AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 579
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 198

Gesa Schwartz - Grimm - 1. Pieczęć ognia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Gesa Schwartz - Grimm - 1. Pieczęć ognia.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 424 stron)

GESA SCHWARTZ PIECZĘĆ OGNIA

Pierwszy tom niezwykłej trylogii fantasy Z GERMAŃSKĄ MITOLOGIA W TLE Paryż, czasy współczesne. Grim jest Gargulcem, jednym ze strażników, których zadaniem jest ukrywanie przed ludźmi istnienia Innych istot - stworzeń z równoległego świata. Niegdyś pracował w słonecznych Włoszech, teraz strzeże mieszkańców Paryża i z całą mocą nie znosi swojego nowego (dwieście lat to niezbyt wiele dla kamiennej rzeźby) miejsca pracy - zalewanej deszczem fasady gotyckiej katedry. Ale robota jest robotą i Grim, choć najchętniej wyniósłby się z Francji - im dalej, tym lepiej - twardo stoi na straży Kodeksu Gargulców, pilnując, by drobne utarczki demonów i wampirów nie wydobyły na światło dzienne tajemnic ich egzystencji. Pewnego dnia Grim jest mimowolnym świadkiem dziwnej sceny: jego stara dobra przyjaciółka Moira spotyka się na cmentarzu z... człowiekiem. Wręcza mu zwój pergaminu i chwilę później rozstaje się z doczesnym światem, obracając się w kamień na wieki. Przedtem jednak prosi Grima, by strzegł Jakuba, bo grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Jednocześnie przez Paryż przetacza się fala zbrodni. Grim trafia na mocno zastanawiający trop i postanawia na własną rękę odkryć, co lub kto kryje się za morderstwami. Kiedy obdarzeni niezwykle silną mocą Hybrydzi doprowadzają do śmierci Jakuba, pełen wyrzutów sumienia Grim trafia do jego młodszej siostry. Mii - pięknej i buntowniczej nastolatki, która nagle odkrywa, że widzi rzeczy, o których nie śniła w najbardziej niesamowitych snach. Tylko tych dwoje jest w stanie rozwikłać intrygę, która może zniszczyć obydwa

Rozdział 1 Grim siedział bez ruchu w kucki na krawędzi dachu nad siódmym piętrem i wysoko nad głowę uniósłszy czarne skrzydła, wpatrywał się w ulicę na dole. Szponami wczepił się w fasadę, jakby był jej częścią, a deszcz odbijał się od jego obsydianowego ciała tak samo, jak od ściany budynku. Można by pomyśleć, że tam w górze widać po prostu wielką, demoniczną rzeźbę i nawet najbardziej uważny obserwator nie zauważyłby obłoczków pary wydobywających się przy każdym sapnięciu z kamiennych ust. Tej nocy jednak i tak nikt nie patrzył w górę. Pojedynczy ludzie przemykali daleko w dole po asfalcie, a głowy mieli spuszczone, jakby chowali je przed świszczącymi mieczami. Grim wcale się im nie dziwił. Nienawidził takiej pogody. Prawie dwieście lat temu przybył z Włoch do Paryża i wydawało mu się, że przywyknie kiedyś do deszczu, do wilgotnego klimatu, nisko wiszących chmur i wyjącego wiatru. Nigdy jednak mu się to nie udało, co więcej, było tylko coraz gorzej, a teraz, kiedy to przeklęte zadanie już od kilku godzin’ uniemożliwiało mu znalezienie sobie suchego schronienia, poczuł się nagle tak staro, jak nigdy dotąd. Zamrugał oczami, żeby strzepnąć krople deszczu z rzęs. Od jak dawna przesiadywał na różnych dachach, całymi godzinami, całymi dniami, od jak dawna za nimi podążał? Nie wiedział dokładnie, ale wiedział na pewno, że za długo. A w dodatku miał wiele znacznie bardziej pasjonujących spraw do załatwienia. Na przykład sprawa z wampirami, które znowu wdały się w bezsensowne wojny klanowe z wilkołakami i wręcz prosiły się, żeby je przywołać do porządku. Albo ten zwariowany stukoduch, który od wielu dni przewieszał obrazy w Luwrze, aż miło, i którego nadal nie udało się złapać. Grim parsknął cicho. Nie dlatego, żeby się specjalnie przejmował, że Mona Lisa nagle znajdzie się obok szyldu męskiej toalety albo że wampiry i wilkołaki porozbijają sobie czaszki - te śmieszne animozje między obydwoma klanami i tak już nikogo nie wywabiłyby spod ciepłego pieca, no, chyba że był Gargulcem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo miasta. Ale takie działania w którymś momencie siłą rzeczy mogły zostać zauważone przez ludzi i tym samym zagrażały temu, co od stuleci niby ciężki płat materii rozciągało się nad kamiennymi zaułkami Paryża: zapomnieniu. Ludzie nie mieli pojęcia o istotach, które żyły wśród nich, a już na pewno nie o Gargulcach. Bo jedno, co Grim wiedział na pewno, to to, że za nic nie mogą się dowiedzieć o jego istnieniu - nigdy. Tak stanowiło Kamienne Prawo. Niemniej jednak te sprawy stały się już w pewnym sensie rutyną. Oczywiście, zawsze

było to bardziej zajmujące niż jakieś naprawdę nudne zadanie, ale w najmniejszym nawet stopniu nie tak wymagające jak ta inna historia - ta z morderstwami. Kamienną skórę Grima przebiegł dreszcz, kiedy o tym pomyślał. Bite trzy tygodnie temu do paryskiego świata cieni zawitała bezprzykładna groza. Do dzisiaj naliczono siedemnaście ofiar, każdą z nich zamordowano w bestialski sposób - choć wszystkie były potężnymi istotami. Dysponujący ogromną wiedzą magiczną Przemieniacze. Silne wilkołaki. Prastare wampiry. Wszystkie one zostały zgładzone pozornie bez żadnego wysiłku, jakkolwiek nie udało się stwierdzić istnienia jakiegoś stałego schematu. Jeden ze znalezionych wilkołaków był obdarty ze skóry, z kolei jeden z wampirów został potraktowany tyloma kołkami, że wyglądał jak poduszeczka na igły, w dodatku żadnej z ofiar nic nie łączyło z pozostałymi. Pewne było tylko jedno: morderca musiał dysponować niewyobrażalną mocą, skoro zdołał pokonać te istoty. Grim ściągnął brwi. Gdyby to jemu powierzono tę sprawę, dawno już byłoby po wszystkim, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Ale nie, dla niego zostawała zawsze najgorsza robota. Przesiadywał na dachach w deszczu, podczas gdy nędzne lizusy z otoczenia jego przełożonego, Mouriera, jak muchy ścierwojady krążyły wokół sprawy morderstw. Żałośni dyletantanci do dziś niczego nie zdziałali, większość czasu marnując na przygotowaniach do śmiesznej ceremonii koronacyjnej króla, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Grim parsknął z pogardą. Właśnie obnażył jeden ze szponów i wysunął go tak, że drobne odłamki cegieł spadły na ulicę, kiedy w budynku po drugiej stronie otworzyły się drzwi. Na ulicę buchnęła głośna muzyka, Grim poczuł woń alkoholu i papierosów. Skrzywił się z obrzydzeniem. Nigdy nie potrafi zrozumieć, jak ci ludzie mogą znieść własny odór. Trzej mężczyźni wyszli na zewnątrz, drzwi za nimi zatrzasnęły się. Grim ani drgnął. Przyglądał się, jak dwóch z nich poszło przed siebie chodnikiem i przywołało taksówkę. Trzeci został na miejscu, podniósł kołnierz marynarki i poczłapał w przeciwnym kierunku. Grim ani na jotę nie zmienił pozycji, ale i tak czuł każdą cząstką ciała, że w tym momencie jest tylko i wyłącznie sprężonym do skoku drapieżnikiem. Usłyszał odgłos zatrzaskujących się drzwi taksówki. W tym momencie rozpostarł skrzydła i bezgłośnie poszybował ponad dachami, za swoją ofiarą. Kuląc ramiona, mężczyzna minął grupkę ludzi i skręcił w boczną uliczkę. Latarnia rzucała mrugające światło na porozrzucane niedopałki, stare gazety i puste butelki po piwie. Mężczyzna zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Był sam w zaułku, nie licząc kota, który krążył wokół metalowego pojemnika na śmieci w poszukiwaniu jedzenia. Cień Grima przemknął po bruku, jego skrzydła przecinały powietrze. Ale mężczyzna zauważył go dopiero w momencie, kiedy kamienna dłoń Gargulca chwyciła go już za gardło.

Pudełko papierosów upadło w kałużę. Mężczyzna wierzgał w panice nogami, ponieważ Gargulec uniósł go nad ziemię. Kiedy jego dłonie natrafiły na potężne szpony, przerażenie ścięło twarz mężczyzny w nieruchomą maskę strachu. - Pokaż się - powiedział Grim dudniącym głosem. Wiedział, że już sam jego widok śmiertelnie ludzi przeraża. Mroczna sylwetka, w zasadzie ludzka, kamienna twarz z ukośną blizną nad prawym okiem, szponiaste dłonie i stopy... Przez pierwszą krótką chwilę mógł się wydawać ogromnej postury człowiekiem, o sięgających ramion smolistych włosach, ale wielkie skrzydła uzmysławiały najbardziej nawet tępemu śmiertelnikowi, że w najlepszym przypadku ma do czynienia z aniołem - aniołem z cienia i mroku. Ale najstraszniejszy ze wszystkiego był jego głos. Brzmiał jak pękanie wielkich skał i chociaż Grim starał się, jak mógł, żeby mówić spokojnie, człowiek, tak jak inni do tej pory, zamarł z przerażenia. Z tym, że teraz nie rozmawiał z człowiekiem. - Pokaż się - powtórzył Grim. - Chyba że się boisz. Z gardła człowieka wydobyło się zwierzęce stęknięcie, jednocześnie jego twarz wykrzywiła się w złośliwą maskę. Skóra na całym ciele skurczyła się, jakby starzała się w błyskawicznym tempie, wargi cofnęły się, odsłaniając ostre jak igły, czarne zęby. Grim wyczuwał demona, który zagnieździł się w ciele tego śmiertelnika jak szczur w zwłokach. Potem zmieniły się oczy i Grim go zobaczył: źrenice rozszerzyły się, strzępiąc się na brzegach i rozlewały się po białkach oczu jak atrament po świeżym prześcieradle. A z tej ciemności biła ku Grimowi nienawiść. Uśmiechnął się. Za każdym razem fascynowało go, w jak spektakularny sposób demony panują nad ludzkimi ciałami. Usta człowieka wykrzywiły się teraz, uniesione wargi posiniały, z kącików ust pociekła ślina. W stronę Grima poleciały ciężkie, kleiste słowa i ten typowy odór zgniłych jaj, jaki wydychają ludzie opętani przez demona. Grim odsunął od siebie zwiotczałe ciało. - No i proszę, jednak tu jesteś - stwierdził. - Wiem, wiem, dla takiego pasożyta jak ty to musi być wielka pokusa, tak bezczelnie zagnieździć się w tym ciele i wysysać je do ostatniej kropelki, kiedy ci się żywnie spodoba. Ale zgodnie z paragrafem 337 KG nie wolno ci przebywać w ciele gospodarza dłużej, niż to niezbędne. A ty już od siedmiu dni wysysasz życie z tego osobnika, wcześniej wysławszy w zaświaty dwóch innych. Jest to przestępstwo, za które grozi kara 800 lat Diamentowego Ognia. Czy przyznajesz się do winy? Diamentowy Ogień był to dość nieprzyjemny rodzaj kary. Normalnie demony unikały diamentów, jak ludzie unikają ognia, ponieważ jeśli za bardzo się do nich zbliżyły, ich ciała przeszywały potężne wiązki energii. Nierzadko prowadziło to do zajęcia się ogniem, zawsze

jednak wiązało z gwałtownym bólem. Grim nie był więc zaskoczony, kiedy demon zamiast odpowiedzi rzucił mu jakąś obelgę po węgiersku. Zabrzmiało to tak, jakby siłą wykorzystał w tym celu struny głosowe człowieka - jak dziecko, które dobrało się do skrzypiec i wściekle jeździ smykiem po strunach. Grim westchnął. A czegóż tu się spodziewać? Intelektualnej wymiany zdań? W końcu miał przed sobą zwykłego Holoklita, jak ustalili szypułkoocy z gargulcowej ekipy dochodzeniowej, po oględzinach jego ostatnich dwóch ofiar. Holoklici był to gatunek bardzo słabych demonów - zwłaszcza jeśli idzie o sferę umysłową. Uśmiechnął się więc nieco zniecierpliwiony: - Jeśli już... Więcej powiedzieć nie zdążył. Poczuł tylko, jak ciało człowieka spręża się w sobie, a demon z nadzwyczajną prędkością wyślizguje się z jego szponów, waląc go z całej siły w pierś. W następnej chwili Grim był już w powietrzu, po czym ze zgrzytem wylądował w metalowym kontenerze na śmieci. Szukający tam pożywienia kot czmychnął, prychając wściekle, w nozdrza Grima uderzył piekielny odór ludzkich odpadków. Wypuścił z płuc powietrze. Holoklit... akurat! - pomyślał. Ten osobnik był jednym z najsilniejszych demonów, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia, może nawet Phy, a już na pewno co najmniej Ifrir. Ech, ci głupkowaci szypułkoocy, nigdy się nie nauczą właściwie przetwarzać informacji! Byli niemal tak samo beznadziejni jak ludzie - nawet oczy mieli poza głową, nie mówiąc o mózgu! Wpatrywał się w demona, który stał pośrodku zaułka z zamglonym, żądnym krwi spojrzeniem, jakie mają tylko ogarnięci szaleństwem nieumarli. - Ty cholerny draniu! - wyrzucił z siebie dudniącym głosem Grim. Metal zazgrzytał pod nim, kiedy się podnosił. Jego ciało pozostawiło całkiem zgrabny odcisk w kontenerze i to łącznie ze szponami. Ciężkim krokiem wszedł w światło latarni. Szponiaste stopy, które nigdy nie zdołały przywyknąć do obuwia, zgrzytały po asfalcie. - Skoro już masz zamiar mówić po węgiersku - kontynuował, zupełnie jakby nie było tego przerywnika z kontenerem na śmieci - to przynajmniej rób to, jak należy. Nieprawidłowo wymawiasz „r”! I zademonstrował, jak należy to robić właściwie, posyłając tamtemu wiązkę wyszukanych wyzwisk, zawierających tę głoskę. Odniosło to spodziewany skutek. - Ty głupi kamienny móżdżku - wysyczał demon, wykrzywiając usta człowieka w grymasie złośliwego uśmiechu. - Kim jesteś, że ośmielasz się mi rozkazywać. Wiem, wiem - twój lud wygrał bitwę pod Pragą, ową bitwę, która niemal doszczętnie zniszczyła nas,

demony, i całą ziemię zabarwiła na czarno krwią poległych wampirów. Zwyciężyliście, zagarnęliście całą władzę nad Światem Cieni. Ale to było dawno temu. Czasy się zmieniły. Spójrzcie na siebie! Spójrzcie, co się z wami stało! Nawet ich się boicie, wy wszyscy! Gwałtownym ruchem uderzył się w pierś, pozostawiając na skórze człowieka krwawe zadrapania. Grim nie okazał cienia emocji. Ciało człowieka było tylko cienką powłoką skrywającą mrok, drżącym pęcherzem wypełnionym cuchnącą zgnilizną. Mimo wszystko jednak ciało to było podatne na zranienia - a jego zadaniem było je chronić. - Wy i ten wasz idiotyczny KG - zaskrzeczał demon. - Kodeks Gargulców, koń by się uśmiał! Ile już ma stron? Czy macie już przepis regulujący kwestię dłubania w nosie? Tu wybuchnął przeraźliwym śmiechem. Grim głośno wypuścił powietrze z płuc. - Przynajmniej mamy nosy, żeby w nich dłubać, w przeciwieństwie do was. To naprawdę musi być żałosne, przez całe nieśmiertelne życie tułać się po lepkich ludzkich ciałach, tylko po to, żeby od czasu do czasu podrapać się w tyłek! Demon zacisnął zęby. Przez ludzkie ciało przeszedł dygot, kiedy pochylał się do przodu. - Ach, no przecież, zapomniałem - wysyczał złowrogo. - Rozmawiam z Gargulcem, kimś nieomylnym... Ale jednak jest pewien błąd w waszej... egzystencji! - To ostatnie słowo wymówił, przeciągając zgłoski, tak że przypominało syczenie węża. - Wcale nie jesteście lepsi od nas. Prawda, że się nie mylę? Bo wy kradniecie im sny, cóż za akt odwagi! - Demon wypluł kawałek cuchnącego śluzu. - Kryjcie się dalej w cieniu, potężni władcy nocy! Wszystko ze strachu, ze strachu, ze strachu! Grim poczuł, jak jego szpony zaciskają się w pięści, że aż chrupnęło mu w stawach. - Ty kreaturo ciemności - powiedział cicho. - Jeszcze dzisiaj w nocy odpowiesz za swoje czyny. Już ja się o to postaram. Wymamrotał słowa zaklęcia i poczuł, jak ogień toruje sobie drogę w jego ciele. Z trzaskiem dotarł do prawej pięści. Buchnęły z niej czarne płomienie. Oczy Grima zmieniły się w rozżarzone węgle. Krople deszczu z sykiem wyparowywały w zetknięciu z jego ciałem, tworząc obłoczki pary przypominające małe duszki. Demon wbił w niego spojrzenie i w jego oczach pojawiło się coś, jakby błysk uznania. Grim usłyszał formułkę, którą demon wycedził przez ostre zęby. Z palców człowieka z metalicznym chrzęstem wyrosły ostre jak brzytwy szpony. Na zapadniętej skórze pojawiły się ognie klątwy. Demon z wrzaskiem uniósł się w powietrze.

Na krótką chwilę czas się zatrzymał. Deszcz wokół nich stężał, płomienie przestały migotać, nawet chmury pędzące po niebie niby strzępy ubrań zastygły w bezruchu. Potem chwila pękła i demon sunął z góry na Grima. Grim odskoczył, ale zrobił to zbyt wolno. Szpony demona trafiły go w policzek. Po twarzy płynęła mu krew. W następnej chwili poczuł, że noga demona trafia go w brzuch. Z głuchym stęknięciem wylądował na bruku. A niech to, szybki jest. Zamroczony widział niewyraźną postać unoszącą się nad nim w powietrzu. Coś jaskrawego wystrzeliło w stronę Grima i trafiło go w twarz. Ogień Klątwy W następnej chwili uliczka zniknęła, a on sam znalazł się w morzu płomieni. Wgryzały się w nagą skórę jego torsu, sięgały spodni i płaszcza, próbowały wypalić mu oczy. Czuł, jakby tysiące miniaturowych ostrzy obdzierało go ze skóry, ale najgorsze w tym wszystkim były głosy. Ogień śpiewał, wołał go, odbierał mu rozum. Grim widział w płomieniach twarze, ludzkie dzieci stały w niewielkiej odległości, śmiały się i machały ku niemu. Przez krótką chwilę pragnął tylko jednego: podejść do nich, natychmiast, obojętne, co miałoby się z nim stać. Ale była to tylko krótka chwila. Jest przecież Gargulcem, do wszystkich diabłów, i nie pozwoli sobie odebrać rozumu, a już na pewno nie jakiemuś demonowi przybłędzie w cuchnącym zaułku. Odwrócił się i wsparł dłonie na chłodnym bruku. Bez najmniejszego drgnienia znosił ukąszenia płomieni, które przygasały i przygasały, aż wreszcie został po nich tylko cuchnący dym. Grim miał zamknięte oczy, dym mącił mu zmysły. Czuł, jak demon, pewny zwycięstwa, lekką stopą wskoczył mu na pierś, ostre szpony dotknęły jego twarzy, potem na wargach poczuł jego lepki oddech, który wślizgiwał mu się do krtani, przygotowując drogę dla swego pana. Najwyraźniej demon chciał się w nim zagnieździć! Co on sobie wyobraża?! Grim gwałtownie otworzył oczy, w których ciągle czaił się płomień. Demon zmartwiał, w jego oczach malowało się przerażenie. - Jak ty to... - wyjąkał. - Wytrzymałeś Ognie Klątwy! Nikt tego dotąd... Grim uśmiechnął się mrocznie. - W takim razie mów do mnie Nikt - powiedział cicho. Skoczył na równe nogi, błyskawicznie wyciągnął przed siebie płomienistą pięść i złapał demona za gardło. Zdecydowanym ruchem wydarł jego rozżarzone do czerwoności ciało z ciała człowieka. Ludzkie ciało bezgłośnie upadło na ziemię. Grim patrzył w spaloną, pozbawioną ust twarz. Z obrzydzeniem stwierdził, że pod skórą coś się rusza, coś jakby nogi pająka wypychające ją od środka. Demon chciał krzyknąć, ale z jego krtani wydobyło się tylko skrzeczenie. W zetknięciu z powietrzem jego połyskująca krwiście skóra zmieniała

barwę, z sykiem tworzyły się na niej bąble. Dygocąc, demon wypowiedział zaklęcie i zaraz potem jego ciało pokryła szara warstwa, pomarszczona i szorstka jak skóra bardzo starych żółwi. Grim wyjął coś z kieszeni. Zbliżył diament do oczu demona, który na ten widok o mało nie stracił przytomności z przerażenia. - Nie! - wycharczał, usiłując dosięgnąć Grima szponami, co nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. - Podaj mi swoją rangę - zażądał Grim i przyłożył diament do czoła demona. Skóra pod diamentem spłonęła, zmieniając barwę na czarną, demon wrzasnął przenikliwie. Grim odsunął diament, pozwalając tamtemu dojść do siebie. - Drugi stopień, siódmy krąg, Phy - wyrzęził demon. Grim aż sapnął. No proszę, dobrze przeczuwał. Co za partacze z tych szypułkookich! Demon spojrzał na niego. Przez moment w jego wzroku widać było smutek. - Ech, wy, Gargulce - wyszeptał głosem, w którym po raz pierwszy nie czuło się nienawiści. - Kiedyś spiżowe Anioły, bohaterowie o kamiennych skrzydłach. Co się z wami stało? Teraz jesteście tak samo na straconej pozycji jak i my. Zanim Grim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, głowa demona odskoczyła w tył, przez skórę przebiły się ostro zakończone pajęcze nogi. Krew lała się po twarzy demona. Coś przedzierało się przez szczękę, Grim zobaczył czarne stworzenia, które z szelestem rzuciły się na rozerwane mięso. Z ciała demona wydobył się przeraźliwy chrzęst i w jednej chwili zwiotczało w szponach Grima. Z szumem zapłonęły zielone płomienie pozbawionych kontroli Ogni Klątwy. Grim szybko rzucił ciało demona na ziemię i patrzył, jak ogień, pochłania pustą powłokę. Wydawało mu się, że na koniec wydała z siebie westchnienie, ale równie dobrze mógł to być obłąkańczy, przeklęty śmiech z ciemności. Grim przejechał dłonią po oczach. Do diabła ze wszystkim, nie tak wyobrażał sobie tę noc. Spojrzał na zwęgloną istotę u swoich stóp. Demon wolał się zabić, niż dać się zamknąć w kryształowym więzieniu. Grim bezgłośnie wpuścił diament z powrotem do kieszeni. Spiżowe Anioły... bohaterowie o kamiennych skrzydłach... Co się z wami stało? Jakiś hałas wyrwał Grima z rozmyślań. Jeszcze zanim się odwrócił, wiedział, skąd pochodzi. Człowiek! Grim westchnął i spojrzał za siebie: rzeczywiście, przywierając płasko do ściany, stał za nim nieprzytomny jeszcze do niedawna człowiek i wpatrywał się w niego oczami wielkimi jak spodki. Grim podszedł do niego długim krokiem i tak delikatnie, jak tylko potrafił, podniósł go w górę za kołnierz. - Właśnie zobaczyłeś coś, co nie było przeznaczone dla twoich oczu - powiedział

cicho. W tym momencie człowiek zapomniał wszystko, czego zdążył się nauczyć przez około czterdzieści lat swojego życia, łącznie z mówieniem bez ślinienia się. Obryzgał śliną rękę Grima. Było to obrzydliwe. Grim postanowił się nie cackać. - Vade, memoria! - huknął gromkim głosem i z trudem powstrzymał westchnienie. Ta wstrętna łacina! Ale jednak robiła swoje. Przerażenie natychmiast zniknęło z twarzy człowieka i Grim patrzył w dwoje znieruchomiałych oczu o szklistym spojrzeniu, które tylko czekały, żeby go wpuścić. Nie zwlekając ani chwili, skupił wzrok na matowej źrenicy i rzucił się do przodu. Wokół zawirowały myśli tego człowieka, wyglądające jak obrazy schwytane w bańki mydlane. Skasował wszystkie jego przeżycia związane z demonem i znalazł coś jeszcze: ujrzał postać człowieka, który wciąż zwisając bez ruchu z jego szponów, patrzy przy tym na niewielkiego Rzygacza schodzącego po fasadzie katedry Notre Dame. Co za dyletanci! Tylko te snoby z Notre Dame mogły wpaść na taki pomysł. Nie było już w ich żyłach kamiennej krwi ani rudy żelaza z najgłębszych otchłani świata. Ich prekursorzy, o, tak, ci na pewno nie schodziliby w księżycową noc po fasadzie najbardziej gargulcowego miejsca w Paryżu. Ale Rzygacze z Notre Dame były tylko kopiami, tanimi namiastkami dawnej chwały Gargulców Paryża, czegóż więc można było od nich oczekiwać? Grim z westchnieniem skierował swój lodowaty oddech na to wspomnienie, które rozprysło się z cichym brzękiem. Potem wycofał się z myśli człowieka i jak mógł najdelikatniej ułożył go na mokrej ziemi. Przez chwilę stał przy nim, spoglądając z góry na leżącą postać. Bohaterowie o kamiennych skrzydłach. Czyżbyśmy już nimi nie byli? Bez nas, pomyślał, wy, ludzie, bylibyście w niezłych tarapatach. O mały włos ten demon wycisnąłby cię jak cytrynę. Ryzykowałem dla ciebie życiem. Ale ty... ty nawet nie będziesz o tym pamiętał. Może będziesz się zastanawiał, jak to możliwe, że zasnąłeś na deszczu w tym wstrętnym zaułku. Będziesz się dziwił otarciom na rękach, bolącej szyi i dziwnym śladom pazurów na piersi. Może nawet przez chwilę będziesz wracał myślami do tego osobliwego wieczoru. Ale potem... Grim westchnął cicho. Potem człowiek o nim zapomni. Grim natomiast nie zapominał nigdy, ponieważ był Gargulcem, nocną zjawą o skrzydłach z cienia, wykutą w czasie Święta Ognia i rzuconą na Ziemię jak grudka rozżarzonego metalu, aby chronić to, co było jego: wieczność kamiennej krwi. Grim poczuł zmęczenie. Tymczasem noc dopiero się przecież zaczęła.

Rozdział 2 Cholerni gliniarze, na co wy sobie pozwalacie, to jest bezprawne pozbawienie wolności, nie możecie mnie tak... Drzwi zatrzasnęły się z cichym kliknięciem, ucinając wrzaski pijaka, którego dwóch policjantów prowadziło właśnie korytarzem. Mia założyła ręce na piersi. Już bity kwadrans siedziała w pokoju z tym pucołowatym policjantem, czekając, aż przestanie rozmawiać przez telefon. Jak dotąd nie zamienił z nią ani słowa. Bezustannie otwierał i zamykał pudełeczko z pieczątką - klikklak, klikklak, klikklak - i rzucał jej niechętne spojrzenia. Najwyraźniej wyrwała go z urzędniczego letargu. A przecież ona też potrafiła sobie wyobrazić ciekawsze zajęcie niż wysiadywanie w środku nocy na skrzypiącym plastikowym krześle na komisariacie policji. Spojrzała ukradkiem na zegarek. Nie miała już za wiele czasu. Musiała stąd zniknąć, najlepiej od razu. Policjant jednak nie spuszczał jej z oka. Brakowało tylko, żeby zaświecił jej w oczy biurową lampą, jakby była nie wiadomo jak groźnym przestępcą. A przecież nic nie zrobiła... no, prawie nic. Z ciężkim westchnieniem policjant odłożył słuchawkę, rozprostował ramiona, jakby od dawna nie ruszał się z miejsca (co zresztą było prawdą) i pochylił się nad leżącą na biurku kartką. - No, no - powiedział. - Bardzo ciekawe. Mia potrafiła sobie wyobrazić co najmniej z pięćdziesiąt rzeczy ciekawszych od tego, co było napisane na tej małej karteczce, ale powstrzymała się przed zgryźliwą uwagą. - A więc mamy włamanie - stwierdził policjant. Pomachał w powietrzu karteczką i po raz pierwszy spojrzał Mii prosto w twarz. Miał bezbarwne oczy, w których czaiła się nieskrywana złośliwa satysfakcja. Mia bez wysiłku wytrzymała jego spojrzenie i powiedziała cicho, ale dobitnie: - Nieprawda. Policjant uśmiechnął się, zupełnie jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji. - No to jak w twoim świecie nazywa się niedozwolone wejście na teren cmentarza? Po co to w ogóle zrobiłaś? Zamarzyła ci się czarna msza, czy jak? Mia sapnęła głośno. - Nie, chciałam tylko odkopać czaszkę Foucault i sprzedać ją w internecie. Przez moment twarz policjanta przebiegł jakby skurcz, ale ostatecznie zdecydował, że nie da się sprowokować, więc mówił dalej: - A więc czego szukałaś na cmentarzu?

Mia uśmiechnęła się niewinnie. - Przysnęło mi się tuż przed zamknięciem bramy i... i... Policjant zaśmiał się krótko i ostro. - Przysnęło ci się, oczywiście. Mamy koniec października, a panienka zasypia sobie jak gdyby nigdy nic na cmentarzu. Głupia sprawa, ale jakoś nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Mia nie odezwała się ani słowem. Jedyną głupią sprawą było to, że przypałętali się ci ochroniarze ze swoim kundlem. Normalnie sprawdzali cmentarz tuż po zamknięciu, a potem znikali. Zostawali tylko nocni stróże, a tych z łatwością dawało się wyprowadzić w pole. Ale akurat dzisiaj ochroniarze musieli się zagadać ze stróżami i przez to przyłapali Mię na jej późnej wizycie - po raz pierwszy od pięciu lat. Twarz jej spochmurniała, co policjant najwyraźniej przypisał działaniu swoich słów Z zadowoleniem kiwnął głową. - Włamanie to nie jest już drobne wykroczenie - zaczął ją pouczać. - Grożą za to surowe kary, zobaczysz, czym to się dla ciebie skończy, zapewniam. Zwłaszcza jeśli się okaże, że są jakieś zniszczenia. To, co mówiłem o czarnych mszach, nie jest bynajmniej wyssane z palca, rozumiesz? Mieliśmy już takie przypadki i to całkiem niedawno. Ale ty oczywiście twierdzisz, że nie miałaś z tym nic wspólnego? Mia westchnęła ciężko. - No tak, tak, oczywiście. Czarne ciuchy, czarne paznokcie, wiadomo od razu, że należy mnie traktować tak, jakbym już obcięła jakiemuś kogutowi głowę, zgadza się? Policjant zmierzył ją wzrokiem. Na jego twarzy malował się kompletny brak akceptacji, chociaż akurat dzisiaj Mia wcale nie zwracała specjalnie uwagi wyglądem. Miała wysokie sznurowane buty, czarną sukienkę z długim rękawem i swój kloszardowowesternowy płaszcz - był skrojony po wojskowemu i miał dwie głębokie kieszenie, w których można było pomieścić najróżniejsze rzeczy i dlatego Mia tak go właśnie nazywała. Nie była przesadnie umalowana, nosiła tylko trzy srebrne pierścionki. Ogólnie więc nie było powodu, żeby zaraz wznosić brwi aż do nasady włosów. Policjant oczywiście był przeciwnego zdania. - A co my tu mamy? - Policjant sięgnął po torebkę Mii, która leżała obok niego na biurku, i odwrócił ją do góry nogami. Wysypały się z niej różnokolorowe kredki, kawałki kredy i piórka, zaśmiecając wypucowany do połysku blat. Mia skrzywiła się, kiedy sięgnął po jej blok rysunkowy. Z ironiczną miną policjant zaczął go przeglądać, potem podniósł wzrok i po raz kolejny otaksował jej ubranie.

- Córa mroku, która rysuje komiksy... Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałem - stwierdził. Mia aż sapnęła. - Cholerne szufladkowanie - mruknęła pod nosem z nadzieją, że zrobiła to wystarczająco głośno, żeby ją usłyszał. Policjant jednak tylko westchnął i zaczął coś wklepywać do komputera. Mia przewróciła oczami. No, pięknie, metoda pisania jednopalcowego. W ten sposób przesiedzi tu do białego rana. Zaczęła kręcić się niespokojnie na krześle. Cóż, przynajmniej nie jest tu sama. Słyszała walenie w ścianę, poleciał stek wyzwisk. - Teraz spiszemy protokół - westchnął policjant z taką rezygnacją, jakby czekało go zejście do piekieł w celu ratowania świata. - Jak się nazywasz? Mia skrzywiła się niechętnie. Jeszcze i to. - Mia Lavie - odpowiedziała cicho. Policjant skinął głową i już się wydawało, że tym razem jakoś się jej upiecze. Ale w następnej chwili znieruchomiał i sięgnął po pudełeczko z pieczątką - klikklak. - Czy jesteś może spokrewniona z tym malarzem? Nazywał się... - Lucas Lavie, tak, to mój ojciec. Policjant popatrzył na nią. Nieomal słyszała, jak w jego głowie otwiera się i zamyka kolejna szufladka. - No tak, dużej klasy artysta - powiedział, powracając wzrokiem do ekranu. - A więc jesteś jego córką. Nie znam się za bardzo na sztuce, znaczy na malarstwie, i w ogóle, ale jego obrazów nie da się nie zauważyć. Niektóre były moim zdaniem nawet całkiem zajmujące, na przykład ten niebieski z tymi twarzami... Mia oparła głowę o ścianę. Pewne rzeczy nie zmienią się nigdy. - Szkoda, że w którymś momencie sfiksował - ciągnął policjant, ale jego głos docierał do niej jak przez mgłę. Mało spała poprzedniej nocy i była skonana jak pies. - Zaczął mieć jakieś omamy, prawda? Tak przynajmniej pisali w gazecie. Czy on przypadkiem nie... z broni myśliwskiej...? - Przyłożył sobie palec do skroni i wykonał gest, jakby naciskał spust. - To był pistolet Walther P38 kaliber 9 milimetrów. - Mia słyszała swój głos jakby z oddali, policjant coś mówił, ale ona już nie odpowiedziała. Zmęczonym gestem przejechała dłonią po oczach, podała mu adres i dopiero w tym momencie dostrzegła lodowe kwiaty, które z ogromną prędkością tworzyły się na szybie okna. Mia ściągnęła brwi. Słyszała trzeszczenie lodu, kiedy powstawały kolejne filigranowe wzory, ale najwyraźniej tylko ona zwróciła na to uwagę. Policjant był całkowicie pochłonięty

tym, żeby się nie pomylić przy wpisywaniu jej adresu do komputera. - Mieszkasz tam sama? - zapytał. Mia cicho wypuściła z płuc powietrze. - Mam siedemnaście lat i chodzę jeszcze do szkoły, jak miałoby mnie być stać na własne mieszkanie? Nie, mieszkam z mamą i z ciotką. Dwa lata temu mieszkał z nami jeszcze Jakub, mój brat, ale od kiedy poszedł na studia, mieszka osobno. Chce pan też wiedzieć, czy trzymamy jakieś zwierzęta? Ciotka ma kanarka a... Policjant spojrzał na nią z ukosa, co kazało jej zamilknąć. Wyprostowała się i patrzyła, jak lodowe kwiaty na zewnątrz wypełzają z szyby na ramę, po czym suną ponownie w dół. Chrząknęła i pokazała na okno. Policjant spojrzał w tamtą stroną. - W czym rzecz? - spytał. - Pada deszcz, i co z tego? W tym czasie lodowe kwiaty odbywały drogę po rozpalonych kaloryferach. Mia słyszała cichy odgłos pękającego metalu, potem pokryły podłogę i zmierzały prosto w stronę policjanta. Oddech Mii zamarzał w powietrzu. Lód dotarł do czarnych półbutów funkcjonariusza, z cichym szelestem zaczął tworzyć koronkowy wzór na ich skórze. - Proszę pana... - zaczęła Mia, ale policjant zbył ją niecierpliwym gestem. - Jak mi będziesz co chwila przerywać, to wszystko będzie trwało jeszcze dłużej - powiedział, nie patrząc w jej stronę. Sięgnął dłonią do piersi, jego palce zostawiły ślady w szronie na klapie munduru, kiedy się podrapał. Mia poczuła, że serce wali jej jak młotem. Co tu się wyprawia? Patrzyła bez tchu, jak lodowe kwiaty pną się po szyi policjanta, który zakaszlał, jakby to poczuł, chociaż niczego nie widział. Jego wargi zrobiły się sine, palce uderzały w klawiaturę jak kostki lodu. Mia patrzyła sparaliżowana, jak od jego rąk odpadają odłamki, od palców odrywało się zamarznięte ciało, ale policjant pisał nadal, jakby niczego nie zauważył. - Nie - wyszeptała Mia, ciesząc się, że może jeszcze mówić. W tym momencie policjant odwrócił twarz w jej stronę, skórę miał siną, poprzetykaną granatowymi żyłami. Lodowe kwiaty z szelestem wędrowały po jego twarzy, aż dotarły do oczu - gałki oczne pękły z cichym trzaskiem i w tym momencie policjant zaczął się śmiać, głośno i przeraźliwie. - Nie! - Mia zerwała się z miejsca i rzuciła się do drzwi... czując wokół siebie ciepło. Zdezorientowana odwróciła się i spojrzała prosto w rumianą twarz policjanta. Popatrzyła na okno. Lodowe kwiaty zniknęły. Co to w ogóle było? - Wszystko w porządku? - Policjant zmarszczył brwi. - Właśnie jesteśmy przy twojej dacie urodzenia. Mia skinęła głową i lekko zamroczona wróciła na swoje miejsce. Czyżby jej to się

przyśniło? Tak, pewnie tak musiało być. Przysnęła na moment i przed oczami przewinął się jej ten scenariusz. Ale przecież było tak zimno... - Lepiej uważaj, żebyś też nie ześwirowała - ostrzegł ją policjant i popatrzył na nią tak, jakby było tylko kwestią czasu, kiedy i ona przyłoży sobie broń do skroni, by zgodnie z rodzinną tradycją rozbryzgać swój mózg na ścianie. - Pierwsze symptomy dają się już zauważyć. Mia chciała coś odpowiedzieć, ale gardło miała jak zasznurowane. Musi stąd wyjść, bo inaczej rozwali mu głowę jego własną pieczątką. Właśnie się zastanawiała, czy nie zasymulować nagłego ataku mdłości, żeby wyrwać się do ubikacji, kiedy gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł jakiś osobnik w brązowych łachmanach, którego sam chuch sprawiał, że człowiek czuł się pijany. - Wy gnoje cholerne... - wybełkotał i runął na biurko, łapiąc za kołnierz policjanta, który z przestrachem szarpnął się w tył. - Kiedy wreszcie... Nie zdążył wyjaśnić, o co mu chodzi. Najwyraźniej alkoholu było zdecydowanie za dużo jak na jego możliwości, bo zawartość jego żołądka chlusnęła na mundur policjanta. Dokładnie w chwili, kiedy skończył, do pokoju wpadło trzech funkcjonariuszy i siłą odciągnęli go od biurka. Mia rzuciła ostatnie spojrzenie na pucołowate oblicze policjanta i korzystając z ogólnego zamieszania, wymknęła się z pokoju. Ledwie znalazła się na ulicy, poczuła lodowaty podmuch wiatru. Zapięła płaszcz pod szyję i wsadziła ręce głęboko w kieszenie. Z Rue de Clignancourt było blisko do metra, ale oczywiście pierwsze napotkane światła musiały być czerwone. W zamyśleniu patrzyła na dom po drugiej stronie ulicy. Po jego fasadzie biegły ciemne żyły, zupełnie... zupełnie jak wtedy po twarzy tego policjanta, kiedy pokrył ją lód. Musi koniecznie więcej sypiać i to od zaraz, bo inaczej naprawdę postrada rozum... jak ojciec. Dotarła do stacji metra Marcadet Poissonniers. Kiedy zbiegała po schodach, w twarz wionął jej ciepły podmuch, jak oddech żywej istoty. System korytarzy powitał ją białymi kafelkami i poplamioną kawałkami gumy do żucia posadzką, na której co parę metrów koczowali bezdomni. Spojrzała na sufit. Odmalowywano go regularnie, dosłownie czuło się jeszcze zapach nowej farby. Ale jej warstwa już odchodziła, tworząc bąble, zupełnie jakby to była żywa rakowa tkanka na trzewiach miasta. W świeżą biel wżerał się grzyb, ściekając zielonymi wilgotnymi ścieżkami aż do ziemi. Mia nabrała głęboko powietrza. Tu, na dole, był inny świat i ten świat zbierał wszystko to, na co nie było już miejsca na górze, w Mieście Światła. Był to brudny, brutalny świat, który za nic nie pozwalał sobie odebrać swojej brzydoty. Ten świat po prostu tu był i

będzie istniał zawsze, świat cieni - przynajmniej tak długo, jak będzie istniał też świat światła. Dotarła do peronu, z hukiem przyjechało metro w kierunku Mairie d’Issy. Mia usiadła na jednym z pomazanych flamastrami siedzeń. Neonówki nad jej głową migotały, co chwila gasnąc na krótki moment. Pusta puszka turlała się z blaszanym dźwiękiem to w jedną, to w drugą stronę, a za oknami migały światła tuneli. A więc jesteś jego córką. Z westchnieniem spojrzała na swoje odbicie w szybie. Miała bladą, pociągłą twarz matki, a także jej ciemne włosy sięgające brody. Ale oczy... oczy nie były piękne i niebieskie jak oczy matki, tylko zielone - niepokojąco zielone, można powiedzieć. Czasami ludzie zatrzymywali się, żeby na nią popatrzeć, zupełnie jakby była jakimś zwierzęciem, które uciekło z ZOO. To dlatego, że jesteś ładna, powtarzał zawsze jej brat, kiedy mu o tym mówiła, ale ona wiedziała, że to nie do końca tak. Miała szczególny dar dostrzegania drobnych ludzkich słabości, rozpoznawania ich cech i pragnień; wystarczyło, żeby zamieniła z nimi parę słów. Wiele osób odczuwało przy niej strach, Mia wiedziała o tym, sama z kolei nie zawsze chciała oglądać to, co kryło się w ich wnętrzach. Mia miała wrażenie, że oddziela ją od ludzi szklana ściana, mur, który zauważała tylko ona i który niezmiennie odgradzał ją od innych. Niby miała przyjaciół, ludzi obracających się w środowiskach gotyckich, tak jak ona, ale mimo wszystko otaczała ją mgiełka samotności, której nie potrafiła przebić. Dlatego między innymi kochała noc. Ciemność wiedziała, kim ona jest. Mia tęskniła za tajemnicami, kryjącymi się w cieniu i chciała być tak blisko nich, jak to tylko możliwe. Większość ludzi natomiast obawiała się mroku, ponieważ nie wiedzieli, co ich tam może czekać. Dla Mii z kolei ciemność była niesłychanie pociągająca - z tego samego powodu. Był w tym świecie jakiś czar, którego nie umiała sobie wyjaśnić, a który dawał się wyczuć, szczególnie nocą. Często miała ochotę opowiedzieć o tym komuś, ale za każdym razem, kiedy tego próbowała, w jej spojrzeniu pojawiało się coś, co zbijało ludzi z tropu. To samo widziała w oczach ojca, którego ludzie w zasadzie chyba się bali - bez powodu i instynktownie. Mia ziewnęła, było jej zimno. Najchętniej położyłaby się po prostu do łóżka, nie myśląc o niczym, zupełnie o niczym. Tak, w normalnej sytuacji od razu pojechałaby do domu. Ale nie dzisiejszej nocy.

Rozdział 3 Krople deszczu tłukły w twarz Grima jak kulki gradu, kiedy frunął przez noc. Woda ściekała mu po karku, płaszcz lepił się do ciała i do tego było mu cholernie zimno. No, ale przynajmniej miał przed sobą jakiś cel. Na rozciągających się pod nim ulicach, które wyglądały jak czerwone i złote żyły biegnące w tkance nocy, trwał niekończący się ruch. Tu i ówdzie z knajp i barów dobiegała dudniąca muzyka, ogólnie jednak metropolia była pogrążona w głębokim śnie. Wyczuwał ludzkie sny, które kleiły się do jego szponów jak smużki dymu, jeśli przelatywał dostatecznie blisko okien. To prawda - miasto spało. Ale nie wszędzie. Już z daleka zobaczył jaskrawe światła reklam, pulsujący rytm serca w ciemnościach nocy - dzielnica Pigalle, tradycyjne centrum zabaw ludzi w tym czasie, kiedy w Mieście Światła robiło się ciemno. Światła tańczyły kryształowo na skórze Grima, kiedy zanurzył się w jasny stożek. Zniżył lot, chwycił skrzydło czerwonego wiatraka i mocno nim zakręcił. Sypnęło iskrami, ludzie zaczęli wrzeszczeć, widząc fajerwerki i w zachwycie bić brawo. Grim uśmiechnął się. Gdyby tak wiedzieli... Wylądował w bocznej uliczce na dachu zdewastowanego domu z pozamykanymi okiennicami. Wejściem do klatki schodowej był szary murowany sześcian z jaskrawoczerwonymi żelaznymi drzwiami. Ktoś namalował na nich sprayem zamknięte oko. Grim zapukał szybkim rytmem. Za drzwiami coś drgnęło i oko otworzyło się z cichym zgrzytem. Grim zobaczył, jak mierzy go źrenica z żółtą otoczką.” Przy wtórze cichego brzęczenia z oka wystrzelił niebieski promień światła, przesunął się po jego twarzy i zgasł. - Witamy w „Zmierzchu” - burknął jakiś głos za drzwiami, które otworzyły się zaraz potem, ukazując wąskie kamienne schody prowadzące w dół. Grim szybko wszedł do środka. Kiedy schodził po schodach do ciemnej, wysoko sklepionej sali, otoczyła go fala przyjemnego ciepła. Tynk odpadał z sufitu, a dębowe belki pokrywała warstwa sadzy i brudu. Na kolumnach wokół drewnianego kontuaru zamocowano pochodnie, które zalewały wszystko migotliwym światłem. Gdzieś tam ktoś grał na akordeonie. Sala pękała w szwach. Na zdewastowanych kanapach porozkładały się wilkołaki, na drewnianych stołkach siedziały pijane koboldy, a o kolumny opierali się, paląc, niechlujni Przemieniacze. Szary gnom w duże plamy skakał od stolika do stolika, trzymając przed sobą wielki, jak na niego, przenośny sklepik i sprzedawał aromaty jutrzenki, zapach południowego słońca i barwy tęczy. Goście „Zmierzchu” byli wdzięcznymi klientami. Unikali prawdziwego

słońca, jak tylko mogli. Opary z fajek wodnych unosiły się po sali, tłumiąc wszystkie odgłosy. Grim wciągnął w nozdrza powietrze. Tutejsza atmosfera nie była tak chłodna jak w barach i knajpach Gargulców w Ghrogonii, gdzie wystawiano za drzwi leśnego skrzata, kiedy tylko wydawało się, że za mocno czuć od niego czosnkiem. „Zmierzch” nie robił różnic. Tu wszyscy byli traktowani jednakowo. Grim ruszył powoli między stolikami, tu i ówdzie wypowiadał słowa powitania, rozkoszując się specyficzną atmosferą tego miejsca. Tutaj nikomu nie przyszłoby do głowy, jak to się zdarzało w spelunkach koboldów, żeby tańczyć nago na stole albo... - Fuuul! Eureka! Mam fuuula! - rozległ się wrzask tak głośny, że Grim aż się wzdrygnął. Ruszył w tamtą stronę i zobaczył, jak w jednym z kątów marmurowy diabeł z wystającymi siekaczami rozpoczyna właśnie taniec radości na stole. Grim westchnął ciężko. No tak, wiadomo - Fibi. Była też cała reszta, dachowy smok Bocus i wiekowa kamienna koza Klara. Tak głośno śmiali się z tańca Fibiego, że aż dudniło echo idące od powały. Grim skrzywił się. I to właśnie te Gargulce były jego przyjaciółmi. Patrzył na taniec Fibiego z lekkim uśmiechem. No, ale przynajmniej nie był nagi. - Grim! Jaki to rzadki widok o tej porze nocy! - Bocus właśnie go zauważył i obnażył w uśmiechu swoje czarne od sadzy i popiołu zębiska. Klara poklepała kamienny taboret obok siebie. - Siadaj, siadaj! - zapraszała, lekko sepleniąc. Grim westchnieniem ulgi opadł na stołek z, zdjął ociekający deszczem płaszcz i powiesił go przy jednej z pochodni. - Pewnie masz za sobą ciężką noc, co? I jeszcze ta twoja ulubiona pogoda, deszcz! Biedaczysko - współczuł mu Fibi, oburącz przysuwając w swoją stronę górę drobnych, błyszczących kryształków. - W dodatku jesteś ranny. - Klara pokazała na policzek Grima i współczująco położyła mu kopytko na ramieniu. Grim parsknął. - Nic by się takiego nie stało, gdybym mógł... - zastanowił się krótko, a potem się skrzywił - polegać na moich informatorach, hahaha. A tak, zamiast z Holoklitem miałem do czynienia z Phy, no i... Bocus szeroko otworzył oczy. - O la la, założę się, że był nie byle jaki! Ale ty i tak go załatwiłeś, jak zawsze, nie? Grim przypomniał sobie żałosną zwęgloną istotę, która umarła w deszczu u jego stóp.

Nagle coś załaskotało go w gardle. - No to cię pewnie ucieszy, że w tym czasie twoi drodzy koledzy bardzo pilnie się uwijali - powiedziała Klara i sięgnęła po karty. Błyskawicznie wyrzuciła je w górę, złapała spadające i w ten sposób potasowała. Grim poczuł, jak po tych słowach spada na niego cień niechęci. Koledzy - czyli ci, którzy zamiast niego dostali polecenie rozpracowania morderstw: lizusy Mouriera. Nie znosił ich. - Złapali kolejnego mordercę - stwierdził Fibi, dobierając kartę. Grim przekładał karty w szponach, nawet na nie nie patrząc. - Niech zgadnę - wymamrotał pod nosem. - To Hybryd. - Zgadza się! - wykrzyknął Bocus, szeroko otwierając oczy w udawanym zdziwieniu. - Jak na to wpadłeś? Podobno skrytobójczo zamordował jednego z senatorów, Phora Kramasa. Chyba go na tym przyłapali i teraz obwiniają go hurtem o wszystkie pozostałe mordy. Grim ściągnął brwi. - Phor Kramas... nie miał nawet tyle magicznych sił, żeby samemu przekłuć sobie ucho. Wszystkie ofiary mordów były potężnymi istotami, to jedyna rzecz, która je ze sobą łączy. Kramas nie pasuje do tego schematu. Klara wzruszyła ramionami. - A kogo tam interesuje jakiś schemat? Wielu się boi. Liczy się tylko to, że co parę dni można wykonać na kimś egzekucję. Wtedy wszyscy są zadowoleni. A ci tak zwani komisarze poklepują się tylko nawzajem po ramionach. Fibi uniósł głowę i westchnął głęboko. - O wilku mowa. Od strony schodów dobiegły głośne śmiechy, połączone z odgłosem ciężkich, kamiennych kroków. Grim sapnął. Już słyszał zdyszany, wiernopoddańczy śmiech Krallasa - ledwie od trzech miesięcy w mieście, a już ze względu na wysoki poziom magicznych mocy, a przede wszystkim wazeliniarstwo wobec Mouriera, został drugim rangą Cienioskrzydłym, zaraz po Grimie. Krallas był wielkim, żylastym Gargulcem. Jego kamienna skóra była blada jak rozmiękły ser, pozbawione rzęs i brwi oczy patrzyły bezbarwnie. Chodził zawsze nieco pochylony do przodu i nigdy nie patrzył na rozmówcę prosto, tylko zawsze z lekko odwróconą i przechyloną w bok głową. Grim od pierwszej chwili nie bardzo go polubił, ale od kiedy to Krallasowi powierzono sprawę morderstw, wręcz nim gardził. Teraz westchnął ciężko. Czy naprawdę nie może sobie nigdzie posiedzieć w spokoju? Ale Krallasowi

podobało się, że może od czasu do czasu wpaść do „Zmierzchu”, potoczyć dookoła bezczelnym spojrzeniem i napędzić strachu drobnym kuglarzom, których spodziewał się w tym lokalu. Najczęściej otaczał się świeżo mianowanymi Cienioskrzydłymi, którzy byli jeszcze dostatecznie młodzi, żeby dać się nabrać na jego brudny blask. Grim nawet nie musiał się odwracać, żeby ich zobaczyć: była to piątka młodych rekrutów, wszyscy niemal całkowicie człekokształtni, pomijając mikroskopijne różki na czołach i długie diabelskie ogony, które ciągnęli za sobą jak szczury. Poza tym wszyscy byli wbici w kamiennoskórzane mundury NPG z biegnącą przez pierś szarfą, na której widniał napis: Cienioskrzydli, Oddział Specjalny. NPG - idiotyczna nazwa instytucji wykonawczej Innoświata, wyrosłej na gnoju, którego nagrabił Mourier: Naczelna Policja Gargulcowa. Grim parsknął pogardliwie. Idiotyczne nazwy i takież mundury miały dla Mouriera wielkie znaczenie. Grim natomiast nic sobie nie robił z uniformów NPG i przez cały czas skutecznie się bronił przed ich noszeniem. Wiedział bowiem aż za dobrze, że Gargulec nie musi mieć na sobie stroju Cienioskrzydłych, żeby być jednym z nich - tak samo jak lśniąca zbroja z nikogo jeszcze nie uczyniła rycerza. Jednak aby do tego dojść, trzeba trochę czasu. Rekfuci rzeczywiście byli w jednostce od niedawna i Grim przypuszczał, że pewnie nie zdejmowali mundurów od czasu mianowania. Kto wie, czy się już z nimi nie zrośli. Grim aż się uśmiechnął na tę myśl. Przypomniał sobie, jak to było, kiedy jego mianowano na Cienioskrzydłego, jaki był dumny i przejęty, tak że nawet nie potrafił mieć za złe tym młodym pistoletom ich arogancji. Ale Krallas to już co innego. Grim wiedział, że tej nocy nie będzie umiał znieść jego obecności. Odsunął stołek i sięgnął po płaszcz. Co za dużo, to niezdrowo. Musi stąd wyjść. Szybko pożegnał się z przyjaciółmi, bez słowa przecisnął się obok oddziału NPG i już dochodził do schodów, kiedy usłyszał za sobą szepty. Udał, że coś wypadło mu z kieszeni, schylił się i zaczął nasłuchiwać. Tak, mówili o nim. - Karnie przeniesiony... - dotarło do jego uszu. - Z Cienioskrzydłych do Wymazywaczy Wspomnień... straszna degradacja... Ale podobno tylko czasowo... Na twarzy Grima pojawił się uśmieszek. Dopóki tylko tyle mieli do powiedzenia na jego temat, mógł... W tym momencie jednak usłyszał jasno i wyraźnie, jakkolwiek było to raczej wyszeptane, niż wypowiedziane: - Zdrajca. Grim wyprostował się powoli i odwrócił w stronę grupy. Przez moment jeszcze szeptali między sobą, w pewnej chwili jednak zorientowali się, że na nich patrzy. - Który z was nazwał mnie zdrajcą? - spytał groźnie, chociaż doskonale wiedział, który z nich to zrobił. Jego głos odbijał się głuchym echem od ścian pomieszczenia i grupka

umundurowanych zbiła się ciaśniej, jak owce na widok wilka. Grim odnosił wrażenie, jakby wręcz słyszał szczękanie zębów. Do diabła, ależ z was mięczaki! Krallas stał przed całą grupą, jak osobnik odrzucony przez stado. Grim błyskawicznie złapał go za gardło, poderwał w górę i zacisnął chwyt. Spazmatycznie łapiąc ustami powietrze, Krallas miotał się i kopał nogami, oczy wychodziły mu z orbit. W tym momencie ostatecznie umilkły w sali wszelkie rozmowy. - Czy to ty? - spytał Grim cicho, patrząc Krallasowi prosto w wykrzywioną strachem twarz. - Nie - wyrzęził Krallas, bezradnie wpijając dłonie w szpony Grima. - Chciałem tylko... - Jesteś wprawdzie żałosnym lizusem Mouriera - powiedział ze spokojem Grim - ale jesteś też funkcjonariuszem NPG. Czy może się mylę? Krallas gapił się z przerażeniem swoimi bezbarwnymi oczami, jakby miał przed sobą samego Antychiysta. - Nie - wyrzęził. Grim przyciągnął go do siebie, tak że mógł zobaczyć drobne kropelki potu na jego czole. - Pierwsza zasada NPG brzmi: zawsze bądź Gargulcem - powiedział, nie zwalniając chwytu. - Druga zasada NPG brzmi: zawsze bądź GARGULCEM! Z tymi słowami cisnął Krallasem o ziemię. - Jesteście nie tylko głupi i niedoświadczeni, ale w dodatku zachowujecie się jak skamlący ludzie! - rzucił pozostałym z grupy, robiąc krok w ich stronę. Natychmiast się cofnęli. - Czy jest tutaj jeszcze ktoś, kto odważy się nazwać zdrajcą mnie, który od wieków działam w służbie króla? Z satysfakcją skinął głową, bo na twarzach towarzyszy Krallasa malował się wyłącznie szacunek. - W porządku - powiedział cicho swoim dudniącym głosem. Raz jeszcze rzucił wzrokiem na nędzną kreaturę u swoich stóp, potem odwrócił się na pięcie i ruszył schodami na górę. Oczywiście, doskonale wiedział, o czym mówili. Odsunięcie go do służby patrolowej - czasowe zresztą - nie wzięło się znikąd i nie zdarzyło się też po raz pierwszy. Zawsze było tak, że przestrzegał przede wszystkim swoich własnych zasad i był znany z tego, że zdarzało mu się prawo Gargulców nieco... naginać. Oczywiście, że nie powinien sobie pozwolić na ten... incydent. Powinien wydać tego ludzkiego chłopca, który zapędził się w pobliże tajnych wejść, tych wejść, które prowadziły do innoświatowych

podziemi Paryża. Grim wiedział, że popełnił wtedy błąd... ale bez wahania powtórzyłby go raz jeszcze. Czy z tego powodu należało go od razu nazywać zdrajcą? Pchnął drzwi i natychmiast poczuł na twarzy podmuch lodowatego wichru. Nieważne. Wszystko było lepsze od towarzystwa Krallasa tam na dole. Rzucił się w noc i przez chwilę unosił się wysoko nad miastem. Gdy tylko trochę ochłonął na zimnie, poczuł, że deszcz się wzmógł. Parsknął. Można się było tego spodziewać. Koniecznie musi się gdzieś schronić, ale wracać do „Zmierzchu”? W żadnym razie. Spojrzał na ulice na dole. Całkiem niedaleko znał miejsce, gdzie będzie mógł zaznać trochę spokoju. Na jego twarz zakradł się mroczny uśmiech. Bezgłośnie przeleciał kilka przecznic i kiedy dostrzegł mokry piasek Arenes de Lutece, zniżył lot. Z lekkim zgrzytem otworzył najwyższe okno jednego ze stojących wokół budynków i wcisnął się przez nie do środka. Przez chwilę nic nie widział w panujących ciemnościach, ale potem jego wzrok się przyzwyczaił i Grim mógł się rozejrzeć. Od ostatniego pobytu przed paroma tygodniami nic się tu nie zmieniło. To piętro od dłuższego czasu było niezamieszkane, chociaż niewykluczone, że jakiś Związek Gołębiarzy dawno już złoży podanie o pozwolenie na zagospodarowanie tych pomieszczeń. Wstrętne kreatury. Wciągnął nosem powietrze. Od tamtej pory nie było w tym budynku żadnego Gargulca, tyle wiedział na pewno, ale zwietrzył zapach ludzi, małych ludzi. Tak, były tu dzieci, pewnie bawiły się w opuszczonych pomieszczeniach. Grim przetarł ręką oczy i uśmiechnął się. Lubił przyglądać się ludzkim dzieciom w czasie zabawy. Przebywały w świecie, który dla niego na zawsze był już zamknięty - w świecie szczerych uczuć, marzeń i nadziei, z dala od chłodnych sfer poznania. Czasem w atłasowo czarne, samotne noce Grim czuł tęsknotę za tym światem, który go przerażał. Wiedział bowiem aż za dobrze, że żaden przyzwoity Gargulec nie tęskni do czegoś, co wiąże się z ludźmi. Najczęściej udawało mu się patrzeć na świat śmiertelników z maską pogardy na twarzy i ta jego gra była do tego stopnia przekonująca, że bardziej wierzył w tę rolę niż w to, co ona miała ukryć. A jednak nic nie dotykało go bardziej niż śmiech lub płacz dziecka. Bywało już, że marzyło mu się, by zatrzymać te małe istotki i zamrozić czas, aby już na zawsze pozostały takie, jakie są. Na zawsze. Na te słowa przeszedł go dreszcz. Powoli przechadzał się tam i z powrotem, zostawiając wielkie ślady szponów na pełnej kurzu podłodze. Słyszał szczury przemykające rurami biegnącymi pod podłogą. Przywitały go z wrodzoną ciekawością. Przez chwilę rozmawiał z nimi w myślach. Potem usiadł przy oknie i spojrzał w dół na arenę. Omszałe siedzenia wznosiły się amfiteatralnie w mdłym blasku latarni, drzewa cicho szumiały na wietrze. W ciągu dnia ludzie grywali tu w piłkę nożną albo w bule, na stopniach spotykali się zakochani, czasami pojawiali się też

turyści i bez większego przekonania robili parę fotek piasku i kamieni. Dla ludzi to miejsce było częścią ich miasta, ale zapomnieli, co ono tak naprawdę oznaczało. Ten plac był historycznym miejscem, które gwarantowało Grimowi spokój od wszelkiego rodzaju natrętów, bo żaden Gargulec nie przyszedłby tutaj dobrowolnie. Tym bardziej był więc zdziwiony, kiedy nagle usłyszał znajomy dźwięk - kamienne skrzydła przecinające powietrze. Podsunął w górę połówkę okna i próbował złapać trop, ale wiatr lodowatą ręką chlusnął mu w twarz deszczem, niwecząc jego plan. Na wszelki wypadek Grim wycofał się w cień. Nie miał najmniejszej ochoty na pogaduszki z kimkolwiek, nie mówiąc już o odpowiadaniu na głupie pytania. Szum skrzydeł zbliżał się coraz bardziej. Grim pochylił się do przodu, by w następnej chwili ze zdumienia unieść kamienne brwi. - Moira! - wyszeptał bezgłośnie. Z eleganckim uderzeniem skrzydeł na samym środku areny wylądował Gargulec płci żeńskiej. Podobnie jak Grim, także i ona na pierwszy rzut oka wykazywała zdumiewające podobieństwo do istot ludzkich. Miała na sobie togę, łagodnie spływającą po jej szczupłej talii, długie włosy były kunsztownie upięte. W twarzy płonęły ciemne i tajemnicze oczy. Wyglądała bardzo młodo, chociaż była najstarszym Gargulcem, jakiego Grim znał. Z upływem czasu jej skóra poszarzała, a w trzewiach rozkwitała róża śmierci, choroba, która nawiedzała głównie bardzo stare Gargulce, wyżerając im wnętrzności, aż stawały się w środku całkiem puste. Grim nieraz był świadkiem, jak Moira cierpiała z powodu tej choroby. W jej oczach jednak nadal płonęła żywa czerń kamiennej krwi, takiej jak jego krew. Tak jak i jego, zrodził ją wulkan, i to ona zaopiekowała się Grimem, kiedy błąkał się bez celu po Italii, powiodła go do Ghrogonii i zapewniła odrobinę ciepła w tym zimnym mieście. Od kiedy ją znał, pomieszkiwała samotnie na cmentarzach, to tu, to tam, w nic się nie włączając.To zresztą było powodem, dla którego Grim ją lubił. Ale czego ona szuka w tym miejscu? Nagle latarnie zamrugały, a potem zgasły. Grim poczuł lekkie tchnienie magii. Czemu Moira zgasiła światła? Czyżby się obawiała, że ktoś może ją zobaczyć? Na przykład ludzie? Grim nie miał problemu z widzeniem przez deszcz i ciemność. Wyraźnie widział, jak Moira przechadza się tam i z powrotem po arenie. Jej szpony nie wydawały żadnego dźwięku w zetknięciu z mokrym piaskiem. Tylko Grim je słyszał. Właśnie zamierzał ujawnić swoją obecność, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Tym razem zbliżał się człowiek. Zaalarmowany Grim przyczaił się, ale uspokoiło go, że Moira też znieruchomiała. Odetchnął z ulgą. Oczywiście, ona też usłyszała kroki. Na plac wszedł młody chłopak, niebywale chudy, a jego jasne włosy przypominały Grimowi biały żagiel. Czegóż, u diaska, on tu szuka? Nocą arena była zamknięta, musiał się więc włamać.

Ale dlaczego? Wstrzymując oddech, Grim przypatrywał się, jak chłopak podchodzi do Moiry. Pewnie się teraz dziwi, skąd na arenie wzięła się ta rzeźba. Na pewno znajdzie jakieś wyjaśnienie, ludzie zawsze potrafili sobie wszystko wyjaśnić, nawet tego nie rozumiejąc. Nie było łatwo stać w absolutnym bezruchu, czując krew płynącą w żyłach chłopaka, Grim doskonale o tym wiedział i współczuł Moirze, kiedy chłopak zatrzymał się tuż przy niej. Moira nadal ani drgnęła, a on przez chwilę po prostu sobie stał. Potem uśmiechnął się i dotknął ramienia Moiry. Grim zacisnął zęby. O co tu chodzi? Czy to jeden z tych szaleńców, którzy nocami rozmawiają z kamiennymi posągami, traktując je tak, jakby były ich przyjaciółmi? W napięciu wpatrywał się w twarz Moiry Miał wrażenie, że patrzy ona na chłopaka, który w skupieniu poruszał głową, jakby słuchał czegoś ważnego. Grim aż pobladł pod swoją obsydianową skórą. Czy to możliwe? Pochylił się jeszcze bardziej do przodu i nasłuchiwał przez deszcz, ale nie słyszał nic, oprócz przeklętych kropel, uderzających o piasek i kamienie. Zaskoczony, patrzył na Moirę i nagle - całkiem wyraźnie - zobaczył coś niemożliwego: ona się uśmiechnęła. Przerażenie spadło na Grima z taką siłą, że aż się cofnął, niczym rażony gromem. Nic nie pojmując, patrzył, jak Moira unosi rękę i gładzi chłopaka po policzku. Co ona, do diabła, wyprawia?! Był tak wzburzony, że aż musiał przytrzymać się framugi okna, żeby się nie zachwiać. Pokazała się człowiekowi, śmiertelnikowi, złamała liczący setki lat pakt, ryzykowała wszystko. Wszystko! Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby przyzwoity Gargulec świadomie ukazał się oczom człowieka, nigdy, od kiedy skończył się Stary Czas, i miało to swoje powody. Jak mogła zdradzić wszystko, co stanowiło o bezpieczeństwie jej ludu? Czyżby było jej obojętne, co mogłoby się stać, gdyby to wyszło na jaw? Grim czuł, jak z czoła osypują mu się kamienne drobiny, tak mocno ściągnął brwi. Nie, on jej na pewno nie zdradzi, ale co będzie, jeśli nie jest jedynym, który o tym wie? Musi z nią porozmawiać, to jasne, ale najpierw musi się dowiedzieć, co się tam na dole dzieje. Wiedział, że mówili po ghrogońsku, w starodawnym języku myślowym Gargulców. Co za zdrada! Grim aż się wstrząsnął na myśl, że jakiś człowiek mógłby mówić po ghrogońsku. Moira ponownie wyciągnęła rękę, tym razem trzymała coś w palcach. Grim zmrużył oczy i rozpoznał paczuszkę zawiniętą w ciemną skórę. Chłopak wziął ją, jego dłonie pogładziły skórę, a oczy rozbłysły, jakby znalazł skarb. Deszcz ustał i kiedy Grim wytężył słuch, usłyszał trzy słowa po ghrogońsku: - Bardzo ci dziękuję. Lecz to nie człowiek wypowiedział te słowa, nie, w głowie Grima rozbrzmiewał echem głos Moiry.