Mojemu ojcu, Michaelowi Fieldingowi
Podziękowania
Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby:
Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors,
Will Day z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Pierś
i Sam Fletcherowie, dr Ósma Galal, Georgia Garrett, Kathrin
Grunig z Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Roger
Hutchings, Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR,
John Lloyd, John Magrath z OXFAM, Judith Marshall z Wy-
działu Entomologii Muzeum Historii Naturalnej, Harry Ritchie,
dr John Seaman z Fundacji Pomocy Dzieciom, Jane Tewson
z Comic Relief, Sarah Wallace, Jane Wellesley za pomoc, radę,
doświadczenie i wielką dobroć. Składam również wyrazy wdzię-
czności Comic Relief, Lekarzom bez Granic, OXFAM, Czerwo-
nemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom i Sudańskiej Komi-
sji do spraw Uchodźców.
^
Z wyrazami podziwu dla A Year in the Death of Africa Petera
Gilla (Paladin), Grasshoppers and Locusts: The Plague of the Sahel
Johna Rowleya (Panos), Poverty and the Planet Bena Jacksona
(Penguin) i Cultivating Hunger Nigela Twose'a (OXFAM).
Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi.
>
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze-
czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć się
w środowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym na-
wet stopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Hen-
ry'ego chroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych,
którymi pokrywane są oceaniczne jachty.
Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnym
chlebie „Przysmak dżentelmena".
— Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obok
mojej chaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiot
bliżej rzeki. Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obóz
dla uchodźców, a nie jakiś luksusowy kemping, ale nie krępuj
się, stary, i rób, jak uważasz. Co tam głód — nie ma to jak
piękny widok".
Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata.
W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Była
to spokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnego
gorąca, której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący do-
piero, gdy usypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi na
nerwy, podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jedną
z naszych bardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwili
siedziała przy nim i wpatrywała się w niego maślanym wzro-
kiem. Sian była przemiłą dziewczyną, która przyłączyła się do
nas dwa miesiące temu, po tym, jak wróciwszy z nocnej zmiany
w Derby zastała swojego męża — pobrali się półtora roku wcześ-
niej — w łóżku z cypryjskim taksówkarzem. Już po przyjeździe
do Afryki leczyła się, korzystając z korespondencyjnego kursu
terapeutycznego.
Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu.
7
— Wiecie, co bym teraz zjadła? Tarte z dżemem i kremem.
Serio, dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym od
biedy zrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding.
Oooch, pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej.
Zastanawiam się, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdy-
byśmy z tej puszki na herbatniki zrobili piekarnik?
Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na ze-
wnątrz i głęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy się
na małych niedogodnościach życia codziennego, nie dopuszcza-
jąc do świadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kub-
ka wody ze zbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyć
zęby.
Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymi
chatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmy
posiłki. Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczysta
niecka wyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gi-
gantycznej stopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porze
wszystko zalewał łagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwie
wyłaniającego się zza horyzontu. Wśród niewielkich pagórków
i ścieżek prowadzących do zbiegu dwóch błękitnych rzek wid-
niały skupiska chat, w których gnieździli się uchodźcy. Pięć lat
temu, w połowie lat osiemdziesiątych, obóz liczył sześćdziesiąt
tysięcy ludzi, z których codziennie stu umierało. Teraz nie było
ich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Reszta przekroczyła^.granicę
i wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny.
Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch.
Tego ranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiły
się plotki o pladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti.
Wśród mieszkańców tego regionu ciągle krążyły jakieś mrożące
krew w żyłach opowieści, lecz trudno było ocenić, którym należy
dać wiarę. Doszły nas słuchy o zmierzającej ku nam kolejnej
fali uchodźców, których liczba szła być może w tysiące.
Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwisko
kozy, słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świad-
czące o zadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś docho-
dziły stamtąd rozpaczliwe krzyki głodujących i umierających lu-
dzi. Ich wspomnienie było tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk.
Nie chciałam o tym znowu myśleć. Od strony świetlicy dobiegły
mnie czyjeś kroki. Nie śpiesząc się, Henry szedł do swojej chaty.
8
Miał na sobie swój ulubiony podkoszulek, na którym widniał
rfapis wyglądający jak kwestionariusz wielokrotnego wyboru dla
pracowników misji charytatywnej:
(a) Misjonarz?
(b) Najemnik?
(c) Nieudacznik?
(d) Złamane serce?
Henry zaznaczył odpowiedź (b), co było oczywistym żartem,
ponieważ do jego rodziny należała połowa Leicestershire. A ja?
Ja byłam hybrydą (c) + (d), na dodatek głupią jak but.
W Londynie latem 1985 roku fatalnie się zakochałam, co dla
kobiety jest prawdziwą tragedią. Na galowym przedstawieniu
Glorii Vivaldiego w Royal Albert Hall, które swoją obecnością
zaszczycił książę Kentu, Michał, spotkałam Oliyera, przedmiot
moich nieokiełznanych marzeń. W owym czasie byłam tak zwa-
ną pufetką, to znaczy publicystką w firmie wydawniczej Gins-
berg & Fink. Paradowałam w minispódniczkach i na spotkaniach
układałam we wdzięcznych pozach obleczone w czarne rajstopy
nogi, po czym afiszowałam się z ludźmi, których poziom mojego
intelektu nic a nic nie obchodził. Zabawne, że mając dwadzieścia
pięć lat, martwimy się, że nikt nie traktuje nas poważnie, i za
rzecz oczywistą przyjmujemy, że postrzega się nas jako przed-
mioty seksualnego zainteresowania. Z biegiem czasu zaczynamy
za rzecz oczywistą przyjmować, że traktuje się nas poważnie,
natomiast martwimy się, że nikt nas już nie pożąda.
Prezes naszej firmy, sir William Ginsberg, lubił organizować
spotkania ludzi utalentowanych i artystów z różnych kręgów,
do końca trzymając w tajemnicy listę zaproszonych gości. Dla
niezorientowanych — jak ja — te wydarzenia towarzyskie były
prawdziwą udręką. Strach było kogokolwiek zapytać, czym się
zajmuje, zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo, że może
okazać się autorem Miłości w czasach zarazy albo członkiem ze-
społu Beach Boys.
Byłam na trzech organizowanych w domu sir Williama przy-
jęciach. Wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wiedział,
kim jestem. Zatrudniał kilka młodych dziewcząt i zawsze zapraszał jedną lub dwie dla
ożywienia atmosfery. Za każdym ra-
zem byłam śmiertelnie przerażona i starałam się możliwie jak
najmniej odzywać. Ale lubiłam te spotkania z interesującymi,
twórczymi ludźmi. Na wydarzenie towarzyskie tej rangi, jakim
było przedstawienie Vivaldiego, otrzymałam zaproszenie po raz
pierwszy, tym bardziej więc byłam podniecona.
Przed koncertem miało się odbyć skromne przyjęcie: drinki
dla jakichś stu osób w jednej z sal gościnnych Albert Hall.
Sir William na koszt firmy wynajął z tej okazji piętnaście lóż.
Ukoronowaniem wieczoru miała być kolacja dla kilkunastu wy-
brańców; reszta z nas mogła spokojnie zniknąć.
W Royal Albert Hall zjawiłam się celowo późno, krytycznym
okiem oceniłam swoje odbicie w lustrze w toalecie dla pań, po
czym pokonałam długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarz
wiodący do Elgar Room. Pracownik w uniformie sprawdził moje
nazwisko na liście i zamaszyście otworzył ciemne drewniane
drzwi, zza których buchnęło jaskrawe światło. Sala skrzyła się
od złoceń i kunsztownych ozdób, a wyelegantowani goście kłę-
bili się na wznoszących się ze środka zdobionych schodach bądź
wychylali się przez złocone balustrady na wyższym poziomie.
Ponad nimi, w unoszących się spiralnie smużkach dymu, mi-
gotały dyskretnie kryształowe żyrandole.
Dech mi w piersiach zaparło. Miałam wrażenie, jakby w tym
jednym miejscu zgromadziły się wszystkie kukiełki ze^pitting
Images*: Frank Bruno, Jeffrey Archer, Anneka Rice, Neil Kinnock,
Terry Wogan, Melvyn Bragg, Kate Adie, Koo Stark, Bob Geldof,
Nigel Kennedy, Richard Branson. Gorączkowo szukałam w tłu-
mie kogoś z mojego biura, niestety bezskutecznie. Czułam się
przedziwnie w sali pełnej ludzi sławnych — ja znałam wszyst-
kich, lecz mnie nie znał nikt. Ruszyłam w stronę stołu z na-
pojami i przeciskając się przez tłum, łowiłam po drodze strzępy
konwersacji.
— Muszę całkiem szczerze stwierdzić, że się nie udało...
— Rozumiesz więc, na czym polega problem z Melvynem...
* Spitting Images — brytyjski satyryczny program telewizyjny, nada-
wany w latach 80. i na początku lat 90., w którym gumowe kukiełki,
będące podobiznami znanych osobistości, występowały w skeczach na
temat bieżących wydarzeń. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
10
— Jerome, masz komórkę?
— Widzisz, zawsze twierdziłam, że za mało się stara...
— Naprawdę mam problem z Toscą...
— ...problem Melvyna... nie robi wystarczająco...
— Jerome...
Poczułam czyjś dotyk na swoim łokciu.
— Mmmm. Najwspanialsza dziewczyna na świecie. Wielkie
nieba, wyglądasz absolutnie bosko. Tym razem moje serce tego
nie wytrzyma, przysięgam. Jestem o tym absolutnie przekonany.
Daj buziaka, kotku, błagam.
Dopadł mnie Dinsdale Warburton, jeden z najważniejszych
pisarzy, którymi się zajmowałam, dinozaur gigant angielskiej
sceny. Ostatnio spisał dla nas swoje wspomnienia. Zawsze wy-
glądał, jakby się czymś martwił, był prawdziwym cudakiem, ale
za to niezwykle uprzejmym.
— Ojej, kochanie moje. — Brwi Dinsdale'a zbiegły się nieomal
w jedną linię, dając wyraz jego przerażeniu. — Przecież ty nie masz
nic do picia. Natychmiast musimy coś z tym zrobić. Natychmiast!
W tym momencie dostrzegł coś ponad moim ramieniem.
— Och, ależ to najwspanialszy chłopak pod słońcem. Drogi
chłopcze, drogi chłopcze, wyglądasz absolutnie bosko. Niezwyk-
le podobało mi się to, co niedawno zrobiłeś. Wyglądałeś tak
niesamowicie inteligentnie i prześlicznie.
OHver Marchant był redaktorem i prezenterem popularnego
i bardzo na czasie programu o sztuce nadawanego przez Channel
Four, zatytułowanego Soft Focus. Cieszył się sławą niczym ko-
bieta myśląca, nie miałam jednak pojęcia, że w rzeczywistości
okaże się aż tak oszałamiający. Dinsdale mówił teraz do mnie:
— Kochanie, miałaś już przyjemność poznać tego wspaniałego
człowieka? Znasz 01ivera Marchanta?
Wpadłam w panikę. Jak można odpowiedzieć na takie pytanie,
zwłaszcza jeżeli dotyczy osoby powszechnie znanej? Tak, widzia-
łam pana w telewizji. Nie... co oznaczałoby, że nigdy o nim
nie słyszałam.
— Tak, to znaczy... nie. Proszę mi wybaczyć... to takie żałosne.
OHver ujął moją rękę.
— Z kim mam przyjemność?
— Och, kochany chłopcze, najwspanialsza dziewczyna pod
słońcem, prawdziwa bogini.
11
— Oczywiście, Dinsdale, ale jak się nazywa? — spytał Oli-
ver.
Dinsdale wyraźnie się zmieszał. To nie do wiary, że zapo-
mniał, jak się nazywam. Przecież współpracowaliśmy od ponad
dwóch miesięcy.
— Jestem Rosie Richardson — powiedziałam przepraszająco.
— Miło mi cię poznać... Rosie Richardson — uśmiechnął się
OHver.
Był wysoki, smukły i ciemny. Miał na sobie granatowy gar-
nitur i zwykły krawat zamiast muszki, luźno zawiązany pod szy-
ją. Bardzo dokładnie zauważyłam, jak ciemne włosy opadają mu
na kołnierz, i dostrzegłam cień zarostu na twarzy.
— Rosie, kochanie moje. Zaraz przyniosę ci drinka. Już idę.
Na pewno umierasz z pragnienia — oświadczył Dinsdale i za-
kłopotany oddalił się pośpiesznie.
Odwróciłam się do Oliyera, ale on rozmawiał już z jakimś
siwowłosym prezenterem wiadomości, któremu towarzyszyła na-
stoletnia córka.
— Jak leci, stary? — spytał prezenter, klepiąc OHvera po ra-
mieniu.
— Och, to samo gówno, co zawsze. Sarah, co u ciebie?
01iver uśmiechał się czarująco do dziewczyny, która zdawała
się jeszcze bardziej podekscytowana ode mnie. 01iver rzucił mi
przez ramię spojrzenie, jakby mówił: „Poczekaj".
*&
— Pa, pa, Sarah — rzekł słodko, gdy dziewczyna wraz z ojcem
zbierała się do odejścia. — Powodzenia na egzaminach. — Po-
machał jej ręką. — Wredna suka — dodał już do mnie, spo-
glądając na oddalającą się nastolatkę. — Dałaby się za to zabić.
Roześmiałam się.
— Jak tam? — spytał. — Dobrze się bawisz?
— Cóż, dość dziwnie się czuję. Nigdy nie przebywałam w jed-
nym pomieszczeniu z taką masą sławnych ludzi. Wygląda, jakby
wszyscy się znali. Zupełnie jak w jakimś klubie. Rzeczywiście
znają się tak dobrze?
— Masz rację. Zawsze myślałem, że to coś w rodzaju nowej
arystokracji, ale nie mylisz się. Działają na bardziej otwartych
zasadach. To Klub Sławnych i jedyny warunek, by zostać jego
członkiem, to być rozpoznawanym przez maluczkich — powie-
dział, obrzucając tłum lekceważącym spojrzeniem.
12
— Nie, nie, to ty masz rację. Rzeczywiście są arystokracją
-T- zaprotestowałam gorąco. — No wiesz, wiejskie posiadłości,
polowania. Nawet ich sława jest już dziedziczna: Julian Lennon,
Keifer Sutherland.
— A to zbiegowisko tutaj jest jak globalny teren polowań na
kuropatwy, do którego zaliczyć można każdą poczekalnię pierw-
szej klasy na lotnisku czy którąkolwiek ceremonię wręczania na-
gród — stwierdził OHver. — Ale rzeczywiście, to jest swoisty
klub, rządzący się własnymi prawami. Trzeba znać etykietę. Oso-
ba mniej sławna musi zaczekać, aż ta bardziej sławna sama do
niej podejdzie.
W tym momencie przerwała mu lady Hilary Ginsberg, żona
sir Williama, w pewnym sensie obalając teorię, którą przed
chwilą mi wyłożył.
— Ołiver, tak bardzo się cieszę, że cię widzę. Jak tam Lorca?
01iver zgłupiał. Najwyraźniej jej nie poznał.
— Jestem Hilary Ginsberg i bardzo się cieszę, że przyszedłeś
— dodała pośpiesznie. Ustawiła się do mnie nieco bokiem, wy-
kluczając mnie tym samym z rozmowy. — Poznałeś już Martina?
Lady Hilary miała okropny zwyczaj rzucania niby mimocho-
dem różnych imion i nazwisk. Nieraz zdarzało mi się ślęczeć
wraz z nią nad listą zaproszonych na obiad znakomitości, wy-
glądającą jak wskaźnik sławy Dow Jonesa, na której nazwiska
artystów, aktorów, pisarzy i dziennikarzy przesuwały się w górę
bądź w dół, w zależności od mody, woli boskiej albo po prostu
ich własnej chciwości na wystawianie się na widok publiczny.
Lady Hilary uznała ów wskaźnik za podstawowe kryterium ży-
ciowe. Kiedyś słyszałam, jak z zapałem perorowała — bez śladu
ironii — dlaczego pewnego nazwiska nie należy wymieniać. Na-
wet jej najbliższe przyjaciółki zapraszane były na wydawane
przez sir Williama przyjęcia tylko wówczas, gdy ich notowania
stały wysoko. W przeciwnym razie musiały się zadowolić pry-
watnym lunchem w towarzystwie lady Hilary.
Ohver zapoznawał ze swoją teorią Klubu Sławnych przedsta-
wionego mu właśnie przez lady Hilary powieściopisarza. Nagle
podekscytowana zauważyłam, że przyłączyli się do nich Noel
Edmonds i Damien Glit, piszący o modzie dziennikarz, z którym
kiedyś miałam do czynienia, w szerokich kręgach znany jako
Damien Głupek.
13
— Wpuść dwóch z nich do pomieszczenia pełnego zwykłych
śmiertelników, a jak amen w pacierzu koniec końców rozmawiać
będą tylko ze sobą, nawet jeśli wcześniej się nie znali. Pod wa-
runkiem, rzecz jasna, że ten bardziej sławny pierwszy podszedł
do tego drugiego — kontynuował OHver. Teraz śmiali się już
wszyscy. — Martin, ty, jako wielka sława, musisz przyznać, że
to prawda. — Ohver umilkł, spojrzał na mnie i jakoś nie mógł
oderwać wzroku.
— O mój Boże, cóż za niezwykły pogląd. Czy jest szansa, że
odegrasz dla nas jakąś małą scenkę? — odezwał się Damien Glit.
Z odsieczą przyszedł OHverowi gong wzywający nas do za-
jmowania miejsc. Drgnęliśmy wszyscy, gdy niespodziewanie wy-
rósł nad nami sir William.
— Chodźcie, chodźcie, wielkie nieba, jesteśmy spóźnieni, nie
zdążymy na uwerturę! — wykrzyknął i ujmując OHvera oraz pi-
sarza pod łokcie, powiódł ich ze sobą niczym stara kwoka. Za-
pomniana lady Hilary wyglądała, jakby zniosła jajko i nieszczęś-
liwie je stłukła.
Ruszyłam za nimi, gdy pojawił się Dinsdale z moim drinkiem.
— Kochanie moje, bardzo, bardzo przepraszam. Czuję się po-
twornie, umieram. Cóż ze mnie za stary, zapominalski głupiec.
Był taki słodziutki.
W loży 01iver siedział obok mnie. Całe przedstawienie trwa-
łam w stanie trudnego do zniesienia podniecenia. Wydawało mi
się, że czuję jego oddech na szyi i plecach, odsłoniętych przez
głęboki dekolt mojej sukni. W pewnej chwili niby przypadkiem
musnął mi skórę, a ja byłam bliska orgazmu.
Gdy muzyka umilkła i skończyła się owacja, nie miałam od-
wagi na niego spojrzeć. Wstałam i patrzyłam na pustoszejący
Albert Hall, usiłując się uspokoić. Usłyszałam, że na schodach
za mną ktoś się poruszył. To był on. Nachylił się i pocałował
mnie w kark. Przynajmniej miałam nadzieję, że to on.
— Wybacz — powiedział Ołiver zduszonym głosem — ale
nie mogłem się powstrzymać.
Obejrzałam się, próbując unieść jedną brew.
— Mógłbym pożreć pizzę — wyszeptał namiętnie. — Czemu
nie zamienisz się w pizzę?
— Bo nie chcę, żeby ktoś mnie pożarł.
— Nie o to mi chodziło... w zasadzie.
14
I to był początek obsesji, pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń,
który zaprowadził mnie nieodwołalnie, choć nieco okrężną drogą
do glinianej chaty w Afryce. Są ludzie, którzy — zwłaszcza
w okresie szczególnie potężnej klęski głodu — traktują nieomal
z szacunkiem każdego, kto przyzna się do pracy w organizacji
humanitarnej. Lecz prawda jest taka, że moje zainteresowanie
Afryką miało swój początek w zadurzeniu się. Taka ze mnie
święta. Gdyby po przedstawieniu w Royal Albert Hall OHver
gdzieś mnie zaprosił, pewnie nawet nie miałabym pojęcia, że
istnieje jakaś Nambula. Ale przeszkodził nam sir William.
— 01iver, Ołiver, gdzie się podziewałeś? Chodź już, chodź,
pora na nas.
Jak zwykle, mnie mój pracodawca zignorował. Ołiver pożegnał
się ze mną w zasadzie elegancko, ale i tak nie dało się zaprze-
czyć, że pocałowawszy mnie wcześniej w szyję, poszedł na kola-
cję w towarzystwie kilku wybrańców, nie udając nawet, że in-
teresuje go mój numer telefonu.
Przez cały tydzień od przedstawienia tkwiłam w stanie nad-
miernego seksualnego podniecenia, całkowicie pewna, że 01iver
jakoś mnie odnajdzie i zadzwoni. Po cóż by mnie całował
w szyję, gdyby nie był mną zainteresowany? Zaczęły mnie
prześladować różne związane z nim fantazje. Najbardziej lubi-
łam tę, w której wzywał mnie i kilka innych osób do swego
biura. Pod koniec spotkania, gdy wszyscy się już rozchodzi-
li, poprosił, żebym została, zamknął drzwi i namiętnie zaczął
całować.
W innej z kolei zapraszał mnie na drinka. Pod koniec wie-
czoru, gdy żegnaliśmy się na ulicy, zbliżył się i namiętnie zaczął
całować. Następnie odprowadził mnie do samochodu, otworzył
drzwiczki od strony kierowcy i wepchnął do środka. Byłam za-
łamana i zrozpaczona, jak się okazało niepotrzebnie, ponieważ
sam obszedł samochód dookoła i WSIADŁ.
— Jedź — rozkazał, zapinając pas.
— Dokąd? — spytałam słabym głosem.
— Do ciebie — rzucił gardłowo.
— Ale... ale... — zaczęłam protestować.
— Posłuchaj — rzekł. — Jestem człowiekiem z pozycją. I nie
mam zwyczaju wystawać na ulicy z erekcją jak średniej wielkości
słup. A teraz ruszaj.
15
Jednak 01iver nie zadzwonił. Nie zadzwonił. Szukałam każdej
możliwej formy kontaktu. Na siłę zaczęłam umawiać się ze zna-
jomym, który pracował dla niego przed czterema laty. Trzy razy
w tygodniu oglądałam Soft Focus. Wydzwaniałam do redakcji Soft
Focus, prosząc o trzymiesięczną listę programów, mając nadzieję,
że choć jeden jakoś łączy się z którymś z naszych pisarzy.
W niedziele chodziłam na wystawy. Zaczęłam czytać nudne jak
flaki z olejem artykuły o artystach ze wschodniej Europy ma-
lujących techniką spryskiwania. Bez powodzenia. Zero. Nie za-
nosiło się na seksualne spełnienie.
16
ROZDZIAŁ DRUGI
Leżałam naga, przykryta jedynie prześcieradłem. Ciało miałam
idealne, gładkie, jedwabiste. 01iver ukląkł na łóżku, powoli zsu-
nął prześcieradło i spojrzał na mnie. Dotknął moich piersi, jakby
były rzadkimi, kruchymi okazami, łagodnie przesunął dłoń w dół
po moim brzuchu, aż wstrzymałam oddech.
— Jezu, Rosie — wyszeptał. — Tak bardzo pragnę się z tobą
pieprzyć.
Wtedy otworzyły się drzwi i do biura z impetem wpadła Her-
mione Hallet-McWilliam.
— Masz to memo? Sir William się o nie dopytuje.
Mimo pochodzenia o odpowiednich koneksjach, w zakresie
dobrych manier Hermione miała poważne braki.
— Już je prawie skończyłam, Hermione — odpowiedziałam
dziarsko, nachylając się nad komputerem.
— Więc co robiłaś tyle czasu? — spytała. — Kazałam ci się
tym zająć godzinę temu.
Podniosła słuchawkę i wykręciła jakiś numer.
— Candida? Cześć. To ja. Słuchaj, przyjedziesz na weekend do
Larkfield? Fantastycznie. Będzie Ophelia z Hero i Perpetuą. No,
chyba nieźle. Absolutnie. W zupełności się z tobą zgadzam. Nie,
nie, masz rację. Dobra, pozdrów ode mnie Lucretię. Na razie.
Jestem pewna, że lada dzień zadzwoni do kogoś o imieniu
Belzebub.
Nagle cała byłam promienną miękkością otuloną w błękitny
dezabil. Skąpani w porannym blasku słonecznym siedzieliśmy
przy moim kuchennym stole. Jedliśmy właśnie nasze pierwsze
wspólne śniadanie.
— Ludzie potrafią się tak bardzo od siebie różnić, nie sądzisz,
Oliyerze? — spytałam.
17
— Wybacz, kochanie?
— Na przykład ja lubię na śniadanie cieple jagodzianki, tobie
natomiast bardziej mogłyby odpowiadać muesli lub jajka sadzo-
ne z wędzonym łososiem, albo bagietki z różnymi serami. — Po-
wiedziawszy to, otworzyłam moją lśniącą jak kryształ lodówkę,
pełną przeróżnych kuszących smakołyków.
— Rosemary. — Nade mną stała Hermione i mierzyła mnie
wściekłym wzrokiem. — Nie. Zamierzam. Zapytać. Cię. Znowu.
Czy mogę prosić o memo dla sir Williama?
Pod surowym spojrzeniem Hermione pochyliłam się nad kla-
wiaturą i szybciutko zaczęłam wklepywać napisane ręcznie
memo, leżące przede mną na biurku. Kolejna podjęta przez
sir Williama próba rozsławienia siebie samego.
23 lipca 1985
Do: wszyscy pracownicy działu reklamy
Od: sir William Ginsberg
Dot.: poprawa wizerunku firmy
Wszyscy bardzo, bardzo usilnie poszukujemy nowych sposo-
bów, aby zwiększyć wiedzę opinii publicznej na temat aspektów
świadomości społecznej firmy i mnie samego jako jej prezesa.
W świetle ostatniego koncertu Live Aid jest bardzo, bardzo waż-
ne, aby Ginsberg & Fink byli postrzegani jako mający swój
wkład w tego typu działalność.
Nagle w moim umyśle zaświtał pewien pomysł. Sięgnęłam
po listę zaplanowanych na najbliższą przyszłość programów Soft
Focus, która leżała na stercie papierów na moim biurku. Prze-
leciałam ją wzrokiem. I znalazłam to, czego szukałam:
Program 25: Zainspirowany Band Aid i Live Aid Soft Focus bada
nowe zjawisko dobroczynności w powiązaniu z kulturą masową i przy-
gląda się, jak różne sfery świata artystycznego uczestniczą w akcji po-
mocy głodującej Etiopii.
Uznałam, że być może udałoby się wkręcić sir Williama do
programu, choć — co najzupełniej zrozumiałe — wymagałoby
to wielu konsultacji z producentem.
18
— Książki. — Sir William grzmotnął pięścią w swoje wielkie
niahoniowe biurko. — Doskonały pomysł. Zawieziemy im książ-
ki. Cały sklep zawalony książkami. Zawieziemy je samolotem.
Pasuje jak ulał. Idealnie nadaje się do programu o sztuce.
— Nie sądzi pan, że Etiopczykom bardziej przydałoby się coś
do jedzenia? — wtrąciłam.
— Nie, nie, nie. Książki. Wszyscy naokoło posyłają tylko je-
dzenie. Muszą mieć coś do czytania, żeby lepiej im się czekało
na żywność.
— W zasadzie, choć oczywiście żywność jest bez wątpienia
najbardziej palącą potrzebą, pomysł z książkami jest dla nas dość
interesujący — stwierdził Eamonn Salt, rzecznik prasowy orga-
nizacji charytatywnej SUSTAIN, i poskubał się po brodzie.
Sir William także poskubał się po brodzie.
— Naprawdę? — spytałam.
— W rzeczy samej. Staramy się odejść od dehumanizacji
tubylczej Afryki w doniesieniach prasowych o klęsce głodu —
ciągnął Eamonn monotonnym głosem. — Chcemy ukazać wy-
kształconego Afrykanina, Afrykanina spragnionego wiedzy, prze-
ciwieństwo tego, co nazywamy mitem głodującej małpy. Wasz
pomysł może przyczynić się do wzrostu społecznej empatii, choć
oczywiście wielu moich kolegów się z tym nie zgodzi. To od-
mienna szkoła myślenia. Naturalnie, musimy się liczyć z obu-
rzonymi głosami twierdzącymi, że to marnotrawstwo, dobro-
czynność luksusowa. Zapewne te argumenty nie są wam obce.
— Doskonale. Argumenty. Przepustka do Soft Focus — powie-
dział sir William.
— Czy jednak Etiopczycy będą potrafili czytać książki po an-
gielsku? — spytałam.
— Och, proszę nie zapominać, że głód zaatakował cały Sahel.
Najlepiej byłoby wysłać książki do obozów na granicy Abouti
i Nambuli. Przebywają w nich uchodźcy z Kefti, bardzo wykształ-
ceni. Keftianie mają doskonałe szkolnictwo oparte na wzorcach
brytyjskich.
— Gdzie jest Kefti? — spytałam.
— To zbuntowana prowincja Abouti, granicząca z Nambulą,
w północnej Afryce. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat Keftianie
toczą krwawą wojnę o wyzwolenie się spod marksistowskiego
reżimu Abouti. Mają wysoko rozwiniętą kulturę. Sahelska klęska
19
głodu dotknęła ich prawdopodobnie bardziej niż innych, a or-
ganizacje pozarządowe nie mogą dostarczać im żywności z po-
wodu wojny. Są też trudności natury dyplomatycznej. Obecnie
trwa masowy exodus ludności Kefti na tereny Nambuli. Ludzie
są tam bardzo, bardzo wycieńczeni głodem.
— Może więc wraz z książkami dostarczylibyśmy też trochę
żywności? — zaproponowałam.
— Fenomenalny pomysł — ucieszył się sir William. — Pierw-
sza klasa. Dobrze myślisz, dziewczyno.
Wiedziona niesłychanym zapałem, wystąpiłam do wszystkich
pracowników firmy z apelem nawołującym do zbiórki żywności,
zaczęłam gromadzić książki i szukać sponsorowanych lotów. Za-
dzwoniłam do Soft Focus i ustaliłam spotkanie Ołivera Marchanta
z sir Williamem i ze mną. Miało odbyć się za kilka tygodni.
Oczami wyobraźni widziałam kuszące obrazy Afryki, z jej ple-
mionami, bębnami, ogniskami i lwami. Myślałam o Geldofie,
celu i sensie. Myślałam o kierujących się pasją pracownikach
misji, biednych i pełnych poświęcenia, śpieszących z pomocą
nieszczęsnym Afrykanom. Przede wszystkim jednak myślałam
o Oliyerze.
20
ROZDZIAŁ TRZECI
— Gdzie jest mój kitekat?
Henry stal przed świetlicą i rozglądał się wokół oburzony.
Personel skończył śniadanie i kręcił się po obozowisku, szykując
się do wyruszenia na teren obozu. Do Henry'ego podbiegła Sian.
— Mój cholerny Karol Kitekat. Zostawiłem go w Lusi Lodów-
ce i ktoś mi go Zyziowo Zwędził.
Sian mówiła do niego coś przyciszonym głosem, starając się
go udobruchać.
— Henry, nie dość, że jesteś głupi, to do tego jeszcze ślepy!
— krzyknęłam. — Jest pod antybiotykami. Idź i poszukaj dobrze.
— Ding dong! — powiedział, odwracając się w moją stronę
z uniesionymi wymownie brwiami. — Uwielbiam, kiedy stajesz
się taka zasadnicza.
Ruszył z powrotem do świetlicy, a Sian szybciutko podreptała
za nim.
Słońce paliło coraz mocniej. Nad obozem zaczynały się unosić
pierwsze smużki dymu, a na ścieżkach pojawiły się poruszające
się wolno figurki: chłopiec prowadzący osiołka obładowanego
dwoma pękatymi skórzanymi workami z wodą, kobieta z wiązką
drewna na głowie, mężczyzna w białej galabii z kijem na ra-
mionach i swobodnie przewieszonymi przez niego rękami. Za
kilka godzin słońce rozpraży wszystko do białości i upał stanie
się klaustrofobiczny. Człowiek wyobraża sobie wtedy, że lada
moment przestanie oddychać i się udusi.
Podbiegła do mnie zaaferowana Betty.
— Kochanie, nie chciałabym ci zawracać o tej porze głowy
— zaczęła. — Chociaż... — Otworzyła szerzej oczy i wskazała
na swój zegarek. — Jest już szósta. Może jednak mogłybyśmy
zamienić słówko na osobności.
21
Betty była okrąglutka i zbliżała się do pięćdziesiątki. Wie-
działam, o czym chciała zamienić ze mną słówko: chodziło jej
zapewne o Henry'ego i Sian. Ale nie zrobi tego wprost. Nie
powie: „Uważam, że nie powinnaś przymykać oczu na cudzo-
lożne związki twojego asystenta z pielęgniarkami". Raczej za-
serwuje mi historyjkę o kimś, kogo nie znam, a kto prowadził
obóz akcji humanitarnej w Zanzibarze albo, dajmy na to,
w Czadzie. Osoba owa, a to niespodzianka, nie protestowała,
kiedy jej asystenci sypiali z pielęgniarkami — i cóż się stało?
Wszystko skończyło się wielką aferą, trzęsieniem ziemi, ist-
nym tsunami i postanowiono, że odtąd każdy ma spać we
własnej glinianej chacie.
— Nie mogłybyśmy odłożyć tego na później? — spytałam,
przypomniawszy sobie nagle o szczoteczce do zębów, którą wy-
mownie pomachałam jej przed oczami. — Kiedy skończę myć
zęby?
Po skończonej toalecie z chrzęstem powędrowałam przez wy-
sypany żwirem plac do swojej chaty. Czekało mnie wiele pracy.
Byłam administratorem obozu i prowadziłam go z ramienia SUS-
TAIN, organizacji humanitarnej, która zatrudniała nas wszyst-
kich. A w Safili spędziłam już cztery lata. Przez pierwsze dwa
byłam asystentką administratora, potem sama nim zostałam, za
swojego asystenta mając Henry'ego. Do moich obowiązków na-
leżało ustalanie dostaw żywności, lekarstw i sprzętu mgdycznego
— a także nadzór nad personelem, co pochłaniało lwią część
czasu.
Otworzyłam płytę z falistej blachy, pełniącą rolę drzwi, i we-
szłam do chaty. Moim domem w Safili była okrągła, kryta strze-
chą budowla z drewna i gliny, o średnicy jakichś dwudziestu
stóp, której podłogę stanowiła ubita twardo ziemia przykryta
matami z sitowia. Pachniało w niej kurzem. Na umeblowanie
składało się metalowe łóżko z moskitierą, biurko, półki na książ-
ki i segregatory, dwa metalowe fotele z gumowymi poduszkami
w koszmarny wzorek i stolik z laminowanym blatem. Wszystko
pokrywał piach. Właził między zęby, do uszu, kieszeni, majtek.
Lubiłam swoją chatę, choć myślę, że raczej z powodu prywat-
ności, jaką mi zapewniała, niż z jakichś innych względów.
Mówiłam o prywatności, a tu już po dwóch minutach rozległo
się delikatne pukanie i w drzwiach ukazała się twarz Betty okra-
22
szona przepraszającym uśmiechem. Nie czekając na zaproszenie,
Betty weszła, uścisnęła mnie i rozsiadła się na łóżku. Na suficie
zrobionym z wielkiego prześcieradła, broniącym dostępu do
wnętrza chaty stworzeniom żyjącym w słomianym dachu, rozległ
się szelest.
— Witajcie, mali przyjaciele — powiedziała Betty, spoglądając
w górę.
Och, nie, nie, nie. Pora była zdecydowanie za wczesna na
goszczenie Betty.
— Martwisz się, Rosie, prawda? I wiesz co? Myślę, że masz
po temu całkiem uzasadnione powody.
Zaczyna się, pomyślałam. Henry i Sian.
— Przypomina mi to czasy, kiedy w siedemdziesiątym czwar-
tym obóz w Mikabele prowadziła Judy Elliot. Zjawiło się kilku
uchodźców w bardzo złym stanie, zgłosiła to w centrali, prosząc
o wsparcie, i urwali jej głowę za to, że przesadza. Dwa miesiące
później rozpoczął się masowy napływ, w najgorszym okresie
dziennie umierała setka, a oni oczywiście nie mieli ani perso-
nelu, ani sprzętu.
Nie chodziło więc o Henry'ego i Sian. Tym razem martwiła
się szarańczą.
— Słyszałaś coś? Myślisz, że coś się kroi?
Przez te cztery lata, które spędziłam w Safili, kilka razy po-
jawiała się groźba klęski głodu i przez granicę ściągały hordy
uchodźców, przynosząc ze sobą epidemie cholery, słoniowacizny,
zapalenia opon i Bóg wie czego jeszcze, ale nigdy od mojego
przyjazdu sytuacja nie była tak naprawdę dramatyczna. Czasami
podejrzewaliśmy, że był to zwykły podstęp uchodźców, którzy
chcieli po prostu dostać więcej jedzenia.
Helen Fielding Potęga sławy Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek Tytuł oryginału: CAUSE CELEB Copyright © by Helen Fielding 2004 Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2005 Tłumaczenie: Katarzyna Petecka-Jurek Przygotowanie do druku: Brandy Redakcja techniczna i łamanie tekstu: Piotr Sztandar-Sztanderski Korekta: Maciej Tutak Opracowanie graficzne i projekt okładki: Wioletta Wiśniewska G+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-677 Warszawa ul. Wynalazek 4 oraz Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j. 61-774 Poznań ul. Wielka 10 Dystrybucja: tel. (22) 607 02 49 (50) dystrybucja@gjpoland.com.pl Informacje o serii „Literatura w szpilkach" tel. (22) 640 07 19 (20) strona internetowa: www.szpilki.bizz.pl ISBN 83-89221-24-1 ISBN 83-7298-823-4 Project Management: BroadMind/Mindshare Polska Printed in Poland Warszawa 2005 Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach prze- twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wy- stąpieniach publicznych — również częściowe — tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Mojemu ojcu, Michaelowi Fieldingowi Podziękowania Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: Gillon Aitken, dr John Collee, Richard Coles, Adrienne Connors, Will Day z Comic Relief, Nellie Fielding i rodzina, Paula, Pierś i Sam Fletcherowie, dr Ósma Galal, Georgia Garrett, Kathrin Grunig z Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Roger Hutchings, Mick Imlah, Tina Jenkins, Paul Lariviere z UNHCR, John Lloyd, John Magrath z OXFAM, Judith Marshall z Wy- działu Entomologii Muzeum Historii Naturalnej, Harry Ritchie, dr John Seaman z Fundacji Pomocy Dzieciom, Jane Tewson z Comic Relief, Sarah Wallace, Jane Wellesley za pomoc, radę, doświadczenie i wielką dobroć. Składam również wyrazy wdzię- czności Comic Relief, Lekarzom bez Granic, OXFAM, Czerwo- nemu Krzyżowi, Fundacji Pomocy Dzieciom i Sudańskiej Komi- sji do spraw Uchodźców. ^ Z wyrazami podziwu dla A Year in the Death of Africa Petera Gilla (Paladin), Grasshoppers and Locusts: The Plague of the Sahel Johna Rowleya (Panos), Poverty and the Planet Bena Jacksona (Penguin) i Cultivating Hunger Nigela Twose'a (OXFAM). Szczególne podziękowania składam Richardowi Curtisowi. >
ROZDZIAŁ PIERWSZY Niezmiennie się dziwiłam, że ktoś taki jak Henry istnieje rze- czywiście. Nie mieściło mi się w głowie, że można znaleźć się w środowisku tak krańcowo sobie obcym i w najmniejszym na- wet stopniu nie ulec wpływowi otoczenia. Zupełnie jakby Hen- ry'ego chroniła jakaś niezwykle silna powłoka, podobna do tych, którymi pokrywane są oceaniczne jachty. Henry rozsmarowywał właśnie na nambulańskim przaśnym chlebie „Przysmak dżentelmena". — Wstaję dzisiaj rano i własnym oczom nie wierzę — obok mojej chaty ośmioosobowa rodzina chce przesunąć swój namiot bliżej rzeki. Mówię facetowi: „Myślałem, że to cholerny obóz dla uchodźców, a nie jakiś luksusowy kemping, ale nie krępuj się, stary, i rób, jak uważasz. Co tam głód — nie ma to jak piękny widok". Henry wyglądał jak Jezus i miał dwadzieścia trzy lata. W Safili śniadania jadało się wcześnie, tuż po brzasku. Była to spokojna pora, ostatnia godzina przed nastaniem nieznośnego gorąca, której ciszę zakłócał tylko kogut i Henry, milknący do- piero, gdy usypiał. Tego ranka Henry wyjątkowo działał mi na nerwy, podejrzewałam bowiem, że wdał się w romans z jedną z naszych bardziej kochliwych pielęgniarek, Sian. W tej chwili siedziała przy nim i wpatrywała się w niego maślanym wzro- kiem. Sian była przemiłą dziewczyną, która przyłączyła się do nas dwa miesiące temu, po tym, jak wróciwszy z nocnej zmiany w Derby zastała swojego męża — pobrali się półtora roku wcześ- niej — w łóżku z cypryjskim taksówkarzem. Już po przyjeździe do Afryki leczyła się, korzystając z korespondencyjnego kursu terapeutycznego. Betty jak zwykle mówiła o jedzeniu.
7 — Wiecie, co bym teraz zjadła? Tarte z dżemem i kremem. Serio, dałabym się za to posiekać. Zresztą z tarty mogłabym od biedy zrezygnować, wystarczyłby sam krem. Albo pudding. Oooch, pychotka, z rodzynkami i odrobiną gałki muszkatołowej. Zastanawiam się, czy Kamal umiałby przyrządzić pudding, gdy- byśmy z tej puszki na herbatniki zrobili piekarnik? Było pół do szóstej rano. Wstałam od stołu, wyszłam na ze- wnątrz i głęboko westchnęłam. Śmieszne, jak skupialiśmy się na małych niedogodnościach życia codziennego, nie dopuszcza- jąc do świadomości prawdziwych potworności. Nabrałam do kub- ka wody ze zbiornika i podeszłam na skraj wzgórza, żeby umyć zęby. Za mną znajdował się ogrodzony teren z naszymi glinianymi chatami, prysznicami, latrynami i świetlicą, w której jedliśmy posiłki. Przede mną rozciągał się teren obozu Safila, piaszczysta niecka wyglądająca jak wielka blizna na pustyni albo odcisk gi- gantycznej stopy na nieskończenie wielkiej plaży. O tej porze wszystko zalewał łagodny blask bladego jeszcze słońca, ledwie wyłaniającego się zza horyzontu. Wśród niewielkich pagórków i ścieżek prowadzących do zbiegu dwóch błękitnych rzek wid- niały skupiska chat, w których gnieździli się uchodźcy. Pięć lat temu, w połowie lat osiemdziesiątych, obóz liczył sześćdziesiąt tysięcy ludzi, z których codziennie stu umierało. Teraz nie było ich więcej niż dwadzieścia tysięcy. Reszta przekroczyła^.granicę i wróciła do Kefti, w góry i sam środek wojny. Gorący powiew wiatru wprawił trawy w szeleszczący ruch. Tego ranka nie tylko Henry mnie martwił. W obozie pojawiły się plotki o pladze szarańczy zagrażającej zbiorom w Kefti. Wśród mieszkańców tego regionu ciągle krążyły jakieś mrożące
krew w żyłach opowieści, lecz trudno było ocenić, którym należy dać wiarę. Doszły nas słuchy o zmierzającej ku nam kolejnej fali uchodźców, których liczba szła być może w tysiące. Obóz budził się do życia. Beczały wyprowadzane na pastwisko kozy, słychać było śmiech i krzyki bawiących się dzieci, świad- czące o zadowoleniu odgłosy porannej krzątaniny. Kiedyś docho- dziły stamtąd rozpaczliwe krzyki głodujących i umierających lu- dzi. Ich wspomnienie było tak bolesne, że aż przygryzłam kciuk. Nie chciałam o tym znowu myśleć. Od strony świetlicy dobiegły mnie czyjeś kroki. Nie śpiesząc się, Henry szedł do swojej chaty. 8 Miał na sobie swój ulubiony podkoszulek, na którym widniał rfapis wyglądający jak kwestionariusz wielokrotnego wyboru dla pracowników misji charytatywnej: (a) Misjonarz? (b) Najemnik? (c) Nieudacznik? (d) Złamane serce? Henry zaznaczył odpowiedź (b), co było oczywistym żartem, ponieważ do jego rodziny należała połowa Leicestershire. A ja? Ja byłam hybrydą (c) + (d), na dodatek głupią jak but. W Londynie latem 1985 roku fatalnie się zakochałam, co dla kobiety jest prawdziwą tragedią. Na galowym przedstawieniu Glorii Vivaldiego w Royal Albert Hall, które swoją obecnością zaszczycił książę Kentu, Michał, spotkałam Oliyera, przedmiot moich nieokiełznanych marzeń. W owym czasie byłam tak zwa- ną pufetką, to znaczy publicystką w firmie wydawniczej Gins- berg & Fink. Paradowałam w minispódniczkach i na spotkaniach układałam we wdzięcznych pozach obleczone w czarne rajstopy nogi, po czym afiszowałam się z ludźmi, których poziom mojego
intelektu nic a nic nie obchodził. Zabawne, że mając dwadzieścia pięć lat, martwimy się, że nikt nie traktuje nas poważnie, i za rzecz oczywistą przyjmujemy, że postrzega się nas jako przed- mioty seksualnego zainteresowania. Z biegiem czasu zaczynamy za rzecz oczywistą przyjmować, że traktuje się nas poważnie, natomiast martwimy się, że nikt nas już nie pożąda. Prezes naszej firmy, sir William Ginsberg, lubił organizować spotkania ludzi utalentowanych i artystów z różnych kręgów, do końca trzymając w tajemnicy listę zaproszonych gości. Dla niezorientowanych — jak ja — te wydarzenia towarzyskie były prawdziwą udręką. Strach było kogokolwiek zapytać, czym się zajmuje, zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo, że może okazać się autorem Miłości w czasach zarazy albo członkiem ze- społu Beach Boys. Byłam na trzech organizowanych w domu sir Williama przy- jęciach. Wydaje mi się, że nigdy tak naprawdę nie wiedział, kim jestem. Zatrudniał kilka młodych dziewcząt i zawsze zapraszał jedną lub dwie dla ożywienia atmosfery. Za każdym ra- zem byłam śmiertelnie przerażona i starałam się możliwie jak najmniej odzywać. Ale lubiłam te spotkania z interesującymi, twórczymi ludźmi. Na wydarzenie towarzyskie tej rangi, jakim było przedstawienie Vivaldiego, otrzymałam zaproszenie po raz pierwszy, tym bardziej więc byłam podniecona. Przed koncertem miało się odbyć skromne przyjęcie: drinki dla jakichś stu osób w jednej z sal gościnnych Albert Hall. Sir William na koszt firmy wynajął z tej okazji piętnaście lóż. Ukoronowaniem wieczoru miała być kolacja dla kilkunastu wy- brańców; reszta z nas mogła spokojnie zniknąć. W Royal Albert Hall zjawiłam się celowo późno, krytycznym okiem oceniłam swoje odbicie w lustrze w toalecie dla pań, po czym pokonałam długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarz
wiodący do Elgar Room. Pracownik w uniformie sprawdził moje nazwisko na liście i zamaszyście otworzył ciemne drewniane drzwi, zza których buchnęło jaskrawe światło. Sala skrzyła się od złoceń i kunsztownych ozdób, a wyelegantowani goście kłę- bili się na wznoszących się ze środka zdobionych schodach bądź wychylali się przez złocone balustrady na wyższym poziomie. Ponad nimi, w unoszących się spiralnie smużkach dymu, mi- gotały dyskretnie kryształowe żyrandole. Dech mi w piersiach zaparło. Miałam wrażenie, jakby w tym jednym miejscu zgromadziły się wszystkie kukiełki ze^pitting Images*: Frank Bruno, Jeffrey Archer, Anneka Rice, Neil Kinnock, Terry Wogan, Melvyn Bragg, Kate Adie, Koo Stark, Bob Geldof, Nigel Kennedy, Richard Branson. Gorączkowo szukałam w tłu- mie kogoś z mojego biura, niestety bezskutecznie. Czułam się przedziwnie w sali pełnej ludzi sławnych — ja znałam wszyst- kich, lecz mnie nie znał nikt. Ruszyłam w stronę stołu z na- pojami i przeciskając się przez tłum, łowiłam po drodze strzępy konwersacji. — Muszę całkiem szczerze stwierdzić, że się nie udało... — Rozumiesz więc, na czym polega problem z Melvynem... * Spitting Images — brytyjski satyryczny program telewizyjny, nada- wany w latach 80. i na początku lat 90., w którym gumowe kukiełki, będące podobiznami znanych osobistości, występowały w skeczach na temat bieżących wydarzeń. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
10 — Jerome, masz komórkę? — Widzisz, zawsze twierdziłam, że za mało się stara... — Naprawdę mam problem z Toscą... — ...problem Melvyna... nie robi wystarczająco... — Jerome... Poczułam czyjś dotyk na swoim łokciu. — Mmmm. Najwspanialsza dziewczyna na świecie. Wielkie nieba, wyglądasz absolutnie bosko. Tym razem moje serce tego nie wytrzyma, przysięgam. Jestem o tym absolutnie przekonany. Daj buziaka, kotku, błagam. Dopadł mnie Dinsdale Warburton, jeden z najważniejszych pisarzy, którymi się zajmowałam, dinozaur gigant angielskiej sceny. Ostatnio spisał dla nas swoje wspomnienia. Zawsze wy- glądał, jakby się czymś martwił, był prawdziwym cudakiem, ale za to niezwykle uprzejmym. — Ojej, kochanie moje. — Brwi Dinsdale'a zbiegły się nieomal w jedną linię, dając wyraz jego przerażeniu. — Przecież ty nie masz nic do picia. Natychmiast musimy coś z tym zrobić. Natychmiast! W tym momencie dostrzegł coś ponad moim ramieniem. — Och, ależ to najwspanialszy chłopak pod słońcem. Drogi chłopcze, drogi chłopcze, wyglądasz absolutnie bosko. Niezwyk- le podobało mi się to, co niedawno zrobiłeś. Wyglądałeś tak niesamowicie inteligentnie i prześlicznie. OHver Marchant był redaktorem i prezenterem popularnego i bardzo na czasie programu o sztuce nadawanego przez Channel Four, zatytułowanego Soft Focus. Cieszył się sławą niczym ko- bieta myśląca, nie miałam jednak pojęcia, że w rzeczywistości okaże się aż tak oszałamiający. Dinsdale mówił teraz do mnie: — Kochanie, miałaś już przyjemność poznać tego wspaniałego
człowieka? Znasz 01ivera Marchanta? Wpadłam w panikę. Jak można odpowiedzieć na takie pytanie, zwłaszcza jeżeli dotyczy osoby powszechnie znanej? Tak, widzia- łam pana w telewizji. Nie... co oznaczałoby, że nigdy o nim nie słyszałam. — Tak, to znaczy... nie. Proszę mi wybaczyć... to takie żałosne. OHver ujął moją rękę. — Z kim mam przyjemność? — Och, kochany chłopcze, najwspanialsza dziewczyna pod słońcem, prawdziwa bogini. 11 — Oczywiście, Dinsdale, ale jak się nazywa? — spytał Oli- ver. Dinsdale wyraźnie się zmieszał. To nie do wiary, że zapo- mniał, jak się nazywam. Przecież współpracowaliśmy od ponad dwóch miesięcy. — Jestem Rosie Richardson — powiedziałam przepraszająco. — Miło mi cię poznać... Rosie Richardson — uśmiechnął się OHver. Był wysoki, smukły i ciemny. Miał na sobie granatowy gar- nitur i zwykły krawat zamiast muszki, luźno zawiązany pod szy- ją. Bardzo dokładnie zauważyłam, jak ciemne włosy opadają mu na kołnierz, i dostrzegłam cień zarostu na twarzy. — Rosie, kochanie moje. Zaraz przyniosę ci drinka. Już idę. Na pewno umierasz z pragnienia — oświadczył Dinsdale i za- kłopotany oddalił się pośpiesznie. Odwróciłam się do Oliyera, ale on rozmawiał już z jakimś siwowłosym prezenterem wiadomości, któremu towarzyszyła na- stoletnia córka. — Jak leci, stary? — spytał prezenter, klepiąc OHvera po ra-
mieniu. — Och, to samo gówno, co zawsze. Sarah, co u ciebie? 01iver uśmiechał się czarująco do dziewczyny, która zdawała się jeszcze bardziej podekscytowana ode mnie. 01iver rzucił mi przez ramię spojrzenie, jakby mówił: „Poczekaj". *& — Pa, pa, Sarah — rzekł słodko, gdy dziewczyna wraz z ojcem zbierała się do odejścia. — Powodzenia na egzaminach. — Po- machał jej ręką. — Wredna suka — dodał już do mnie, spo- glądając na oddalającą się nastolatkę. — Dałaby się za to zabić. Roześmiałam się. — Jak tam? — spytał. — Dobrze się bawisz? — Cóż, dość dziwnie się czuję. Nigdy nie przebywałam w jed- nym pomieszczeniu z taką masą sławnych ludzi. Wygląda, jakby wszyscy się znali. Zupełnie jak w jakimś klubie. Rzeczywiście znają się tak dobrze? — Masz rację. Zawsze myślałem, że to coś w rodzaju nowej arystokracji, ale nie mylisz się. Działają na bardziej otwartych zasadach. To Klub Sławnych i jedyny warunek, by zostać jego członkiem, to być rozpoznawanym przez maluczkich — powie- dział, obrzucając tłum lekceważącym spojrzeniem. 12 — Nie, nie, to ty masz rację. Rzeczywiście są arystokracją -T- zaprotestowałam gorąco. — No wiesz, wiejskie posiadłości, polowania. Nawet ich sława jest już dziedziczna: Julian Lennon, Keifer Sutherland. — A to zbiegowisko tutaj jest jak globalny teren polowań na kuropatwy, do którego zaliczyć można każdą poczekalnię pierw- szej klasy na lotnisku czy którąkolwiek ceremonię wręczania na- gród — stwierdził OHver. — Ale rzeczywiście, to jest swoisty
klub, rządzący się własnymi prawami. Trzeba znać etykietę. Oso- ba mniej sławna musi zaczekać, aż ta bardziej sławna sama do niej podejdzie. W tym momencie przerwała mu lady Hilary Ginsberg, żona sir Williama, w pewnym sensie obalając teorię, którą przed chwilą mi wyłożył. — Ołiver, tak bardzo się cieszę, że cię widzę. Jak tam Lorca? 01iver zgłupiał. Najwyraźniej jej nie poznał. — Jestem Hilary Ginsberg i bardzo się cieszę, że przyszedłeś — dodała pośpiesznie. Ustawiła się do mnie nieco bokiem, wy- kluczając mnie tym samym z rozmowy. — Poznałeś już Martina? Lady Hilary miała okropny zwyczaj rzucania niby mimocho- dem różnych imion i nazwisk. Nieraz zdarzało mi się ślęczeć wraz z nią nad listą zaproszonych na obiad znakomitości, wy- glądającą jak wskaźnik sławy Dow Jonesa, na której nazwiska artystów, aktorów, pisarzy i dziennikarzy przesuwały się w górę bądź w dół, w zależności od mody, woli boskiej albo po prostu ich własnej chciwości na wystawianie się na widok publiczny. Lady Hilary uznała ów wskaźnik za podstawowe kryterium ży- ciowe. Kiedyś słyszałam, jak z zapałem perorowała — bez śladu ironii — dlaczego pewnego nazwiska nie należy wymieniać. Na- wet jej najbliższe przyjaciółki zapraszane były na wydawane przez sir Williama przyjęcia tylko wówczas, gdy ich notowania stały wysoko. W przeciwnym razie musiały się zadowolić pry- watnym lunchem w towarzystwie lady Hilary. Ohver zapoznawał ze swoją teorią Klubu Sławnych przedsta- wionego mu właśnie przez lady Hilary powieściopisarza. Nagle podekscytowana zauważyłam, że przyłączyli się do nich Noel Edmonds i Damien Glit, piszący o modzie dziennikarz, z którym kiedyś miałam do czynienia, w szerokich kręgach znany jako Damien Głupek.
13 — Wpuść dwóch z nich do pomieszczenia pełnego zwykłych śmiertelników, a jak amen w pacierzu koniec końców rozmawiać będą tylko ze sobą, nawet jeśli wcześniej się nie znali. Pod wa- runkiem, rzecz jasna, że ten bardziej sławny pierwszy podszedł do tego drugiego — kontynuował OHver. Teraz śmiali się już wszyscy. — Martin, ty, jako wielka sława, musisz przyznać, że to prawda. — Ohver umilkł, spojrzał na mnie i jakoś nie mógł oderwać wzroku. — O mój Boże, cóż za niezwykły pogląd. Czy jest szansa, że odegrasz dla nas jakąś małą scenkę? — odezwał się Damien Glit. Z odsieczą przyszedł OHverowi gong wzywający nas do za- jmowania miejsc. Drgnęliśmy wszyscy, gdy niespodziewanie wy- rósł nad nami sir William. — Chodźcie, chodźcie, wielkie nieba, jesteśmy spóźnieni, nie zdążymy na uwerturę! — wykrzyknął i ujmując OHvera oraz pi- sarza pod łokcie, powiódł ich ze sobą niczym stara kwoka. Za- pomniana lady Hilary wyglądała, jakby zniosła jajko i nieszczęś- liwie je stłukła. Ruszyłam za nimi, gdy pojawił się Dinsdale z moim drinkiem. — Kochanie moje, bardzo, bardzo przepraszam. Czuję się po- twornie, umieram. Cóż ze mnie za stary, zapominalski głupiec. Był taki słodziutki. W loży 01iver siedział obok mnie. Całe przedstawienie trwa- łam w stanie trudnego do zniesienia podniecenia. Wydawało mi się, że czuję jego oddech na szyi i plecach, odsłoniętych przez głęboki dekolt mojej sukni. W pewnej chwili niby przypadkiem musnął mi skórę, a ja byłam bliska orgazmu. Gdy muzyka umilkła i skończyła się owacja, nie miałam od- wagi na niego spojrzeć. Wstałam i patrzyłam na pustoszejący
Albert Hall, usiłując się uspokoić. Usłyszałam, że na schodach za mną ktoś się poruszył. To był on. Nachylił się i pocałował mnie w kark. Przynajmniej miałam nadzieję, że to on. — Wybacz — powiedział Ołiver zduszonym głosem — ale nie mogłem się powstrzymać. Obejrzałam się, próbując unieść jedną brew. — Mógłbym pożreć pizzę — wyszeptał namiętnie. — Czemu nie zamienisz się w pizzę? — Bo nie chcę, żeby ktoś mnie pożarł. — Nie o to mi chodziło... w zasadzie. 14 I to był początek obsesji, pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń, który zaprowadził mnie nieodwołalnie, choć nieco okrężną drogą do glinianej chaty w Afryce. Są ludzie, którzy — zwłaszcza w okresie szczególnie potężnej klęski głodu — traktują nieomal z szacunkiem każdego, kto przyzna się do pracy w organizacji humanitarnej. Lecz prawda jest taka, że moje zainteresowanie Afryką miało swój początek w zadurzeniu się. Taka ze mnie święta. Gdyby po przedstawieniu w Royal Albert Hall OHver gdzieś mnie zaprosił, pewnie nawet nie miałabym pojęcia, że istnieje jakaś Nambula. Ale przeszkodził nam sir William. — 01iver, Ołiver, gdzie się podziewałeś? Chodź już, chodź, pora na nas. Jak zwykle, mnie mój pracodawca zignorował. Ołiver pożegnał się ze mną w zasadzie elegancko, ale i tak nie dało się zaprze- czyć, że pocałowawszy mnie wcześniej w szyję, poszedł na kola- cję w towarzystwie kilku wybrańców, nie udając nawet, że in- teresuje go mój numer telefonu. Przez cały tydzień od przedstawienia tkwiłam w stanie nad- miernego seksualnego podniecenia, całkowicie pewna, że 01iver
jakoś mnie odnajdzie i zadzwoni. Po cóż by mnie całował w szyję, gdyby nie był mną zainteresowany? Zaczęły mnie prześladować różne związane z nim fantazje. Najbardziej lubi- łam tę, w której wzywał mnie i kilka innych osób do swego biura. Pod koniec spotkania, gdy wszyscy się już rozchodzi- li, poprosił, żebym została, zamknął drzwi i namiętnie zaczął całować. W innej z kolei zapraszał mnie na drinka. Pod koniec wie- czoru, gdy żegnaliśmy się na ulicy, zbliżył się i namiętnie zaczął całować. Następnie odprowadził mnie do samochodu, otworzył drzwiczki od strony kierowcy i wepchnął do środka. Byłam za- łamana i zrozpaczona, jak się okazało niepotrzebnie, ponieważ sam obszedł samochód dookoła i WSIADŁ. — Jedź — rozkazał, zapinając pas. — Dokąd? — spytałam słabym głosem. — Do ciebie — rzucił gardłowo. — Ale... ale... — zaczęłam protestować. — Posłuchaj — rzekł. — Jestem człowiekiem z pozycją. I nie mam zwyczaju wystawać na ulicy z erekcją jak średniej wielkości słup. A teraz ruszaj.
15 Jednak 01iver nie zadzwonił. Nie zadzwonił. Szukałam każdej możliwej formy kontaktu. Na siłę zaczęłam umawiać się ze zna- jomym, który pracował dla niego przed czterema laty. Trzy razy w tygodniu oglądałam Soft Focus. Wydzwaniałam do redakcji Soft Focus, prosząc o trzymiesięczną listę programów, mając nadzieję, że choć jeden jakoś łączy się z którymś z naszych pisarzy. W niedziele chodziłam na wystawy. Zaczęłam czytać nudne jak flaki z olejem artykuły o artystach ze wschodniej Europy ma- lujących techniką spryskiwania. Bez powodzenia. Zero. Nie za- nosiło się na seksualne spełnienie. 16 ROZDZIAŁ DRUGI Leżałam naga, przykryta jedynie prześcieradłem. Ciało miałam idealne, gładkie, jedwabiste. 01iver ukląkł na łóżku, powoli zsu- nął prześcieradło i spojrzał na mnie. Dotknął moich piersi, jakby były rzadkimi, kruchymi okazami, łagodnie przesunął dłoń w dół po moim brzuchu, aż wstrzymałam oddech. — Jezu, Rosie — wyszeptał. — Tak bardzo pragnę się z tobą pieprzyć. Wtedy otworzyły się drzwi i do biura z impetem wpadła Her- mione Hallet-McWilliam. — Masz to memo? Sir William się o nie dopytuje. Mimo pochodzenia o odpowiednich koneksjach, w zakresie dobrych manier Hermione miała poważne braki. — Już je prawie skończyłam, Hermione — odpowiedziałam dziarsko, nachylając się nad komputerem. — Więc co robiłaś tyle czasu? — spytała. — Kazałam ci się tym zająć godzinę temu.
Podniosła słuchawkę i wykręciła jakiś numer. — Candida? Cześć. To ja. Słuchaj, przyjedziesz na weekend do Larkfield? Fantastycznie. Będzie Ophelia z Hero i Perpetuą. No, chyba nieźle. Absolutnie. W zupełności się z tobą zgadzam. Nie, nie, masz rację. Dobra, pozdrów ode mnie Lucretię. Na razie. Jestem pewna, że lada dzień zadzwoni do kogoś o imieniu Belzebub. Nagle cała byłam promienną miękkością otuloną w błękitny dezabil. Skąpani w porannym blasku słonecznym siedzieliśmy przy moim kuchennym stole. Jedliśmy właśnie nasze pierwsze wspólne śniadanie. — Ludzie potrafią się tak bardzo od siebie różnić, nie sądzisz, Oliyerze? — spytałam. 17 — Wybacz, kochanie? — Na przykład ja lubię na śniadanie cieple jagodzianki, tobie natomiast bardziej mogłyby odpowiadać muesli lub jajka sadzo- ne z wędzonym łososiem, albo bagietki z różnymi serami. — Po- wiedziawszy to, otworzyłam moją lśniącą jak kryształ lodówkę, pełną przeróżnych kuszących smakołyków. — Rosemary. — Nade mną stała Hermione i mierzyła mnie wściekłym wzrokiem. — Nie. Zamierzam. Zapytać. Cię. Znowu. Czy mogę prosić o memo dla sir Williama? Pod surowym spojrzeniem Hermione pochyliłam się nad kla- wiaturą i szybciutko zaczęłam wklepywać napisane ręcznie memo, leżące przede mną na biurku. Kolejna podjęta przez sir Williama próba rozsławienia siebie samego. 23 lipca 1985 Do: wszyscy pracownicy działu reklamy Od: sir William Ginsberg
Dot.: poprawa wizerunku firmy Wszyscy bardzo, bardzo usilnie poszukujemy nowych sposo- bów, aby zwiększyć wiedzę opinii publicznej na temat aspektów świadomości społecznej firmy i mnie samego jako jej prezesa. W świetle ostatniego koncertu Live Aid jest bardzo, bardzo waż- ne, aby Ginsberg & Fink byli postrzegani jako mający swój wkład w tego typu działalność. Nagle w moim umyśle zaświtał pewien pomysł. Sięgnęłam po listę zaplanowanych na najbliższą przyszłość programów Soft Focus, która leżała na stercie papierów na moim biurku. Prze- leciałam ją wzrokiem. I znalazłam to, czego szukałam: Program 25: Zainspirowany Band Aid i Live Aid Soft Focus bada nowe zjawisko dobroczynności w powiązaniu z kulturą masową i przy- gląda się, jak różne sfery świata artystycznego uczestniczą w akcji po- mocy głodującej Etiopii. Uznałam, że być może udałoby się wkręcić sir Williama do programu, choć — co najzupełniej zrozumiałe — wymagałoby to wielu konsultacji z producentem.
18 — Książki. — Sir William grzmotnął pięścią w swoje wielkie niahoniowe biurko. — Doskonały pomysł. Zawieziemy im książ- ki. Cały sklep zawalony książkami. Zawieziemy je samolotem. Pasuje jak ulał. Idealnie nadaje się do programu o sztuce. — Nie sądzi pan, że Etiopczykom bardziej przydałoby się coś do jedzenia? — wtrąciłam. — Nie, nie, nie. Książki. Wszyscy naokoło posyłają tylko je- dzenie. Muszą mieć coś do czytania, żeby lepiej im się czekało na żywność. — W zasadzie, choć oczywiście żywność jest bez wątpienia najbardziej palącą potrzebą, pomysł z książkami jest dla nas dość interesujący — stwierdził Eamonn Salt, rzecznik prasowy orga- nizacji charytatywnej SUSTAIN, i poskubał się po brodzie. Sir William także poskubał się po brodzie. — Naprawdę? — spytałam. — W rzeczy samej. Staramy się odejść od dehumanizacji tubylczej Afryki w doniesieniach prasowych o klęsce głodu — ciągnął Eamonn monotonnym głosem. — Chcemy ukazać wy- kształconego Afrykanina, Afrykanina spragnionego wiedzy, prze- ciwieństwo tego, co nazywamy mitem głodującej małpy. Wasz pomysł może przyczynić się do wzrostu społecznej empatii, choć oczywiście wielu moich kolegów się z tym nie zgodzi. To od- mienna szkoła myślenia. Naturalnie, musimy się liczyć z obu- rzonymi głosami twierdzącymi, że to marnotrawstwo, dobro- czynność luksusowa. Zapewne te argumenty nie są wam obce. — Doskonale. Argumenty. Przepustka do Soft Focus — powie- dział sir William. — Czy jednak Etiopczycy będą potrafili czytać książki po an- gielsku? — spytałam.
— Och, proszę nie zapominać, że głód zaatakował cały Sahel. Najlepiej byłoby wysłać książki do obozów na granicy Abouti i Nambuli. Przebywają w nich uchodźcy z Kefti, bardzo wykształ- ceni. Keftianie mają doskonałe szkolnictwo oparte na wzorcach brytyjskich. — Gdzie jest Kefti? — spytałam. — To zbuntowana prowincja Abouti, granicząca z Nambulą, w północnej Afryce. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat Keftianie toczą krwawą wojnę o wyzwolenie się spod marksistowskiego reżimu Abouti. Mają wysoko rozwiniętą kulturę. Sahelska klęska 19 głodu dotknęła ich prawdopodobnie bardziej niż innych, a or- ganizacje pozarządowe nie mogą dostarczać im żywności z po- wodu wojny. Są też trudności natury dyplomatycznej. Obecnie trwa masowy exodus ludności Kefti na tereny Nambuli. Ludzie są tam bardzo, bardzo wycieńczeni głodem. — Może więc wraz z książkami dostarczylibyśmy też trochę żywności? — zaproponowałam. — Fenomenalny pomysł — ucieszył się sir William. — Pierw- sza klasa. Dobrze myślisz, dziewczyno. Wiedziona niesłychanym zapałem, wystąpiłam do wszystkich pracowników firmy z apelem nawołującym do zbiórki żywności, zaczęłam gromadzić książki i szukać sponsorowanych lotów. Za- dzwoniłam do Soft Focus i ustaliłam spotkanie Ołivera Marchanta z sir Williamem i ze mną. Miało odbyć się za kilka tygodni. Oczami wyobraźni widziałam kuszące obrazy Afryki, z jej ple- mionami, bębnami, ogniskami i lwami. Myślałam o Geldofie, celu i sensie. Myślałam o kierujących się pasją pracownikach misji, biednych i pełnych poświęcenia, śpieszących z pomocą nieszczęsnym Afrykanom. Przede wszystkim jednak myślałam
o Oliyerze.
20 ROZDZIAŁ TRZECI — Gdzie jest mój kitekat? Henry stal przed świetlicą i rozglądał się wokół oburzony. Personel skończył śniadanie i kręcił się po obozowisku, szykując się do wyruszenia na teren obozu. Do Henry'ego podbiegła Sian. — Mój cholerny Karol Kitekat. Zostawiłem go w Lusi Lodów- ce i ktoś mi go Zyziowo Zwędził. Sian mówiła do niego coś przyciszonym głosem, starając się go udobruchać. — Henry, nie dość, że jesteś głupi, to do tego jeszcze ślepy! — krzyknęłam. — Jest pod antybiotykami. Idź i poszukaj dobrze. — Ding dong! — powiedział, odwracając się w moją stronę z uniesionymi wymownie brwiami. — Uwielbiam, kiedy stajesz się taka zasadnicza. Ruszył z powrotem do świetlicy, a Sian szybciutko podreptała za nim. Słońce paliło coraz mocniej. Nad obozem zaczynały się unosić pierwsze smużki dymu, a na ścieżkach pojawiły się poruszające się wolno figurki: chłopiec prowadzący osiołka obładowanego dwoma pękatymi skórzanymi workami z wodą, kobieta z wiązką drewna na głowie, mężczyzna w białej galabii z kijem na ra- mionach i swobodnie przewieszonymi przez niego rękami. Za kilka godzin słońce rozpraży wszystko do białości i upał stanie się klaustrofobiczny. Człowiek wyobraża sobie wtedy, że lada moment przestanie oddychać i się udusi. Podbiegła do mnie zaaferowana Betty. — Kochanie, nie chciałabym ci zawracać o tej porze głowy — zaczęła. — Chociaż... — Otworzyła szerzej oczy i wskazała na swój zegarek. — Jest już szósta. Może jednak mogłybyśmy
zamienić słówko na osobności. 21 Betty była okrąglutka i zbliżała się do pięćdziesiątki. Wie- działam, o czym chciała zamienić ze mną słówko: chodziło jej zapewne o Henry'ego i Sian. Ale nie zrobi tego wprost. Nie powie: „Uważam, że nie powinnaś przymykać oczu na cudzo- lożne związki twojego asystenta z pielęgniarkami". Raczej za- serwuje mi historyjkę o kimś, kogo nie znam, a kto prowadził obóz akcji humanitarnej w Zanzibarze albo, dajmy na to, w Czadzie. Osoba owa, a to niespodzianka, nie protestowała, kiedy jej asystenci sypiali z pielęgniarkami — i cóż się stało? Wszystko skończyło się wielką aferą, trzęsieniem ziemi, ist- nym tsunami i postanowiono, że odtąd każdy ma spać we własnej glinianej chacie. — Nie mogłybyśmy odłożyć tego na później? — spytałam, przypomniawszy sobie nagle o szczoteczce do zębów, którą wy- mownie pomachałam jej przed oczami. — Kiedy skończę myć zęby? Po skończonej toalecie z chrzęstem powędrowałam przez wy- sypany żwirem plac do swojej chaty. Czekało mnie wiele pracy. Byłam administratorem obozu i prowadziłam go z ramienia SUS- TAIN, organizacji humanitarnej, która zatrudniała nas wszyst- kich. A w Safili spędziłam już cztery lata. Przez pierwsze dwa byłam asystentką administratora, potem sama nim zostałam, za swojego asystenta mając Henry'ego. Do moich obowiązków na- leżało ustalanie dostaw żywności, lekarstw i sprzętu mgdycznego — a także nadzór nad personelem, co pochłaniało lwią część czasu. Otworzyłam płytę z falistej blachy, pełniącą rolę drzwi, i we- szłam do chaty. Moim domem w Safili była okrągła, kryta strze-
chą budowla z drewna i gliny, o średnicy jakichś dwudziestu stóp, której podłogę stanowiła ubita twardo ziemia przykryta matami z sitowia. Pachniało w niej kurzem. Na umeblowanie składało się metalowe łóżko z moskitierą, biurko, półki na książ- ki i segregatory, dwa metalowe fotele z gumowymi poduszkami w koszmarny wzorek i stolik z laminowanym blatem. Wszystko pokrywał piach. Właził między zęby, do uszu, kieszeni, majtek. Lubiłam swoją chatę, choć myślę, że raczej z powodu prywat- ności, jaką mi zapewniała, niż z jakichś innych względów. Mówiłam o prywatności, a tu już po dwóch minutach rozległo się delikatne pukanie i w drzwiach ukazała się twarz Betty okra-
22 szona przepraszającym uśmiechem. Nie czekając na zaproszenie, Betty weszła, uścisnęła mnie i rozsiadła się na łóżku. Na suficie zrobionym z wielkiego prześcieradła, broniącym dostępu do wnętrza chaty stworzeniom żyjącym w słomianym dachu, rozległ się szelest. — Witajcie, mali przyjaciele — powiedziała Betty, spoglądając w górę. Och, nie, nie, nie. Pora była zdecydowanie za wczesna na goszczenie Betty. — Martwisz się, Rosie, prawda? I wiesz co? Myślę, że masz po temu całkiem uzasadnione powody. Zaczyna się, pomyślałam. Henry i Sian. — Przypomina mi to czasy, kiedy w siedemdziesiątym czwar- tym obóz w Mikabele prowadziła Judy Elliot. Zjawiło się kilku uchodźców w bardzo złym stanie, zgłosiła to w centrali, prosząc o wsparcie, i urwali jej głowę za to, że przesadza. Dwa miesiące później rozpoczął się masowy napływ, w najgorszym okresie dziennie umierała setka, a oni oczywiście nie mieli ani perso- nelu, ani sprzętu. Nie chodziło więc o Henry'ego i Sian. Tym razem martwiła się szarańczą. — Słyszałaś coś? Myślisz, że coś się kroi? Przez te cztery lata, które spędziłam w Safili, kilka razy po- jawiała się groźba klęski głodu i przez granicę ściągały hordy uchodźców, przynosząc ze sobą epidemie cholery, słoniowacizny, zapalenia opon i Bóg wie czego jeszcze, ale nigdy od mojego przyjazdu sytuacja nie była tak naprawdę dramatyczna. Czasami podejrzewaliśmy, że był to zwykły podstęp uchodźców, którzy chcieli po prostu dostać więcej jedzenia.