AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 418
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 688

Jodi Picoult - Z innej bajki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Jodi Picoult - Z innej bajki.pdf

AlekSob Jodi Picoult
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

Dla Emy, która zawsze będzie bohaterką mojej bajki. Ucałowania, Sammy Dla Tima, ponieważ bajki czasem stają się rzeczywistością. Kochająca, Jodi

OD JODI PICOULT Byłam na promocji w Los Angeles, kiedy zadzwonił telefon. „Mamo”, powiedziała moja córka Sammy. „Mam chyba świetny pomysł na książkę”. Nie zdziwiło mnie to. Z trójki moich dzieci Sammy zawsze wyróżniała się niezrównaną fantazją. Kiedy inne maluchy bawiły się pluszowymi zwierzątkami, ona rozrzucała zabawki po domu i tworzyła skomplikowane scenariusze – miś jest ranny, utknął na szczycie Mount Everestu i trzeba do niego posłać psa ratownika. W drugiej klasie zadzwonił do mnie jej nauczyciel z pytaniem, czy przepiszę na maszynie opowiadanie Sammy. Podobno miało czterdzieści stron. Córka przyniosła je ze szkoły, a ja spodziewałam się czegoś bez ładu i składu. Tymczasem była to bardzo przemyślana opowieść o rybie i kaczce, które spotykają się nad stawem i zostają przyjaciółkami. Kaczka zaprasza rybę na kolację, a ryba na to jak na lato. Ale potem nachodzi ją obawa, czy przypadkiem sama nie skończy w roli posiłku. Panie i panowie, nosi to nazwę KONFLIKTU, i nie sposób się tego nauczyć w szkole. Człowiek rodzi się bajarzem lub nie, a moja córka – w wieku lat siedmiu – posiadała rozwiniętą zdolność budowania napięcia literackiego. Jej zacięcie twórcze rozwija się z wiekiem, a koszmary są tak plastyczne, że zawstydziłaby Stephena Kinga. Jako nastolatka pisze takie wiersze, że gdy zaglądam do własnych wypocin z tamtego okresu, odpadam w przedbiegach. Dlatego… kiedy powiedziała mi, że ma ciekawy pomysł na książkę dla młodzieży, nadstawiłam ucha. I wiecie co? Miała rację. A gdyby bohaterowie bajki żyli własnym życiem, kiedy książka jest zamknięta? Gdyby akt czytania był tylko wielokrotnym odtwarzaniem tego samego scenariusza… i nie przeszkadzał bohaterom snuć własnych marzeń, nadziei i aspiracji bez związku z rolami, które odgrywają? I gdyby jeden z owych bohaterów rozpaczliwie pragnął wydostać się z książki? Albo jeszcze lepiej: gdyby zakochana w nim czytelniczka postanowiła mu pomóc? – Mamo – powiedziała Sammy, gdy przedzierałam się zatłoczonymi ulicami Los Angeles. – A gdybyśmy tak razem napisały książkę? – Dobrze – odpowiedziałam. – Ale to znaczy, że my piszemy. Nie ja.

Po czym nastąpiły dwa lata weekendów, wakacji i wieczorów spędzonych przy moim komputerze na mozolnym dopracowywaniu historii. Sammy chyba nie podejrzewała, jaka to katorga siedzieć i wymyślać, a ja przekonałam się, że chociaż trudno skłonić nastolatkę do posprzątania pokoju, jeszcze trudniej skłonić ją do dokończenia rozdziału, gdy na zewnątrz świeci słońce. Pisałyśmy na zmianę i wypowiadałyśmy każde zdanie na głos. Ja mówiłam jedno, a Sammy wskakiwała z następnym. Najfajniej było, kiedy zaczynałyśmy się przekrzykiwać i odkrywałyśmy, że myślimy dokładnie o tym samym, jakby podczas pracy łączyła nas telepatia. Zdarza się, że czytam świetną książkę i myślę sobie: rany, że też sama nie wpadłam na ten pomysł. To prawdziwy zaszczyt poczuć to samo w przypadku historii wymyślonej przez własną córkę. Kiedy Sammy zadzwoniła do mnie ze swoim pomysłem, uznałam go za wspaniały. Mam nadzieję, że czytając Z innej bajki, pomyślicie to samo.

POCZĄTEK Dawno, dawno temu, za górami, za lasami mieszkali sobie dzielny król i piękna królowa, tak bardzo zakochani, że gdziekolwiek się udali, ludzie przerywali swoje zajęcia, aby odprowadzić ich wzrokiem. Kłótliwe żony wieśniaków nagle zapominały o swarach, mali chłopcy, którzy wkładali dziewczynkom pająki za kołnierz, próbowali skraść im buziaka, a malarze płakali rzewnymi łzami, nie umieli bowiem oddać na płótnie nic, co odzwierciedlałoby czystość uczucia łączącego króla Maurycego i królową Morenę. Wieść niesie, iż dnia, w którym król i królowa dowiedzieli się, że los obdarzy ich dzieckiem, tęcza, jakiej ludzie nie widzieli, opasała królestwo, jakby samo niebo przyłączyło się do świętowania. Lecz nie wszyscy podzielali radość królewskiej pary. W pieczarze na dalekim krańcu królestwa mieszkał człowiek, który wyrzekł się miłości. Kiedy raz się oparzysz… Przed laty Rapskullio miał nadzieję na swoją bajkę i własne szczęśliwe zakończenie u boku dziewczyny obojętnej na jego blizny i zdeformowane kończyny, która okazała mu życzliwość na przekór całemu światu. W myślach powracał do dnia, gdy banda szkolnych rozrabiaków wepchnęła go w błoto, a smukła, biała dłoń wybawicielki pomogła mu wstać. Ależ uczepił się tego anioła, łudząc się obietnicą życia wraz z nią! Całymi dniami układał wiersze na cześć ukochanej i malował portrety – daleko im było do pierwowzoru – w oczekiwaniu na właściwy moment, aby wyznać jej miłość – po to jedynie, by ujrzeć ją w ramionach mężczyzny, jakim on sam nie miał szans się stać: wysokiego, silnego i skazanego na sukces. Nienawiść owładnęła Rapskulliem i zamieniła mu serce w kamień. Portrety ukochanej ustąpiły miejsca misternym planom zemsty na człowieku, który własnoręcznie zrujnował mu życie: królu Maurycym. Pewnej nocy u bram królestwa podniósł się krzyk, jakiego dotąd nie słyszano. Ziemia się zatrzęsła, niebo przeszył snop ognia, strzechy stanęły w płomieniach. Król Maurycy i królowa Morena wybiegli z zamku i oczom ich ukazała się potworna bestia o pokrytych łuską skrzydłach niczym żagiel okrętu i oczach czerwonych jak rozżarzone węgle. Buszowała po nieboskłonie, syczała siarkowym oddechem i pluła ogniem. Rapskullio namalował smoka na magicznym płótnie i ten ożył. Król potoczył wzrokiem po zatrwożonych obliczach poddanych i zwrócił się do żony, która z bólu osunęła się na kolana.

– Dziecko – wyszeptała. – Już czas. Rozdarty między miłością a poczuciem obowiązku, król nie wahał się ani chwili. Ucałował żonę i pozostawiwszy ją pod opieką służek, obiecał, że zdąży na powitanie syna. Następnie w asyście setki rycerzy w migotliwych zbrojach pogalopował przez most zwodzony mężnie stawić czoło niebezpieczeństwu. Ale pojedynek ze smokiem to nie przelewki. Widząc, że jego dzielni żołnierze padają jak muchy, król Maurycy zrozumiał, iż musi wziąć sprawy w swoje ręce. Pochwyciwszy lewą dłonią miecz powalonego rycerza, prawą zacisnął na rękojeści własnego i stanął oko w oko z bestią. W miarę jak noc gęstniała, a pod murami zamku szalała bitewna zawierucha, królowa w bólach wydawała na świat syna. Kiedy dziecię się narodziło, w myśl królewskiej tradycji zjawiły się nadworne wróżki, niosąc dla niego dary. Lśniły ponad głową królowej, a ta odchodziła od zmysłów z bólu i strachu o króla Maurycego. Pierwsza wróżka spowiła łoże poświatą o takiej jasności, że królowa musiała odwrócić wzrok. – Daję temu dziecku mądrość – powiedziała. Druga wróżka zesłała obłok gorącego powietrza, które otoczyło królową. – Daję temu dziecku lojalność – obiecała. Trzecia wróżka zamierzała obdarować dziecię odwagą na miarę królewskiego potomka, ale nim zdążyła się odezwać, królowa Morena usiadła z rozmachem na łóżku, mając wizję małżonka na polu bitwy, uwięzionego w smoczych szponach. – Błagam! – krzyknęła. – Ratujcie go! Zdziwione wróżki wymieniły spojrzenia. Noworodek leżał cichy i nieruchomy. Obsypały go prezentami, a on jeszcze nawet nie zaczerpnął powietrza! Trzecia wróżka odłożyła na bok męstwo, które zamierzała nań zesłać. – Daję temu dziecku życie – oznajmiła i słowo pofrunęło żółtym obłoczkiem w jej dłoń, skąd zdmuchnęła je prosto w usta maleństwa. W królestwie mówiono, że w chwili gdy książę Oliver wydał swój pierwszy okrzyk, król Maurycy wydał ostatni. Niełatwo dorastać bez ojca. Książę Oliver skończył szesnaście lat, ale tak naprawdę nigdy nie miał szansy być dzieckiem. Zamiast bawić się w berka, musiał nauczyć się szesnastu języków. Zamiast czytać bajki na dobranoc, wykuwał na blachę prawa obowiązujące

w królestwie. Kochał matkę, lecz odnosił wrażenie, że kimkolwiek jest, nigdy nie stanie się mężczyzną, jakiego chciałaby w nim widzieć. Słyszał czasem, że rozmawia z kimś w swojej komnacie, lecz po wejściu do środka zastawał ją samą. Gdy spoglądała na jego czarne włosy i niebieskie oczy, dodając, jak bardzo urósł i przypomina ojca, wydawała się bliska płaczu. Wiedział, że brakowało mu jednej rzeczy, której bohaterski rodzic miał nadto, odwagi. Oliver był bystry i lojalny, jednakże w kwestii męstwa leżał na obu łopatkach. Chcąc uszczęśliwić matkę, usiłował nadrobić ów brak w dwójnasób, zawsze czyniąc to, co do niego należało. W poniedziałki rozstrzygał spory wieśniaków. Wprowadził płodozmian, dzięki czemu nigdy nie zabrakło w spichlerzu ziarna, nawet w środku najsroższej zimy. We współpracy z Orville’em, nadwornym czarodziejem, stworzył żaroodporną zbroję na wypadek kolejnego smoczego ataku (przy czym mało nie zemdlał ze strachu, kiedy musiał w nią odziany eksperymentalnie przejść przez ognisko). Miał szesnaście lat i był gotów objąć panowanie nad królestwem, lecz ani jego matka, ani poddani nie kwapili się wręczyć mu berło. Nic dziwnego. Rolą króla jest bronić swojego państwa, Oliver zaś nie palił się do potyczki. Oczywiście znał tego przyczynę. Ojciec jego poległ z mieczem w dłoni: Oliverowi życie było miłe, więc miecz tu jakoś nie pasował. Gdyby chociaż tata zdążył nauczyć go fachu… a tak, matka zabierała mu nawet nóż do masła. Posmak wojaczki dały Oliverowi tylko udawane bijatyki w wieku dziesięciu lat z kumplem o nazwisku Figgins, synem nadwornego piekarza. Razem walczyli na dziedzińcu z wyimaginowanymi smokami i piratami, ale któregoś dnia Figgins jakby się pod ziemię zapadł. (Oliver zachodził w głowę, czy przypadkiem matka nie maczała w tym palców, by uchronić go choćby przed zabawą w wojnę). Po tym incydencie jedynym prawdziwym przyjacielem Olivera stał się bezpański pies, który przybłąkał się tego samego popołudnia, kiedy Figgins wyparował. Chociaż Buła okazał się kompanem przednim, nie mógł pomóc Oliverowi podciągnąć się w sztuce fechtunku. I tak książę w duchu zacierał ręce, że nie dane mu było zaznać gorączki bitewnej, skruszyć kopię z innym rycerzem czy choćby zdzielić kogoś pięścią… bo w głębi serca truchlał ze strachu. Mogło to trwać dopóty jednakże, dopóki pokój panował w królestwie. To, że smok, zabójca jego ojca, schronił się w górach i nie ujawnił od lat szesnastu, nie wykluczało bynajmniej kolejnej wizyty. A kiedy to się stanie, wyuczone przez księcia języki i prawidła, które kuł do poduszki, bez wsparcia miecza nie będą warte funta kłaków. Któregoś dnia, gdy sesja sądu dobiegała końca, Buła zaszczekał. Oliver wytężył wzrok

przez całą długość sali tronowej i ujrzał samotną postać w czarnej pelerynie. Nieznajomy padł na kolana przed księciem. – Wasza wysokość – rzucił błagalnie. – Proszę ją ratować! – Kogo? – spytał odruchowo Oliver. Buła, który znał się na ludziach jak mało kto, warknął i wyszczerzył zęby. – Spokój, piesku – przywołał go do porządku Oliver. Wyciągnął rękę i pomógł tamtemu wstać. Mężczyzna wahał się chwilę, po czym uczepił się go jak tonący brzytwy. – Jaka krzywda cię spotkała, dobry człowieku? – spytał książę. – Mieszkałem z córką w królestwie daleko stąd. Została porwana – wyszeptał nieznajomy. – Szukam kogoś, kto ją uwolni. Prośba różniła się od tego, co zwykł wysłuchiwać Oliver – że sąsiad ukradł drugiemu kurę albo warzywa na południowym krańcu królestwa rosły wolniej niż na północnym. Książę ujrzał oczami wyobraźni siebie w zbroi, wyruszającego na ratunek damie w opałach – i o mało nie zwrócił obiadu. Skąd tamten biedak miał wiedzieć, że spośród wszystkich książąt świata los rzucił go na dwór największego tchórza? – Na pewno znajdzie się książę bardziej odpowiedni do tego zadania – stwierdził. – Wszak ja dopiero raczkuję w tej materii. – Pierwszy książę, do którego się zwróciłem, miał na głowie wojnę domową. Drugi jechał na spotkanie oblubienicy. Tylko ty jeden zechciałeś mnie wysłuchać. Oliver miał mętlik w głowie. Świadomość własnego tchórzostwa to jedno, ale co, jeśli prawda wypłynie poza granice królestwa? Jeśli nieznajomy wróci do wioski i rozpowie wszystkim, że książę Oliver ledwo może zwalczyć katar… a co dopiero wroga? Mężczyzna wziął milczenie Olivera za przejaw wahania i wyjął z zanadrza owalny portrecik. – To Serafina – powiedział. Oliver w życiu nie widział śliczniejszej dziewczyny. Włosy miała tak jasne, że lśniły jak srebro, a oczy w kolorze królewskiej szaty w odcieniu najpiękniejszego fioletu. Z jej cery bił blask księżycowej poświaty, zmąconej bladą różowością policzków i ust. Oliver i Serafina. Serafina i Oliver. Nawet nieźle to brzmiało. – Znajdę ją – obiecał książę. Buła zadarł pysk i zaskomlił. – Później będę się martwił – mruknął do niego Oliver.

Nieznajomy, dziękując, zgiął się wpół w ukłonie; kaptur odsłonił na chwilę pokrytą bliznami, szpetną twarz i Buła znów zaszczekał. Po wyjściu ojca dziewczyny Oliver zapadł głębiej w tron i złapał się za głowę, w co też, u licha, się wpakował… – Wykluczone – oświadczyła stanowczo królowa Morena. – Tam czai się zbyt dużo niebezpieczeństw, Oliverze. – Tutaj też – zauważył jej syn. – Mógłbym spaść ze schodów. Albo zatruć się dzisiejszą kolacją. Oczy królowej wypełniły się łzami. – Nie pora na żarty, Oliverze. Mógłbyś zginąć. – Nie jestem ojcem. Zaraz pożałował tych słów. Matka zwiesiła głowę i wytarła oczy. – Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby cię uchronić – szepnęła. – A ty chcesz to zaprzepaścić dla dziewczyny, której nawet nie znasz? – A jeśli mam ją poznać? Jeśli zakocham się w niej tak, jak ty zakochałaś się w ojcu? Czy nie warto podjąć ryzyka dla miłości? Podniosła głowę i spojrzała na syna. – Muszę ci coś powiedzieć – rzekła. Przez następną godzinę Oliver słuchał jak urzeczony opowieści o chłopcu imieniem Rapskullio i złym człowieku, którym się stał, o smoku i trzech wróżkach, o prezentach, które dostał po urodzeniu, i darze, którego nie dane mu było otrzymać. – Latami umierałam ze strachu, że Rapskullio kiedyś powróci – wyznała królowa. – I że pozbawi mnie ostatniego dowodu miłości twojego ojca. – Dowodu? – Tak, dowodu, Oliverze. Ciebie. Oliver pokręcił głową. – Tu nie chodzi o Rapskullia, tylko o dziewczynę o imieniu Serafina. Królowa Morena ujęła dłoń syna. – Obiecaj mi, że nie będziesz walczył. Z nikim ani z niczym. – Nawet gdybym chciał, pewnie nie wiedziałbym jak. Nie obmyśliłem jeszcze planu skutecznego działania – dodał z uśmiechem. – Los pobłogosławił cię wieloma innymi darami, Oliverze. Jeśli komuś się powiedzie, to

na pewno będziesz ty. – Matka wstała i sięgnęła po rzemyk, który miała zawieszony na szyi. – Ale na wszelki wypadek noś to przy sobie. Na końcu rzemienia wisiał okrągły przedmiot, który podała synowi. – Kompas – powiedział Oliver. Pokiwała głową. – Należał do twojego ojca. Dostał go ode mnie. Przechodził w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. – Spojrzała na syna. – Zamiast wskazywać północ, wskazuje drogę do celu. Twój ojciec nazywał go swoim amuletem. Oliver pomyślał o dzielnym ojcu jadącym na pojedynek ze smokiem z kompasem zawieszonym na szyi. Owszem, doprowadził go do celu, ale życia mu nie uratował. Książę przełknął ślinę, głowił się, jak uratuje dziewczę bez choćby miecza u boku. – Pewnie ojciec nigdy się nie bał – wymamrotał. – Mawiał, że strach oznacza tylko, iż masz do czego wracać – oznajmiła królowa Morena. – I powtarzał mi, że boi się cały czas. Oliver pocałował matkę w policzek i zawiesił kompas na szyi. Wychodząc z sali tronowej, pogodził się z myślą, że bardzo, ale to bardzo skomplikował sobie życie.

OLIVER Kiedy mówią „Dawno, dawno temu”… kłamią jak z nut. Żadne tam „dawno temu”. Ani nawet „kiedyś”. Rzecz toczy się setki razy, ilekroć ktoś przewraca kartki tej zakurzonej książki. – Oliverze – mówi mój najlepszy przyjaciel. – Szach mat. Podążam za wzrokiem Buły i patrzę na szachownicę, która tak naprawdę nie jest szachownicą, tylko kwadracikami wyrysowanymi na piasku Plaży Szczęśliwych Zakończeń, a uczynne wróżki służą jako wieże, królowe i gońce. W bajce nie ma szachów, więc radzimy sobie, jak możemy, a po grze zawsze musimy posprzątać, aby nikt się nie domyślił, że opowieść kryje coś więcej ponad to, co ujęto w zdania. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, iż życie w znanej mi postaci to fikcja. Że rola, którą w kółko odgrywam, nie jest niczym innym jak tylko rolą. I że odgrywam ją na użytek osób postronnych, których wielkie, płaskie twarze majaczą nad naszymi głowami z chwilą rozpoczęcia historii. Relacje, jakie tutaj widzicie, bywają inne, niż się zdaje. Gdy nie odgrywamy naszych ról, dostajemy wolną rękę. To nieco skomplikowane. Jestem księciem Oliverem, a zarazem nim nie jestem. Gdy książka się zamyka, mogę przestać udawać, że jestem zakochany w Serafinie lub walczę ze smokiem, i dla odmiany wygłupiam się z Bułą, próbuję specjałów przygotowanych przez królową Morenę albo idę popływać z piratami, którzy tak naprawdę muchy by nie skrzywdzili. Innymi słowy, każdy z nas ma własne życie poza rolą, odgrywaną na użytek Czytelnika. Pozostałym wystarczy, że o tym wiedzą. Mogą bez oporów odgrywać ten sam spektakl i tkwić na scenie nawet po zniknięciu Czytelników. Ale nie ja. Możliwe, że skoro mam swoje życie poza bajką, to samo dotyczy Czytelników, których twarze dryfują nad nami. Oni nie są uwięzieni w książce, więc gdzie właściwie się znajdują? Co robią, kiedy książka się zamyka? Kiedyś pewien Czytelnik – bardzo młody – zrzucił książkę i otworzyła się na stronie, która opowiadała tylko o mnie. Całą godzinę miałem Innyświat na wyciągnięcie ręki. Te olbrzymy układały drewniane cegły z literami na bokach, tworząc gigantyczne budowle. Kopały rękami w takim samym piasku, jaki mamy na Plaży Szczęśliwych Zakończeń. Miały sztalugi

podobne do sztalug Rapskullia, ale dla odmiany smarowały po papierze rękami umazanymi farbą. Wreszcie jedna z Tamtych, na oko w wieku królowej Moreny, nachyliła się ze zmarszczonymi brwiami. – Dzieci! Książki trzeba szanować – upomniała i zatrzasnęła mi okładkę przed nosem. Gdy opowiedziałem reszcie, co widziałem, tylko wzruszyli ramionami. Królowa Morena zaproponowała, abym opowiedział Orville’owi o moich zwidach i poprosił o eliksir nasenny. Buła, mój najlepszy przyjaciel w bajce i poza nią, uwierzył mi na słowo. – I co z tego, Oliverze? – spytał. – Po co marnować czas i siły na rozmyślanie o czymś, czego nigdy nie zmienisz? Natychmiast ugryzłem się w język. Buła nie zawsze był psem – pojawia się w bajce jako Figgins, mój najlepszy kumpel z dzieciństwa, którego Rapskullio zamienia w psa. Istnieje tylko wzmianka na ten temat, toteż pozostaje w psiej skórze nawet poza sceną. Zabiera mi królową. – Szach mat – oznajmia. – Dlaczego zawsze ze mną wygrywasz? – Wzdycham. – Dlaczego mi na to pozwalasz? – odpowiada pytaniem Buła i drapie się za uchem. – Głupie pchły. Kiedy pracujemy, on nie mówi, tylko szczeka. I biega za mną jak, uhm, wierny czworonóg. Nikt nie wpadłby na to, że w rzeczywistości rozstawia nas po kątach. – Chyba widziałem rozdarcie na stronie czterdziestej siódmej – rzucam możliwie obojętnym tonem, choć odkąd je ujrzałem, myślę tylko o tym, żeby tam pójść i dokładnie zbadać sprawę. – Pójdziemy sprawdzić? – Nie, no znowu. Tylko nie to. – Buła przewraca oczami. – Jesteś jak ten koń pociągowy. – Wołaliście mnie? – Strzała podbiega kłusem. To mój wierny rumak, a przy tym klasyczny przykład na to, że pozory często mylą. Chociaż na kartach naszego świata tupie i parska niczym ognisty ogier, w istocie to kłębek nerwów z tupetem komara. Uśmiecham się, bo inaczej pomyśli, że się gniewam. Jest przewrażliwiony.

– Nie, nie wołaliśmy… – Wyraźnie usłyszałem słowo „koń”… – To tylko takie wyrażenie – tłumaczy Buła. – Skoro już tutaj jestem, mówcie prawdę – żąda Strzała i odwraca się tyłem. – Siodło pogrubia mi zad, prawda? – Ależ skąd – zaprzeczam, Buła zaś energicznie kręci głową. – Same mięśnie – stwierdza. – Miałem cię spytać, czy ćwiczysz. – Tylko tak gadasz, żebym się lepiej poczuł. – Strzała pociąga nosem. – Wiedziałem, że tę ostatnią marchewkę mogę sobie darować. – Wyglądasz szałowo – zapewniam. – Mówię serio. – Ale on nadąsany podrzuca grzywą i odchodzi na drugi koniec plaży. Buła przewraca się na grzbiet. – Jeżeli ten durny koń nie przestanie marudzić… – Właśnie o tym mówię – wpadam mu w słowo. – Może nie musi? Może jest szansa, żeby się stąd wyrwać, być, kim chcesz? Mam takie marzenie. Trochę to głupie, ale widzę siebie idącego nieznaną ulicą w wiosce, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy. Mija mnie dziewczyna; ciemne włosy powiewają za nią jak sztandar i w pośpiechu wpada na mnie z impetem. Gdy pomagam jej wstać, iskra przebiega między nami. Oczy ma w kolorze miodu, a ja wzroku nie mogę od nich oderwać. Nareszcie, mówię, a kiedy ją całuję, ma smak mięty i zimy, który wcale nie przypomina smaku Serafiny… – Taa, jasne – mówi Buła. – A powiedz ty mi, kim może zostać basset? – Jesteś psem, bo tak cię przedstawiono. – Nie daję za wygraną. – A gdybyś mógł to zmienić? Rechocze. – Zmienić. Zmienić bajkę. A to dobre, Ollie. Skoro o tym mowa, może zamienisz ocean w sok winogronowy i doprawisz syrenom skrzydła? Niewykluczone, że ma rację, może problem tkwi we mnie. Pozostali sprawiają wrażenie zadowolonych ze swojego losu, chociaż odgrywają role jak aktorzy w sztuce wystawianej przez nieskończoność. Pewnie uważają, iż ludzie w Innymświecie żyją tak samo jak my. Trudno mi uwierzyć, że Czytelnicy dzień w dzień wstają o tej samej porze, jedzą to samo na śniadanie,

godzinami siedzą na jednym krześle, odbywają z rodzicami tę samą rozmowę, po czym idą spać, a rano budzą się i powtarzają wszystko od nowa. Sądziłbym raczej, że prowadzą niezwykły żywot, innymi słowy, są panami swojego losu. Bez przerwy zastanawiam się, jak by to było poczuć, że książka się otwiera, lecz nie błagać królowej o zgodę na wyprawę. Uniknąć pułapki zastawionej przez wróżki i nie wpaść w łapy zbira. Zakochać się w dziewczynie o oczach w kolorze miodu. Ujrzeć osobę, której nie rozpoznam, i spytać o jej imię. Wcale nie grymaszę. Naprawdę bardziej niż księciem wolałbym być rzeźnikiem. Albo przepłynąć ocean, aby okrzyknięto mnie legendarnym sportowcem. Lub pokłócić się z kimś, kto wpycha się przede mną bez kolejki. Robić cokolwiek byle nie to, co robię, odkąd sięgam pamięcią. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć, że świat to coś więcej aniżeli te kartki. A może po prostu chcę wierzyć w to ze wszystkich sił. Rozglądam się po pozostałych. W przerwach między poszczególnymi aktami ujawniają się prawdziwe charaktery. Jeden z trolli ćwiczy melodyjkę na flecie własnoręcznie wystruganym z bambusa. Wróżki rozwiązują krzyżówki, które układa dla nich kapitan Krab, ale oszukują, zaglądając do kryształowej kuli. A Serafina… Przesyła mi pocałunek, a ja odpowiadam wymuszonym uśmiechem. Owszem, jest niczego sobie z tymi srebrzystymi włosami i oczami w kolorze fiołków na łące opodal zamku. Ale stopę ma większą niż iloraz inteligencji. Myśli na przykład, że skoro etatowo ratuję ją z opresji, naprawdę mi na niej zależy. Powiem wprost: znam gorsze zajęcia niż całowanie ślicznotki. Ale wszystko może człowiekowi zbrzydnąć. Na pewno nie kocham Serafiny, jednakże ów szczegół chyba umknął jej uwadze. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia, bo wiem, że liczy na więcej, niż mogę jej dać po zamknięciu książki. Obok mnie Buła wydaje długi, żałosny skowyt. Oto drugi powód, dla którego mam wyrzuty sumienia, całując Serafinę. Podkochuje się w niej, odkąd sięgam pamięcią, co dodatkowo pogarsza sprawę. To musi być straszne, patrzeć, jak dzień w dzień na niby zakochuję się w dziewczynie, dla której stracił głowę.

– Wybacz, stary – mówię do niego. – Ona nie wie, że to tylko na pokaz. – To nie twoja wina – stwierdza oschle. – Robisz, co do ciebie należy. I jak na zawołanie widzimy oślepiające światło, a niebo pęka wzdłuż. – Na miejsca! – krzyczy Buła. – Wszyscy na stanowiska! – Pomaga trollom rozebrać most, aby mogły wznieść go na nowo. Łapię tunikę i nóż. Wróżki podrywają się z szachownicy i skreśliwszy w powietrzu DO ZOBACZENIA, śmigają do lasu. – Jasne, dzięki – odpowiadam uprzejmie i spieszę do zamku na pierwszą scenę. Co by się stało, myślę, gdybym się spóźnił? Gdybym zamarudził po drodze i wąchał kwiatki przy bramie zamkowej, zamiast stawić się na miejscu w chwili otwarcia książki? Nie dałaby się otworzyć czy bajka rozpoczęłaby się beze mnie? Na próbę zwalniam kroku, wlokę się noga za nogą. Lecz nagle czuję, że coś przyciąga mnie za tunikę jak magnes, przez kolejne kartki. Szeleszczą, a ja sadzę milowe kroki, niezależnie od własnej woli. Słyszę rżenie Strzały w królewskiej stajni oraz plusk syren umykających w głębinę, i nagle stoję w sali tronowej, tam gdzie zawsze. – W samą porę – mruczy Buła. W górze widać światłość, ale zamiast odwrócić wzrok, jak mamy w zwyczaju, łypię ukradkiem. Widzę twarz Czytelniczki, o lekko zamazanych konturach, tak jak słońce wygląda z dna oceanu. I jak nie sposób oderwać oczu od słońca, tak ja patrzę oczarowany. – Oliverze! – syczy Buła. – Skup się! Odrywam wzrok od tych oczu w kolorze miodu, od warg rozchylonych lekko, jakby chciała mnie zawołać. Odwracam się, chrząkam i po raz nie wiadomo który wypowiadam pierwszą kwestię. Kogo? Nie ja napisałem te słowa; wypowiadam je dłużej, aniżeli sięgam pamięcią. Ruszam ustami, ale dźwięk rozlega się w myślach Czytelnika, nie wydobywa się z mojego gardła. Wszystko, co robimy, rozgrywa się w czyjejś wyobraźni, jakby ruch i odgłosy na naszej maleńkiej, dalekiej scenie znajdowały oddźwięk w głowie Czytelnika. Nie mam pewności, gdzie się tego dowiedziałem – po prostu wiem od zawsze, tak jak wystarczy mi jedno spojrzenie na trawę, by stwierdzić, że jest zielona. Rapskullio przekonuje mnie, że jest szlachcicem, któremu uprowadzono córkę

– słyszałem tę przemowę tyle razy, że czasem mamroczę wraz z nim. W bajce oczywiście łotr nie ma żadnej córki. Zarzuca przynętę. Ale rzecz jasna nie mogę tego wiedzieć, chociaż odgrywaliśmy tę scenkę tysiąc razy. I gdy niepocieszony nadaje o książętach – odesłali go z kwitkiem – ja rozmyślam o dziewczynie, która nas czyta. Już ją widziałem. Różni się od naszych zwykłych Czytelników – matczynych, jak królowa Morena, lub małoletnich, wciąż jeszcze fascynujących się przygodami udręczonych księżniczek. Ale ta Czytelniczka wygląda… wygląda na moją rówieśniczkę. Dziwne. Przecież musi wiedzieć – jak ja – że bajka nie jest niczym więcej niż bajką. Że szczęśliwe zakończenia nie istnieją. Buła drepcze po wyfroterowanej marmurowej podłodze i machnąwszy zawzięcie ogonem, staje obok mnie. Nagle słyszę głos – odległy, jak z tunelu, ale dźwięczny niczym dzwon: – Delilah, ile razy mam powtarzać… spóźnimy się! Czasem słyszę, jak mówią. Zwykle nie czytają na głos, lecz zdarzają się rozmowy przy otwartej książce. Uważne słuchanie owocuje sporą wiedzą. Dowiedziałem się, na przykład, że „pchły na noc” to częste pozdrowienie na dobranoc, nawet w pokojach niesprawiających wrażenia zarobaczonych. Poznałem rzeczy, których nie ma u nas: telewizji (rodzice nie cenią jej na równi z książkami), Happy Meal (najwyraźniej nie wszystkie posiłki sprawiają radość, tylko te w kartoniku z zabawką) oraz prysznic (coś, co bierze się przed spaniem i z czego wychodzi się mokrym). – Zaraz kończę – mówi dziewczyna. – Czytałaś to setki razy… znasz zakończenie na pamięć! Już, powiedziałam! Słyszę ich rozmowę nie pierwszy raz; starsza kobieta jest chyba matką Czytelniczki. Zawsze każe Delilah odłożyć książkę i wyjść na zewnątrz. Pospacerować i zaczerpnąć świeżego powietrza. Zadzwonić do koleżanki (niby czym, dzwonkiem?) albo iść do kina (cokolwiek to znaczy). Czekam, aż spełni polecenie matki, ale ona przeważnie znajduje wymówkę, aby nie odrywać się od lektury. Czasem wychodzi z domu, ale gdy tylko wróci, otwiera książkę i czyta dalej. Nie macie pojęcia, jak mnie to dobija: najchętniej uciekłbym z tej książki gdzie pieprz rośnie, ona nie opuszczałaby jej ani na chwilę. Gdybym mógł porozmawiać z tą Delilah, zapytałbym ją, czy zamieniłaby się ze mną miejscami chociaż na chwilę.

Ale próbowałem już rozmawiać z innymi Czytelnikami. Wierzcie mi, była to pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, gdy po raz pierwszy zamarzyło mi się życie w Innymświecie. Gdyby udało mi się zwrócić uwagę któregoś z nich, może miałbym szansę uciec. Lecz oni postrzegają mnie wyłącznie jako część historii, toteż muszę grać tylko swoją rolę. I nawet gdy próbuję wydusić coś w rodzaju: „Wysłuchaj mnie, proszę!”, koniec końców oznajmiam tylko: „Księżniczko, spieszę na ratunek!”, jak jakaś marionetka na sznurku. Gdybym miał szansę uwierzyć, że Czytelnik ujrzy mnie takim, jakim jestem naprawdę – nie takim, jakiego gram – zrobiłbym, no, wszystko. Wrzeszczałbym, ile sił w płucach. Biegałbym w kółko. Podpaliłbym się jak zapałkę. Wszystko, byle tylko zwrócił na mnie uwagę. Wyobrażacie sobie, jakie to uczucie wiecznie mówić i robić to samo, dzień w dzień? Jako książę Oliver otrzymałem może dar życia… ale nigdy nie miałem szansy żyć. – Idę – rzuca Delilah przez ramię, a ja uwalniam z płuc powietrze. Co za ulga, że dzisiaj mnie to ominie, nie macie pojęcia. Książka się zamyka i następuje wir grawitacji, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Łapiemy się, czego popadnie – żyrandoli, nóg od stołu, a w skrajnych przypadkach ogonków liter „g” lub „y”, dopóki kartki nie zastygną bez ruchu. – Ha – mówię, puszczając zasłonę, której się uczepiłem. – Tym razem się upie… Ale nie kończę, bo lecę na łeb na szyję, gdy książka otwiera się nagle na ostatniej stronie. Jak za dotknięciem różdżki Serafina lśni obok mnie w błyszczącej sukni. Buła ma na szyi odświętną obrożę ze srebrną kokardą. Podtrzymywaniem kolumn altanki zajęły się trolle, a wróżki kręcą jedwabnymi wstążkami, które wirują na wiaterku od morza. Syreny zebrały się na mieliźnie i rozgoryczone obserwują nasz ślub. Spuszczam wzrok i nagle oblewa mnie zimny pot. Szachownica. Nadal tam jest. Oczywiście wróżkowe pionki znikły, lecz kwadraty wyrysowane patykiem – namacalny dowód życia toczącego się w książce, gdy nikt do niej nie zagląda – wciąż widnieją na piasku. Nie wiem, dlaczego książka nie wróciła do punktu wyjścia. Nigdy nie popełnia takich

błędów: ilekroć trafiamy na wskazaną stronę, stajemy tam w pełnym rynsztunku i każdy szczegół jest dopięty na ostatni guzik. Może jednak coś takiego już się zdarzyło, tylko ja nie zwróciłem uwagi. Ale skoro teraz zwróciłem, mógł uczynić to również ktoś inny. Na przykład Czytelnik. Delilah. Oddychaj głęboko, Oliverze, przykazuję sobie w duchu. – Buła – syczę. Warczy, ale ja wiem, co ma na myśli. Nie teraz. Dobra. Nic wielkiego się nie stało. Ludzie szukają w bajkach szczęśliwych zakończeń, a nie szachownic, ledwo widocznych na ostatniej stronie. Ale na wszelki wypadek przyciągam bliżej Serafinę, usiłując zasłonić szachownicę jej powłóczystą suknią. Oczywiście Serafina rozumie to na swój sposób i w to jej graj. Zadziera podbródek i przymyka zalotnie oczęta w oczekiwaniu na pocałunek. Wszyscy czekają. Trolle, wróżki, syreny. Piraci, którzy skrępowali cumą smoka Pyro. Czytelniczka również. Jeśli dostanie, czego chce, może zamknie książkę i będzie po sprawie. Niech ma. Nachylam się i całuję Serafinę, wsuwam palce w jej włosy i przyciągam dziewczynę bliżej. Czuję, jak wiotczeje w moich ramionach i napiera na mnie ciałem. Może nie jest w moim typie, ale to nie powód, by uchylać się od obowiązków. – Delilah! Kiedy ona przysuwa się bliżej, niebo nad nami ciemnieje. – Dziwne – mruczy. Opuszcza palec, aż cały nasz świat ugina się pod jego naciskiem. Wstrzymuję oddech w obawie, że mnie zgniecie, ale ona dotyka tylko miejsca na piasku, gdzie widnieje szachownica. – A to skąd się tutaj wzięło? – pyta.

DELILAH Jestem dziwna. Wszyscy tak twierdzą. Pewnie dlatego, bo gdy inne piętnastolatki podniecają się błyszczykami i przystojnymi gwiazdami ekranu, ja wolę zwinąć się na fotelu z książką. Poważnie – byliście ostatnio w liceum? Czemu ktoś o zdrowych zmysłach miałby zadawać się z neandertalczykami z drużyny hokejowej lub napatoczyć na grupkę panienek koczujących w szatni, które z minami kreatorek mody oceniają moje spłowiałe trampki i swetry z lumpeksu? Nie, dzięki: wolę przenosić się w inny świat, a dzieje się to, ilekroć otwieram książkę. Mama martwi się o mnie, bo jestem odludkiem. Ale to niezupełnie tak. Moja przyjaciółka Jules rozumie mnie jak nikt. To wina mamy, że nie potrafi wyjrzeć poza agrafki, które Jules nosi w uszach, i jej różowego irokeza. Ale najfajniejsze z Jules jest to, że kiedy razem idziemy, ona przyciąga spojrzenia. Rozumie moją fascynację książkami, ma to samo z horrorami klasy B. Umie wyrecytować z pamięci dialogi z Plazmy, a popularne dziewczyny z naszej szkoły nazywa „zabójczymi klonami”. Jules i ja nie jesteśmy popularne. Ja to w ogóle jestem na marginesie popularności i mam

zakaz zbliżania się do wszystkiego, co zasługuje na to miano. Kiedy w zeszłym roku graliśmy na wuefie w softball, machnęłam kijem i złamałam lewe kolano Allie McAndrews, pierwszej cheerleaderce w szkole. Wypadła z obiegu na sześć tygodni, a koronę królowej balu semestralnego przyjęła o kulach. Najgorsze, że nawet nie trafiłam w piłkę. Wszyscy, którzy dotychczas mnie tolerowali, nagle mieli powód, aby traktować mnie jak powietrze, wyśmiewać lub pchać na szafkę, gdy szłam korytarzem. Wszyscy oprócz Jules, odkąd przeniosła się do naszej szkoły, tydzień po tym zdarzeniu. Kiedy opowiedziałam jej, dlaczego mnie bojkotują, wybuchnęła śmiechem. „Szkoda, że nie złamałaś jej obu kolan”, powiedziała. Jules i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Wiem, że ma bzika na punkcie tasiemcowych seriali, a ona wie, że moja mama jest sprzątaczką. Jednego tylko nie powiedziałam Jules – że od tygodnia unikam jej z powodu książki, z którą ostatnio się nie rozstaję. Bajka dla dzieci z podstawówki. Jeżeli myślicie, że gwoździem do trumny życia towarzyskiego nastolatki jest rzucić, uhm, pierwszą cheerleaderkę na kolana (dosłownie i w przenośni), radzę poczytać na widoku bajkę w liceum. Czytasz Dostojewskiego, przypinają ci łatkę dziwaka, ale mądrali. Czytasz komiksy, jesteś dziwakiem, ale trendy. Ale bajki to kompletne dno. Wpadłam na tę książkę miesiąc temu, gdy ukradkiem jadłam w czytelni drugie śniadanie. Siedziałam, przeżuwając kanapkę z masłem orzechowym, kiedy moją uwagę zwrócił egzemplarz do góry nogami, wepchnięty byle jak między pozostałe. Chcąc pomóc bibliotekarce, pani Winx, poszłam go poprawić, i aż prąd przeszedł mi przez palce. Był to sfatygowany, do cna zaczytany egzemplarz – dziwne, że jeszcze nie trafił na coroczną wyprzedaż, gdzie można kupić stare powieści za dziesięć centów. Miał ilustracje – nie ulegało wątpliwości, że to bajka – ale tkwił w dziale historycznym z publikacjami na temat pierwszej wojny. A najdziwniejsze było, że nie posiadał kodu kreskowego, żeby go wypożyczyć. – Pani Winx, czytała pani tę książkę? – O, dawno temu. Ale wiesz, to bardzo niezwykły egzemplarz. Autorka własnoręcznie namalowała ilustracje i dała go do oprawienia. – Musi być wart majątek! – Niekoniecznie – stwierdziła pani Winx. – Pisarka zasłynęła swoimi kryminałami, a to był raczej eksperyment. Prototyp, z którego nic nie wyszło. Na dodatek po tej książce nie

napisała już nic więcej. Bardzo lubiłam jej inne powieści, więc nie mogłam przepuścić takiej okazji, gdy natrafiłam na ten egzemplarz na jakiejś wyprzedaży rupieci. I za bezcen stał się własnością szkoły. Spojrzałam na okładkę: Z innej bajki, Jessamyn Jacobs. Wypożyczyłam książkę, po czym na przyrodzie schowałam w podręczniku i przeczytałam od deski do deski. To opowieść o księciu Oliverze, który wyrusza na poszukiwanie porwanej księżniczki i zostaje pojmany przez złego Rapskullia. Sęk w tym, że w przeciwieństwie do innych książąt z bajek, Oliver nie lubi podejmować ryzyka. Jego ojciec poległ w bitwie, toteż Oliver wychodzi z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony. I chyba to ujęło mnie najbardziej. Dowiadujemy się o księciu, że niełatwo wychowywać się bez taty. Z ust mi to wyjął. Mój ojciec wprawdzie nie poległ w bitwie, ale zostawił mamę, kiedy miałam dziesięć lat, i znalazł sobie nową, lepszą rodzinę. Tamtego roku płakała co wieczór. Byłam piątkową uczennicą – nie z powodu szczególnego zamiłowania do szkoły, po prostu nie chciałam dołączyć do grona osób, które sprawiły jej zawód. Musiałyśmy się przenieść do małego domu, a mama harowała jak wół, sprzątając domy dziewcząt, które szczerze mną pogardzały. Nie będę owijać w bawełnę: pod względem urody Oliver bije na głowę wszystkich chłopaków w mojej szkole. Fakt, jest dwuwymiarowy i ilustrowany – ale sami powiedzcie, czy Wolverine z komiksu to nie ciacho. Ma kruczoczarne włosy, jasne oczy i wydaje się do mnie uśmiechać. Jasne, każda normalna dziewczyna wzięłaby to za znak, że musi częściej wychodzić z domu. Ale ja nie mam dokąd wychodzić. A do tego jest mądry. Pokonuje jedną przeszkodę za drugą, i to nie mieczem, ale zdrowym rozsądkiem. Na przykład, gdy dostaje się w niewolę trzech obleśnych, spragnionych męskiego towarzystwa syren, obiecuje załatwić im randki w zamian za łupy pochodzące z rozbitych statków. I za pomocą tych rupieci – inni wyrzuciliby je na śmietnik – uwalnia się ze szponów smoka, który zabił mu ojca. Nie jest typowym księciem, o nie: bardziej przypomina człowieka na niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, jak ja. Chętnie poczytałabym sobie z nim na randce. I umie się całować, w przeciwieństwie do Leonarda Uberhardta, który omal nie połknął mnie w całości przy sali gimnastycznej w siódmej klasie.

W ciągu pierwszego tygodnia przeczytałam książkę tyle razy, że nauczyłam się jej na pamięć; znałam rozkład obrazków na stronach. Śniło mi się, że goni mnie Rapskullio, a kapitan Krab zmusza do chodzenia po desce zawieszonej nad burtą. Co tydzień odnosiłam książkę do biblioteki, zgodnie z regulaminem. Musiałam odczekać jeden dzień, aż wróci na półkę, żeby dać szansę innym. Ale który inny dziewięcioklasista lubi bajki? Książka zawsze czekała na mnie, więc mogłam ją wypożyczyć i ugruntować swoją pozycję szkolnej królowej frajerów. Mama się martwiła. Czemu ktoś taki jak ja, kto bez trudu „łyknie” tysiąc stron „dorosłej” powieści, ma obsesję na punkcie bajki dla dzieci? Znałam odpowiedź na to pytanie, lecz zachowywałam ją dla siebie. Książę Oliver rozumiał mnie jak nikt. Nigdy go nie poznałam, fakt. I owszem, to postać fikcyjna. Ale był zarazem tym, kogo ludzie chcieli w nim widzieć: niezrównanym bohaterem, wygadanym mediatorem oraz niedościgłym mistrzem ucieczek. Jednakże istniał tylko na kartkach książki i w umyśle jakiejś przypadkowej autorki. I nie wiedział, co to znaczy być wepchniętą do szafki przez bandę oszalałych cheerleaderek i uwięzioną tam, póki woźny nie usłyszał moich wrzasków. Dzisiaj będzie inaczej, postanawiam, budząc się rano, i wlepiam wzrok w sufit. Przede wszystkim, oddam książkę do biblioteki. W zeszycie do angielskiego napiszę, że w ramach czytania we własnym zakresie pochłaniam Igrzyska śmierci (podobnie jak dziewięćdziesiąt osiem procent moich rówieśników), a następnie uzasadnię, dlaczego stawiam na Peetę, a nie na Gale’a. Powiem Jules, że pójdziemy w weekend na maraton „Rocky Horror” w tanim kinie. A na przyrodzie zbiorę się na odwagę, by zagadać do Zacha, mojego partnera do ćwiczeń, który uwziął się karmić klasową rosiczkę okruchami tofu i przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia pewnie ocali wieloryby. Tak, szanowni państwo, dzisiaj nastąpi przełom. Wstaję, biorę prysznic i się ubieram, ale bajka leży na nocnym stoliku, tam gdzie zostawiłam ją przed snem. Tak pewnie czuje się narkoman, myślę, usiłując zwalczyć pokusę

przeczytania jej ten jeden, ostatni raz. Palce mnie świerzbią, po czym wzdycham z rezygnacją, łapię książkę i chciwie pogrążam się w lekturze. Ale tym razem coś mi nie gra. Jakby coś mnie uwierało, przeszkadzało jak okruch w zębach. Ze zmarszczonym czołem przeglądam dialogi, które brzmią jak zawsze. Zerkam na ilustrację: książę siedzi na tronie, a pies obok niego na marmurowej posadzce. – Delilah! – wrzeszczy mama. – Ile razy mam powtarzać… Spóźnimy się! Mrużę oczy i wbijam wzrok w kartkę. Coś mi tutaj nie pasuje, tylko co? – Już kończę… – Czytałaś to setki razy… znasz zakończenie na pamięć! Już, powiedziałam! Przerzucam kartki i otwieram książkę na ostatniej stronie. Jak mogłam to przeoczyć? Na lewo od lśniącej sukni księżniczki Serafiny widnieje kratka na piasku. Coś w rodzaju tabeli do gry w bingo. Albo szachownica. – Dziwne – mówię pod nosem. – A to skąd się tutaj wzięło? – DELILAH EVE! Kiedy matka używa mojego drugiego imienia, to nie przelewki. Zamykam książkę, wpycham ją do plecaka i zbiegam na dół na szybkie śniadanie, zanim mama odwiezie mnie do szkoły. Gdy smaruję grzankę, mama już płucze kubek po kawie. – Mamo – zagajam. – Zdarzyło ci się przeczytać książkę, która potem… się zmieniła? Patrzy przez ramię. – No, jasne. Kiedy po raz pierwszy przeczytałam Przeminęło z wiatrem i Rett zostawił Scarlet, miałam piętnaście lat i uważałam nieodwzajemnioną miłość za szalenie romantyczną. Za drugim razem – czyli zeszłego lata – uznałam, że Scarlet ma nie po kolei w głowie, a Rett to samolubna świnia. – Nie to miałam na myśli… ty się zmieniłaś, nie książka. – Gryzę grzankę i popijam ją sokiem pomarańczowym. – Wyobraź sobie, że czytałaś coś sto razy i akcja zawsze toczyła się na statku. A potem któregoś dnia czytasz i rzecz dzieje się na Dzikim Zachodzie. – Bzdura – odpowiada mama. – Książki nie zmieniają się na naszych oczach. – Moja owszem – kwituję. Odwraca się i patrzy na mnie z ukosa, jakby nie mogła się zdecydować, czy łżę, zwariowałam, czy może jedno i drugie.