AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony116 257
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań68 562

Haig Matt - Ludzie. Powiesc dla Ziemian

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Haig Matt - Ludzie. Powiesc dla Ziemian.pdf

AlekSob EBooki
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 114 osób, 72 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Wydawca: Marcin Kicki Przekład: Mariusz Gądek Redakcja: Renata Bubrowiecka Korekta: Joanna Morawska, Agnieszka Więckowska Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcia na okładce: lassedesignen, Nicole Hollenstein/Shutterstock Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Tomasz Szymański Tytuł oryginału: The Humans; Humans: An A to Z Copyright: © Matt Haig, 2013, 2014 Published by arrangement with Canongate Books Ltd, 14 High Street, Edinburgh EH1 1TE ISBN 978-83-7705-915-9 (e-book) Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki

SPIS TREŚCI Wstęp Część pierwsza Część druga Część trzecia Uwagi końcowe i podziękowania Słowniczek Przydatne informacje Przydatne ludzkie wyrażenia Przypisy

Dla Andrei, Lucasa i Pearl

Właśnie wymyśliłem nową teorię wieczności. Albert Einstein

WSTĘP (BEZSENSOWNA NADZIEJA W OBLICZU PRZYTŁACZAJĄCYCH PRZECIWNOŚCI LOSU) Wiem, że część spośród was, którzy czytacie tę książkę, jest przekonana, iż ludzie to tylko mit, ale jestem tu po to, by udowodnić wam, że oni istnieją naprawdę. Dla niezorientowanych: człowiek to rzeczywista dwunożna forma życia obdarzona średnią inteligencją, prowadząca dość żałosną egzystencję na małej, przesiąkniętej wodą planecie w bardzo samotnym zakątku Wszechświata. Dla całej reszty i dla tych, którzy mnie tutaj przysłali, ludzie pod wieloma względami są dokładnie tak dziwnymi stworzeniami, jak się można było tego spodziewać. Nie ulega wątpliwości, że za pierwszym razem ich wygląd wyda wam się odrażający. Same ich twarze zawierają cały katalog szkaradzieństw i okropności. Wystający, centralnie ulokowany nos, pokryte cienką skórą wargi, prymitywne zewnętrzne organy słuchowe nazywane uszami, maleńkie oczy, a nad nimi niedorzeczne, pozbawione jakiejkolwiek funkcji tak zwane brwi. Myślowe ogarnięcie tego wszystkiego i oswojenie się z tym wymaga sporo czasu. Ludzkie zwyczaje i zachowania społeczne również stanowią z początku nieprzeniknioną zagadkę. Tematy rozmów bardzo rzadko dotyczą spraw, które ich naprawdę zajmują, zaś o cielesnym wstydzie ludzi oraz normach związanych z ubiorem mógłbym napisać dziewięćdziesiąt siedem książek, a i tak nie zbliżylibyście się nawet na krok do zrozumienia tych istot. No i nie zapominajmy o rzeczach, które robią, aby poczuć się szczęśliwymi, a które w rzeczywistości wpędzają ich w przygnębienie. Lista tych rzeczy ciągnie się w nieskończoność. Znajdują się na niej zakupy, oglądanie telewizji, zmiana pracy na lepszą, kupno większego domu, napisanie na wpół autobiograficznej powieści, kształcenie własnych młodych, dbanie o to, by skóra wyglądała nieco mniej staro. A wszystko wieńczy mglista wiara, że to wszystko może mieć jakiś sens. Zgadza się, w pewien bolesny sposób to wszystko jest nawet bardzo zabawne. Ale podczas pobytu na Ziemi odkryłem również ludzką poezję. Jedna z ich poetek, a właściwie najlepsza z ich poetek (nazywała się Emily Dickinson), napisała: „Mieszkam w pałacu Możliwości”[1]. Zabawmy się więc odrobinę i zróbmy to samo. Otwórzmy na oścież nasze umysły, ponieważ zrozumienie tego, co zaraz przeczytacie, będzie wymagało odłożenia na bok wszelkich uprzedzeń, jakie możecie żywić. Teraz zastanówmy się nad taką możliwością: co, jeśli ludzkie życie naprawdę ma jakieś znaczenie? I co, jeśli – sprawcie mi tę frajdę – życia na Ziemi nie tylko nie należy się obawiać i go wyśmiewać, ale wręcz je czcić i hołubić? Co wtedy? Niektórzy z was wiedzą, czego do tej pory dokonałem, ale nikt nie zna motywów, jakie mną kierowały. Ten dokument, ten przewodnik, ta relacja – zwijcie to, jak chcecie – wszystko wam

wyjaśni. Apeluję, abyście przeczytali tę książkę z otwartym umysłem i żebyście sami ocenili, jaka jest prawdziwa wartość ludzkiego życia. Niech zapanuje pokój.

CZĘŚĆ I MOC SWOJĄ UJĘŁAM W DŁOŃ[2]

CZŁOWIEK, KTÓRYM NIE BYŁEM A więc co to jest? Jesteście gotowi? Dobrze. Zróbcie wdech. Zaraz wam powiem. Ta książka, ta konkretna książka rozgrywa się t u t a j, na Ziemi. To książka o sensie życia i zasadniczo o niczym. To książka o tym, co trzeba zrobić, aby kogoś zabić i aby kogoś uratować. To książka o miłości, martwych poetach i maśle orzechowym. To książka o materii i antymaterii, wszystkim i niczym, nadziei i nienawiści. To książka o czterdziestojednoletniej kobiecie o imieniu Isobel i jej piętnastoletnim synu Gulliverze, a także najmądrzejszym matematyku na świecie. W skrócie to książka o tym, jak stać się człowiekiem. Wybaczcie, jeśli to dla was rzecz oczywista, ale muszę podkreślić, że ja nie byłem człowiekiem. Tej pierwszej nocy, w zimnie, w ciemności i wśród huczącego wiatru, w niczym nie przypominałem człowieka. Zanim nie przeczytałem na stacji benzynowej „Cosmopolitan”, nigdy nie widziałem nawet tego ich pisanego języka. Podejrzewam, że wy też macie z nim po raz pierwszy do czynienia. Aby dać wam pojęcie o tym, w jaki sposób tutejsi mieszkańcy przyswajają opowieści, musiałem skonstruować tę książkę tak, jak zrobiłby to człowiek. Słowa, których używam, to ludzkie słowa, zapisane ludzką czcionką, ułożone po kolei na ludzki sposób. Ale ufam, że dzięki waszej niemal natychmiastowej umiejętności tłumaczenia nawet najbardziej egzotycznych i prymitywnych form lingwistycznych zrozumienie ich treści nie powinno stanowić dla was problemu. Ale wracając do sedna, nie byłem profesorem Andrew Martinem. Byłem taki jak wy. Profesor Andrew Martin był zaledwie rolą. Przebraniem. Kimś, kim musiałem się stać, aby zrealizować zadanie. Zadanie, które zaczęło się wraz z jego porwaniem i śmiercią. (Zdaję sobie sprawę, że to wprowadza dość ponury ton, więc obiecuję nie wspominać już o śmierci, przynajmniej do końca tej strony). Chodzi o to, że nie byłem czterdziestotrzyletnim matematykiem – mężem i ojcem – który wykładał na Uniwersytecie Cambridge i ostatnie osiem lat swego życia poświęcił na rozwiązanie problemu matematycznego do tej pory przez nikogo nierozwiązanego. Przed przybyciem na Ziemię nie miałem jasnobrązowych włosów, które układały się tak, że tworzyły naturalny przedziałek. Na tej samej zasadzie nie wyrobiłem sobie żadnej opinii na temat Planet Holsta ani też drugiego albumu Talking Heads i w ogóle nie rozumiałem pojęcia muzyki. A w każdym razie nie powinienem był rozumieć. I jak mogłem uważać, że australijskie wino jest z definicji gorszej jakości od wina pochodzącego z innych regionów tej planety, skoro nigdy nie piłem niczego innego poza ciekłym azotem? Jako przedstawiciel gatunku znajdującego się na postmałżeńskim etapie rozwoju nie muszę

chyba dodawać, że nie byłem również zaniedbującym obowiązki mężem, który jednocześnie żywo interesuje się jedną ze swoich studentek, podobnie jak nie byłem człowiekiem, który wyprowadzenie na spacer swojego springer spaniela angielskiego – rodzaj włochatego bóstwa domowego znanego także jako pies – wykorzystuje jako pretekst do wyjścia z domu. Nie byłem również autorem książek poświęconych matematyce ani nie upierałem się, aby mój wydawca umieścił na książce moje zdjęcie. Nie zbliżała się też piętnasta rocznica mojego ślubu. Nie, nie byłem tym człowiekiem. Nie żywiłem też do tego człowieka nawet najmniejszych uczuć. Ale był on prawdziwy, tak prawdziwy, jak wy czy ja. Był prawdziwą, należącą do gromady ssaków formą życia, diploidalnym, eukariotycznym przedstawicielem naczelnych, który pięć minut przed północą siedział przy biurku, wpatrywał się w ekran komputera i pił czarną kawę (nie martwcie się, trochę później wyjaśnię wam, czym jest kawa, i opowiem o moich niefortunnych z nią przygodach). Był formą życia, która mogła, choć nie musiała, wyskoczyć ze swojego fotela, kiedy dokonywała tego przełomowego odkrycia, ponieważ jej umysł dotarł w tej chwili tam, gdzie nie zawędrował umysł żadnego człowieka, na samą granicę poznania. Ale wkrótce po dokonaniu odkrycia ciało tego człowieka zostało przejęte przez gospodarzy. Moich pracodawców. Na krótką, bardzo krótką chwilę udało mi się go jednak spotkać, co wystarczyło do niekompletnego odczytu jego postaci. Odczyt bowiem był całkowity tylko pod względem fizycznym, ale nie umysłowym. Rozumiecie, można klonować ludzkie mózgi, lecz nie da się sklonować tego, co jest w nich przechowywane, a przynajmniej większości z tego, a więc wielu rzeczy musiałem nauczyć się sam. Byłem czterdziestotrzyletnim noworodkiem na planecie Ziemia. Z czasem coraz bardziej irytowało mnie to, że nigdy nie miałem okazji spotkać go w o d p o w i e d n i sposób, takie spotkanie bowiem byłoby dla mnie niesamowicie przydatne. Mógłby mi na przykład opowiedzieć o Maggie (och, jaka szkoda, że nie opowiedział mi o Maggie!). Bez względu jednak na to, ile zdołałbym się dowiedzieć, nic nie mogło zmienić prostego faktu, że musiałem powstrzymać postęp. Właśnie po to zostałem tu przysłany. Aby zniszczyć dowody istnienia przełomowego odkrycia, jakiego dokonał profesor Andrew Martin. Dowody, które znajdowały się nie tylko na dyskach komputerów, ale także w żyjących istotach ludzkich. Dobrze. Od czego by tu zacząć? Zdaje się, że jest na to wyłącznie jeden sposób. Powinniśmy zacząć od tego, jak uderzył we mnie samochód.

WYRWANE Z KONTEKSTU RZECZOWNIKI I INNE UDRĘKI POCZĄTKUJĄCEGO W NAUCE JĘZYKA Tak, jak już mówiłem, powinienem zacząć od tego, jak uderzył we mnie samochód. Prawdę mówiąc, muszę nawet od tego zacząć. Ponieważ zanim to nastąpiło, przez pewien czas nie było niczego. Nic i nic, i nic, i nagle… c o ś. Ja stojący tam, na „drodze”. Gdy już się tam znalazłem, pomyślałem natychmiast o kilku rzeczach. Po pierwsze: co jest z tą pogodą? Nie byłem przyzwyczajony do takiej pogody, o jakiej wy musieliście pomyśleć. Ale chodziło o Anglię, czyli tę część Ziemi, w której myślenie o pogodzie jest główną formą ludzkiej aktywności. Zresztą nie bez przyczyny. Po drugie: gdzie jest komputer? Miał tu być komputer. Co prawda nie wiedziałem, jak powinien wyglądać komputer profesora Martina. Może jak droga. Po trzecie: co to za hałas? Taki przytłumiony ryk. I po czwarte: była noc. Jako że jestem raczej typem domatora, nie byłem przyzwyczajony do nocy. Poza tym nawet gdybym był przyzwyczajony, to nie była byle jaka noc, ale noc, jakiej nigdy nie znałem. Noc do potęgi nocnej do potęgi nocnej. Noc do sześcianu. Niebo wypełniała bezwzględna ciemność, bez gwiazd ani księżyca. A gdzie się podziały słońca? Czy tu w ogóle istniały jakieś słońca? Zimno sugerowało, że mogło ich nie być. Zimno było prawdziwym wstrząsem. Bolały mnie od niego płuca, a ostry wiatr kąsający ciało sprawiał, że cały dygotałem. Zastanawiałem się, czy ludzie kiedykolwiek wychodzą na zewnątrz. Jeśli tak, to muszą być chyba szaleni. Oddychanie z początku przychodziło mi z trudem. To stanowiło powód do niepokoju. Wszak oddychanie było jednym z najważniejszych warunków ludzkiego istnienia. W końcu jednak nabrałem w tym wprawy. I kolejne zmartwienie. Nie znajdowałem się tam, gdzie powinienem. Stawało się to dla mnie coraz bardziej jasne. Powinienem trafić tam, gdzie był on. Miałem znaleźć się w jego gabinecie, a to nie był gabinet. Wiedziałem to, nawet wówczas. No chyba że ten gabinet mieścił w sobie naraz całe niebo wraz z gromadzącymi się ciemnymi chmurami i niewidocznym księżycem. Zajęło mi chwilę – zdecydowanie zbyt długą – zanim zrozumiałem moją sytuację. Nie wiedziałem wówczas, czym jest droga, ale teraz już mogę wam powiedzieć, że droga to coś, co łączy punkt wyjścia z punktem dojścia. To ważne. Na Ziemi, wyobraźcie sobie, nie można tak po prostu przemieścić się natychmiast z jednego miejsca w drugie. Pozwalająca na to technologia jeszcze tam nie dotarła. I szybko raczej nie dotrze. O nie. Na Ziemi na poruszanie się trzeba poświęcić mnóstwo czasu i nie ma znaczenia, czy chodzi o szosy, tory kolejowe, czy też może szczeble kariery lub etapy związku z innymi ludźmi. Ten konkretny rodzaj drogi, na której się znalazłem, nazywany jest autostradą. Autostrada to najbardziej rozwinięty typ drogi, co – podobnie jak w przypadku większości osiągnięć ludzkości – oznacza znacznie wyższe prawdopodobieństwo wystąpienia przypadkowych śmiertelnych

wypadków. Stałem bosymi stopami na czymś, co nazywało się asfaltem, czując jego dziwną i brutalną fakturę. Spojrzałem na lewą rękę. Wydawała się taka prymitywna i obca, ale nagle przestałem się śmiać, gdy uświadomiłem sobie, że ten wyposażony w palce dziwaczny narząd stanowi część mnie. Stałem się obcy dla siebie samego. No tak, i nadal słychać było wokół mnie ten ryk, z tym że już wcale nie przytłumiony. Właśnie wtedy zauważyłem, że coś zbliża się do mnie ze znaczną prędkością. Światła. Białe, szeroko rozstawione, nisko nad ziemią. Równie dobrze mogły być to jarzące się oczy rozpędzonego, a teraz także wrzeszczącego zamiatacza o srebrnym grzbiecie. To coś próbowało zwolnić i ostro skręcić. Nie było już czasu, żebym zdążył usunąć się z drogi. Wcześniej dałbym radę, lecz teraz już nie. Za długo zwlekałem. Obiekt uderzył we mnie z ogromną, bezwzględną siłą. Siłą, która zmiotła mnie z ziemi i sprawiła, że wyleciałem w powietrze. Nie leciałem jednak w sensie dosłownym, ponieważ ludzie nie potrafią latać bez względu na to, jak intensywnie machaliby kończynami. Nieuchronną konsekwencją tego uderzenia był ból, który poczułem zaraz po wylądowaniu. A potem znów powróciłem do nicości. Nic i nic, aż nagle… c o ś. Stał nade mną człowiek w ubraniu. Bliskość jego twarzy trochę mnie zaniepokoiła. Chociaż nie. To, co czułem, było o kilka poziomów mocniejsze od niepokoju. Ogarnęły mnie wstręt i przerażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego jak ten człowiek. Jego twarz wydawała się tak obca, pełna zagadkowych otworów i wypukłości. Spokoju nie dawał mi zwłaszcza nos. Moim dziewiczym oczom zdawało się, jakby coś tkwiło w jego środku i próbowało wydostać się na zewnątrz. Zerknąłem w dół. Zobaczyłem jego ubranie. Człowiek miał na sobie – jak później się tego dowiedziałem – koszulę, krawat, spodnie i buty. Dokładnie takie ubrania powinien właśnie nosić, ale mnie wydały się tak egzotyczne, że nie wiedziałem, czy śmiać się, czy krzyczeć. Człowiek spojrzał na moje obrażenia, a raczej przyglądał mi się w ich poszukiwaniu. Sprawdziłem lewą rękę. Nienaruszona. Samochód uderzył w nogi, a później w tułów, ale z ręką wszystko było w porządku. – To cud – szepnął człowiek, jakby zwierzał mi się z jakiejś tajemnicy. Nie rozumiałem jednak jego słów. Wpatrywał się w moją twarz i podniósł głos, próbując rywalizować z hałasem samochodów: – Co pan tutaj robi? Znowu nic. Miałem przed sobą tylko poruszające się i wydające dźwięki usta. Od razu zorientowałem się, że to dość prosty język, ale żeby ustalić zasady gramatyki, musiałem usłyszeć w nim najpierw co najmniej sto słów. Nie osądzajcie mnie zbyt surowo. Wiem, że niektórym z was wystarczy zaledwie dziesięć słów albo nawet jedno zdanie podrzędne przydawkowe, ale języki nigdy nie były moją mocną stroną. Pewnie po części stąd bierze się moja niechęć do podróżowania. Raz jeszcze muszę to więc powtórzyć. Nie prosiłem się o to, by mnie tu przysłano. Ktoś po prostu musiał wykonać to zadanie, a wziąwszy pod uwagę moje bluźniercze wystąpienie w Muzeum Równań Kwadratowych – moją tak zwaną zbrodnię przeciwko matematycznej czystości – gospodarze uznali, że to będzie dla mnie odpowiednia kara. Wiedzieli, że choć to ważne zadanie, to nikt zdrowy na umyśle nie podjąłby się go dobrowolnie. Wiedzieli również, że podobnie jak wy należę do najbardziej rozwiniętej rasy w znanym nam Wszechświecie i dlatego świetnie nadaję się do tej roboty.

– Znam pana skądś. Rozpoznaję tę twarz. Kim pan jest? Czułem zmęczenie. Na tym właśnie polega cały problem z teleportacją, zmianą materii i bioprzystosowaniem. To wszystko naprawdę wysysa z ciebie siły. I choć później je odzyskujesz, zawsze najpierw trzeba zapłacić utratą energii. Pogrążyłem się z powrotem w ciemności i rozkoszowałem się zabarwionymi na fioletowo i w kolorze indygo snami o domu. Śniłem o pękniętych jajkach, liczbach pierwszych i nieustannie wędrujących liniach horyzontu. A potem się obudziłem. Znajdowałem się w środku dziwnego pojazdu, podłączony do prymitywnego urządzenia służącego do pomiaru pracy serca. Oprócz mnie było tam dwóch ludzi, mężczyzna i kobieta (wygląd kobiety potwierdził moje najgorsze obawy: w obrębie tego gatunku brzydota w jednakowym stopniu dotykała przedstawicieli obu płci) ubrani na zielono. Zadawali mi jakieś pytania dość wzburzonymi głosami. Może chodziło im o to, że za pomocą swoich nowych górnych kończyn zrywałem z siebie siermiężny sprzęt elektrokardiograficzny. Próbowali mnie powstrzymać, ale najwyraźniej mieli bardzo niskie pojęcie o matematyce, bo ze względną łatwością udało mi się uwolnić od tej ubranej na zielono dwójki, która zwijała się teraz z bólu na podłodze. Stanąłem na nogach i zdziwiłem się, jak silna grawitacja panuje na tej planecie, a tymczasem kierowca pojazdu odwrócił się do mnie, zadając mi jeszcze bardziej ponaglające pytania. Pojazd poruszał się z dużą szybkością, a wznoszący się i opadający dźwięk syren niewątpliwie rozpraszał moją uwagę, mimo to otworzyłem drzwi i skoczyłem w kierunku miękkiej roślinności rosnącej wzdłuż drogi. Moje ciało się poturlało. Czym prędzej się ukryłem. A kiedy już minęło niebezpieczeństwo, znów stanąłem na nogach. W porównaniu z ręką ludzka stopa jest dość bezproblemowa, może z wyjątkiem palców. Stałem tam przez jakiś czas, przyglądając się po prostu wszystkim tym dziwnym samochodom przyczepionym do ziemi, ewidentnie uzależnionym od paliwa kopalnego, które powodowały więcej hałasu, niż potrzeba do zasilania generatora wielokątów. A w jeszcze większe zdziwienie wprawiał mnie widok siedzących w samochodach ludzi: wszyscy ubrani, trzymali w dłoniach okrągłe urządzenia sterowniczo-kontrolne, a czasami także ekstrabiologiczne przyrządy telekomunikacyjne. Że też musiałem przybyć na planetę, na której najbardziej inteligentne formy życia wciąż jeszcze muszą kierować samochodami… Nigdy wcześniej tak bardzo nie doceniałem tych prostych przyjemności, wśród których i wy, i ja dorastaliśmy. Wieczne światło. Spokojny, płynący bez zakłóceń ruch uliczny. Rozwinięta roślinność. Świeże powietrze. Brak zmian pogody. Och, szlachetni czytelnicy, doprawdy nie macie pojęcia, jakimi jesteście szczęściarzami. Mijające mnie samochody trąbiły z wysoką częstotliwością klaksonami. Z ich okien wyglądały twarze ludzi z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami. Nie mogłem tego zrozumieć, przecież wyglądałem równie obrzydliwie jak każdy z nich. Czym się od nich różniłem? Co robiłem nie tak? Może chodziło o to, że nie siedzę w samochodzie? Może właśnie tak żyją ludzie, na stałe zamknięci w swych pojazdach? A może to dlatego, że nie miałem na sobie żadnych ubrań. Noc była wprawdzie chłodna, ale czy naprawdę mogło chodzić o coś tak trywialnego jak brak sztucznego okrycia ciała? Nie, to nie mogło być aż tak proste. Spojrzałem w niebo. Zobaczyłem teraz księżyc spowity tylko cienką chmurą. Odniosłem wrażenie, że gapi się na mnie z góry z tym samym co ludzie oburzeniem. Ale gwiazdy nadal pozostawały zasłonięte, niewidoczne. Chciałem je ujrzeć. Chciałem poczuć ich dodającą otuchy obecność. A jakby tego jeszcze było mało, istniało duże prawdopodobieństwo wystąpienia opadów

deszczu. Nienawidziłem deszczu. Dla mnie – podobnie jak dla większości z was, domatorów – deszcz stanowił kataklizm o wręcz mitologicznych rozmiarach. Musiałem znaleźć to, czego szukałem, zanim otworzą się chmury. Przede mną znajdował się prostokątny aluminiowy znak. Pozbawione kontekstu rzeczowniki zawsze stanowią trudność dla kogoś, kto uczy się dopiero nowego języka, ale strzałka pokazywała tylko w jednym kierunku, więc poszedłem za nią. Ludzie opuszczali szyby w samochodach i coś mi komunikowali, próbując przekrzyczeć huk silników. Niektórzy wydawali się weseli i rozbawieni, spluwali bowiem w moją stronę płynem z ust niczym orminurkowie. Odpluwałem więc im przyjaźnie, usiłując trafić w ich szybko przemieszczające się twarze. To najwyraźniej zachęcało ich do jeszcze głośniejszych okrzyków, ale starałem się nimi nie przejmować. Powiedziałem sobie, że już wkrótce dowiem się, co znaczy to dosadnie wyartykułowane pozdrowienie: „Spierdalaj z drogi, ty pieprzony idioto!”. Tymczasem szedłem dalej, minąłem znak i zobaczyłem przy drodze mocno oświetlony, lecz ku mojemu zaskoczeniu nieprzemieszczający się budynek. „Wejdę do środka – powiedziałem sobie. – Wejdę i znajdę w końcu jakieś odpowiedzi”.

TEXACO Budynek nazywał się Texaco. Stał cały lśniący pośród nocy i był sparaliżowany jakimś straszliwym bezruchem, jakby czekał na to, aż wreszcie ożyje. Idąc w jego kierunku, zorientowałem się, że to jakiś rodzaj stacji zasilającej. Samochody stały zaparkowane pod poziomym zadaszeniem tuż obok prosto skonstruowanych systemów tankowania paliwa. A więc to potwierdzone: tutejsze samochody same nie robiły absolutnie nic. Były zupełnie bezmyślne, jeśli w ogóle miały jakieś mózgi. Ludzie tankujący auta przyglądali mi się i następnie chowali w pojazdach. Starając się zachowywać jak najuprzejmiej i biorąc pod uwagę moje werbalne ograniczenia, splunąłem w ich kierunku obfitą ilością śliny. Wszedłem do budynku. Za ladą stał człowiek w ubraniu. Włosy zamiast czubka głowy pokrywały mu tylko dolną połowę twarzy. Miał bardziej kuliste ciało niż inni ludzie, dzięki czemu wyglądał odrobinę mniej obrzydliwie. Po zapachu kwasu kapronowego i androsteronu domyśliłem się, że higiena osobista nie znajdowała się zbyt wysoko na liście jego priorytetów. Człowiek przyjrzał się moim – niepokojącym, co prawda – genitaliom i nacisnął coś za ladą. Splunąłem, ale moje powitanie pozostało nieodwzajemnione. Może jednak czegoś nie zrozumiałem z tym pluciem. Od tego ciągłego wydalania z siebie śliny poczułem pragnienie, podszedłem więc do buczącej jednostki chłodzącej pełnej kolorowych cylindrycznych przedmiotów. Wziąłem jeden i otworzyłem. Była to puszka płynu o nazwie coca-cola. Miał ekstremalnie słodki smak z lekką domieszką kwasu fosforowego. Ohyda. Płyn wyciekł mi z ust niemal zaraz po tym, jak się go napiłem. Następnie spróbowałem czegoś innego. Był to produkt żywnościowy zawinięty w syntetyczne opakowanie. Jak się później zorientowałem, trafiłem na planetę pełną rzeczy ukrytych wewnątrz innych rzeczy. Jedzenie ukryte w opakowaniach. Ciała ukryte w ubraniach. Pogarda ukryta w uśmiechach. Wszystko tu było ukryte. Produkt żywnościowy nazywał się mars. Dotarł nieco dalej w głąb mojego przełyku, ale tylko na tyle, bym zdołał odkryć, że posiadam odruch wymiotny. Zamknąłem drzwi urządzenia chłodzącego i zobaczyłem pojemnik, na którym znajdowały się słowa „Pringles” i „Barbecue”. Otworzyłem go i zacząłem jeść. Smakowało nawet nieźle – trochę jak ciastko sorbinowe – i wepchnąłem tego do ust tyle, ile zdołałem. Zastanawiałem się, kiedy po raz ostatni karmiłem się sam, bez żadnej pomocy. Szczerze mówiąc, nie pamiętałem. Pewnie jeszcze we wczesnym dzieciństwie. – Nie można tak robić. Nie możesz po prostu jeść wszystkiego. Musisz za to zapłacić. Człowiek za ladą mówił do mnie. Nadal nie miałem prawie żadnego pojęcia, o co mu chodzi, ale z natężenia i częstotliwości jego głosu wyczuwałem, że nie może to być nic dobrego. Zaobserwowałem również, że jego skóra – na tych obszarach twarzy, na których była widoczna – wyraźnie zmieniała kolor. Zauważyłem światło nad głową i mrugnąłem. Przyłożyłem rękę do ust i wydałem z siebie

dźwięk. Potem odsunąłem ją jak najdalej od siebie i ponownie wydałem z siebie dźwięk. Odnotowałem różnicę. Świadomość, że prawa dotyczące rozchodzenia się dźwięku i światła obowiązują nawet w najbardziej odległych zakątkach Wszechświata – choć trzeba powiedzieć, że tutaj wydawały się nieco pozbawione wyrazistości – niosła pewne pocieszenie. Znalazłem półki pełne czegoś, co już wkrótce będę znał pod określeniem „czasopisma”. Niemal na wszystkich widniały twarze z prawie identycznymi uśmiechami. Dwadzieścia sześć nosów. Pięćdziesiąt dwoje oczu. Przerażający widok. Wziąłem jedno z tych czasopism, podczas gdy człowiek sięgnął po telefon. Media na Ziemi wciąż tkwią w epoce prekapsułkowej i większość tekstów trzeba czytać za pośrednictwem urządzenia elektronicznego albo drukowanego nośnika zrobionego z cienkiej, chemicznie przetworzonej substancji drewnopochodnej zwanej papierem. Czasopisma są tu bardzo popularne, mimo że po ich lekturze jeszcze żaden człowiek nie poczuł się lepiej. Mało tego, ich głównym celem jest wywołanie w czytelnikach poczucia niższości, co w konsekwencji prowadzi ich do pragnienia zakupu jakiejś rzeczy, co też zwykle robią i w wyniku tego czują się jeszcze gorzej, więc kupują kolejne czasopismo, aby zobaczyć, co jeszcze mogliby kupić. Ta niekończąca się spirala niezaspokojenia, określana mianem kapitalizmu, cieszy się tutaj naprawdę dużą popularnością. To konkretne pismo, które trzymałem w rękach, nosiło nazwę „Cosmopolitan” i byłem pewien, że pomoże mi ono w zrozumieniu ludzkiego języka. Nie zajęło mi to zbyt dużo. Pisane ludzkie języki są wręcz absurdalnie proste, ponieważ składają się niemal wyłącznie z samych słów. Już po przeczytaniu pierwszego artykułu dokonałem interpolacji całego pisanego języka ludzi, nie mówiąc o tym, że dowiedziałem się co nieco o dotyku, który może poprawić ci nastrój, jak również twój związek. Ponadto uświadomiłem sobie, że bardzo ważną kwestią tutaj są orgazmy. Wyglądało na to, że stanowią one najważniejszą zasadę ludzkiego życia. Może orgazmy były jedynym sensem istnienia na tej planecie. Może głównym celem ludzi było osiągnięcie oświecenia orgazmu. Kilku sekund ulgi od wszechotaczającej ciemności. Czytanie to jednak nie mówienie i mój aparat głosowy nadal tkwił w ustach i w gardle jak – nie przymierzając – kolejna porcja jedzenia, którego nie byłem w stanie przełknąć. Odłożyłem czasopismo na półkę. Obok znajdowała się cienka pionowa tafla odbijającego obraz metalu, która pozwoliła mi choć częściowo zobaczyć, jak wyglądam. Ja też miałem sterczący nos. I wargi. Włosy. Uszy. Tyle z e w n ę t r z n o ś c i. Wyglądałem, jakbym był wywrócony na nice. Do tego wielki guz pośrodku mojej szyi. I bardzo gęste brwi. Dotarł do mnie fragment informacji, coś, o czym powiedzieli mi gospodarze: profesor Andrew Martin. Serce zabiło mi gwałtowniej. Ogarnęła mnie panika. A więc tym właśnie teraz byłem. Tym właśnie się stałem. Próbowałem pocieszać się myślą, że to tylko tymczasowy przydział. Na dole stojaka z czasopismami znajdowały się gazety codzienne. Widniały na nich kolejne fotografie uśmiechniętych twarzy, ale także zdjęcia martwych ciał leżących obok zburzonych budynków. Koło gazet znajdowało się kilka map, między innymi mapa drogowa Wysp Brytyjskich. Być może wylądowałem właśnie na Wyspach Brytyjskich. Wziąłem mapę i próbowałem wyjść z budynku. Człowiek odłożył telefon. Drzwi były zamknięte. Informacja pojawiła się sama z siebie: Fitzwilliam College, Uniwersytet Cambridge. – Do cholery, nigdzie się stąd nie wybierasz – powiedział człowiek, używając słów, które powoli zaczynałem rozumieć. – Policja już tu jedzie. Zamknąłem drzwi. Ku jego konsternacji kontynuowałem otwieranie zamka. Wyszedłem na zewnątrz i usłyszałem

w oddali syreny. Źródło dźwięku znajdowało się w odległości zaledwie trzystu metrów i błyskawicznie się zbliżało. Zacząłem biec jak najszybciej, byle dalej od drogi. Wdrapałem się na porośnięty trawą wał i ruszyłem w kierunku rozciągającego się za nim płaskiego terenu. Znajdowało się tu wiele pojazdów transportowych zaparkowanych w uporządkowany, geometryczny sposób. Ten świat był taki dziwny. Oczywiście, jeśli się nad tym zastanowić, istnieją tylko same dziwne światy, ale ten musiał być najdziwniejszych ze wszystkich. Próbowałem jednak znaleźć jakieś podobieństwa. Powtarzałem sobie, że tutaj także wszystko składa się z atomów i że zachowują się one dokładnie tak, jak atomy powinny się zachowywać: przyciągają się, jeśli istnieje między nimi jakiś dystans, a jeśli takiego dystansu nie ma, wówczas się odpychają. To najbardziej podstawowe prawo Wszechświata i obowiązuje ono wszędzie, nawet tutaj. Krył się w tym jakiś rodzaj pocieszenia. Świadomość, że bez względu na to, w jakim punkcie Wszechświata się znajdziesz, te najmniejsze obiekty zawsze będą zachowywać się tam dokładnie tak samo. Będą się przyciągać i odpychać. Różnica stawała się dostrzegalna dopiero, gdy przestawało się przyglądać temu światu z tak bliska. Ale teraz nie potrafiłem dostrzec niczego poza samymi różnicami. Samochód z syreną, błyskając niebieskim światłem, wjeżdżał właśnie przed stację paliwową, więc schowałem się na kilka minut pomiędzy zaparkowanymi ciężarówkami. Byłem przemarznięty, przykucnąłem, chroniąc się przed zimnem, ale całe moje ciało się trzęsło, a jądra się skurczyły. (Jądra stanowią najbardziej atrakcyjną część ciała ludzkich samców, aczkolwiek są ogromnie niedoceniane przez samych ludzi, którzy wolą spoglądać zazwyczaj na cokolwiek innego niż one, na przykład na uśmiechnięte twarze). Zanim samochód policyjny odjechał, usłyszałem za sobą głos. Nie należał on do funkcjonariusza, lecz do kierowcy pojazdu, za którym się przyczaiłem. – Hej, co ty wyprawiasz? Odpierdol się od mojej ciężarówki. Uciekłem na bosaka po twardym, wysypanym żwirem podłożu, a potem znalazłem się na trawie. Przebiegłem przez pole i utrzymywałem wciąż ten sam kierunek, aż wreszcie dotarłem do kolejnej drogi. Była ona znacznie węższa i praktycznie nie było na niej żadnego ruchu. Otworzyłem mapę, znalazłem linię, która odpowiadała swoją krzywizną tej drodze, i zobaczyłem słowo „Cambridge”. Właśnie tam się wybierałem. Kiedy szedłem i oddychałem tym bogatym w azot powietrzem, stopniowo zaczęło kształtować mi się wyobrażenie na temat własnej osoby. Profesor Andrew Martin. Wraz z nazwiskiem z przestrzeni kosmicznej napłynęły fakty od tych, którzy mnie tu wysłali. Byłem żonaty. Miałem czterdzieści trzy lata, czyli znajdowałem się dokładnie w połowie ludzkiego życia. Miałem syna. Byłem profesorem, który właśnie rozwikłał najważniejszą matematyczną zagadkę, z jaką przyszło się zmierzyć ludzkości. Przed zaledwie trzema godzinami przeniosłem ludzką rasę na niewyobrażalny dla żadnego z ludzi poziom rozwoju. Od tych wszystkich faktów dostałem mdłości, ale zmierzałem nadal w kierunku Cambridge, pragnąc przekonać się, co też jeszcze ludzie trzymają dla mnie w zanadrzu.

CORPUS CHRISTI Nie proszono mnie o sporządzenie tego dokumentu. Nie należało to do moich obowiązków. Czułem jednak, że powinienem to zrobić, aby wyjaśnić chociaż część niezwykłych cech ludzkiej egzystencji. Tym samym mam nadzieję, że zrozumiecie, dlaczego postanowiłem zrobić to, co – jak zapewne niektórzy z was wiedzą – zrobiłem. W każdym razie od zawsze wiedziałem, że Ziemia istnieje naprawdę. Oczywiście, że to wiedziałem. Wchłonąłem przecież w formie kapsułki słynne dzieło podróżnicze Waleczni idioci. Przygody wśród ludzi na Wodnej Planecie 7081. Wiedziałem, że Ziemia to konkretne miejsce w nudnym i odległym Układzie Słonecznym, gdzie nic właściwie ciekawego się nie dzieje, a możliwości podróżowania jego mieszkańców są poważnie ograniczone. Słyszałem ponadto, że ludzie są formą życia o co najwyżej przeciętnej inteligencji, skłonną do przemocy, odznaczającą się głęboką seksualną wstydliwością, kiepską poezją i kręceniem się w kółko. Zacząłem jednak uświadamiać sobie, że nic nie mogło przygotować mnie na to, co mnie tu czekało. Rankiem dotarłem do Cambridge. Strasznie fascynujące miejsce. W pierwszej kolejności zauważyłem budynki i z niemałym zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że stacja paliwowa nie była tylko jednorazowym przypadkiem. Wszystkie tego rodzaju konstrukcje – czy to przeznaczone dla klientów, czy do zamieszkania, czy do innych celów – okazały się s t a t y c z n e i p r z y t w i e r d z o n e d o p o d ł o ż a. Oczywiście to miało być moje miasto. To właśnie tutaj „ja” mieszkałem przez ponad dwadzieścia lat. I będę musiał zachowywać się, jakby to była prawda, mimo że wylądowałem w najbardziej obcym mi miejscu, jakie widziałem w całym życiu. Brak wyobraźni geometrycznej zdumiewał niepomiernie. W zasięgu wzroku nigdzie nie znalazłem choćby jednego dziesięcioboku. Aczkolwiek zauważyłem, że niektóre budynki są większe oraz – zachowując wszelkie proporcje – bardziej ozdobne od innych. „To pewnie świątynie orgazmu”, pomyślałem sobie. Zaczynano otwierać sklepy. W ludzkich miastach, jak się wkrótce miałem dowiedzieć, sklepy są wszędzie. Sklepy są dla mieszkańców Ziemi tym samym, czym budki z równaniami dla Vonnadorian. W oknie jednego z takich sklepów zobaczyłem mnóstwo książek, co przypomniało mi, że ludzie muszą je c z y t a ć. Oni rzeczywiście muszą usiąść i przyglądać się kolejno poszczególnym słowom. A to wymaga czasu. Mnóstwa czasu. Człowiek nie potrafi po prostu połknąć jakiejś książki w biegu, przeżuwać kilku tomów jednocześnie ani też wchłonąć niemal nieskończonej wiedzy w ciągu kilku sekund. Ludzie nie mogą po prostu tak jak my połknąć słownej kapsułki. Pomyślcie tylko! Nie dość, że są śmiertelni, to jeszcze muszą poświęcać część tego ograniczonego i jakże cennego czasu na czytanie. Nic dziwnego, że są tak prymitywnym gatunkiem. Zanim przeczytają dostateczną liczbę książek, potrzebną do osiągnięcia wiedzy, którą można by jakoś spożytkować, będą już martwi. Oczywiście ludzie muszą wiedzieć, z jakim rodzajem książki mają do czynienia. Muszą

wiedzieć, czy to historia miłosna, czy też historia morderstwa. A może opowieść o przybyszach z kosmosu. Ludzie w księgarniach zadają też inne pytania. Na przykład: czy to jedna z tych książek, które czyta się, żeby poczuć się mądrze, czy też jedna z tych, do których przeczytania ludzie nigdy się nie przyznają, aby w y g l ą d a ć na mądrych? Czy ta książka ich rozbawi, czy zasmuci do łez? A może tylko zmusi ich do gapienia się na ściekające po szybie krople deszczu? Czy to prawdziwa historia, czy zmyślona? Czy to opowieść, która wpłynie pobudzająco na ich mózg, czy też na któryś z niżej położonych organów? Czy to jedna z tych książek, które gromadzą wokół siebie religijnych wyznawców, czy też książka z rodzaju tych, które są przez religijnych wyznawców palone? Czy to książka o matematyce, czy też taka, która – jak wszystko, co istnieje we Wszechświecie – z matematyki po prostu w y p ł y w a? Tak, to bardzo dużo pytań. A książek jest jeszcze więcej. Tak strasznie wiele. Ludzie, co typowe dla nich, napisali zdecydowanie zbyt wiele książek, by można je było wszystkie przeczytać. Czytanie jest kolejną z wielu spraw – jak praca, miłość, sprawność seksualna, słowa, które nie padają wtedy, gdy powinny – które wywołują w ludziach zwykle odrobinę niezadowolenia. Ludzie muszą zatem wiedzieć, o czym jest książka. Na tej samej zasadzie, kiedy ubiegają się o pracę, muszą wiedzieć, czy nie doprowadzi ich ona do szaleństwa, a w konsekwencji do wyskoczenia przez okno własnego biura. Albo też, kiedy idą na pierwszą randkę, muszą wiedzieć, czy człowiek, który opowiada teraz dowcipnie o roku spędzonym w Kambodży, nie odejdzie pewnego dnia z młodszą kobietą o imieniu Francesca, prowadzącą własną firmę public relations i posługującą się słowem „kafkowski”, choć nigdy w życiu nie czytała Kafki. W każdym razie wszedłem do księgarni i rozejrzałem się po rozłożonych na stołach książkach. Zauważyłem, że dwie pracujące tu kobiety śmiały się i pokazywały na środkową część mojego ciała. Znowu byłem zdezorientowany. Czy mężczyźni nie mogli wchodzić do księgarni? Czy pomiędzy obydwiema płciami toczyła się jakaś wojna na drwiny? Czy też sprzedawcy książek cały swój czas spędzali na wyśmiewaniu się z klientów? A może chodziło o to, że nie miałem na sobie żadnych ubrań? Kto to wiedział? Tak czy owak, było to dość drażniące, zwłaszcza że jedyny śmiech, jaki wcześniej słyszałem, to zduszony przez futro chichot Ipsoida. Próbowałem skupić się wyłącznie na książkach i postanowiłem przyjrzeć się tym, które stały na półkach. Szybko zorientowałem się, że system, jaki tu stosowano, był alfabetyczny i odnosił się do pierwszej litery w nazwisku autora. Jako że ludzki alfabet składa się z zaledwie dwudziestu sześciu liter, system ten okazał się niewiarygodnie prosty do rozszyfrowania i wkrótce odkryłem pod literą M książkę zatytułowaną Wieki ciemne, którą napisała Isobel Martin. Zdjąłem ją z półki. Na okładce książka miała mały znaczek z napisem: „Miejscowa autorka”. Był tylko jeden egzemplarz, co szczególnie rzucało się w oczy w porównaniu z liczbą książek autorstwa Andrew Martina. Naliczyłem bowiem trzynaście egzemplarzy pozycji Andrew Martina Kwadratowe koło oraz jedenaście egzemplarzy innej jego publikacji – American Pi. Obydwie były poświęcone matematyce. Wziąłem je do ręki i zobaczyłem, że obie mają napisane z tyłu „£8.99”. Dzięki interpolacji całego ludzkiego języka, której dokonałem za pomocą „Cosmopolitan”, wiedziałem, że to oznacza ich cenę, ale nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy. Poczekałem więc, aż nikt nie będzie na mnie patrzył – długo musiałem czekać – i bardzo szybko wybiegłem ze sklepu. W końcu zwolniłem, ponieważ bieganie bez ubrania nie jest w pełni kompatybilne z zewnętrznymi jądrami, i maszerując, zacząłem czytać.

Przeszukałem obie książki pod kątem hipotezy Riemanna, ale nie znalazłem w nich nic poza niemającymi większego znaczenia odniesieniami do samego dawno zmarłego niemieckiego matematyka Bernharda Riemanna. Upuściłem więc obie książki na ziemię. Ludzie zaczynali się zatrzymywać i intensywnie mi się przyglądać. Wszędzie wokół mnie pełno było przedmiotów, których znaczenia nie umiałem do końca pojąć: śmieci, reklamy, rowery. Typowo ludzkie rzeczy. Minąłem dużego człowieka w długim płaszczu i z owłosioną twarzą, który – sądząc po jego asymetrycznym chodzie – sprawiał wrażenie rannego. Oczywiście krótkotrwały ból jest nam znany, ale to, co zobaczyłem, bynajmniej nie wyglądało na taki rodzaj bólu. Przypomniało mi to, że znalazłem się w miejscu wypełnionym śmiercią. Na tej planecie rzeczy psuły się, marniały i umierały. Życie ludzi ze wszystkich stron otaczały ciemności. Jak oni, u licha, sobie z tym radzili? Głupota spowodowana powolnym czytaniem… Wydawało się, że jedynym ratunkiem dla nich była głupota. Ale człowiek, na którego patrzyłem, wcale nie wyglądał na takiego, co dawałby sobie z tym radę. Oczy miał przepełnione smutkiem i cierpieniem. – Jezu – wymamrotał. Chyba pomylił mnie z kimś innym. – Teraz już widziałem wszystko. Śmierdziało od niego infekcją bakteryjną i kilkoma innymi paskudztwami, których nie byłem w stanie zidentyfikować. Zastanowiłem się, czy nie zapytać go o drogę, ponieważ mapę sporządzono jedynie w dwóch wymiarach i była mało dokładna, ale nie czułem się jeszcze na to gotowy. Może i umiałbym wypowiedzieć słowa, ale nie wiedziałem, czy zdołam je skierować w stronę tak blisko znajdującej się twarzy z bulwiastym nosem i smutnymi, zaczerwienionymi oczami. (Skąd wiedziałem, że oczy tego człowieka są smutne? Interesujące pytanie, tym bardziej że my, Vonnadorianie, nigdy tak naprawdę nie odczuwamy smutku. Odpowiedź brzmi: nie wiem. Miałem po prostu takie wrażenie. To był jakiś siedzący w moim wnętrzu duch, może duch człowieka, w którego się przeistoczyłem. Nie miałem dostępu do wszystkich jego wspomnień, ale co z innymi kwestiami? Czy empatia była po części biologiczna? Wiedziałem tylko, że smutek wywoływał we mnie większy niepokój niż widok bólu. Smutek przypominał mi chorobę i bałem się, że może się okazać zaraźliwy). Przeszedłem więc obok smutnego człowieka i po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, spróbowałem znaleźć drogę na własną rękę. Wiedziałem, że profesor Andrew Martin pracował na uniwersytecie, ale nie miałem pojęcia, jak wygląda uniwersytet. Domyślałem się, że nie będzie to powleczona cyrkonem stacja kosmiczna unosząca się tuż nad granicą atmosfery, ale oprócz tego nie wiedziałem w zasadzie nic. Nie potrafiłem stwierdzić, czym różni się jeden budynek od drugiego. Szedłem więc dalej, ignorując kolejne okrzyki zdumienia oraz śmiechy, i gdy mijałem ceglane oraz szklane fasady, wciąż towarzyszyło mi wrażenie, że dotknięcie ich mogłoby mi znacznie więcej wyjaśnić niż sam ich widok. I wtedy wydarzyła się rzecz najgorsza z możliwych. (Jesteście gotowi, Vonnadorianie?) Zaczął padać deszcz. Doznanie, jakie wywołał na moje skórze i włosach, było straszliwe i chciałem, żeby jak najszybciej się skończyło. Czułem się taki obnażony. Biegłem, rozglądając się za jakimś schronieniem. Jakimkolwiek schronieniem. Minąłem ogromny budynek z wielką bramą i znakiem na zewnątrz. Na znaku znajdował się napis „College Corpus Christi i Błogosławionej Dziewicy Maryi”. Po lekturze „Cosmopolitan” doskonale wiedziałem, kim jest dziewica, ale miałem problem ze zrozumieniem pozostałych słów. „Corpus” i „Christi” wykraczały poza sferę języka. „Corpus” kojarzyło mi się z ciałem, więc złożenie „Corpus Christi” mogło być czymś w rodzaju tantrycznego orgazmu całego ciała. Ale prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia.

Znajdowały się tam również mniejsze słowa i inny znak z napisem „Uniwersytet Cambridge”. Przy użyciu lewej ręki otworzyłem bramę, wszedłem do środka i przez trawę ruszyłem w kierunku budynku, w którym ciągle jeszcze paliły się światła. Oznaki życia i ciepła. Trawa była mokra. Jej miękka wilgotność napawała mnie wstrętem do tego stopnia, że niemal zacząłem wrzeszczeć. Ponadto została bardzo starannie przystrzyżona. Dopiero później dowiedziałem się, że starannie przystrzyżony trawnik to potężny element znaczący i powinien wywołać u mnie strach i szacunek, zwłaszcza w połączeniu z tak – jak w tym przypadku – „dostojną” architekturą. Ale wówczas byłem jeszcze nieświadomy zarówno znaczenia przystrzyżonej trawy, jak i architektonicznego majestatu, dlatego też szedłem po prostu dalej w stronę głównego budynku. Gdzieś za moimi plecami zatrzymał się samochód. Znowu zobaczyłem migające niebieskie światła, które prześlizgiwały się po kamiennej fasadzie Corpus Christi. (Migające niebieskie światła na Ziemi = kłopoty). Jakiś człowiek biegł w moim kierunku. Za nim znajdował się cały tłum innych ludzi. Skąd oni się tutaj wzięli? W stadzie, ubrani w te dziwnie wyglądające stroje, wszyscy wydawali mi się straszliwie złowrodzy. Byli dla mnie całkiem obcy. To chyba oczywiste. Ale już mniej oczywiste było to, że ludzie z kolei też traktowali mnie jak obcego. A przecież w y g l ą d a ł e m dokładnie tak samo jak oni. Może to jeszcze jedna z dziwnych ludzkich cech: zdolność do zwracania się przeciwko sobie i ostracyzowania przedstawicieli własnego gatunku. Jeśli o to w istocie chodziło, moja misja nabierała znacznie większego znaczenia. Zacząłem lepiej rozumieć postawiony mi cel. W każdym razie oto stałem na mokrej trawie, w moim kierunku biegł mężczyzna, a za nim ciągnął cały tłum ludzi. Mógłbym próbować uciekać albo walczyć, ale mieli przewagę liczebną, ponadto niektórzy byli wyposażeni w archaicznie wyglądający sprzęt nagrywający. Mężczyzna mnie złapał. – Pójdzie pan ze mną – powiedział. Pomyślałem o moim celu, ale na razie musiałem podporządkować się temu człowiekowi. Zresztą przede wszystkim zależało mi na tym, żeby skryć się wreszcie przed deszczem. – Jestem profesor Andrew Martin – oznajmiłem z całkowitym przekonaniem, że wiem, jak należy wypowiedzieć to zdanie, i dopiero wtedy naprawdę poznałem iście przerażającą moc śmiechu innych ludzi. – Mam żonę i syna – dodałem, wymieniając ich imiona. – Muszę się z nimi zobaczyć. Czy możecie mnie do nich zabrać? – Nie. Nie w tej chwili. Przykro mi, ale nie możemy. Mężczyzna trzymał mnie mocno za ramię. Niczego nie pragnąłem bardziej jak tego, by zabrał ode mnie swą ohydną rękę. Już sam dotyk jednego z nich, nie mówiąc o uścisku, był dla mnie nie do zniesienia. Mimo to nie próbowałem się nawet opierać, kiedy prowadził mnie do pojazdu. Podczas wykonywania zadania miałem zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Ale w tej kwestii zdążyłem już kompletnie zawieść.

Musisz starać się zachowywać normalnie. Dobrze. Musisz próbować być taki jak oni. Wiem. Nie uciekaj przedwcześnie. Dobrze. Ale nie chcę tutaj być. Chcę wrócić do domu. Wiesz, że nie możesz. Jeszcze nie. Ale kończy mi się czas. Muszę dostać się do biura profesora i do jego domu. To prawda. Musisz się tam dostać. Ale przede wszystkim musisz zachować spokój i robić to, co ci każą. Idź tam, gdzie chcą. Rób to, o co cię proszą. Nigdy nie mogą się dowiedzieć, kto cię przysłał. Nie wpadaj w panikę. Profesora Andrew Martina nie ma już wśród nich. Za to ty jesteś. Czekaj na właściwy moment. To oni umierają, dlatego brakuje im cierpliwości. Ich życie trwa krótko. Twoje – wprost przeciwnie. Nie stań się taki jak oni. Używaj mądrze swoich darów. Dobrze. Ale się boję. Masz pełne prawo się bać. Trafiłeś w końcu między ludzi.

LUDZKIE UBRANIA Zmuszono mnie do włożenia ubrań. To, czego ludzie nie wiedzieli o architekturze lub o nieradioaktywnych paliwach opartych na izotopach helu, nadrabiali z nawiązką swoją wiedzą o ubraniach. Byli prawdziwymi geniuszami w tej dziedzinie i znali się na wszystkich subtelnościach. A wierzcie mi, były ich t y s i ą c e. Kwestia ubrań wygląda następująco: istnieje ich warstwa spodnia i warstwa wierzchnia. Warstwa spodnia składa się z majtek i skarpet, które zakrywają wydzielające mocne zapachy obszary genitaliów, tyłka i stóp. Istnieje również wersja z podkoszulkiem zakrywającym nieco mniej wstydliwy rejon klatki piersiowej. Na tym obszarze występują wrażliwe skórne zgrubienia zwane sutkami. Nie mam pojęcia, do czego one służą, ale zarejestrowałem przyjemne doznanie, gdy delikatnie przeciągnąłem po nich palcami. Wierzchnia warstwa odzieży wydawała się nawet jeszcze ważniejsza niż spodnia. Zakrywała ona dziewięćdziesiąt pięć procent ciała, pozostawiając na widoku jedynie twarz, włosy na głowie i dłonie. Zdawała się kluczem do struktury władzy na tej planecie. Na przykład dwaj ludzie, którzy zabrali mnie ze sobą samochodem z niebieskimi migającymi światłami, byli ubrani w identyczne wierzchnie warstwy: czarne buty włożone na skarpetki, czarne spodnie skrywające majtki, biała koszula osłaniająca górną połowę ciała oraz kamizelka w kolorze ciemnego niczym przestrzeń kosmiczna granatu. Na tej kamizelce, bezpośrednio nad lewym sutkiem, znajdowała się zrobiona z nieco lepszej tkaniny prostokątna plakietka z napisem „POLICJA Cambridgeshire”. Ich kurtki miały ten sam kolor i znajdowały się na nich takie same plakietki. Tak najwyraźniej należało się ubierać. Szybko jednak zorientowałem się, co oznaczało słowo „policja”. Oznaczało ono właśnie policję. Nie mogłem w to uwierzyć. Złamałem prawo tylko dlatego, że n i e w ł o ż y ł e m u b r a n i a. Byłem całkiem pewien, że większość ludzi musiała wiedzieć, jak wygląda nagi człowiek. Przecież kiedy chodziłem bez ubrania, nie popełniłem żadnego złego czynu. Przynajmniej na razie. Umieszczono mnie w małym pokoju, który tak jak pozostałe ludzkie pokoje stanowił sanktuarium ku czci prostokąta. Zabawne, że choć pokój ten wyglądał dokładnie tak samo jak wszystko na tym posterunku czy też na całej planecie, oficerowie policji najwyraźniej uważali, że znalezienie się w tym miejscu – tak zwanej celi – jest szczególnym rodzajem kary, gorszym niż znalezienie się w jakimkolwiek innym pomieszczeniu. „Tkwią uwięzieni w śmiertelnych ciałach – zachichotałem w duchu – tymczasem bardziej martwi ich zamknięcie w jakimś pokoju!” W tym właśnie pomieszczeniu kazali mi się ubrać. „Okryć się”. Podniosłem więc rzucone mi ubrania i kiedy wreszcie uporałem się z tym, do którego otworu mam włożyć daną kończynę, powiedzieli, że muszę poczekać godzinę. Tak zrobiłem. Oczywiście mógłbym uciec, ale doszedłem do wniosku, że znacznie szybciej znajdę to, czego szukam, zostając tutaj, pomiędzy

policjantami i ich komputerami. Ponadto pamiętałem, co mi powiedziano: Używaj mądrze swoich darów. Musisz próbować być taki jak oni. Musisz starać się zachowywać normalnie. Wtedy otworzyły się drzwi.