nie miałam pretensji o odwołane spotkanie. Nie okazywałam rozczarowania wieczorem bez seksu. W jakimś stopniu im zależało na mnie, a mnie tylko na ich kasie. Zdałam sobie sprawę, że to daje mi nad nimi przewagę. Ale dopiero od Walerii, którą poznałam podczas przyjęcia w ambasadzie, dowiedziałam się, jak mogę to w pełni wykorzystać. Waleria, która pochodziła z rodziny rosyjskich emigrantów, wychowywała się i dorastała w Niemczech. Przyjechała do Hollywood, by zrobić międzynarodową karierę. Mimo że chodziła na castingi, aby walczyć o udział w jakiejś prestiżowej produkcji filmowej, nie udało jej się zagrać żadnej znaczącej roli. Jej typowa słowiańska uroda olśniewała mężczyzn. Szczupła i wysoka blondynka o dziewczęcych rysach zniewalała wdziękiem, umiejętnościami aktorskimi, makijażem i strojem, była równie przekonująca jako ucieleśnienie niewinności i jako jego przeciwieństwo. Tamtego dnia podczas przyjęcia w ambasadzie wyglądała jak wamp. Wyróżniała się spośród gości czerwoną koktajlową suknią. Włosy miała upięte w szykowny kok, podkreślone szminką usta. Była jednocześnie wyzywająca i elegancka. Nie pamiętam, na czyją cześć wydano to przyjęcie ani też dlaczego zjawił się na nim bardzo wpływowy amerykański biznesmen, któremu towarzyszyła Waleria. Ale wrażenie, jakie wywarła, zapisało się w mojej pamięci. Waleria była olśniewająca. Emanowały z niej pewność siebie i niezwykłe ciepło. Zapragnęłam się z nią zaprzyjaźnić. Gdy ojciec przedstawiał mnie tej parze, akurat dyskutowała z kilkoma innymi osobami o kinematografii. – Widziała pani Amores perros? – zagadnął mnie jeden z biznesmenów zaraz po prezentacji dokonanej przez mojego ojca. – Rozmawiamy o wartości tego przekazu. Mamy podzielone zdania na jego temat. – Niewątpliwie to świetny film... – zaczęłam, wywołana do odpowiedzi. – A nie uważa pani, że jest nudny? – wtrącił się ktoś z boku. – Oczywiście można go tak odebrać, ale moim zdaniem zdecydowanie nie. Przypomina trochę filmy Jima Jarmuscha. Wiedzą państwo, że kiedy ktoś go spytał, dlaczego kręci filmy o niczym, odpowiedział, że to nieprawda, gdyż jego filmy są o czymś – o życiu, bo prawdziwe życie to nie strzelaniny, pościgi... Według mnie ten meksykański reżyser podobnie postrzega swoje filmy – niespeszona przedstawiłam swoją opinię. – A sceny walk psów?! – wyraził wątpliwości ktoś inny. – To okrutny film, jak można coś takiego pokazywać? Te sceny są przerażające. – Nie sceny walk są przerażające, tylko zmagania głównych bohaterów i ich determinacja w dążeniu do celu. Mimo wielkiej odwagi wszyscy ponoszą porażkę – odezwała się Waleria. – Może kiedyś osiągną to, o czym marzą... Jak w życiu, nie zawsze są happy endy, choć się zdarzają – zakończyła dość gorzko, a ja zrozumiałam ten smutek dopiero wiele miesięcy później, gdy już lepiej ją poznałam. Ta kobieta mnie zaintrygowała. Poprosiłam ją o adres e-mailowy – i tak zaczęła się nasza znajomość.

Waleria mieszkała w Nowym Jorku, ale często bywała w Waszyngtonie, gdzie urzędował mój ojciec. Pod jej wpływem wybrałam studia na uniwersytecie w Nowym Jorku. Dzięki temu spędzałyśmy więcej czasu razem i bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Imponowało mi w niej wszystko: uroda, wiedza, obycie, klasa, widoczne w każdym ruchu i geście. Zastanawiała mnie jej widoczna zamożność. Wiedziałam, że jest dość znaną aktorką w Niemczech; w swoim kraju musiała nieźle zarabiać. Ale w fabryce snów jej się nie wiodło. Waleria często podróżowała po świecie, a potem z pasją opowiadała o malowniczych dzikich zakątkach lub o zniewalających metropoliach. Myślałam, że jej wojaże wiążą się z rolami, które gra w niemieckich filmach realizowanych w różnych egzotycznych miejscach. Gaże Walerii musiały być odpowiednio wysokie, skoro mogła sobie pozwolić na piękny apartament, dobry samochód i imponujące kolekcje ciuchów największych projektantów mody. Od wieczorowych kreacji po trampki – wszystko najwyższej klasy i w najwyższej cenie. Pewnego wieczoru, gdy stanowczo za dużo wypiłyśmy, zwierzyłam jej się z moich randek ze starszymi zamożnymi panami. – Niekomfortowo się z tym czuję. No wiesz, spotykam się z nimi tylko dla kasy. – Zamyśliłam się, bo zasadniczo o to chodziło, ale czasem miałam wrażenie, że nie było to takie oczywiste. – Ci faceci są na ogół potwornie samotni, niby płacą za czas spędzony ze mną, ale... coraz częściej myślę, że to taka gra pozorów. Oni chcieliby mieć kogoś na stałe, choć zapewne bez komplikacji i zobowiązań... Nie mówię, że wszyscy. – Uśmiecham się na wspomnienie dżentelmena, który z bólem opisywał wizyty u rodziców swojej byłej narzeczonej. – Wiesz, jeden nawet zaproponował mi małżeństwo. Fakt, że nie był wtedy trzeźwy, ale mimo wszystko o czymś to chyba świadczy. Jak mówią, ponoć słowa pijanego to myśli trzeźwego. A dwóch innych sugerowało poważniejszy związek. – Upiłam znaczny łyk martini i zerknęłam na Walerię. Patrzyła na mnie dziwnie, jakby nie rozumiała tego, co mówię. – Ja wiem, że uogólniam, i może tych trzech nieszczęśników to wyjątki, ale... – A gdyby układ był czysty? Czyli kasa za towarzystwo? – zapytała mnie, mieszając w kieliszku szpadką, na którą nadziana była oliwka. – Teoretycznie tak jest... Waleria mi przerwała, zanim skończyłam: – Zostaw tych kolesi z portali, pytam o całkiem inną sytuację. Czy mogłabyś iść do łóżka z facetem, wiedząc, że za seks dostaniesz kopertę z kasą, która leży na szafce przy łóżku? – A co innego robię teraz? – Zdziwiło mnie jej pytanie. Przecież właśnie na tej zasadzie spotykałam się z mężczyznami poznanymi w sieci. – Ile dostajesz? – To zależy, czego potrzebują i na ile się umawiam. – A na ile się umawiasz?

Po tym pytaniu zaczęłam czuć się nieswojo. Waleria musiała to zauważyć. Zresztą teraz wydaje mi się, że czekała na tę rozmowę. Uśmiechnęła się i zapytała, czy byłabym gotowa spędzić weekend z mężczyzną i spełniać jego oczekiwania nie tylko towarzyskie, lecz także seksualne. Za dziesięć tysięcy dolarów. – Za dziesięć tysięcy? – zapytałam rozbawiona, bo w głowie szumiał mi alkohol. – Za dychę to i gwiazdą porno mogę zostać! – wykrzyknęłam. Nie wierzyłam, że za weekend można dostać tyle kasy. Trzy dni później Waleria zapytała mnie, czy pamiętam naszą rozmowę. Myślałam, że to takie ględzenie przy kieliszku, kiedy podchmieleni ludzie wygadują różne głupoty, o których później najchętniej by zapomnieli. Byłam lekko zmieszana jej pytaniem. – Mówiłam poważnie. Ale zapytam jeszcze raz. Czy za dziesięć tysięcy dolców jesteś w stanie spędzić z facetem weekend i spełnić jego fantazje erotyczne? – No, tak. Chyba... – Nie chciałam wyjść na taką, która za pieniądze zrobi wszystko. – Tak czy nie? – Jej twarz nie zdradzała emocji, a ton był rzeczowy. – Tak – odpowiedziałam, patrząc jej w oczy. – Umówię cię z ludźmi, którzy wprowadzą cię w ten biznes. Szykuj się na przygodę życia. Następnego dnia piłam kawę z sympatyczną kobietą, która zdradzała mi tajniki tego biznesu. Tak to wyglądało: dziewczyny musiały być z polecenia innych kobiet pracujących już w agencji, a bogaci klienci przyprowadzali swoich zamożnych znajomych. Dość hermetyczne środowisko, mimo że międzynarodowe. Przez trzy lata przyjmowałam zlecenia z agencji. Dobrze się przy tym bawiłam, poznałam ciekawych ludzi. Naszymi kontrahentami – tak nazywałam panów płacących za nasze towarzystwo, słowo „klient” źle mi się kojarzyło – byli mężczyźni z klasą. Nigdy nie słyszałam, aby którakolwiek z nas doznała jakichś przykrości czy została nieodpowiednio potraktowana. Wręcz przeciwnie – zdarzało się nawet, że nasi zamożni towarzysze składali nam propozycje matrymonialne. Lata mojej współpracy z agencją zaowocowały pokaźną kwotą, którą udało mi się odłożyć z myślą o własnym biznesie, oraz garderobą pełną markowych ubrań od najlepszych projektantów. Była też ciemna strona pracy w agencji. W pewnym momencie zaczęłam się obawiać, że nigdy się nie zakocham ani nie zdecyduję na poważny związek. Życie z jednym mężczyzną wydawało mi się potwornie nudne i najeżone zagrożeniami. Czy istnieje idealny mężczyzna, który potrafi mnie zaskakiwać i pozwoli się odkrywać ciągle na nowo? Ktoś, przy kim życie będzie kolorowe i ciekawe. Moje przyjaciółki, które są w stałych związkach, ciągle narzekały na swoich mężczyzn i nieraz wypłakiwały się przede mną. – Dlaczego go nie rzucisz, skoro jest ci z nim tak źle? – zapytałam kiedyś jedną z nich. – Bo z nim jest jak z walizką bez rączki – nieść trudno, a zostawić szkoda.

Nie chciałam mieć takich dylematów. Na pewnym przyjęciu w ambasadzie moje obawy zaczęły topnieć. Podczas przeraźliwie nudnej dyskusji – dziś nawet nie pamiętam, czego dotyczyła – podszedł do mnie przystojny szatyn. Był szczupły i wysoki. Idealnie skrojony garnitur podkreślał dobrze zbudowane ciało. Nawet przez marynarkę zauważyłam, że ten mężczyzna dba o tężyznę fizyczną, chociaż nie był typem mięśniaka. – Bardzo przepraszam – zaczął uprzejmie i na tyle głośno, że wszyscy zebrani wokół mnie słyszeli. – Szukam pani od kwadransa. Czy państwo mi wybaczą, jeśli na chwilę porwę szanowną panią? To niezwykle ważna rzecz! – dodał z taką miną, jakby od tego zależały sprawy wagi państwowej, więc nikt z grona moich rozmówców nie zaprotestował. Nie wiedziałam, co się dzieje ani kim jest ten mężczyzna, jednak jego pojawienie się przypominało powiew świeżego powietrza. Mogłam się wycofać z męczącego towarzystwa. – Proszę mi wybaczyć, ale wyglądała pani na śmiertelnie znudzoną. – Rozmowa nie była zbyt pasjonująca, to prawda – przyznałam zaintrygowana. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chętnie dotrzymam pani towarzystwa. Wierzę, że uda mi się być mniej nużącym kompanem. Jestem Markus – powiedział, a gdy podałam mu rękę, pocałował mnie w dłoń. Zdziwiłam się. To rzadkie w Ameryce, zresztą przez feministki uznawane za zachowanie niezgodne z zasadami równouprawnienia. Rozmawialiśmy przez całe przyjęcie, a gdy goście powoli zaczęli opuszczać ambasadę, przenieśliśmy się do uroczego baru, w którym rozmowę umilały dźwięki fortepianu. Rozstaliśmy się nad ranem. Mój nowy znajomy śpieszył się na jakieś ważne spotkanie, ja musiałam być obecna na ostatnich zajęciach przed egzaminami końcowymi. Markus mieszkał w Nowym Jorku, więc mogliśmy się widywać regularnie. Coraz częściej umawialiśmy się na randki i coraz trudniej było nam się rozstać. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, ale na seks zdecydowaliśmy się dopiero po trzech miesiącach znajomości. Było to dla mnie dość dziwne i nienaturalne. Podejrzewałam nawet, że coś z Markusem jest nie tak, skoro nie próbuje zaciągnąć mnie do łóżka. Odprowadzał mnie po randce pod same drzwi, ale nigdy nie wchodził na „ostatniego drinka”. Unikał sytuacji, w której to ja mogłabym zainicjować zbliżenie. Co prawda często się całowaliśmy i przytulaliśmy, ale nic więcej. Było to jak chodzenie ze sobą niewinnych nastolatków. Muszę przyznać, że takie budowanie napięcia erotycznego przez długie tygodnie miało niepowtarzalny smak. Urok, którego nie znałam, a który na pewno by się nie pojawił, gdyby nie seksualny kunszt Markusa. Romantyczny wieczór, ze świecami, płatkami róż i innymi nastrojowymi drobiazgami – taki był nasz drugi raz. Pierwszy odbiegał od wymarzonego scenariusza, wymknął się spod kontroli. Pewnego letniego wieczoru wypiliśmy stanowczo za dużo alkoholu. Jak przystało na dżentelmena, Markus postanowił odwieźć mnie do mojego mieszkania. Wynajmowałam uroczą kawalerkę w samym sercu Upper West Side. Dzielnicy oddalonej

od zgiełku wielkiego miasta i nie tak drogiej jak East Side. Uwielbiałam tę okolicę za spokój, prawie całkowity brak turystów i stare budownictwo – jak na amerykańskie warunki. Przeprowadziłam się tam, gdy moje dochody były już stałe, a oszczędności rosły. Wcześniej pomieszkiwałam w różnych miejscach i każdy lokal wydawał mi się lepszy niż pokój ze sztywnymi współlokatorkami w kampusie studenckim. Z akademika wyprowadziłam się po kilku niesympatycznych komentarzach moich koleżanek, które nie szczędziły mi uwag na widok coraz to innych samochodów, które po mnie przyjeżdżały. Gdy współmieszkanki wprost nazwały mnie dziwką, zamieniłam ciasny pokój z dwiema niezbyt atrakcyjnymi dziewczynami na mieszkanie wyłącznie do mojej dyspozycji. Gdy siedzieliśmy w taksówce, która odwoziła mnie do domu, zamroczona oparłam głowę o ramię Markusa. Pocałowałam go, a on z pasją to odwzajemnił... Chwilę później nasze usta i dłonie schodziły coraz niżej. W pewnym momencie Markus ściągnął mi biustonosz i zaczął wymachiwać nim nad głową jak lassem. – To mało szokujący wyczyn – parsknęłam. – Jestem pewna, że pan taksówkarz widział ambitniejsze numery, postaraj się być bardziej kreatywny. Markus, niewiele myśląc, położył mnie na siedzeniu i zanurkował głową pod moją sukienkę. Zamroczona alkoholem zerkałam na kierowcę, który zdawał się bardziej zainteresowany tym, co się dzieje za nim niż przed nim na drodze. Gdy dojechaliśmy do kamienicy, gdzie mieszkałam, Markus zapłacił za kurs, po czym wytoczyliśmy się z taksówki i przyklejeni do siebie wpadliśmy do klatki schodowej. Zatrzymywaliśmy się co kilka stopni i niecierpliwie całowaliśmy. Zachowywaliśmy się jak para wygłodniałych małolatów obściskujących się w miejscu publicznym – nic dziwnego, skoro tak długo z tym zwlekaliśmy. Gdy wreszcie dotarliśmy pod drzwi, nie mogłam przekręcić klucza w zamku. Zacinał się od kilku tygodni, ale dotychczas zawsze udawało mi się go otworzyć. Tym razem było inaczej. Markus, którego usta i dłonie nie odrywały się ode mnie, nie ułatwiał mi zadania. Ostatecznie dałam za wygraną. Po chwili kochaliśmy się na klatce schodowej, oparci o drzwi, z których sterczały klucze, a ja co rusz zahaczałam o nie plecami. Nie wiem, jak długo baraszkowaliśmy. Słyszałam skrzypienie podłogi w holu mieszkania naprzeciwko i wyobrażałam sobie podniecenie mojej samotnej sąsiadki, która zapewne podglądała nas przez wizjer. W pewnym momencie drzwi mojego mieszkania ustąpiły pod naporem naszych ciał, a my z impetem wpadliśmy do środka. Leżeliśmy na podłodze w przedpokoju, pośpiesznie zdzierając z siebie ubrania. Choć nie na taki pierwszy seks czeka się z niecierpliwością kilka miesięcy, uznałam go za udany i... nietypowy, głęboko zapadał mi w pamięć. Dla mnie tym bardziej znamienny, że Markus był drugim facetem, z którym uprawiałam seks nie dla pieniędzy lub innych korzyści materialnych, ale z czystej potrzeby kontaktu fizycznego. Przez ostatnie lata nie spotykałam się z normalnymi facetami. Zresztą nie jestem pewna, ile kobiet przestrzega złotej zasady dziesięciu randek. W świecie, w którym wszystko toczy się w zawrotnym tempie, spotykanie się z jednym samcem dziesięć razy, żeby po pierwszym seksie stwierdzić, że jest do niczego, to strata czasu. Tak więc nie odbiegałam znacznie od normy, jeśli po paru drinkach i niezobowiązującej rozmowie kończyłam wieczór w łóżku ze świeżo poznanym facetem. Tyle że ja robiłam to dla pieniędzy.

Rozrywka, którą zapewniał mi Markus, różniła się tak od tych, do których przyzwyczaili mnie bogaci kontrahenci, że nawet zwyczajny spacer nocą przez most Brooklyński wydawał mi się pełen magii i romantyzmu. Jeśli Markus dawał mi prezenty, to symboliczne, nie kosmicznie drogie i nigdy markowe. Nie przypominam sobie, żeby zapraszał mnie do drogich restauracji czy luksusowych hoteli. Jadaliśmy w barach, jakich mnóstwo przy każdej ulicy. Ucztowaliśmy na piknikowym kocu w Central Parku. A w weekend, w który mi się oświadczył, spaliśmy na plaży. Markus nie wyglądał na majętnego, może właśnie inność i świeżość zawróciły mi w głowie i sprawiły, że wkrótce nie mogłam bez niego żyć. Gdy poprosił mnie o rękę, ze łzami w oczach zgodziłam się wyjść za niego za mąż. Znaliśmy się pół roku, a ja wiedziałam o nim niewiele więcej ponad to, że jest Niemcem. Po zaręczynach przyszedł czas na poznanie rodziców Markusa. Polecieliśmy do Niemiec i prosto z lotniska pojechaliśmy taksówką do moich przyszłych teściów. Gdy kierowca wjechał na teren posiadłości i zbliżaliśmy się do dużego kamiennego domu, pochwaliłam jego urok i prostotę. – W tym domu się wychowałeś? – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie i zanim odpowiedział, dodałam: – Prześliczny. Markus spojrzał na mnie trochę zdziwiony i skierował wzrok w stronę, w którą patrzyłam. – Masz rację, to ładny dom. Tyle że to domek ogrodnika – dodał, skrywając rozbawienie. Sens jego słów zrozumiałam dopiero kilka minut później, gdy dotarliśmy do celu. Mijany dom rzeczywiście był malutki w porównaniu z olbrzymią, stylową budowlą przypominającą zamek. Wtedy się dowiedziałam, że Markus wywodzi się ze starej niemieckiej rodziny przemysłowców, która zajmowała się biznesem jeszcze przed pierwszą wojną światową. Ślub wzięliśmy pół roku później w rodzinnej posiadłości narzeczonego. Moi rodzice byli tak zachwyceni Markusem, że zastanawiałam się nawet, czy matka nie woli zięcia od córki. Uwielbiała wybranka mojego serca, którego nazywała synem, a równie intensywnym uczuciem, tyle że przeciwstawnym, darzyła moją teściową. Matka Markusa Helga już wtedy dała się poznać z najgorszej strony: nie pozwalała nikomu, jak to nazywała, „wtrącać się w przygotowania ślubu i wesela”, bo ona miała jedynie słuszny scenariusz. Stało się to przyczyną wielu napięć. W końcu moi rodzice musieli się pogodzić z tym, że to Helga rządzi wszystkim niepodzielnie i nawet jej mąż Joachim bał się wyrazić swoje zdanie. W ostatecznym rezultacie moi rodzice byli z tego zadowoleni: Helga sama zorganizowała i sfinansowała wesele, które kosztowało majątek. Uroczystości trwały tydzień i było to najbardziej męczące przeżycie, jakiego doświadczyłam. Po weselnej nocy nastał weselny poranek ze śniadaniem, później weselny obiad – i tak przez kilka kolejnych dni. Już drugiego dnia chciałam uciec od tłumu gości i cieszyć się w samotności swoim mężem. Zaczęły mnie drażnić wystawne przyjęcia, które wcześniej uwielbiałam, i ludzie obnoszący się ze swoim bogactwem. Zmieniłam się. Dzień po zaręczynach z Markusem wycofałam swoje dane z agencji. Pracę dla nich zawiesiłam już wcześniej – miesiąc po poznaniu przyszłego męża. Nigdy nie żałowałam swoich decyzji: ani tej o wejściu do branży, ani o odejściu z niej. Mój cudowny mąż potrafił mnie zaskakiwać każdego dnia. Nie potrzebował do tego majątku, tylko pomysłowości

i odrobiny wysiłku. Czasem brakowało mi jedynie emocji, które zapewniało moje poprzednie zajęcie. Dlatego po ślubie, trochę z ciekawości, a trochę z chęci przypomnienia sobie dawnych czasów, zdarzało mi się zaglądać na jeden z najpopularniejszych portali randkowych SeekingArrangement.com. Miałam tam swój profil, oczywiście nie prawdziwy, ale taki, który pozwalał mi dla relaksu i zabawy poflirtować w sieci. Nigdy nie skorzystałam z otrzymywanych propozycji. Traktowałam je jako niegroźną zabawę i sposób na to, by się dowartościować. Po ślubie, mimo błagań i nalegań matki Markusa, abyśmy zamieszkali razem z teściami w ich rodzinnej posiadłości, wróciliśmy do Stanów. Czuliśmy, że tam jest nasze miejsce. Tam się poznaliśmy, tam wszystko się zaczęło. Zrezygnowałam z wynajmowanego mieszkania i wprowadziłam się do Markusa. Nie było tam luksusów – mój mąż żył jak przeciętny człowiek – ale i tak lokum było zdecydowanie większe od mojego. Po obronie dyplomu dostałam pracę jako asystentka dyrektora finansowego w dużej firmie konsultingowej. Markus zarządzał inwestycjami rodzinnymi w Stanach, jednak coraz częściej mówił o spełnieniu własnych marzeń i otwarciu sieci galerii z dziełami sztuki. Nasze życie zostało wywrócone do góry nogami, gdy pół roku później okazało się, że jestem w ciąży. Była to klasyczna wpadka – tym dziwniejsza, że brałam pigułki. Chociaż nie planowaliśmy jeszcze dziecka, ucieszyło nas, że rodzina się powiększy. Ta nowa sytuacja wymusiła kilka zmian. Życie przestało kręcić się wokół naszej dwójki. Musieliśmy zapomnieć o nocnych imprezach, pustej lodówce czy spontanicznym jedzeniu na mieście. Nagle mieszkanie Markusa okazało się za ciasne, a jego lokalizacja w centrum krzykliwego miasta zaczęła nam przeszkadzać. Przestaliśmy być parą ludzi beztrosko korzystających z dobrodziejstw życia i zalet Nowego Jorku. Powoli uzmysławialiśmy sobie, że niedługo będziemy rodzicami odpowiedzialnymi za bezbronne dziecko. Kiedy nasz syn Tom miał kilka miesięcy, podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Londynu, gdzie Markus otworzył swoją drugą po Nowym Jorku galerię sztuki. Chcieliśmy, by nasze dzieci wychowywały się w kulturze europejskiej. Po dwóch latach mieszkania nad Tamizą postanowiliśmy wrócić do korzeni. Nagła śmierć ojca Markusa uświadomiła nam jeszcze mocniej, jak bardzo są one ważne. Wahaliśmy się między Polską a Niemcami, a ja nawet byłam skłonna zamieszkać z Helgą, ale mój mąż się obawiał, że bliskość matki katastrofalnie wpłynie na nasze małżeństwo. Osiedliśmy więc w Warszawie, a matka Markusa zyskała na tym tyle, że mogła nas częściej odwiedzać, ponieważ byliśmy znacznie bliżej. Oczywiście nadal była niezadowolona i wciąż domagała się, abyśmy z nią zamieszkali. Gdy na świat przyszła nasza córka Alicja, poczuliśmy, że tu jest nasze miejsce. Postanowiliśmy spędzić w Warszawie resztę życia, jakby na przekór niezadowoleniu matki Markusa. Wychowywanie dzieci bez pomocy dziadków nie było łatwe. Helga w Niemczech, moi rodzice w Stanach. Być może kiedyś wrócą, na razie jednak ojciec, który jest już na emeryturze, bardzo angażuje się w działalność ambasady i Polaków w Stanach, a poza tym jest cenionym specjalistą ds. Europy Środkowo-Wschodniej i pisze felietony do „Newsweeka”. Matka nadal pracuje w dyplomacji jako tłumacz polsko-rosyjsko-angielski. Żyłam jak przeciętna żona i matka; zajmowałam się dziećmi, pomagała mi pani Kasia. Mimo dość męczących obowiązków rodzicielskich nasze małżeńskie relacje nie uległy ochłodzeniu. Aby życie wypełniały nam nie tylko dzieci, staraliśmy się pielęgnować naszą

miłość i znajdować czas również dla siebie. Wieczorami wychodziliśmy do restauracji, na kolacje do przyjaciół, do kina czy po prostu na spacer. Szybko okazało się, że rola matki Polki nie jest dla mnie, i z entuzjazmem zajęłam się budowaniem własnego życia zawodowego. Zanim trafiłam do obecnej firmy konsultingowej na stanowisko doradcy finansowego, zdobywałam doświadczenie w dwóch innych. Praca w agencji była zamkniętym rozdziałem. Niekiedy jakiś drobiazg przywoływał dawne wspomnienia, zawsze jednak wygrywała radość, że spotkałam Markusa, mężczyznę na dobre i na złe. I już zawsze będziemy razem, i nikt nigdy nas nie rozłączy. Czas pokazał, jak bardzo się myliłam, sądząc, że przeszłość nigdy mnie nie dopadnie...

MICHAŁ – To prostytutka! – wypalił Michał. Siedzieli w gabinecie Grzegorza i formułowali warunki finansowe umowy, którą firma miała podpisywać z nowym klientem. Michał od kilku dni negocjował kwotę sprzedaży polskiej spółki hiszpańskiemu przedsiębiorstwu i dziś zadowolony z efektu swojej pracy prezentował jej owoce. – Kto? – Dominika, ta dziewczyna, którą ostatnio przyjęliśmy do firmy. Grzegorz zerknął z niedowierzaniem znad sterty dokumentów, po czym wrócił do lektury. – Mówiłem, że skądś ją znam. Przypomniałem sobie! – Podniesiony głos Michała ponownie odciągnął Grzegorza od dokumentów. Spojrzał pytającym wzrokiem. – Byłem kiedyś na kolacji organizowanej przez klienta. Przyszło kilka osób z różnych firm. Udało nam się zamknąć transakcje i świętowaliśmy sukces. Ten klient przyszedł właśnie z Dominiką. – Na twarzy Michała malowało się zadowolenie. Połączył Dominikę z sytuacją i miejscem, w którym ją widział. Grzegorz położył długopis na stercie papierów i odsunął od siebie dokumenty. Czuł, że zanosi się na dłuższą rozmowę. Znał Michała na tyle dobrze, by wiedzieć, jak wielką wagę przywiązuje do moralności. Każdy w firmie znał jego żelazne zasady i wiedział, że postrzega ludzi i rzeczywistość w biało-czarnych barwach. Nie uznawał odcieni szarości, nie szukał kompromisów. Był głęboko wierzącym katolikiem, kierował się w życiu nauką Kościoła i wskazówkami zawartymi w Biblii. Grzegorz wiedział, że Michał nie zaakceptuje prostytutki w firmie. Nie pozwoli, by siedziała z nim przy jednym stole... Michał kiedyś zwolnił pracownika, który przy firmowym drinku opowiadał o elitarnej, jak na polskie warunki, agencji towarzyskiej w centrum Warszawy. Zachwycał się pracującymi tam paniami, warunkami lokalowymi i gwarancją dyskrecji. Michał był szczerze oburzony, że ten mężczyzna zdradza swoją narzeczoną. Przez miesiąc uważnie przyglądał się jego pracy, zlecał mu coraz trudniejsze zadania, aż znalazł kilka niedociągnięć, które jego zdaniem były niewybaczalnym błędem w tak poważnej i szanowanej firmie. To pozwoliło mu pozbyć się szybko rozpustnego podwładnego – umowa o pracę została rozwiązana w trybie natychmiastowym. Nie pomogły ani wcześniejsze zasługi winowajcy, ani wstawiennictwo współpracowników. Michał był nieugięty. Grzegorz w tym czasie przebywał na urlopie – o wszystkim dowiedział się po fakcie. Michał tłumaczył swoją decyzję karygodnymi błędami w dokumentach i nieprzestrzeganiem procedur. Pracownicy, którzy wiedzieli o wieczorze zwierzeń, postrzegali to inaczej. Według nich to nie brak kompetencji, ale różnice w poglądach, a raczej nieostrożnie wypowiedziane kilka zdań, doprowadziły do zwolnienia. Grzegorz był wściekły na Michała. Uważał, że życie prywatne nie ma nic wspólnego z pracą. Przestrzegał

żelaznej zasady: całkowite zaangażowanie w pracy i absolutna lojalność wobec firmy. Zdrady ani romanse pracowników go nie interesowały. Nigdy nie ingerował w życie towarzyskie w firmie, chociaż wielokrotnie docierały do niego informacje o seksie w miejscu pracy czy „lunchowych praktykach seksualnych”, czyli korzystaniu z usług agencji towarzyskich w godzinach pracy. Domyślał się, kto spędza przerwy obiadowe na innych czynnościach niż jedzenie. Raz nawet, rozbawiony, omal nie wygadał się przed Michałem, udało mu się jednak powstrzymać i nie zdradzić, że wie o takich praktykach. Michał by tego nie zrozumiał. Jego kodeks moralny nie dopuszczał zdrad. Tym razem nie zamierzał godzić się na tak drastyczne posunięcia, zwłaszcza że współpraca Dominiki i Michała układała się dotąd wzorowo. – Daj spokój! To, że facet przychodzi z atrakcyjną kobietą na imprezę biznesową, nie znaczy, że jest to dziwka – tłumaczył Grzegorz. – Jasne, że nie znaczy. Jednak w tym wypadku tak było – skwitował Michał w sposób nieznoszący sprzeciwu. – Miała wypisaną na czole cenę za godzinę? Wręczała ulotki reklamowe panom? Skąd ta pewność? – Grzegorz nie wierzył w rewelacje kolegi. Michał przez chwilę milczał i widać było, że zastanawia się nad odpowiedzią, która przekonałaby Grzegorza. – Klient sam mi powiedział – rzucił. Grzegorz był zdziwiony. Gdyby on przyszedł na przyjęcie z bajeczną dziewczyną – prostytutką, wolałby, aby wszyscy myśleli, że piękność jest z nim dla jego uroku, męskości, czaru, który ją w nim zafascynował, a nie dlatego, że jej zapłacił. Ta iluzja zrobiłaby na zebranych większe wrażenie niż przechwałki, że za atrakcyjne towarzystwo wystarczy odpowiednio zapłacić. Taka sytuacja jest też mało komfortowa dla dziewczyny. Grzegorza ciekawiło, kiedy klient to powiedział Michałowi i gdzie wtedy była ta jego towarzyszka. Obok? Przedstawił ją, dodając, że jest prostytutką, i wymienił cenę za usługę? Ludzie są różni, pomyślał, i często zachowują się dziwacznie. Żal mu było dziewczyny z opowieści Michała. – Zapomnij o zwolnieniu jej! – Głos Grzegorza brzmiał stanowczo. – Jestem bardzo zadowolony z jej pracy i z waszej współpracy. Nawet nie próbuj wykazać jej braku kompetencji, bo udowodniła, że jest świetna. Michał nie odpowiedział. Przez jego twarz przemknął grymas, gdy powrócił do omawiania firmowych dokumentów. Grzegorz wiedział, że nie przekonał kolegi, by ten nie polował na Dominikę. Ale może przynajmniej spojrzy obiektywnie na jej fachowość – wiedzę popartą doświadczeniem. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że dziewczyna ma ogromny potencjał.

Miesiąc wcześniej DOMINIKA Cały dzień siedzę nad kontraktem. Świeżo pozyskany przez nas i bardzo wpływowy klient kupuje duże, ale upadające przedsiębiorstwo. Transakcja wymaga mobilizacji we wszystkich działach. Trzeba optymalizować koszty, wykorzystać luki w prawie, podatkach, opracować odpowiednią strategię finansową. Wszystko po to, aby klient był zadowolony. Jego satysfakcja może się przełożyć na zlecenia przy kolejnych projektach i regularne przelewy znacznych kwot na nasze konta. Po wielogodzinnej analizie dokumentacji kupowanego przedsiębiorstwa przestaję rozumieć, co czytam. I właśnie wtedy rzuca mi się w oczy niepokojący zapis i od razu dzwonię do Michała, by jak najszybciej przedyskutować z nim tę kwestię. Mam nadzieję, że jest jeszcze w biurze. Patrzę na zegarek: 16.45. Odbiera i szepcze w słuchawkę. – Halo – mówi tak cicho, że ledwie słyszę. – Michał – odruchowo ja też zniżam głos do szeptu. – Michał! – poprawiam się już normalnym tonem. – Tak? – on nadal szepcze. – Jesteś w biurze? Musimy się natychmiast spotkać. Z szeptanej wymiany zdań dowiaduję się, że Michał jest z dziećmi na koncercie dla małych melomanów. Dziwi mnie to trochę. Po pierwsze, jest środek tygodnia. Po drugie, wczesna pora. A po trzecie, ważna praca do wykonania, a on sobie słucha muzyczki? A po czwarte – i to rozzłościło mnie chyba najbardziej – ja przez ciągłe wysiadywanie w firmie po godzinach coraz częściej kłócę się z Markusem, który zarzuca mi brak czasu dla rodziny, a tymczasem pan dyrektor finansowy po prostu poszedł sobie na koncert! – Możemy się spotkać jutro o siódmej rano w firmie? – pytam, z trudem zachowując spokój. Chcę to załatwić jak najszybciej, zanim zacznie się dzień pracy, zwłaszcza że w południe czeka mnie spotkanie z klientem. Poza tym wcześnie rano, kiedy firma jest prawie pusta, panuje tu twórcza cisza. – Nie dam rady o siódmej – szepcze Michał. – Michał! Mam na myśli jutro – prawie literuję – o siódmej rano! – mówię chyba trochę za głośno. – Nie dziś o siódmej wieczorem. Jutro rano – powtarzam powoli i wyraźnie. – O wpół do siódmej jestem na mszy porannej. Możemy się spotkać o ósmej, OK? Zamurowało mnie. Spodziewałabym się każdej odpowiedzi, ale nie takiej. Już chcę

zażartować, że musiał strasznie nagrzeszyć i pewnie krzyżem przed ołtarzem będzie leżał, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili. – Dobrze. – Po odłożeniu słuchawki muszę mieć dziwną minę, bo kiedy wchodzi Małgośka, główna księgowa, patrzy na mnie z niepokojem i pyta, czy wszystko w porządku. – Tak, tak. – Kiwam machinalnie głową. – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha... Zastanawiam się, czy powinnam ją zapytać o Michała. Pracuję od niedawna i chociaż ludzie wydają się przyjaźnie nastawieni, wolę się upewnić, komu można zaufać, a od kogo lepiej trzymać się z daleka. Ciekawość jest silniejsza niż ostrożność. Małgośka spogląda na mnie życzliwie, a ja odnoszę wrażenie, że znam ją od lat. Biorę głęboki oddech i opowiadam jej o rozmowie z Michałem i o tym, dlaczego nie przyjedzie do biura na siódmą rano. – Czy to jakiś żart? – pytam zdezorientowana. – Nie, kochana. – Małgośka uśmiecha się ze zrozumieniem. – To jest właśnie cały Michał. – Msza o wpół do siódmej rano? – nie dowierzam. – Hmm. – Małgośka mruczy, a ja nie jestem pewna, czy na „tak”, czy na „nie”. – Znasz kogoś, kto chodzi na poranną mszę w środku tygodnia przed pracą? – pytam, bo nikt nie przychodzi mi na myśl. – Tak – odpowiada poważnie, a do mnie dociera, że właśnie popełniłam nietakt. – Michała! – Małgośka jest wyraźnie rozbawiona moim zdziwieniem. – Ale to jeszcze nic – zaczyna opowiadać o Michale historie, które wprawiają mnie w coraz większe osłupienie. Nie mogę uwierzyć, że Michał chciał zawiesić krzyż na ścianie w sali konferencyjnej. Według niego skoro Polska jest krajem katolickim, nie należy stronić od tego symbolu. Znalazł nawet kilku zwolenników, choć Małgośka zastanawiała się, czy powodem poparcia nie był strach przed utratą posady. Ostatecznie Grzegorz przeprowadził biurowe referendum: wszyscy pracownicy głosowali anonimowo. Większość opowiedziała się przeciwko zawieszeniu krzyża – i wszyscy odetchnęli z ulgą. Trudno mi sobie wyobrazić firmę, w której na ścianie wisi krzyż. To byłoby tym dziwniejsze, że wśród pracowników są też osoby innego wyznania. Sama jestem wierząca, zdarza mi się nawet praktykować. Wielkanocne święcenie jajek, pasterka w Wigilię, niedzielne msze – ale po co obnosić się w pracy ze swoją wiarą? Nie wiem, co myśleć o Michale. Może jego ogromne zaangażowanie religijne jest autentyczne, ale wyczuwam w tym człowieku coś dziwnego... Wzbudza we mnie niepokój, gdy znajduje się w pobliżu. Powoli zbieram rzeczy i szykuję się do wyjścia z pracy. O godzinie 17.30 wybieram

numer Markusa, którego ciepły głos mimo upływu lat działa na mnie z taką samą intensywnością. Oczywiście pod warunkiem że akurat się o coś nie spieramy, co ostatnio zdarza się nam coraz częściej. Zwykle Markus ma do mnie pretensje, że za dużo czasu spędzam w pracy. Dlatego teraz do niego dzwonię, by zapowiedzieć rychły powrót do domu. – Cześć, kochanie – mówię po polsku, bo od lat próbuję nauczyć męża tego języka. W domu rozmawiamy najczęściej po niemiecku, tak też porozumiewają się nasze dzieci, które polski znają jednak równie dobrze. – Ceść, kochana. – Markus wita mnie radośnie, łamiąc sobie język na polskich słowach. – O która przyjechać ty dom? – Gdy go słucham, z trudem powstrzymuję się od śmiechu. – Już wychodzę z biura, więc będę najdalej za godzinę. A co dobrego dziś na kolację? – pytam kokieteryjnie. Markus szybko przechodzi na niemiecki. Namiętnym tonem wymienia, co szykuje dla nas na kolację i jakie wino zamierza podać. W tle słyszę krzyki dzieci i telewizor grający stanowczo za głośno. Przesyłam kilka całusów do słuchawki i wychodzę na korytarz. Z radością myślę, że mam najlepszego męża na świecie. Może nie mówi w moim ojczystym języku, ale za to rozumie prawie wszystko, co słyszy. Kiedyś, przekonana, że polski to dla Markusa niezrozumiały szelest, zwierzałam się ze swoich problemów z teściową Monice, mojej przyjaciółce, która z mężem Rafałem mieszka nieopodal. Siedzieliśmy we troje w pobliskiej knajpie i oglądaliśmy mecz piłki nożnej. Właściwie my plotkowałyśmy, a Markus kibicował. Natarczywy sygnał telefonu męża rozległ się akurat wtedy, gdy przed bramką trwała zacięta walka o piłkę. Markus nawet nie drgnął. Kiedy kolejny raz dzwonek zagłuszył relację, mąż zerknął na wyświetlacz. Westchnął ciężko, zrobił zniechęconą minę i podał mi telefon. Dzwoniła jego matka. Odebrałam, witając się przyjaźnie, ale zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej niż „Cześć, Helga”, zasypała mnie lawiną pytań. Roztrzęsionym głosem, z prędkością karabinu maszynowego, wyrzucała z siebie kolejne zdania, z których każde kryło czarny scenariusz. Czy Markus leży nieprzytomny w szpitalu po wypadku? A może został porwany? Ciężko się rozchorował? Bo jak inaczej można wytłumaczyć to, że ja odbieram jego telefon? Gdy w końcu udało mi się wejść jej w słowo – tylko dzięki temu, że musiała wziąć oddech – przekazałam jej dobrą wiadomość: Markus, cały i zdrowy, siedzi tuż obok. – To dlaczego ty odbierasz jego telefon? – zapytała, a w jej głosie pobrzmiewała niechęć. Zdążyłam już przywyknąć do braku sympatii z jej strony. Odebrałam jej ukochanego syna – tego nie mogła mi wybaczyć. Przy każdej okazji – na szczęście nie było ich dużo – wypominała mi, że choć ma syna i dwoje wnucząt, widuje ich dwa razy w roku, ponieważ ja uparłam się mieszkać w Polsce. Teraz też była naburmuszona i podejrzliwa jak zawsze. – Markus w tej chwili jest zajęty – odpowiedziałam krótko, nie chcąc wdawać się w dyskusję. – Czym?

Nigdy nie odpuszcza, pomyślałam, i postanowiłam szybko przerwać tę bezsensowną rozmowę. – Przepraszam cię, muszę kończyć, ale zapewniam, że u nas wszystko w porządku. Markus oddzwoni do ciebie, jak tylko będzie mógł. Rozłączyłam się, nie czekając na jej odpowiedź, i pośpiesznie rzuciłam telefon na stół, jakby był rozgrzanym żelazem parzącym dłonie. Musiałam przy tym wyglądać jak maratończyk po zakończonym biegu, bo Monika uśmiechnęła się ze zrozumieniem, a Markus oderwał się na chwilę od meczu, spojrzał na mnie z wdzięcznością i pocałował w czubek głowy. Powiedziałam wtedy do Moniki kilka cierpkich słów o teściowej – czułam się bezpiecznie, przekonana, że Markus nie pojmie, co mówię. Ale kiedy wracaliśmy do domu, mąż zapytał mnie, co znaczy słowo „jędza”, bo wyrazy „stara” i „wiecznie niezadowolona” zrozumiał. Zrobiło mi się głupio i próbowałam zatuszować jakoś moją wrogą wypowiedź. – Świetnie cię rozumiem, kochanie – powiedział wyraźnie ubawiony moim skrępowaniem i mnie ucałował. Od tamtej pory teściową nazywam Smoczycą. Tak na wszelki wypadek, żeby ktoś niepowołany nie wiedział, o kogo chodzi. Zawsze łatwiej wymyślić pozytywną interpretację słowa smoczyca niż jędza. Do dziś uśmiecham się na wspomnienie tamtej sytuacji. To kolejny dowód na to, że mam wspaniałego męża, gotowego stanąć po stronie żony, a nie matki... Jestem tak pogrążona w myślach, że w drzwiach prawie wpadam na Małgosię, która podobnie jak ja zmierza do windy. – Uważaj na Michała, dobrze ci radzę. Nie wypowiadaj się przy nim krytycznie o wierze i moralności – przestrzega, brutalnie sprowadzając mnie na ziemię. Wsiadamy do windy, a kiedy zjeżdżamy do garażu, udaje mi się zmienić temat na znacznie bezpieczniejszy. Radośnie plotkujemy o nowinkach ze świata show-biznesu – najwyraźniej czytamy ten sam portal plotkarski. Prawie wszystkie miejsca na parkingu są nadal zajęte. Powoli mijam kolejne auta, rozmyślając o kończącym się dniu, i nagle aż podskakuję na dźwięk pisku opon dobiegający z głębi parkingu. Po plecach przebiega mi dreszcz. W filmach taki hałas zawsze zapowiada coś złowrogiego, a my właśnie wczoraj oglądaliśmy jeden z takich obrazów... Wzdrygam się i szczelniej okrywam płaszczem. Odruchowo przyśpieszam kroku i po chwili wsiadam do auta. Przede wszystkim blokuję drzwi i dopiero potem wyjeżdżam na zaśnieżone ulice Warszawy. Wnętrze samochodu wypełniają śpiewy religijne – wsiadając w popłochu do auta, musiałam niechcący przełączyć stację. To zdecydowanie nie moje klimaty, ale brzmią całkiem sympatycznie, a ja pod ich wpływem znów zaczynam rozmyślać o Michale i o tym, co Małgośka powiedziała na jego temat. Trudno mi sobie wyobrazić religijny reżim w jakiejkolwiek firmie. Na co Michał liczył, gdy próbował forsować swoje pomysły? Nie rozumiem też jego niechęci do osób, które kierują się innym systemem wartości. Zastanawiam się, czy Michał, rozpoczynający każdy dzień mszą o wpół do siódmej, jest lepszy od znanych mi ludzi, którzy nie bywają tak

często w kościele, a nie krzywdzą nikogo i akceptują to, że ludzie są różni? Czy wyznawane wartości dają prawo do krytyki innych? Zatrzymuję się na czerwonym świetle, a pieśni dobiegające z radia zagłusza dźwięk telefonu. Odbieram i słyszę głos mojej córki. Alicja głośno domaga się pomocy taty w walce z bratem i kiedy słyszy mój głos, wykrzykuje: – Mamusiu, kiedy będziesz? – Zanim zdążę odpowiedzieć, padają kolejne pytania: – A po co świeczki w waszej łazience? Co to znaczy romantyczna kolacja? Dlaczego tata kupił kwiaty? A z jakiej okazji tatuś ma dla ciebie prezent? Z oddali dobiega głos syna syczącego przez zęby słowa krytyki dla paplaniny młodszej siostry, i grubszy głos Markusa, który odbiera Ali telefon. – To już wiesz wszystko, czekamy na ciebie! – śmieje się i wysyła całusy w słuchawkę. Prosi, bym jechała ostrożnie. Jak niewiele potrzeba do szczęścia mojemu mężowi! Wystarczy, jeśli wyjdę z firmy o właściwej porze. Zaledwie tydzień temu Markus się pieklił, że znowu siedzę po godzinach w biurze. Grał na moich matczynych emocjach, sugerował nawet, że powinnam zrezygnować z pracy, skoro ta zajmuje mnie bardziej niż własne dzieci. Oczywiście to nie do końca jest prawda. Uśmiecham się na myśl o uroczym gadulstwie mojej trzyletniej córki, a perspektywa wieczoru pełnego niespodzianek wywołuje przyjemne podniecenie. Przełączam na inną stację w radiu i kolejne kilometry pokonuję przy dźwiękach muzyki pop. Jadę powoli, jest bardzo ślisko. Przy wjeździe na wiadukt nad torami koło Dworca Gdańskiego policja kieruje ruchem, a właściwie go wstrzymuje. Staję w sznurze samochodów blokujących drogę. Przeklinam siarczyście, waląc ręką w kierownicę. Chciałabym być już w domu, ucałować dzieci, posłuchać ich relacji z całego dnia, a potem zasiąść z Markusem do kolacji, którą zakończymy w aromatycznej kąpieli. Niecierpliwie kręcę się w fotelu, rozglądając się wkoło. Migoczące światła nadjeżdżającej karetki uświadamiają mi, że coś się stało. Zjeżdżam na pobocze i próbuję się zorientować, co opóźnia mój powrót do domu. W odległości stu metrów ode mnie dachował samochód. Słychać wyraźnie syrenę karetki pogotowia, a po chwili ambulans powoli przebija się przez sznur samochodów. Policja wznawia ruch. Gdy mijam miejsce wypadku, na widok rozsypanego szkła, ciemnej mazi na drodze i srebrnego samochodu wbitego w balustradę wiaduktu do góry kołami instynktownie zwalniam. Śpieszę się do dzieci i męża, ale w duchu powtarzam sobie, że lepiej być na miejscu dwadzieścia minut później niż umrzeć dwadzieścia lat za wcześnie. Gdy wreszcie wjeżdżam na podjazd, widzę Alę, która odrywa się od okna na piętrze. Wiem, że jak zawsze biegnie do drzwi, by mnie przywitać. W garażu z uczuciem ulgi wysiadam z samochodu. Drzwi domu otwiera mi stęskniona córeczka. Tulę ją w ramionach z całej siły i nie mogę odegnać myśli, że czas płynie za szybko. Jest już taka duża, a przecież dobrze pamiętam, jaka była drobniutka, gdy się urodziła. Rozczulam się na wspomnienie jej maleńkich rączek i stópek i jeszcze mocniej przyciskam małą do siebie. – A Tom powiedział, że jestem kablem – skarży się Alicja i składa usta w podkówkę. – Mamo, przecież kable są przy lampach, ja nie jestem lampą, prawda? – Prawda – odpowiadam poważnie i skrzętnie ukrywam rozbawienie żelazną dziecięcą

logiką. – To dlaczego Tom tak powiedział? – córcia nadal drąży temat. Tom mnie ubiega i krzyczy zza jej pleców: – Jesteś kablem, bo paplasz jęzorem! Wygadałaś się, kablu, i zdradziłaś mamie niespodziankę, jaką tata dla niej przygotował. Twarzyczka Alicji staje się jeszcze bardziej zachmurzona. Moja mała dziewczynka wtula twarz w moją szyję, a ja próbuję odwrócić uwagę dzieci od nieprzyjemnego tematu. Głaszczę Alę po włosach i szepczę jej do ucha, że jest wspaniałą dziewczynką i kocham ją nad życie. Moja nadąsana córka od razu się rozchmurza, więc pytam, co dziś robili i jak minął im dzień. Tom chwyta mnie za płaszcz i ciągnie do salonu, bo musi mi coś pokazać. Grzecznie drepczę za nim z uwieszoną na mnie Alicją. Przechodzimy obok Markusa, który całuje mnie w policzek. Zabiera moją teczkę i pomaga mi zdjąć płaszcz, co znacznie utrudnia uczepiona moich ramion córeczka. Dom pachnie świeżo upieczonym ciastem. Markus świetnie gotuje i piecze, zakładam, że przygotował mój ulubiony chleb z oliwkami, reszta dań pozostaje tajemnicą. Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem głodna. Tom z dumą pokazuje nową konsolę do gry, którą tata kupił mu dziś w drodze ze szkoły do domu. Jest zachwycony, jednym tchem wylicza zalety tej nowej i wskazuje, w czym jest lepsza od starej. Kiwam z uznaniem głową i lekko się uśmiecham, choć nie znam się na konsolach. Zachodzę w głowę, jak moje pokolenie mogło dorastać bez komputerów, gier i całej tej elektroniki. Tom i Ala są przekonani, że na świecie zawsze były komputery, internet i telefony komórkowe, oczywiście z kolorowymi wyświetlaczami i coraz bardziej wymyślnymi funkcjami. – I pomyśleć, że w czasach mojej młodości najpopularniejsze w Polsce były sąsiedzkie telefony grzecznościowe – mówię do Markusa siedzącego na kanapie obok Toma. – To znaczy jakie? – pyta Tom, odrywając się na chwilę od gry. – W bloku był jeden telefon – zaczynam tłumaczyć – a z jego właścicielem – najważniejszą osobą w całym budynku – należało dobrze żyć. Jeśli chciałeś do kogoś zadzwonić, szedłeś do niego i grzecznie pytałeś, czy można skorzystać z aparatu. Przy okazji sąsiad częstował herbatą i plotkował o innych. – No to można było pożyczyć telefon i pogadać z własnego mieszkania, a potem go odnieść – zauważa mój syn. – Niestety nie, bo telefony były na kabel – tłumaczę dalej. – Ale jak już bateria się naładowała, to można było odłączyć. – Wzrusza mnie rozumowanie mojego syna, skądinąd całkiem logiczne, biorąc pod uwagę możliwości, które mamy obecnie. – Ale tego kabla nie dało się odłączyć. Słuchawka była na stałe połączona z aparatem.

Wtedy istniały tylko telefony przewodowe – wyjaśniam realia z czasów mojej młodości. – Strasznie to skomplikowane – krzywi się Tom. – Nie łatwiej było skorzystać ze Skype’a? Albo wysłać e-mail? – docieka mój syn, którego problem telefonów z kablem pochłonął na tyle, że przestał grać. – Tom, ale wtedy nie było internetu – z lekką nutą rozbawienia odpowiada Markus. – Jak to nie było? – Zdziwienie Toma jest ogromne, szybko jednak nasz syn się reflektuje i na jego twarz wraca spokój. – To przez ile godzin nie było internetu? Z trudem zachowujemy powagę, gdy głębiej wprowadzamy Toma w temat, który dla niego jest nie do pojęcia. Świat naszej młodości i ten współczesny dzieli technologiczna i cybernetyczna przepaść. Syn wskazuje mi miejsce w fotelu, a sam pędzi wirtualnym samochodem z tak zawrotną prędkością, że silnik wyje niemiłosiernie, a pisk opon zagłusza myśli. Gdy Tom zaczyna pokrzykiwać na innych uczestników rajdu, uświadamiam sobie, że ja robię to samo za kierownicą, ale mój syn na szczęście nie przeklina. Po kilku minutach zmagań Tom kończy rajd, i to na pierwszym miejscu. Zadowolony odwraca się do mnie i woła: – Dobry jestem, prawda? Dziś dwa razy pokonałem tatę – oznajmia z dumą. Alicja zeskakuje z moich kolan i dokądś pędzi, a Tom siada obok i opiera głowę o moje ramię. Przytulam go i całuję, przeczesując palcami jego blond czuprynę. – No dobra, kolacja! – krzyczy Markus. Siadamy do stołu, nawołując Alicję, która wchodzi do jadalni i ciągnie z mozołem puchatego fioletowego stwora. – Co to jest? – pytam zaciekawiona, bo futrzak jest większy od niej. – Tatuś mi kupił, zobacz, jaki ładny. – No tak, kiwam głową z aprobatą. Tom dostał konsolę, więc Ala też musiała zostać obdarowana. Córeczka siada na krześle, a na stojącym tuż obok umieszcza swojego kudłatego przyjaciela, z którym za nic nie chce się rozstać. Dobrze, że przynajmniej on milczy, myślę, choć w gruncie rzeczy lubię gwar, który zawsze panuje u nas w domu. Dzieci prześcigają się w opowieściach, mówią jedno przez drugie. Tom relacjonuje szkolne zawody sportowe, a Ala nieprzerwanie trajkocze o tym, jak robili z tatą zakupy na dzisiejszą kolację, a potem wspólnie wszystko przygotowywali. Próbuję słuchać obydwojga, choć nie jest to łatwe, bo Ala co chwila zadaje mi pytania sprawdzające, by się przekonać, czy uważnie śledzę to, co mówi. W takich momentach, gdy żałuję, że nie mogę się rozdwoić, z wdzięcznością myślę o pani Kasi, która pomaga mi w opiece nad Alą. I o Markusie, który bardzo się angażuje w wychowanie dzieci. Choćby dzisiaj – pani Kasia wzięła dzień wolny, a mój mąż dzielnie sprostał jej obowiązkom. Gdy zaszłam w drugą ciążę, Markus zaczął więcej czasu spędzać z rodziną. Firmami

zarządza z domu. Skupił się na współpracy z dyrektorami i głównie za pośrednictwem internetu i telefonów komórkowych przekazywał im opracowywane przez siebie strategie. Jedynie galerie odwiedza osobiście, są jego pasją. Z klientami spotyka się w Warszawie, pośredniczy w transakcjach i handlu dziełami sztuki. Uczestniczy w miejscowych aukcjach, chodzi na wernisaże i poszukuje młodych, nieznanych artystów, których prace wystawia i sprzedaje w swoich galeriach. To wszystko i tak zajmuje mniej czasu niż normalny etat. Dzięki temu ja mogłam wrócić do pracy, zanim Ala skończyła rok. Oczywiście mój mąż nie był z tego szczególnie zadowolony, ponieważ uważał, że stać nas na to, abym została w domu z dziećmi. Im częściej mi to powtarzał, tym bardziej pragnęłam pójść do pracy. Nie chodziło o pieniądze, ale o niezależność, o poczucie kontroli nad własnym życiem i – co równie ważne – kontakt z ludźmi, zamiast siedzenia w czterech ścianach i wykonywania rutynowych domowych czynności. Zdecydowanie łatwiejsza wydawała mi się praca zarobkowa w firmie niż zajmowanie się domem i dwójką maluchów. Markus spędza z dziećmi znacznie więcej czasu niż ja. Z prostego powodu – częściej przebywa w domu. Jego życie zawodowe to rozmowy telefoniczne, kontakty przez Skype’a, spotkania w warszawskich galeriach czy pracowniach artystów. Nieraz odczuwam lekkie ukłucie zazdrości – wydaje mi się, że moje miejsce obok Markusa zajęła nasza córka, która tworzy doskonały duet z ojcem. Najchętniej nie odstępowałaby go na krok. – Czemu robisz takie głupie miny, tato? – pyta Ala, która nie spuszcza oczu z ojca i z łatwością zauważa, że pod koniec kolacji Markus posyła mi porozumiewawcze spojrzenia. – To ty jesteś głupia! – Tom karci siostrę i popycha ją w stronę schodów na piętro, przyśpieszając marsz do sypialni. – Sam jesteś głupi! – broni się Ala, ale grzecznie pokonuje kolejne stopnie, ciągnąc za sobą włochatego stwora. Gdy pół godziny później Ala leży wreszcie w łóżku, a ja czytam jej do snu, drzwi pokoju cichutko się otwierają. Markus patrzy na mnie uwodzicielsko i ruchem warg, nie wydając z siebie dźwięku, pyta, czy to jeszcze długo potrwa. Mrugam, że jeszcze trochę, i po dwóch kartkach bajki o Śpiącej Królewnie nasza księżniczka oddycha miarowo przez sen. Całuję ją w czoło i wychodzę z pokoju, zostawiając uchylone drzwi i przyciemnioną lampkę nocną. Zaglądam do pokoju syna, który leży w łóżku z książką w ręku. Pytam, czy czegoś nie potrzebuje, ale w odpowiedzi słyszę, że tata na mnie czeka. Przesyłamy sobie całusy w powietrzu i wychodzę z pokoju. – Nie zamykaj! – krzyczy Tom. Cofam się i zanim zdążę zapytać, dlaczego drzwi mają zostać otwarte, syn tłumaczy: – Gdyby Ala się obudziła i marudziła, to wstanę i zajrzę do niej, dobrze? – Zadziwia mnie ta propozycja, zastanawiam się, po kim nasz syn jest tak dojrzały i odpowiedzialny. – Nie, kochanie, bardzo ci dziękuję. Śpij spokojnie, w razie potrzeby my z tatą zajrzymy do Ali – odpowiadam wzruszona. – Ostatnio tak rzadko jesteście razem z tatą, więc ja się zajmę Alą – mówi słowa, na które

nie zdobyłby się niejeden znacznie starszy dzieciak. Patrzę na Toma z rozczuleniem i zostawiam otwarte drzwi. Na schodach znajduję małą kolorową kopertę z moim imieniem, a wewnątrz, na ozdobnej kartce, instrukcję. Zgodnie z zawartą tam sugestią idę do salonu. Zatrzymuję się w drzwiach i szukam wzrokiem dalszych wskazówek. Na stoliku dostrzegam kolejną kopertę, a obok niej czerwoną różę. Kiedy posłusznie kieruję się w stronę jadalni, nagle się o coś potykam. Usiłuję złapać równowagę, ale nie udaje mi się to i uderzam ręką o stolik. Sycząc z bólu, przeklinam pod nosem. Ta zabawa przestaje mi się podobać. Patrzę w dół w poszukiwaniu przeszkody, o którą zawadziłam. No pięknie, podnoszę z podłogi drewnianą kolorową szkatułkę mojej córki. Na stole w jadalni, oświetlone blaskiem świecy, stoją dwa kieliszki do wina i liścik. Uśmiecham się. Markus albo nie słyszał, albo – co mniej prawdopodobne – nie zrozumiał, jak Ala po polsku relacjonowała mi przygotowania, i pewnie myśli, że nie wiem, co na dziś zaplanował. Będę udawać zaskoczenie. Zgodnie z kolejną wskazówką posłusznie drepczę po schodach na górę do sypialni. Kiedy mijam drzwi do pokoi dzieci, uważnie nasłuchuję, ale nie dobiegają zza nich żadne niepokojące dźwięki. Na końcu korytarza widzę smugę światła wydobywającą się zza uchylonych drzwi naszej sypialni. Przypomina mi się, jak szukaliśmy domu. Miał być przestronny i słoneczny, z ogrodem dla dzieci, blisko centrum i miejskiego życia. Trochę czasu nam to zajęło, ale w końcu znaleźliśmy idealny dom na Starym Żoliborzu. Wprowadziliśmy się tu pięć lat temu, po remoncie, który dłużył się nam w nieskończoność. Podobno pierwszy dom buduje się dla wroga, drugi – dla przyjaciela, a dopiero trzeci spełnia wszystkie oczekiwania. Wierzę, że nasz pierwszy będzie ostatnim – wszyscy go uwielbiamy i nie chcielibyśmy nic w nim zmieniać. Spoglądam w dal przez okno salonu tak wysokie, że łączy się z piętrem. Widok, który się roztacza, zaparł mi dech, kiedy pierwszy raz weszliśmy do tego domu. Przez gałęzie drzew nagie o tej porze roku wyraźnie widzę światło lamp w parku przy skarpie. Latem widok zasłaniają liście kasztanowców. W sypialni cicho pobrzmiewa muzyka. Właśnie w tej chwili szalenie potrzebuję bliskości Markusa. Szybkim krokiem wchodzę do pokoju. Czerwone płatki kwiatków rozrzucone na podłodze wyznaczają szlak do łazienki. Już to kiedyś widziałam. Po naszym pierwszym razie, niespodziewanym i mało romantycznym, Markus starannie zaplanował drugie zbliżenie. Przygotował kąpiel, do wanny wrzucił płatki z kilku bukietów róż – tak to przynajmniej wyglądało – które unosiły się na powierzchni wody i przywierały do naszych ciał. Może ktoś uzna, że to tani chwyt rodem z kiepskiej powieści, ale ja to lubię. Przez uchylone drzwi wślizguję się do łazienki, i widzę, że Markus, siedząc w wannie, popija szampana: – Już myślałem, że odrzuciłaś zaproszenie. – Uśmiecha się zachęcająco. – Woda stygnie, szampan się grzeje, a mojej królowej brak. – Królowa położyła następców tronu do łóżek, a teraz chętnie dołączy do króla. – Zsuwam z siebie ubranie i rzucam je w kąt. Siadam w wannie plecami do Markusa i opieram głowę o jego tors. Przez chwilę pozwala mi tak trwać, wtulając twarz w moje włosy, po czym podaje mi kieliszek szampana. Zazwyczaj staram się nie przenosić problemów z pracy do domu, ale dzisiaj nie mogę się powstrzymać, i opowiadam Markusowi o Michale, a właściwie o tym, jak bardzo jest religijny

i o jego chęci ewangelizacji całej firmy. Siedzimy w wannie, popijając szampana, z sypialni dobiegają cichutkie chilloutowe dźwięki, a ja zamiast cieszyć się romantycznym wieczorem, mówię o koledze z pracy. Markus jak zawsze słucha mnie z zainteresowaniem, ale ja mam wątpliwości, czy ta rozmowa powinna się odbywać w tych okolicznościach. – Nie wydaje ci się, że jesteśmy tutaj we troje? – pytam w pewnym momencie. – Jak to we troje? – Markus patrzy na mnie zdumiony. – Od dobrych kilku minut opowiadam ci o facecie z pracy. I właśnie zaczęłam myśleć, że on jest tu z nami w wannie, rozpycha się i zabiera nam naszą przestrzeń. – Nie, ale nie będę protestować, jeśli zaproponujesz przełożenie tej rozmowy na inną okazję – mówi mąż żartobliwie i całuje mnie w ramię. Gdy wychodzimy z wanny, skóra każdego z nas jest pomarszczona od wody. Wtulamy się w ręczniki, które nas osuszają. Jesteśmy szczęśliwi, ale zbyt zmęczeni, aby uprawiać seks. Przekładamy to na następny dzień, mający rozpocząć nasz weekend bez dzieci, tylko we dwoje. Raz w miesiącu dzielimy się opieką nad pociechami z przyjaciółmi mieszkającymi w sąsiedztwie – Moniką i Rafałem, rodzicami dwójki równie rozkosznej jak nasza. W pierwszą sobotę miesiąca koło południa my podrzucamy im lub oni nam dwoje rozbrykanych urwisów. Jedni rodzice cieszą się swobodą, a drudzy muszą mieć oczy dookoła głowy, by przeciwdziałać domowym katastrofom i upilnować rozbrykaną bandę czworga. Tym razem to my współczujemy naszym znajomym, że na nich spadnie opieka nad tą czwórką, która niczym tajfun przejdzie przez ich dom, a jednocześnie cieszymy się na czas tylko dla nas dwojga. – Pojutrze nadrobimy – szepczę Markusowi do ucha, a on wtula się w moje plecy. Zasypiam. Budzę się wilgotna, w tej samej pozycji, w której zasnęłam. Markus przylega do moich pleców i delikatnie we mnie wchodzi. – Hmm? – mruczę zadowolona, podoba mi się takie nocne wybudzanie. – Ciii – słyszę za plecami. Odchylam się od torsu mojego męża. Markus opiera dłonie na moich biodrach i wykonuje nimi miarowe ruchy – pcha je, a po chwili cofa. Oddychamy coraz szybciej, jakbyśmy chcieli dostosować się do coraz gwałtowniejszych ruchów Markusa. Czuję, że dochodzę, jeszcze tylko chwila... On całkiem się wycofuje. – Nieeeee! – piszczę. Mąż całuje mnie w pośladki i kładzie się na plecach, jakby zapraszał, żeby go dosiąść. Lubię tę pozycję co najmniej z dwóch powodów. Mogę kontrolować ruchy i sama dawkować sobie przyjemność. I, co równie ważne, widzę mojego ukochanego, rozkosz malującą się na jego twarzy. Markus dotyka moich piersi, a ja z każdym kolejnym ruchem przyśpieszam, aż opadam na niego, szepcząc mu do ucha: – Kocham cię. – Całuję go w usta. Markus, wyraźnie usatysfakcjonowany, zrzuca mnie z siebie. Wiem, w jaki sposób lubi