Hugh Laurie
Sprzedawca broni
(The Gun Seller)
Przełożył Jacek Konieczny
Mojemu ojcu
Jestem wdzięczny pisarzowi i prezenterowi telewizyjnemu
Stephenowi Fry'owi za uwagi; Kim Harris i Sarah Williams
za ich zniewalająco dobry smak i inteligencję; mojemu
literackiemu agentowi Anthony'emu Goffowi, który okazywał
mi nieustające wsparcie i zachęcał do dalszej pracy; mojej
teatralnej agentce Lorraine Hamilton za to, że nie
przeszkadzało jej, że mam również agenta literackiego, oraz
mojej żonie Jo za rzeczy, których lista wypełniłaby książkę
dłuższą niż ta.
Część pierwsza
Rozdział 1
Widziałem dziś rano człowieka,
Co nie chciał pójść na śmierć.
Patrick Shaw-Stewart
Wyobraźcie sobie, że musicie złamać komuś rękę.
Nieważne, prawą czy lewą. Rzecz w tym, że musicie ją
złamać, bo jeśli nie... no cóż, to też nie ma znaczenia.
Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli tego nie zrobicie,
przytrafi się wam coś złego.
W związku z tym mam następujące pytanie: czy łamiecie
rękę szybko – trzask, ojej, przepraszam najmocniej, zaraz
panu pomogę założyć tę prowizoryczną szynę – czy też
przeciągacie całą zabawę do ośmiu minut, z każdą chwilą
zwiększając odrobinę nacisk na kończynę, aż odchodzący od
zmysłów delikwent zacznie z bólu chodzić po ścianach i wyć
z przerażenia?
No przecież. Oczywiście. Właściwa decyzja, jedyna
właściwa decyzja, to załatwić sprawę możliwie jak
najszybciej. Złam rękę, popraw sobie humor kieliszkiem
brandy, bądź dobrym obywatelem. To jedyne słuszne
rozwiązanie.
Chyba że...
No chyba że...
A co, jeżeli nienawidziłbyś osoby po drugiej stronie ręki?
Tak naprawdę, naprawdę jej nienawidził.
To właśnie kwestia, którą muszę teraz wziąć pod uwagę.
Mówię „teraz", mając na myśli „wtedy", czyli chwilę,
którą właśnie opisuję; chwilę, kiedy dosłownie kilka
cholernych sekund dzieliło mój nadgarstek od znalezienia się
na wysokości karku, co spowodowałoby złamanie kości
ramieniowej lewej ręki na co najmniej dwa – a bardzo
prawdopodobne, że więcej – luźno zwisające, choć wciąż
połączone kawałki.
Omawiana ręka należy, jak się domyślacie, do mnie. Nie
chodzi o abstrakcyjną rękę z konstruktu myślowego jakiegoś
filozofa. Kość, skóra, włoski, mała biała blizna na łokciu
będąca pamiątką po spotkaniu z narożnikiem pieca
akumulacyjnego w Gateshill Primary School – wszystkie
należą do mnie. I właśnie nadchodzi chwila, gdy muszę
wziąć pod uwagę możliwość, że stojący za mną człowiek,
który trzyma mnie mocno za nadgarstek i przesuwa go w
górę wzdłuż kręgosłupa z niemal pieszczotliwą ostrożnością,
mnie nienawidzi. Tak naprawdę, naprawdę mnie nienawidzi.
Przeciąga tę chwilę w nieskończoność.
Nazywał się Rayner. Imię nieznane. W każdym razie
mnie, więc przypuszczalnie również wam.
Zakładam, że ktoś gdzieś musiał znać jego imię – nadał
mu je na chrzcie, zawołał go na śniadanie, nauczył go, jak się
je pisze, wykrzyczał je nad głowami klientów baru,
proponując drinka, wymruczał podczas uprawiania seksu lub
wpisał w odpowiednią rubrykę na polisie ubezpieczeniowej.
Wiem, że wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć. Po prostu
ciężko mi to sobie wyobrazić i tyle.
Rayner, jak oceniałem, był ode mnie dziesięć lat starszy.
Co mi zupełnie nie przeszkadza. Nie ma w tym nic złego.
Mam dobre, serdeczne, niezakończone złamaniem ręki
relacje z wieloma osobami, które są ode mnie dziesięć lat
starsze. Ludzie starsi ode mnie o dziesięć lat są w sumie
godni podziwu. Ale Rayner był na dodatek ponad siedem
centymetrów ode mnie wyższy, dwadzieścia pięć kilogramów
cięższy i co najmniej osiem jednostek przemocy (niezależnie
od tego, jak się je zdefiniuje) brutalniejszy. Był brzydszy niż
parking samochodowy, miał dużą, łysą czaszkę, której
pofałdowana powierzchnia przypominała balon wypełniony
kluczami francuskimi, a spłaszczony nos boksera sprawiał
wrażenie, jakby ktoś namalował mu go na twarzy lewą ręką,
a może nawet lewą stopą – tworzył krętą, asymetryczną deltę
poniżej chropowatej faktury czoła.
Boże Wszechmogący, cóż to było za czoło! Cegły, noże,
butelki i rozsądne argumenty zwykły odbijać się od tej
masywnej ściany frontowej, nie wyrządzając jej najmniejszej
szkody, a zostawiając tylko mikroskopijne wgniecenia
między głębokimi, rozległymi porami. Nie sądzę, abym
kiedykolwiek widział na ludzkiej skórze głębsze i bardziej
rozległe pory, co obudziło wspomnienia związane z polem
golfowym w Dalbeattie, gdzie przebywałem pod koniec
długiego, suchego lata 1976 roku.
Kiedy spojrzymy na boczną elewację Raynera,
przekonamy się, że jego uszy dawno temu zostały odgryzione
i wyplute z powrotem na boczną część jego głowy, ponieważ
lewe z nich zdecydowanie zawieszono do góry nogami,
wywinięto na lewą stronę lub dokonano na nim jakiejś innej
dziwacznej operacji, przez co człowiek gapił się na nie przez
dłuższą chwilę, zanim pomyślał wreszcie „ach, przecież to
ucho".
Poza tym – jeżeli jeszcze nie dotarło do was, z kim
miałem do czynienia – Rayner miał na sobie czarną skórzaną
kurtkę założoną na czarny golf.
Ale oczywiście od razu dotarłoby to do was. Rayner
mógłby się przebrać w połyskujący jedwab i zatknąć sobie za
ucho gałązkę orchidei, a przypadkowi przechodnie i tak
najpierw nerwowo wręczaliby mu pieniądze, a dopiero potem
się zastanawiali, czy faktycznie byli mu coś winni.
Ja akurat nie miałem u niego żadnego długu. Rayner
należał do elitarnej grupy ludzi, którym niczego nie byłem
winien. Gdyby sprawy między nami układały się odrobinę
lepiej, zaproponowałbym, aby wzorem pozostałych członków
przypiął sobie specjalny klubowy krawat. Na przykład z
motywem krzyżujących się ścieżek.
Ale, jak już powiedziałem, sprawy nie układały się
między nami aż tak dobrze.
Jednoręki instruktor walki imieniem Cliff (tak, wiem –
uczył walki wręcz, a miał tylko jedną rękę – to rzadko
spotykana sytuacja) powiedział kiedyś: ból to coś, co sam
sobie zadajesz. Inni ludzie coś ci robią – biją cię, dźgają
nożem albo próbują ci złamać rękę – ale jeżeli odczuwasz
przy tym ból, to już twoja wina. Dlatego – powiedział Cliff,
który spędził dwa tygodnie w Japonii i z tego powodu czuł
się upoważniony do wygłaszania tego rodzaju bredni w
obecności wsłuchanych w jego słowa podopiecznych –
człowiek jest zawsze w stanie powstrzymać ból. Trzy
miesiące później Cliff zginął podczas bójki w pubie z rąk
pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, tak więc nie sądzę, abym
kiedykolwiek miał okazję wyjaśnić mu, że się mylił.
Ból to zdarzenie. Przytrafia ci się i radzisz sobie z nim na
wszelkie dostępne sposoby.
Jedyne, co przemawiało na moją korzyść, to fakt, że jak
na razie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku.
Nie miało to nic wspólnego z męstwem, rozumiecie, po
prostu nie zostałem do tego sprowokowany. Jak na razie
Rayner i ja, jak to mężczyźni, odbijaliśmy się od ścian i
mebli w pełnej napięcia ciszy, tylko od czasu do czasu
wydając z siebie jakieś chrząknięcie, aby pokazać drugiej
stronie, że nie straciliśmy koncentracji. Ale kiedy najwyżej
pięć sekund dzieliło mnie od omdlenia lub chwili, gdy kość
ostatecznie by nie wytrzymała, nadszedł idealny moment, aby
wprowadzić do walki jakiś nowy element. Jedynym, jaki
przychodził mi do głowy, był dźwięk.
Wciągnąłem zatem głęboko powietrze przez nos,
wyprostowałem się, aby znaleźć się jak najbliżej jego twarzy,
wstrzymałem na chwilę oddech, a następnie wyrzuciłem z
siebie coś, co japońscy mistrzowie sztuk walki określają
mianem kiai – prawdopodobnie określilibyście to mianem
bardzo głośnego wrzasku i nie bylibyście znów tak dalecy od
prawdy – okrzyku o tak przejmującej, wstrząsającej
intensywności z gatunku „a co to, kurwa, było?", że sam się
nieźle przestraszyłem.
Okrzyk wywarł na Raynerze skutek zgodny z
oczekiwaniami, ponieważ mimowolnie się odsunął i na mniej
więcej jedną dwunastą sekundy rozluźnił uchwyt na mojej
ręce. Z największą siłą, jaką potrafiłem w sobie znaleźć,
odrzuciłem głowę do tyłu – prosto w jego twarz. Poczułem
jak chrząstki w jego nosie zmieniają położenie, dopasowując
się do kształtu mojej czaszki, po której zaczęła się
rozprzestrzeniać delikatna wilgoć. Zaraz potem skierowałem
piętę w kierunku jego krocza, szorując nią po wewnętrznej
części uda, aby na koniec natrafić na imponujących
rozmiarów kiść genitaliów. W tym momencie minęła jedna
dwunasta sekundy, Rayner nie wyłamywał mi już ręki, a ja
zdałem sobie sprawę, że pot leje się ze mnie strumieniami.
Odsunąłem się od niego i tańcząc na palcach niczym
stareńki święty Bernard, zacząłem rozglądać się za jakąś
bronią.
Piętnastominutowa runda pojedynku między
zawodowcami i amatorami rozegrała się w małym,
niegustownie umeblowanym salonie w londyńskiej dzielnicy
Belgravia. Architekt wnętrz wykonał absolutnie koszmarną
robotę – jak to mają w zwyczaju wszyscy architekci wnętrz,
za każdym razem, niezawodnie i bez wyjątków – tak się
jednak złożyło, że w tamtej konkretnej chwili jego lub jej
upodobanie do ciężkich, przenośnych przedmiotów
pokrywało się z moim. Sprawną ręką chwyciłem stojącą na
gzymsie kominka czterdziestopięciocentymetrową figurkę
Buddy i przekonałem się, że uszy małego człowieczka
zapewniają zadowalająco przyjemny uchwyt jednorękiemu
graczowi.
Rayner klęczał i wymiotował na chiński dywan,
niebywale urozmaicając jego kolorystykę. Wybrałem miejsce
uderzenia, zebrałem siły, wziąłem zamach i przyłożyłem z
backhandu narożnikiem cokołu figurki Buddy w miękką
przestrzeń za jego lewym uchem. Dało się słyszeć głuchy,
przytłumiony odgłos (z gatunku tych, jakie powstają jedynie
w wyniku ataku na ludzką tkankę) i Rayner przewrócił się na
ziemię.
Nie zawracałem sobie głowy sprawdzaniem, czy żyje.
Bezduszność? Być może, ale cóż mogę poradzić?
Wytarłem pobieżnie twarz z potu i wyszedłem do
przedpokoju. Starałem się nasłuchiwać, ale nawet jeżeli z
pozostałej części domu lub z ulicy dochodziły jakieś odgłosy,
i tak w żadnym razie bym ich nie usłyszał, ponieważ serce
waliło mi z siłą młota pneumatycznego. A może na zewnątrz
naprawdę ktoś pracował młotem pneumatycznym? Byłem
zbyt zajęty wciąganiem potężnych haustów powietrza,
rozszerzających moje płuca do objętości walizki, aby
zaprzątać sobie tym głowę.
Otworzyłem drzwi frontowe i natychmiast poczułem na
twarzy delikatną mżawkę. Woda zmieszała się z potem,
rozcieńczając go, rozcieńczając ból w ramieniu,
rozcieńczając wszystko, a ja zamknąłem oczy i poddałem się
urokowi chwili. Było to jedno z najmilszych doświadczeń w
całym moim życiu. Moglibyście powiedzieć, że musiałem
prowadzić nieszczególnie ciekawe życie. Ale przecież w
ostatecznym rozrachunku – rozumiecie – wszystko zależy od
kontekstu.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zszedłem schodami na
chodnik i zapaliłem papierosa. Stopniowo, niechętnie serce
wróciło do normalnego stanu, po jakimś czasie dołączył do
niego oddech. Ręka bolała mnie koszmarnie i wiedziałem, że
potrwa to jeszcze kilka dni, jeżeli nie tygodni. Ale
przynamniej nie była to ręka, w której zawsze trzymam
papierosa.
Wróciłem do środka i przekonałem się, że Rayner leży w
tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, w kałuży
wymiocin. Albo nie żył, albo doznał „poważnych obrażeń
ciała". W obu wypadkach groziło mi pięć lat. Dziesięć,
doliczając czas za złe zachowanie. Z mojego punktu widzenia
sprawy miały się nie najlepiej.
Siedziałem już kiedyś w więzieniu. Tylko trzy tygodnie, i
to w areszcie śledczym, ale kiedy człowiek musi rozgrywać
codziennie dwie partie szachów – korzystając z kompletu, w
którym brakuje sześciu pionków, wszystkich wież i dwóch
gońców – z mrukliwym kibicem West Ham United, który na
jednej dłoni ma wytatuowane słowo „nienawiść", a na drugiej
„nienawiść", zaczyna doceniać w życiu drobne przyjemności.
Jak na przykład przebywanie poza więzieniem.
Kiedy tak dumałem nad tymi oraz temu podobnymi
sprawami i przed oczami stanęły mi wszystkie ciepłe kraje,
których nie zdążyłem jeszcze odwiedzić, zdałem sobie
sprawę, że dochodzące do moich uszu dźwięki – ciche
skrzypnięcia, szuranie i drapanie – zdecydowanie nie
wydobywają się z mojego serca. Ani także z płuc czy
jakiejkolwiek innej części skomlącego z bólu ciała. Te
dźwięki miały zdecydowanie charakter zewnętrzny.
Ktoś lub coś całkowicie nieumiejętnie próbowało
wykazać się umiejętnością bezszelestnego schodzenia po
schodach.
Odstawiłem Buddę na miejsce, chwyciłem ze stołu
ohydną alabastrową zapalniczkę i zbliżyłem się do drzwi,
które również wyglądały ohydnie. Jak można zaprojektować
ohydne drzwi? – zapytacie. Wymaga to oczywiście pewnego
wysiłku, ale uwierzcie: czołowi architekci wnętrz potrafią
machnąć coś takiego przed śniadaniem.
Starałem się wstrzymać oddech, ale mi się nie udało, więc
czekałem, wydając z siebie najróżniejsze odgłosy. Za ścianą
ktoś zapali! światło i po chwili je zgasił. Otworzył jakieś
drzwi, znów chwila ciszy, zamknął. Zastanów się przez
chwilę. Pomyśl. Zajrzyj do salonu.
Zaszeleściło ubranie, usłyszałem cichy odgłos kroków i
nagle zorientowałem się, że rozluźniam dłoń ściskającą
alabastrową zapalniczkę i z uczuciem ulgi opieram się
plecami o ścianę. Wszystko dlatego, że nawet w stanie, w
jakim się znajdowałem – przerażony i ranny – mógłbym dać
głowę, że perfumy Fleur de Fleurs Niny Ricci nie zwiastują
kolejnej walki.
Zatrzymała się w drzwiach i rozejrzała po pokoju. Mimo
zgaszonego światła, przez rozsunięte zasłony, do pokoju
wpadała wystarczająca ilość światła z ulicy.
Zaczekałem, aż zatrzyma wzrok na ciele Raynera i
dopiero wtedy zasłoniłem jej usta dłonią.
Przeszliśmy przez wszystkie etapy, jakich wymaga
hollywoodzka konwencja i zwyczajna ludzka uprzejmość.
Ona próbowała krzyknąć i ugryzła mnie w dłoń. Ja
powiedziałem, żeby była cicho, bo jeżeli zacznie krzyczeć,
będę musiał sprawić jej ból. Ona krzyknęła i sprawiłem jej
ból. Doprawdy nic nadzwyczajnego.
Po chwili siedziała na ohydnej sofie ze szklaneczką
calvadosu w dłoni (wcześniej myślałem, że to brandy), a ja
stałem przy drzwiach, przybierając możliwie
najinteligentniejszy wyraz twarzy, który miał mówić „jestem
ostatnią osobą, którą spodziewałabyś się spotkać u czubków".
Przewróciłem Raynera na bok, układając go w swego
rodzaju „pozycji bezpiecznej", aby przestał się dławić
własnymi wymiocinami. Albo wymiocinami innej osoby,
gdyby takowe się pojawiły. Chciała wstać i trochę przy nim
pomajstrować – poduszki, mokre kompresiki, bandaże i inne
rzeczy, które pomogłyby biernemu widzowi poczuć się lepiej
– ale kazałem jej zostać tam, gdzie siedzi, ponieważ
wezwałem już karetkę i generalnie najlepiej będzie zostawić
go w spokoju.
Zaczęła lekko drżeć. Najpierw dłonie, którymi kurczowo
trzymała szklaneczkę, później łokcie i ramiona. Jej stan
pogarszał się za każdym razem, kiedy rzucała okiem na
Raynera. Drżenie to pewnie w miarę typowa reakcja, kiedy w
środku nocy znajduje się we własnym domu leżącą na
dywanie kompozycję z trupa i wymiocin, niemniej jednak nie
chciałem, aby jej stan pogorszył się jeszcze bardziej.
Zapaliłem papierosa alabastrową zapalniczką – tak, nawet
płomień był ohydny – i rozejrzałem się dookoła, starając się
zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wzmocniona
calvadosem dziewczyna dojdzie do siebie i zacznie zadawać
pytania.
W pokoju dostrzegałem jej wizerunek w trzech
miejscach: na oprawionej w srebrną ramkę fotografii stojącej
na gzymsie kominka, gdzie w okularach słonecznych dyndała
na wyciągu narciarskim, na wiszącym przy oknie wielkim,
koszmarnym portrecie olejnym, namalowanym przez kogoś,
kto z pewnością nie darzył jej szczególną sympatią, i
wreszcie – w zdecydowanie najlepszym wydaniu – na
kanapie trzy metry przede mną.
Nie mogła liczyć sobie więcej niż dziewiętnaście lat,
miała szerokie ramiona i długie brązowe włosy opadające
radośnie kaskadami na plecy. Wydatne, zaokrąglone kości
policzkowe sugerowały wpływy orientalne, ale to wrażenie
znikało z chwilą, gdy dochodziło się do oczu, które również
były okrągłe, duże i jasnoszare. O ile ten opis ma jakikolwiek
sens. Miała na sobie czerwony jedwabny szlafrok i szykowny
pantofel z wykwintną złotą nitką wzdłuż palców.
Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłem jego
kompana. Być może mogła sobie pozwolić na kupno tylko
jednego pantofla.
Oczyściła gardło z zalegających w nim substancji.
– Kto to jest? – zapytała.
Myślę, że jeszcze zanim otworzyła usta, już wiedziałem,
że jest Amerykanką. Zbyt zdrowo wyglądała, aby pochodzić
z innego kraju. Skąd oni biorą takie zęby?
– Nazywa się Rayner – powiedziałem i natychmiast
zdałem sobie sprawę, że jak na odpowiedź to trochę za mało,
więc uznałem, że wypada jeszcze coś dodać. – Był bardzo
niebezpiecznym człowiekiem.
– Niebezpiecznym?
Wydawała się zaniepokojona tą odpowiedzią; zupełnie
słusznie, wypada dodać. Zapewne przeszło jej przez myśl to
samo, co mnie, a mianowicie, że jeżeli Rayner był
niebezpieczny, a ja go zabiłem, to ten fakt czynił mnie –
jeżeli spojrzeć na sprawę z hierarchicznego punktu widzenia
– jeszcze bardziej niebezpiecznym.
– Niebezpiecznym – powtórzyłem i obserwowałem ją z
uwagą, kiedy odwróciła wzrok.
Miałem wrażenie, że trzęsie się trochę mniej, co mnie
ucieszyło. A może jej drgawki zsynchronizowały się z moimi
i przez to nie dostrzegałem ich tak wyraźnie?
– No dobrze... a skąd on się tu wziął? – zapytała w końcu.
– Czego chciał?
– Trudno powiedzieć – w każdym razie ja miałem kłopot
z odpowiedzią. – Może chciał ukraść pieniądze albo srebra...
– To znaczy... nie powiedział ci tego? – spytała
niespodziewanie głośno. – Załatwiłeś go i nawet nie wiesz,
kim jest? Co on tu robił?
Mimo szoku wydawała się nadążać bez większych
problemów.
– Załatwiłem go, ponieważ usiłował mnie zabić –
wyjaśniłem. – Taki już jestem.
Spróbowałem szelmowskiego uśmiechu, ale kątem oka
zobaczyłem swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem
lustrze i zdałem sobie sprawę, że mi nie wyszedł.
– Taki już jesteś – powtórzyła obojętnie. – A kim ty
właściwie jesteś?
No dobrze. Nadszedł czas, abym zatroszczył się o własną
skórę. W przeciwnym razie sprawy mogły przybrać znacznie
gorszy obrót.
Spróbowałem udać zaskoczenie, a może również
odrobinę urazy.
– Jak to, nie poznajesz mnie?
– Nie.
– Co? To dziwne. Fincham. James Fincham –
wyciągnąłem dłoń.
Nie uścisnęła jej, więc zamieniłem to w gest
nonszalanckiego przygładzenia włosów.
– To tylko nazwisko – powiedziała. – Nie wyjaśnia, kim
jesteś.
– Jestem przyjacielem twojego ojca.
Zastanawiała się chwilę.
– Robicie razem interesy?
– Tak jakby.
– Tak jakby – skinęła głową. – Nazywasz się James
Fincham, robisz „tak jakby" interesy z moim ojcem i właśnie
zabiłeś człowieka w moim domu.
Przekrzywiłem głowę na bok, starając się pokazać, że
owszem, świat bywa czasami cholernie wkurzający.
Ponownie pokazała zęby.
– To wszystko, tak? To całe twoje CV?
Ponowiłem szelmowski uśmiech, ale z równie marnym
skutkiem.
– Chwileczkę – rzuciła.
Spojrzała na Raynera i nagle trochę się wyprostowała,
jakby uderzyła ją jakaś myśl.
– Nie zadzwoniłeś do nikogo, prawda?
Biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg rozmowy,
wyglądało na to, że musi mieć jednak około dwudziestu
czterech lat.
– To znaczy... – zacząłem plątać się w zeznaniach.
– To znaczy, że nie przyjedzie żadna karetka. Chryste!
Postawiła szklaneczkę na dywanie, wstała i podeszła do
telefonu.
– Posłuchaj – powiedziałem. – Zanim zrobisz coś
głupiego...
Ruszyłem w jej kierunku, ale świat natychmiast
zawirował mi przed oczami i zdałem sobie sprawę, że
prawdopodobnie najlepszą taktyką będzie pozostanie na
miejscu. Nie miałem ochoty przez kilka następnych tygodni
wydłubywać z twarzy kawałeczków słuchawki telefonicznej.
– Niech pan nie rusza się z miejsca, panie Jamesie
Finchamie – syknęła w moją stronę. – Nie ma w tym nic
głupiego. Dzwonię po karetkę i na policję. To procedura
stosowana na całym świecie. Przyjadą panowie z długimi
pałkami i cię stąd zabiorą. Nie ma w tym niczego głupiego.
– Posłuchaj, nie byłem z tobą całkiem szczery.
Obróciła się w moją stronę, jej oczy się zwęziły – jeżeli
wiecie, co mam na myśli. Zwęziły się horyzontalnie, a nie
wertykalnie. Myślę, że powinno się mówić „spłaszczyły", ale
nikt tak nie mówi.
A więc jej oczy się zwęziły.
– Co, do diaska, masz na myśli, mówiąc: „nie byłem
całkiem szczery"? Powiedziałeś mi tylko dwie rzeczy. Mam
rozumieć, że jedna z nich była kłamstwem?
Zapędziła mnie do narożnika, bez dwóch zdań. Byłem w
tarapatach. Z drugiej strony wykręciła dopiero pierwszą
dziewiątkę.
– Nazywam się Fincham – wyjaśniłem – i znam twojego
ojca.
– Czyżby? Jakiej marki papierosy pali?
– Dunhille.
– Przez całe życie nie wziął do ust ani jednego papierosa.
Możliwe, że miała dwadzieścia osiem, dwadzieścia
dziewięć lat. Ewentualnie trzydzieści. Wziąłem głęboki
oddech, a ona wykręciła drugą dziewiątkę.
– No dobrze, nie znam twojego ojca. Ale staram się
pomóc.
– No tak... Przyszedłeś naprawić prysznic.
Trzecia dziewiątka. Czas na naprawdę mocną kartę.
– Ktoś próbuje go zabić – powiedziałem. Usłyszałem
ciche kliknięcie i ktoś zapytał, z kim ma nas połączyć.
Bardzo powoli obróciła się w moją stronę, oddalając
słuchawkę od twarzy.
– Co powiedziałeś?
– Ktoś próbuje zabić twojego ojca – powtórzyłem. – Nie
wiem kto i nie wiem dlaczego. Ale staram się ich
powstrzymać. Dlatego właśnie tu jestem.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Gdzieś w
oddali idiotycznie tykał zegar.
– Ten człowiek – wskazałem na Raynera – miał z tym coś
wspólnego.
Widziałem po niej, że uważa to oskarżenie za nieuczciwe,
jako że Rayner nie za bardzo miał jak zaprzeczyć moim
słowom. Złagodziłem zatem trochę ton, rozglądając się
dookoła z niepokojem, jakbym był równie zdumiony i
przejęły, co ona.
– Nie jestem w stanie stwierdzić, czy przyszedł tu z
zamiarem zabójstwa – powiedziałem – ponieważ nie
mieliśmy okazji sobie pogadać. Ale nie można tego
wykluczyć.
Nie przestawała mi się przyglądać. W słuchawce operator
powtarzał piskliwym głosikiem „halo" i prawdopodobnie
próbował namierzyć rozmówcę.
Czekała. Nie byłem pewien na co.
– Karetka – odezwała się wreszcie, nadal ze wzrokiem
utkwionym we mnie, po czym odwróciła się nieznacznie i
podała adres.
Skinęła głową, po czym powoli, bardzo powoli, odłożyła
słuchawkę na widełki i ponownie spojrzała na mnie. Zapadło
milczenie z rodzaju tych, o których od początku wiadomo, że
potrwają, więc wytrząsnąłem kolejnego papierosa z paczki i
wyciągnąłem ją w kierunku dziewczyny.
Podeszła do mnie. Była niższa, niż to się wydawało z
drugiego końca pokoju. Ponownie uśmiechnąłem się, a ona
wzięła papierosa. Nie zapaliła go, tylko obracała przez chwilę
w palcach, po czym utkwiła we mnie parę szarych oczu.
Mam na myśli jej parę oczu, a nie byle jaką parę. Nie
wyciągnęła z szuflady pary cudzych oczu i nie spojrzała nimi
na mnie. Utkwiła we mnie własną parę wielkich, jasnych,
szarych, jasnych, wielkich oczu. Z gatunku tych, które
potrafią sprawić, że dorosły mężczyzna zaczyna pleść
bzdury. Weź się w garść, na litość boską!
– Jesteś kłamcą – stwierdziła.
Bez złości. Bez strachu. Zupełnie obojętnie. Jesteś
kłamcą.
– No cóż, zgadza się – odparłem – ogólnie rzecz biorąc,
jestem. Tak się jednak składa, że akurat w tej chwili mówię
prawdę.
Wciąż wpatrywała się w moją twarz; w podobny sposób,
jak sam to czasami robię, kiedy skończę się golić. Nie
wyglądało na to, aby uzyskała dzięki temu więcej
odpowiedzi, niż mnie się kiedykolwiek udało. Zamrugała i od
tej chwili klimat naszej rozmowy uległ zmianie. Jakiś proces
został uruchomiony lub wyłączony, a przynajmniej odrobinę
wyciszony. Zacząłem się rozluźniać.
– Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zamordować
mojego ojca? – zapytała łagodniejszym tonem.
– Szczerze mówiąc, nie wiem – powiedziałem. – Jedyne,
czego udało mi się o nim dowiedzieć, to że nie pali.
Natychmiast zadała następne pytanie, jakby nie słuchała
tego, co mówię:
– Niech mi pan powie, panie Fincham, skąd się pan o tym
wszystkim dowiedział?
Podchwytliwe pytanie. Naprawdę podchwytliwe.
Podchwytliwość do trzeciej potęgi.
– Ponieważ dostałem propozycję wykonania tego zlecenia
– odpowiedziałem.
Wstrzymała oddech. Mówię serio, dosłownie przestała
oddychać. W dodatku nie wyglądało, żeby planowała w
najbliższej przyszłości wznowić tę aktywność.
Kontynuowałem najspokojniej jak mogłem.
– Pewna osoba zaproponowała mi bardzo dużo pieniędzy
za zabicie twojego ojca – powiedziałem, na co ona
zmarszczyła brwi z niedowierzaniem. – Odmówiłem.
Nie powinienem był tego dodawać. Naprawdę nie
powinienem.
Gdyby istniało Newtonowskie trzecie prawo konwersacji,
głosiłoby, że każde stwierdzenie wywołuje kontrstwierdzenie
o równej sile i przeciwnym zwrocie. Stwierdzenie, że
odrzuciłem propozycję zabicia jej ojca, zwiększało
prawdopodobieństwo, że mogłem tego nie zrobić. A nie
chciałem, aby taka myśl zaczęła w tej chwili krążyć po
pokoju. Dziewczyna zaczęła jednak znów oddychać, więc
była szansa, że nie dostrzegła tego wątku.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
Na jej lewym oku zauważyłem małą smużkę zieleni, która
zaczynała się w źrenicy i podążała w kierunku
północno-wschodnim. Stałem nieruchomo i patrzyłem jej w
oczy, lecz bardzo ostrożnie, ponieważ znajdowałem się w
strasznych tarapatach. Z wielu powodów.
– Dlaczego ją odrzuciłeś?
– Ponieważ... – zacząłem i natychmiast przerwałem, bo
przecież nie mogłem sobie w tym momencie pozwolić na
najmniejszy błąd.
– Tak?
– Ponieważ nie zajmuję się zabijaniem ludzi.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której przeżuwała tę
informację, aby w końcu ją przełknąć. Zerknęła na ciało
Raynera.
– Przecież mówiłem. To on zaczął.
Przyglądała mi się przez następne trzysta lat i wreszcie,
wciąż obracając powoli papierosa między palcami, oddaliła
się w kierunku sofy. Sprawiała wrażenie zatopionej w
myślach.
– Mówię prawdę. – Starałem się zapanować nad sobą i
sytuacją. – Jestem miłym facetem. Wpłacam datki na cele
charytatywne, segreguję śmieci i w ogóle.
Doszła do ciała Raynera i się zatrzymała.
– A więc kiedy do tego wszystkiego doszło?
– No... przed chwilą – wyjąkałem jak idiota.
Zamknęła na chwilę oczy.
– Chodziło mi o to, kiedy złożono ci propozycję.
– A, to. Dziesięć dni temu.
– Gdzie?
– W Amsterdamie.
– W Holandii, zgadza się?
Co za ulga! Poczułem się znacznie lepiej. Miło, jeśli od
czasu do czasu człowiek spotka się z podziwem młodzieży.
Nie chcę, aby działo się tak na okrągło, ale właśnie od czasu
do czasu.
– Zgadza się – potwierdziłem.
– A kim był człowiek, który zaproponował ci tę pracę?
– Nigdy wcześniej ani później go nie widziałem.
Schyliła się po szklaneczkę, wypiła łyk calvadosu i
skrzywiła się.
– I ja mam w to wszystko uwierzyć?
– No cóż...
– Chodzi mi o to, że mógłbyś mi w tym trochę pomóc –
znów mówiła głośniej. Wskazała głową na Raynera. – Mamy
tu gościa, który, jak mi się wydaje, nie potwierdzi twojej
historyjki, więc niby dlaczego miałabym ci uwierzyć? Bo
masz sympatyczną twarz?
Nie mogłem się powstrzymać. Wiem, że powinienem był
się powstrzymać, ale po prostu nie mogłem.
– A dlaczego nie? – zapytałem, starając się wyglądać
czarująco. – Ja bym ci uwierzył we wszystko.
Straszny błąd. Naprawdę straszny. Jedna z najbardziej
prostackich, najgłupszych uwag, jakie kiedykolwiek
wygłosiłem w moim długim życiu, wypełnionym głupimi
uwagami.
Obróciła się w moją stronę nagle bardzo zagniewana.
– Nawet nie próbuj się wysilać.
– Chodziło mi tylko o to.... – zacząłem, ale ucieszyłem
się, kiedy mi przerwała, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem,
o co mi chodziło.
– Powiedziałam, nie wysilaj się. Mamy tu umierającego
człowieka.
Kiwnąłem głową z miną winowajcy i oboje pochyliliśmy
się nad Raynerem, zupełnie jakbyśmy składali mu ostatni
hołd. Chwilę później wyglądało na to, że zatrzasnęła
śpiewnik z psalmami i przeszła do porządku dziennego nad
stanem Raynera. Rozluźniła ramiona i podała mi
szklaneczkę.
– Mam na imię Sara – powiedziała. – Idź i spróbuj
znaleźć dla mnie trochę coli.
W końcu zadzwoniła jednak na policję, która dotarła w
chwili, gdy sanitariusze z karetki ładowali, jak się wydawało,
wciąż oddychającego Raynera na składane nosze. Policjanci
nucili pod nosem, zaglądali tu i tam, podnosili przedmioty
leżące na półce nad kominkiem, zaglądali do paleniska;
generalnie sprawiali wrażenie ludzi, którzy woleliby
znajdować się w innym miejscu.
Policjanci zazwyczaj nie lubią zapoznawać się z nowymi
sprawami. Nie z lenistwa, ale dlatego, że jak wszyscy pragną
odnaleźć sens czy logikę w ogromnym bałaganie
przypadkowych nieszczęść, z jakimi spotykają się w pracy.
Jeżeli w trakcie prób złapania jakiegoś nastolatka, który
podkrada kołpaki, wezwie się ich na miejsce masowej
zbrodni, po prostu nie potrafią się powstrzymać, aby nie
zajrzeć pod sofę w nadziei znalezienia tam kilku kołpaków.
Pragną odnaleźć jakiś związek między tymi zdarzeniami i
nadać w ten sposób sens otaczającemu ich chaosowi.
Chcieliby móc powiedzieć, że stało się to, ponieważ stało się
tamto. Kiedy im się to nie udaje – kiedy każde kolejne
wezwanie kończy się sporządzeniem raportu,
wprowadzeniem do akt, które się następnie gubi, znajduje na
dnie czyjejś szuflady, ponownie gubi i ostatecznie wpisuje do
kategorii „niewyjaśnione" – wtedy są, no cóż, rozczarowani.
W tym wypadku policjanci byli wyjątkowo rozczarowani
naszą historią. Sara i ja przygotowaliśmy historyjkę, która
wydawała się sensowna, po czym odegraliśmy ją trzykrotnie
przed policjantami coraz wyższej rangi, kończąc na
potwornie młodym inspektorze, który przedstawił się jako
Brock.
Brock rozsiadł się na sofie i od czasu do czasu
spoglądając na swoje paznokcie, we właściwy dlań
młodzieńczy sposób kiwał głową przez całą opowieść o
nieustraszonym Jamesie Finchamie, przyjacielu rodziny,
spędzającym noc w pokoju gościnnym na pierwszym piętrze.
Usłyszał jakieś hałasy i zszedł na palcach na dół, aby zbadać
ich źródło, a tam natknął się na niemiłego człowieka w
skórzanej kurtce i czarnym golfie – nie, nigdy wcześniej go
nie widziałem – walka, upadł – o mój Boże! – uderzył się w
głowę. Sara Woolf, ur. 29 sierpnia 1964 roku, usłyszała
odgłosy bójki, zeszła na dół i była świadkiem całego zajścia.
Napije się pan czegoś, inspektorze? Herbaty? Soku z czarnej
porzeczki?
Nie da się ukryć, pomogła nam sceneria. Gdybyśmy
spróbowali opowiedzieć tę samą historyjkę w mieszkaniu
komunalnym w Deptford, w kilka sekund wylądowalibyśmy
na podłodze furgonetki, prosząc młodych, wysportowanych,
krótko ostrzyżonych mężczyzn, żeby byli tak mili i przestali
przez chwilę przyciskać nam głowy do podłogi, byśmy mogli
się wygodnie ułożyć. Jednak w pełnej zieleni i otynkowanych
ścian Belgravii policja w większości wypadków jest skłonna
wierzyć rozmówcom. Sądzę, że znajduje to swoje
odzwierciedlenie w statystykach.
Kiedy podpisaliśmy zeznania, usłyszeliśmy, że lepiej
będzie, jeżeli nie zrobimy niczego głupiego w rodzaju
opuszczenia kraju bez powiadomienia o tym lokalnego
posterunku policji, i generalnie nie zmienimy miejsca pobytu.
Po Raynerze (imię nieznane), który dwie godziny
wcześniej próbował złamać mi rękę, pozostał jedynie zapach.
Wyszedłem na zewnątrz i z każdym kolejnym krokiem
czułem, jak ból coraz bardziej daje o sobie znać. Zapaliłem
Hugh Laurie Sprzedawca broni (The Gun Seller) Przełożył Jacek Konieczny
Mojemu ojcu Jestem wdzięczny pisarzowi i prezenterowi telewizyjnemu Stephenowi Fry'owi za uwagi; Kim Harris i Sarah Williams za ich zniewalająco dobry smak i inteligencję; mojemu literackiemu agentowi Anthony'emu Goffowi, który okazywał mi nieustające wsparcie i zachęcał do dalszej pracy; mojej teatralnej agentce Lorraine Hamilton za to, że nie przeszkadzało jej, że mam również agenta literackiego, oraz mojej żonie Jo za rzeczy, których lista wypełniłaby książkę dłuższą niż ta.
Część pierwsza
Rozdział 1 Widziałem dziś rano człowieka, Co nie chciał pójść na śmierć. Patrick Shaw-Stewart Wyobraźcie sobie, że musicie złamać komuś rękę. Nieważne, prawą czy lewą. Rzecz w tym, że musicie ją złamać, bo jeśli nie... no cóż, to też nie ma znaczenia. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli tego nie zrobicie, przytrafi się wam coś złego. W związku z tym mam następujące pytanie: czy łamiecie rękę szybko – trzask, ojej, przepraszam najmocniej, zaraz panu pomogę założyć tę prowizoryczną szynę – czy też przeciągacie całą zabawę do ośmiu minut, z każdą chwilą zwiększając odrobinę nacisk na kończynę, aż odchodzący od zmysłów delikwent zacznie z bólu chodzić po ścianach i wyć z przerażenia? No przecież. Oczywiście. Właściwa decyzja, jedyna właściwa decyzja, to załatwić sprawę możliwie jak najszybciej. Złam rękę, popraw sobie humor kieliszkiem brandy, bądź dobrym obywatelem. To jedyne słuszne rozwiązanie. Chyba że... No chyba że... A co, jeżeli nienawidziłbyś osoby po drugiej stronie ręki? Tak naprawdę, naprawdę jej nienawidził.
To właśnie kwestia, którą muszę teraz wziąć pod uwagę. Mówię „teraz", mając na myśli „wtedy", czyli chwilę, którą właśnie opisuję; chwilę, kiedy dosłownie kilka cholernych sekund dzieliło mój nadgarstek od znalezienia się na wysokości karku, co spowodowałoby złamanie kości ramieniowej lewej ręki na co najmniej dwa – a bardzo prawdopodobne, że więcej – luźno zwisające, choć wciąż połączone kawałki. Omawiana ręka należy, jak się domyślacie, do mnie. Nie chodzi o abstrakcyjną rękę z konstruktu myślowego jakiegoś filozofa. Kość, skóra, włoski, mała biała blizna na łokciu będąca pamiątką po spotkaniu z narożnikiem pieca akumulacyjnego w Gateshill Primary School – wszystkie należą do mnie. I właśnie nadchodzi chwila, gdy muszę wziąć pod uwagę możliwość, że stojący za mną człowiek, który trzyma mnie mocno za nadgarstek i przesuwa go w górę wzdłuż kręgosłupa z niemal pieszczotliwą ostrożnością, mnie nienawidzi. Tak naprawdę, naprawdę mnie nienawidzi. Przeciąga tę chwilę w nieskończoność. Nazywał się Rayner. Imię nieznane. W każdym razie mnie, więc przypuszczalnie również wam. Zakładam, że ktoś gdzieś musiał znać jego imię – nadał mu je na chrzcie, zawołał go na śniadanie, nauczył go, jak się je pisze, wykrzyczał je nad głowami klientów baru, proponując drinka, wymruczał podczas uprawiania seksu lub wpisał w odpowiednią rubrykę na polisie ubezpieczeniowej. Wiem, że wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć. Po prostu
ciężko mi to sobie wyobrazić i tyle. Rayner, jak oceniałem, był ode mnie dziesięć lat starszy. Co mi zupełnie nie przeszkadza. Nie ma w tym nic złego. Mam dobre, serdeczne, niezakończone złamaniem ręki relacje z wieloma osobami, które są ode mnie dziesięć lat starsze. Ludzie starsi ode mnie o dziesięć lat są w sumie godni podziwu. Ale Rayner był na dodatek ponad siedem centymetrów ode mnie wyższy, dwadzieścia pięć kilogramów cięższy i co najmniej osiem jednostek przemocy (niezależnie od tego, jak się je zdefiniuje) brutalniejszy. Był brzydszy niż parking samochodowy, miał dużą, łysą czaszkę, której pofałdowana powierzchnia przypominała balon wypełniony kluczami francuskimi, a spłaszczony nos boksera sprawiał wrażenie, jakby ktoś namalował mu go na twarzy lewą ręką, a może nawet lewą stopą – tworzył krętą, asymetryczną deltę poniżej chropowatej faktury czoła. Boże Wszechmogący, cóż to było za czoło! Cegły, noże, butelki i rozsądne argumenty zwykły odbijać się od tej masywnej ściany frontowej, nie wyrządzając jej najmniejszej szkody, a zostawiając tylko mikroskopijne wgniecenia między głębokimi, rozległymi porami. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział na ludzkiej skórze głębsze i bardziej rozległe pory, co obudziło wspomnienia związane z polem golfowym w Dalbeattie, gdzie przebywałem pod koniec długiego, suchego lata 1976 roku. Kiedy spojrzymy na boczną elewację Raynera, przekonamy się, że jego uszy dawno temu zostały odgryzione i wyplute z powrotem na boczną część jego głowy, ponieważ lewe z nich zdecydowanie zawieszono do góry nogami,
wywinięto na lewą stronę lub dokonano na nim jakiejś innej dziwacznej operacji, przez co człowiek gapił się na nie przez dłuższą chwilę, zanim pomyślał wreszcie „ach, przecież to ucho". Poza tym – jeżeli jeszcze nie dotarło do was, z kim miałem do czynienia – Rayner miał na sobie czarną skórzaną kurtkę założoną na czarny golf. Ale oczywiście od razu dotarłoby to do was. Rayner mógłby się przebrać w połyskujący jedwab i zatknąć sobie za ucho gałązkę orchidei, a przypadkowi przechodnie i tak najpierw nerwowo wręczaliby mu pieniądze, a dopiero potem się zastanawiali, czy faktycznie byli mu coś winni. Ja akurat nie miałem u niego żadnego długu. Rayner należał do elitarnej grupy ludzi, którym niczego nie byłem winien. Gdyby sprawy między nami układały się odrobinę lepiej, zaproponowałbym, aby wzorem pozostałych członków przypiął sobie specjalny klubowy krawat. Na przykład z motywem krzyżujących się ścieżek. Ale, jak już powiedziałem, sprawy nie układały się między nami aż tak dobrze. Jednoręki instruktor walki imieniem Cliff (tak, wiem – uczył walki wręcz, a miał tylko jedną rękę – to rzadko spotykana sytuacja) powiedział kiedyś: ból to coś, co sam sobie zadajesz. Inni ludzie coś ci robią – biją cię, dźgają nożem albo próbują ci złamać rękę – ale jeżeli odczuwasz przy tym ból, to już twoja wina. Dlatego – powiedział Cliff, który spędził dwa tygodnie w Japonii i z tego powodu czuł się upoważniony do wygłaszania tego rodzaju bredni w
obecności wsłuchanych w jego słowa podopiecznych – człowiek jest zawsze w stanie powstrzymać ból. Trzy miesiące później Cliff zginął podczas bójki w pubie z rąk pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, tak więc nie sądzę, abym kiedykolwiek miał okazję wyjaśnić mu, że się mylił. Ból to zdarzenie. Przytrafia ci się i radzisz sobie z nim na wszelkie dostępne sposoby. Jedyne, co przemawiało na moją korzyść, to fakt, że jak na razie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. Nie miało to nic wspólnego z męstwem, rozumiecie, po prostu nie zostałem do tego sprowokowany. Jak na razie Rayner i ja, jak to mężczyźni, odbijaliśmy się od ścian i mebli w pełnej napięcia ciszy, tylko od czasu do czasu wydając z siebie jakieś chrząknięcie, aby pokazać drugiej stronie, że nie straciliśmy koncentracji. Ale kiedy najwyżej pięć sekund dzieliło mnie od omdlenia lub chwili, gdy kość ostatecznie by nie wytrzymała, nadszedł idealny moment, aby wprowadzić do walki jakiś nowy element. Jedynym, jaki przychodził mi do głowy, był dźwięk. Wciągnąłem zatem głęboko powietrze przez nos, wyprostowałem się, aby znaleźć się jak najbliżej jego twarzy, wstrzymałem na chwilę oddech, a następnie wyrzuciłem z siebie coś, co japońscy mistrzowie sztuk walki określają mianem kiai – prawdopodobnie określilibyście to mianem bardzo głośnego wrzasku i nie bylibyście znów tak dalecy od prawdy – okrzyku o tak przejmującej, wstrząsającej intensywności z gatunku „a co to, kurwa, było?", że sam się nieźle przestraszyłem.
Okrzyk wywarł na Raynerze skutek zgodny z oczekiwaniami, ponieważ mimowolnie się odsunął i na mniej więcej jedną dwunastą sekundy rozluźnił uchwyt na mojej ręce. Z największą siłą, jaką potrafiłem w sobie znaleźć, odrzuciłem głowę do tyłu – prosto w jego twarz. Poczułem jak chrząstki w jego nosie zmieniają położenie, dopasowując się do kształtu mojej czaszki, po której zaczęła się rozprzestrzeniać delikatna wilgoć. Zaraz potem skierowałem piętę w kierunku jego krocza, szorując nią po wewnętrznej części uda, aby na koniec natrafić na imponujących rozmiarów kiść genitaliów. W tym momencie minęła jedna dwunasta sekundy, Rayner nie wyłamywał mi już ręki, a ja zdałem sobie sprawę, że pot leje się ze mnie strumieniami. Odsunąłem się od niego i tańcząc na palcach niczym stareńki święty Bernard, zacząłem rozglądać się za jakąś bronią. Piętnastominutowa runda pojedynku między zawodowcami i amatorami rozegrała się w małym, niegustownie umeblowanym salonie w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Architekt wnętrz wykonał absolutnie koszmarną robotę – jak to mają w zwyczaju wszyscy architekci wnętrz, za każdym razem, niezawodnie i bez wyjątków – tak się jednak złożyło, że w tamtej konkretnej chwili jego lub jej upodobanie do ciężkich, przenośnych przedmiotów pokrywało się z moim. Sprawną ręką chwyciłem stojącą na gzymsie kominka czterdziestopięciocentymetrową figurkę Buddy i przekonałem się, że uszy małego człowieczka zapewniają zadowalająco przyjemny uchwyt jednorękiemu graczowi.
Rayner klęczał i wymiotował na chiński dywan, niebywale urozmaicając jego kolorystykę. Wybrałem miejsce uderzenia, zebrałem siły, wziąłem zamach i przyłożyłem z backhandu narożnikiem cokołu figurki Buddy w miękką przestrzeń za jego lewym uchem. Dało się słyszeć głuchy, przytłumiony odgłos (z gatunku tych, jakie powstają jedynie w wyniku ataku na ludzką tkankę) i Rayner przewrócił się na ziemię. Nie zawracałem sobie głowy sprawdzaniem, czy żyje. Bezduszność? Być może, ale cóż mogę poradzić? Wytarłem pobieżnie twarz z potu i wyszedłem do przedpokoju. Starałem się nasłuchiwać, ale nawet jeżeli z pozostałej części domu lub z ulicy dochodziły jakieś odgłosy, i tak w żadnym razie bym ich nie usłyszał, ponieważ serce waliło mi z siłą młota pneumatycznego. A może na zewnątrz naprawdę ktoś pracował młotem pneumatycznym? Byłem zbyt zajęty wciąganiem potężnych haustów powietrza, rozszerzających moje płuca do objętości walizki, aby zaprzątać sobie tym głowę. Otworzyłem drzwi frontowe i natychmiast poczułem na twarzy delikatną mżawkę. Woda zmieszała się z potem, rozcieńczając go, rozcieńczając ból w ramieniu, rozcieńczając wszystko, a ja zamknąłem oczy i poddałem się urokowi chwili. Było to jedno z najmilszych doświadczeń w całym moim życiu. Moglibyście powiedzieć, że musiałem prowadzić nieszczególnie ciekawe życie. Ale przecież w ostatecznym rozrachunku – rozumiecie – wszystko zależy od kontekstu. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zszedłem schodami na
chodnik i zapaliłem papierosa. Stopniowo, niechętnie serce wróciło do normalnego stanu, po jakimś czasie dołączył do niego oddech. Ręka bolała mnie koszmarnie i wiedziałem, że potrwa to jeszcze kilka dni, jeżeli nie tygodni. Ale przynamniej nie była to ręka, w której zawsze trzymam papierosa. Wróciłem do środka i przekonałem się, że Rayner leży w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, w kałuży wymiocin. Albo nie żył, albo doznał „poważnych obrażeń ciała". W obu wypadkach groziło mi pięć lat. Dziesięć, doliczając czas za złe zachowanie. Z mojego punktu widzenia sprawy miały się nie najlepiej. Siedziałem już kiedyś w więzieniu. Tylko trzy tygodnie, i to w areszcie śledczym, ale kiedy człowiek musi rozgrywać codziennie dwie partie szachów – korzystając z kompletu, w którym brakuje sześciu pionków, wszystkich wież i dwóch gońców – z mrukliwym kibicem West Ham United, który na jednej dłoni ma wytatuowane słowo „nienawiść", a na drugiej „nienawiść", zaczyna doceniać w życiu drobne przyjemności. Jak na przykład przebywanie poza więzieniem. Kiedy tak dumałem nad tymi oraz temu podobnymi sprawami i przed oczami stanęły mi wszystkie ciepłe kraje, których nie zdążyłem jeszcze odwiedzić, zdałem sobie sprawę, że dochodzące do moich uszu dźwięki – ciche skrzypnięcia, szuranie i drapanie – zdecydowanie nie wydobywają się z mojego serca. Ani także z płuc czy jakiejkolwiek innej części skomlącego z bólu ciała. Te dźwięki miały zdecydowanie charakter zewnętrzny. Ktoś lub coś całkowicie nieumiejętnie próbowało
wykazać się umiejętnością bezszelestnego schodzenia po schodach. Odstawiłem Buddę na miejsce, chwyciłem ze stołu ohydną alabastrową zapalniczkę i zbliżyłem się do drzwi, które również wyglądały ohydnie. Jak można zaprojektować ohydne drzwi? – zapytacie. Wymaga to oczywiście pewnego wysiłku, ale uwierzcie: czołowi architekci wnętrz potrafią machnąć coś takiego przed śniadaniem. Starałem się wstrzymać oddech, ale mi się nie udało, więc czekałem, wydając z siebie najróżniejsze odgłosy. Za ścianą ktoś zapali! światło i po chwili je zgasił. Otworzył jakieś drzwi, znów chwila ciszy, zamknął. Zastanów się przez chwilę. Pomyśl. Zajrzyj do salonu. Zaszeleściło ubranie, usłyszałem cichy odgłos kroków i nagle zorientowałem się, że rozluźniam dłoń ściskającą alabastrową zapalniczkę i z uczuciem ulgi opieram się plecami o ścianę. Wszystko dlatego, że nawet w stanie, w jakim się znajdowałem – przerażony i ranny – mógłbym dać głowę, że perfumy Fleur de Fleurs Niny Ricci nie zwiastują kolejnej walki. Zatrzymała się w drzwiach i rozejrzała po pokoju. Mimo zgaszonego światła, przez rozsunięte zasłony, do pokoju wpadała wystarczająca ilość światła z ulicy. Zaczekałem, aż zatrzyma wzrok na ciele Raynera i dopiero wtedy zasłoniłem jej usta dłonią. Przeszliśmy przez wszystkie etapy, jakich wymaga hollywoodzka konwencja i zwyczajna ludzka uprzejmość. Ona próbowała krzyknąć i ugryzła mnie w dłoń. Ja
powiedziałem, żeby była cicho, bo jeżeli zacznie krzyczeć, będę musiał sprawić jej ból. Ona krzyknęła i sprawiłem jej ból. Doprawdy nic nadzwyczajnego. Po chwili siedziała na ohydnej sofie ze szklaneczką calvadosu w dłoni (wcześniej myślałem, że to brandy), a ja stałem przy drzwiach, przybierając możliwie najinteligentniejszy wyraz twarzy, który miał mówić „jestem ostatnią osobą, którą spodziewałabyś się spotkać u czubków". Przewróciłem Raynera na bok, układając go w swego rodzaju „pozycji bezpiecznej", aby przestał się dławić własnymi wymiocinami. Albo wymiocinami innej osoby, gdyby takowe się pojawiły. Chciała wstać i trochę przy nim pomajstrować – poduszki, mokre kompresiki, bandaże i inne rzeczy, które pomogłyby biernemu widzowi poczuć się lepiej – ale kazałem jej zostać tam, gdzie siedzi, ponieważ wezwałem już karetkę i generalnie najlepiej będzie zostawić go w spokoju. Zaczęła lekko drżeć. Najpierw dłonie, którymi kurczowo trzymała szklaneczkę, później łokcie i ramiona. Jej stan pogarszał się za każdym razem, kiedy rzucała okiem na Raynera. Drżenie to pewnie w miarę typowa reakcja, kiedy w środku nocy znajduje się we własnym domu leżącą na dywanie kompozycję z trupa i wymiocin, niemniej jednak nie chciałem, aby jej stan pogorszył się jeszcze bardziej. Zapaliłem papierosa alabastrową zapalniczką – tak, nawet płomień był ohydny – i rozejrzałem się dookoła, starając się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wzmocniona calvadosem dziewczyna dojdzie do siebie i zacznie zadawać pytania.
W pokoju dostrzegałem jej wizerunek w trzech miejscach: na oprawionej w srebrną ramkę fotografii stojącej na gzymsie kominka, gdzie w okularach słonecznych dyndała na wyciągu narciarskim, na wiszącym przy oknie wielkim, koszmarnym portrecie olejnym, namalowanym przez kogoś, kto z pewnością nie darzył jej szczególną sympatią, i wreszcie – w zdecydowanie najlepszym wydaniu – na kanapie trzy metry przede mną. Nie mogła liczyć sobie więcej niż dziewiętnaście lat, miała szerokie ramiona i długie brązowe włosy opadające radośnie kaskadami na plecy. Wydatne, zaokrąglone kości policzkowe sugerowały wpływy orientalne, ale to wrażenie znikało z chwilą, gdy dochodziło się do oczu, które również były okrągłe, duże i jasnoszare. O ile ten opis ma jakikolwiek sens. Miała na sobie czerwony jedwabny szlafrok i szykowny pantofel z wykwintną złotą nitką wzdłuż palców. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłem jego kompana. Być może mogła sobie pozwolić na kupno tylko jednego pantofla. Oczyściła gardło z zalegających w nim substancji. – Kto to jest? – zapytała. Myślę, że jeszcze zanim otworzyła usta, już wiedziałem, że jest Amerykanką. Zbyt zdrowo wyglądała, aby pochodzić z innego kraju. Skąd oni biorą takie zęby? – Nazywa się Rayner – powiedziałem i natychmiast zdałem sobie sprawę, że jak na odpowiedź to trochę za mało, więc uznałem, że wypada jeszcze coś dodać. – Był bardzo niebezpiecznym człowiekiem. – Niebezpiecznym?
Wydawała się zaniepokojona tą odpowiedzią; zupełnie słusznie, wypada dodać. Zapewne przeszło jej przez myśl to samo, co mnie, a mianowicie, że jeżeli Rayner był niebezpieczny, a ja go zabiłem, to ten fakt czynił mnie – jeżeli spojrzeć na sprawę z hierarchicznego punktu widzenia – jeszcze bardziej niebezpiecznym. – Niebezpiecznym – powtórzyłem i obserwowałem ją z uwagą, kiedy odwróciła wzrok. Miałem wrażenie, że trzęsie się trochę mniej, co mnie ucieszyło. A może jej drgawki zsynchronizowały się z moimi i przez to nie dostrzegałem ich tak wyraźnie? – No dobrze... a skąd on się tu wziął? – zapytała w końcu. – Czego chciał? – Trudno powiedzieć – w każdym razie ja miałem kłopot z odpowiedzią. – Może chciał ukraść pieniądze albo srebra... – To znaczy... nie powiedział ci tego? – spytała niespodziewanie głośno. – Załatwiłeś go i nawet nie wiesz, kim jest? Co on tu robił? Mimo szoku wydawała się nadążać bez większych problemów. – Załatwiłem go, ponieważ usiłował mnie zabić – wyjaśniłem. – Taki już jestem. Spróbowałem szelmowskiego uśmiechu, ale kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem lustrze i zdałem sobie sprawę, że mi nie wyszedł. – Taki już jesteś – powtórzyła obojętnie. – A kim ty właściwie jesteś? No dobrze. Nadszedł czas, abym zatroszczył się o własną skórę. W przeciwnym razie sprawy mogły przybrać znacznie
gorszy obrót. Spróbowałem udać zaskoczenie, a może również odrobinę urazy. – Jak to, nie poznajesz mnie? – Nie. – Co? To dziwne. Fincham. James Fincham – wyciągnąłem dłoń. Nie uścisnęła jej, więc zamieniłem to w gest nonszalanckiego przygładzenia włosów. – To tylko nazwisko – powiedziała. – Nie wyjaśnia, kim jesteś. – Jestem przyjacielem twojego ojca. Zastanawiała się chwilę. – Robicie razem interesy? – Tak jakby. – Tak jakby – skinęła głową. – Nazywasz się James Fincham, robisz „tak jakby" interesy z moim ojcem i właśnie zabiłeś człowieka w moim domu. Przekrzywiłem głowę na bok, starając się pokazać, że owszem, świat bywa czasami cholernie wkurzający. Ponownie pokazała zęby. – To wszystko, tak? To całe twoje CV? Ponowiłem szelmowski uśmiech, ale z równie marnym skutkiem. – Chwileczkę – rzuciła. Spojrzała na Raynera i nagle trochę się wyprostowała, jakby uderzyła ją jakaś myśl. – Nie zadzwoniłeś do nikogo, prawda? Biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg rozmowy,
wyglądało na to, że musi mieć jednak około dwudziestu czterech lat. – To znaczy... – zacząłem plątać się w zeznaniach. – To znaczy, że nie przyjedzie żadna karetka. Chryste! Postawiła szklaneczkę na dywanie, wstała i podeszła do telefonu. – Posłuchaj – powiedziałem. – Zanim zrobisz coś głupiego... Ruszyłem w jej kierunku, ale świat natychmiast zawirował mi przed oczami i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie najlepszą taktyką będzie pozostanie na miejscu. Nie miałem ochoty przez kilka następnych tygodni wydłubywać z twarzy kawałeczków słuchawki telefonicznej. – Niech pan nie rusza się z miejsca, panie Jamesie Finchamie – syknęła w moją stronę. – Nie ma w tym nic głupiego. Dzwonię po karetkę i na policję. To procedura stosowana na całym świecie. Przyjadą panowie z długimi pałkami i cię stąd zabiorą. Nie ma w tym niczego głupiego. – Posłuchaj, nie byłem z tobą całkiem szczery. Obróciła się w moją stronę, jej oczy się zwęziły – jeżeli wiecie, co mam na myśli. Zwęziły się horyzontalnie, a nie wertykalnie. Myślę, że powinno się mówić „spłaszczyły", ale nikt tak nie mówi. A więc jej oczy się zwęziły. – Co, do diaska, masz na myśli, mówiąc: „nie byłem całkiem szczery"? Powiedziałeś mi tylko dwie rzeczy. Mam rozumieć, że jedna z nich była kłamstwem? Zapędziła mnie do narożnika, bez dwóch zdań. Byłem w tarapatach. Z drugiej strony wykręciła dopiero pierwszą
dziewiątkę. – Nazywam się Fincham – wyjaśniłem – i znam twojego ojca. – Czyżby? Jakiej marki papierosy pali? – Dunhille. – Przez całe życie nie wziął do ust ani jednego papierosa. Możliwe, że miała dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ewentualnie trzydzieści. Wziąłem głęboki oddech, a ona wykręciła drugą dziewiątkę. – No dobrze, nie znam twojego ojca. Ale staram się pomóc. – No tak... Przyszedłeś naprawić prysznic. Trzecia dziewiątka. Czas na naprawdę mocną kartę. – Ktoś próbuje go zabić – powiedziałem. Usłyszałem ciche kliknięcie i ktoś zapytał, z kim ma nas połączyć. Bardzo powoli obróciła się w moją stronę, oddalając słuchawkę od twarzy. – Co powiedziałeś? – Ktoś próbuje zabić twojego ojca – powtórzyłem. – Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Ale staram się ich powstrzymać. Dlatego właśnie tu jestem. Na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Gdzieś w oddali idiotycznie tykał zegar. – Ten człowiek – wskazałem na Raynera – miał z tym coś wspólnego. Widziałem po niej, że uważa to oskarżenie za nieuczciwe, jako że Rayner nie za bardzo miał jak zaprzeczyć moim słowom. Złagodziłem zatem trochę ton, rozglądając się dookoła z niepokojem, jakbym był równie zdumiony i
przejęły, co ona. – Nie jestem w stanie stwierdzić, czy przyszedł tu z zamiarem zabójstwa – powiedziałem – ponieważ nie mieliśmy okazji sobie pogadać. Ale nie można tego wykluczyć. Nie przestawała mi się przyglądać. W słuchawce operator powtarzał piskliwym głosikiem „halo" i prawdopodobnie próbował namierzyć rozmówcę. Czekała. Nie byłem pewien na co. – Karetka – odezwała się wreszcie, nadal ze wzrokiem utkwionym we mnie, po czym odwróciła się nieznacznie i podała adres. Skinęła głową, po czym powoli, bardzo powoli, odłożyła słuchawkę na widełki i ponownie spojrzała na mnie. Zapadło milczenie z rodzaju tych, o których od początku wiadomo, że potrwają, więc wytrząsnąłem kolejnego papierosa z paczki i wyciągnąłem ją w kierunku dziewczyny. Podeszła do mnie. Była niższa, niż to się wydawało z drugiego końca pokoju. Ponownie uśmiechnąłem się, a ona wzięła papierosa. Nie zapaliła go, tylko obracała przez chwilę w palcach, po czym utkwiła we mnie parę szarych oczu. Mam na myśli jej parę oczu, a nie byle jaką parę. Nie wyciągnęła z szuflady pary cudzych oczu i nie spojrzała nimi na mnie. Utkwiła we mnie własną parę wielkich, jasnych, szarych, jasnych, wielkich oczu. Z gatunku tych, które potrafią sprawić, że dorosły mężczyzna zaczyna pleść bzdury. Weź się w garść, na litość boską! – Jesteś kłamcą – stwierdziła. Bez złości. Bez strachu. Zupełnie obojętnie. Jesteś
kłamcą. – No cóż, zgadza się – odparłem – ogólnie rzecz biorąc, jestem. Tak się jednak składa, że akurat w tej chwili mówię prawdę. Wciąż wpatrywała się w moją twarz; w podobny sposób, jak sam to czasami robię, kiedy skończę się golić. Nie wyglądało na to, aby uzyskała dzięki temu więcej odpowiedzi, niż mnie się kiedykolwiek udało. Zamrugała i od tej chwili klimat naszej rozmowy uległ zmianie. Jakiś proces został uruchomiony lub wyłączony, a przynajmniej odrobinę wyciszony. Zacząłem się rozluźniać. – Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zamordować mojego ojca? – zapytała łagodniejszym tonem. – Szczerze mówiąc, nie wiem – powiedziałem. – Jedyne, czego udało mi się o nim dowiedzieć, to że nie pali. Natychmiast zadała następne pytanie, jakby nie słuchała tego, co mówię: – Niech mi pan powie, panie Fincham, skąd się pan o tym wszystkim dowiedział? Podchwytliwe pytanie. Naprawdę podchwytliwe. Podchwytliwość do trzeciej potęgi. – Ponieważ dostałem propozycję wykonania tego zlecenia – odpowiedziałem. Wstrzymała oddech. Mówię serio, dosłownie przestała oddychać. W dodatku nie wyglądało, żeby planowała w najbliższej przyszłości wznowić tę aktywność. Kontynuowałem najspokojniej jak mogłem. – Pewna osoba zaproponowała mi bardzo dużo pieniędzy za zabicie twojego ojca – powiedziałem, na co ona
zmarszczyła brwi z niedowierzaniem. – Odmówiłem. Nie powinienem był tego dodawać. Naprawdę nie powinienem. Gdyby istniało Newtonowskie trzecie prawo konwersacji, głosiłoby, że każde stwierdzenie wywołuje kontrstwierdzenie o równej sile i przeciwnym zwrocie. Stwierdzenie, że odrzuciłem propozycję zabicia jej ojca, zwiększało prawdopodobieństwo, że mogłem tego nie zrobić. A nie chciałem, aby taka myśl zaczęła w tej chwili krążyć po pokoju. Dziewczyna zaczęła jednak znów oddychać, więc była szansa, że nie dostrzegła tego wątku. – Dlaczego? – Co dlaczego? Na jej lewym oku zauważyłem małą smużkę zieleni, która zaczynała się w źrenicy i podążała w kierunku północno-wschodnim. Stałem nieruchomo i patrzyłem jej w oczy, lecz bardzo ostrożnie, ponieważ znajdowałem się w strasznych tarapatach. Z wielu powodów. – Dlaczego ją odrzuciłeś? – Ponieważ... – zacząłem i natychmiast przerwałem, bo przecież nie mogłem sobie w tym momencie pozwolić na najmniejszy błąd. – Tak? – Ponieważ nie zajmuję się zabijaniem ludzi. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której przeżuwała tę informację, aby w końcu ją przełknąć. Zerknęła na ciało Raynera. – Przecież mówiłem. To on zaczął. Przyglądała mi się przez następne trzysta lat i wreszcie,
wciąż obracając powoli papierosa między palcami, oddaliła się w kierunku sofy. Sprawiała wrażenie zatopionej w myślach. – Mówię prawdę. – Starałem się zapanować nad sobą i sytuacją. – Jestem miłym facetem. Wpłacam datki na cele charytatywne, segreguję śmieci i w ogóle. Doszła do ciała Raynera i się zatrzymała. – A więc kiedy do tego wszystkiego doszło? – No... przed chwilą – wyjąkałem jak idiota. Zamknęła na chwilę oczy. – Chodziło mi o to, kiedy złożono ci propozycję. – A, to. Dziesięć dni temu. – Gdzie? – W Amsterdamie. – W Holandii, zgadza się? Co za ulga! Poczułem się znacznie lepiej. Miło, jeśli od czasu do czasu człowiek spotka się z podziwem młodzieży. Nie chcę, aby działo się tak na okrągło, ale właśnie od czasu do czasu. – Zgadza się – potwierdziłem. – A kim był człowiek, który zaproponował ci tę pracę? – Nigdy wcześniej ani później go nie widziałem. Schyliła się po szklaneczkę, wypiła łyk calvadosu i skrzywiła się. – I ja mam w to wszystko uwierzyć? – No cóż... – Chodzi mi o to, że mógłbyś mi w tym trochę pomóc – znów mówiła głośniej. Wskazała głową na Raynera. – Mamy tu gościa, który, jak mi się wydaje, nie potwierdzi twojej
historyjki, więc niby dlaczego miałabym ci uwierzyć? Bo masz sympatyczną twarz? Nie mogłem się powstrzymać. Wiem, że powinienem był się powstrzymać, ale po prostu nie mogłem. – A dlaczego nie? – zapytałem, starając się wyglądać czarująco. – Ja bym ci uwierzył we wszystko. Straszny błąd. Naprawdę straszny. Jedna z najbardziej prostackich, najgłupszych uwag, jakie kiedykolwiek wygłosiłem w moim długim życiu, wypełnionym głupimi uwagami. Obróciła się w moją stronę nagle bardzo zagniewana. – Nawet nie próbuj się wysilać. – Chodziło mi tylko o to.... – zacząłem, ale ucieszyłem się, kiedy mi przerwała, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem, o co mi chodziło. – Powiedziałam, nie wysilaj się. Mamy tu umierającego człowieka. Kiwnąłem głową z miną winowajcy i oboje pochyliliśmy się nad Raynerem, zupełnie jakbyśmy składali mu ostatni hołd. Chwilę później wyglądało na to, że zatrzasnęła śpiewnik z psalmami i przeszła do porządku dziennego nad stanem Raynera. Rozluźniła ramiona i podała mi szklaneczkę. – Mam na imię Sara – powiedziała. – Idź i spróbuj znaleźć dla mnie trochę coli. W końcu zadzwoniła jednak na policję, która dotarła w chwili, gdy sanitariusze z karetki ładowali, jak się wydawało, wciąż oddychającego Raynera na składane nosze. Policjanci
nucili pod nosem, zaglądali tu i tam, podnosili przedmioty leżące na półce nad kominkiem, zaglądali do paleniska; generalnie sprawiali wrażenie ludzi, którzy woleliby znajdować się w innym miejscu. Policjanci zazwyczaj nie lubią zapoznawać się z nowymi sprawami. Nie z lenistwa, ale dlatego, że jak wszyscy pragną odnaleźć sens czy logikę w ogromnym bałaganie przypadkowych nieszczęść, z jakimi spotykają się w pracy. Jeżeli w trakcie prób złapania jakiegoś nastolatka, który podkrada kołpaki, wezwie się ich na miejsce masowej zbrodni, po prostu nie potrafią się powstrzymać, aby nie zajrzeć pod sofę w nadziei znalezienia tam kilku kołpaków. Pragną odnaleźć jakiś związek między tymi zdarzeniami i nadać w ten sposób sens otaczającemu ich chaosowi. Chcieliby móc powiedzieć, że stało się to, ponieważ stało się tamto. Kiedy im się to nie udaje – kiedy każde kolejne wezwanie kończy się sporządzeniem raportu, wprowadzeniem do akt, które się następnie gubi, znajduje na dnie czyjejś szuflady, ponownie gubi i ostatecznie wpisuje do kategorii „niewyjaśnione" – wtedy są, no cóż, rozczarowani. W tym wypadku policjanci byli wyjątkowo rozczarowani naszą historią. Sara i ja przygotowaliśmy historyjkę, która wydawała się sensowna, po czym odegraliśmy ją trzykrotnie przed policjantami coraz wyższej rangi, kończąc na potwornie młodym inspektorze, który przedstawił się jako Brock. Brock rozsiadł się na sofie i od czasu do czasu spoglądając na swoje paznokcie, we właściwy dlań młodzieńczy sposób kiwał głową przez całą opowieść o
nieustraszonym Jamesie Finchamie, przyjacielu rodziny, spędzającym noc w pokoju gościnnym na pierwszym piętrze. Usłyszał jakieś hałasy i zszedł na palcach na dół, aby zbadać ich źródło, a tam natknął się na niemiłego człowieka w skórzanej kurtce i czarnym golfie – nie, nigdy wcześniej go nie widziałem – walka, upadł – o mój Boże! – uderzył się w głowę. Sara Woolf, ur. 29 sierpnia 1964 roku, usłyszała odgłosy bójki, zeszła na dół i była świadkiem całego zajścia. Napije się pan czegoś, inspektorze? Herbaty? Soku z czarnej porzeczki? Nie da się ukryć, pomogła nam sceneria. Gdybyśmy spróbowali opowiedzieć tę samą historyjkę w mieszkaniu komunalnym w Deptford, w kilka sekund wylądowalibyśmy na podłodze furgonetki, prosząc młodych, wysportowanych, krótko ostrzyżonych mężczyzn, żeby byli tak mili i przestali przez chwilę przyciskać nam głowy do podłogi, byśmy mogli się wygodnie ułożyć. Jednak w pełnej zieleni i otynkowanych ścian Belgravii policja w większości wypadków jest skłonna wierzyć rozmówcom. Sądzę, że znajduje to swoje odzwierciedlenie w statystykach. Kiedy podpisaliśmy zeznania, usłyszeliśmy, że lepiej będzie, jeżeli nie zrobimy niczego głupiego w rodzaju opuszczenia kraju bez powiadomienia o tym lokalnego posterunku policji, i generalnie nie zmienimy miejsca pobytu. Po Raynerze (imię nieznane), który dwie godziny wcześniej próbował złamać mi rękę, pozostał jedynie zapach. Wyszedłem na zewnątrz i z każdym kolejnym krokiem czułem, jak ból coraz bardziej daje o sobie znać. Zapaliłem