AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 141
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 566

Karolina Głogowska , Troszczyńska Katarzyna - Inna kobieta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Karolina Głogowska , Troszczyńska Katarzyna - Inna kobieta.pdf

AlekSob EBooki
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Karolina Głogowska, Katarzyna Troszczyńska INNA KOBIETA

Copyright © by Karolina Głogowska, MMXIX Copyright © by Katarzyna Troszczyńska, MMXIX Wydanie I Warszawa, MMXIX Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Spis treści Rozdział 1. Pewność Ada Joanna Rozdział 2. Niepokój Joanna Ada Rozdział 3. Szał Ada Joanna Rozdział 4. Codzienność Joanna Ada Rozdział 5. Wahanie Ada Joanna Rozdział 6. Kryzys Joanna Ada Rozdział 7. Powrót Joanna Rozdział 8. Ada Epilog

Rozdział 1. Pewność

Ada Z mojego okna widać zamek. Z misternymi wieżyczkami, bajkowymi przybudówkami, framugami o wymyślnych kształtach, wyrastający z zawieszonej w próżni planety. Całą konstrukcję dzień i noc buduje z mozołem dwóch robotników. Gdyby nie kawałek odłupanej ściany, w ogóle nie byłoby ich widać i nikt nie dowiedziałby się, ile trudu potrzeba, żeby powstało coś tak pięknego. Ale zamek nie jest prawdziwy. To mural namalowany na ścianie opuszczonej kamienicy i jedyny widok z mojego okna, który lubię. Trochę radości sprawia mi też czasem stojący bliżej wielki billboard, chwilowo reklamujący karpio-kiwi. To znaczy najpierw nakleili reklamę karpia (8,99 za kilogram), a jakiś miesiąc później kiwi (50 groszy za sztukę). W nocy, zanim świeży plakat wysechł, ktoś zerwał go w ten sposób, że rano przywitała mnie ryba z guzami owoców na grzbiecie. Miałam nadzieję, że karpio-kiwi powisi trochę dłużej niż reklama producenta gładzi szpachlowej, grożącego: „Zgładzimy całe miasto”. Z wysokości trzeciego piętra obserwuję zakręt, zza którego wyjedzie samochód Borysa. Dopiero za pół godziny, ale do tego czasu podejdę do okna jeszcze ze sto razy. Przez te parę miesięcy nauczyłam się nawet rozpoznawać warkot jego volkswagena. Wyczekuję ukryta za firanką przed każdym spotkaniem. Co by o tym pomyślał? Ucieszyłby się czy wziął mnie za wariatkę? Z przejęcia, że wreszcie możemy spędzić ze sobą cały dzień (soboty ma zwykle zajęte), budzę się o szóstej. W inne dni odbębniam poranną toaletę w dziesięć minut. To i tak za dużo, bo jak każda matka, zwłaszcza tak zwana samotna, cierpię na brak czasu. Ale dziś Tosia jest u Tomasza, więc mam dla siebie całą godzinę. Luksus, z którym nie bardzo wiem co zrobić. O siódmej rano jestem już gotowa: odarta z tak zwanego zbędnego owłosienia, wypolerowana pilingiem, błyszcząca od kremów, uróżowiona pudrem, podkręcona tuszem, podrasowana czarną kreską. Obejrzałam kilkanaście tutoriali na YouTubie, żeby wiedzieć, jak ją narysować, a i tak zmazywałam wszystko z pięć razy, bo prawe oko nie chciało równać się lewemu. Jeszcze tylko najlepsza bielizna, a właściwie jedyna, której nie wstydzę się pokazać, i wkładam ją głównie wtedy, gdy idę do ginekologa albo na basen. Na to sukienka,

którą trzymam w szafie na święta i specjalne okazje, takie jak imprezy firmowe albo Dzień Matki w przedszkolu. Krytyczne spojrzenie w lustro, mrówki w brzuchu. Nie, nie dlatego, że tak świetnie wyglądam. Dlatego, że zaraz zdejmie i zetrze ze mnie to wszystko, co tak starannie na siebie ponakładałam. * * * – Ada… – mruczy gdzieś w zagłębienie mojej szyi, nie czekając nawet, aż zamknę drzwi. Jest zdyszany, wbiegał po schodach po dwa stopnie. – Ktoś nas zobaczy… – śmieję się, próbując powstrzymać go przed rozpięciem mi bluzki na klatce schodowej. Jego kciuk przemyka sprytnie między guzikami, odchyla koronkę stanika i już krąży wokół wyprężonego sutka. Jutro będę odtwarzać tę scenę klatka po klatce. Zawsze tak robię. Przedłużam przyjemność, wyciskam ze wspomnienia i miętoszę w głowie tak długo, aż nic z niej nie zostaje. Czasem jakaś pojedyncza scena z aktu miłosnego dopada mnie niespodziewanie w drodze do pracy, gdy spieszę się z Tosią do przedszkola, siedzę na zebraniu albo stoję w kolejce do kasy. Uderzenie bywa tak silne, że na ułamek sekundy niemal podcina mi nogi, ale nie daję nic po sobie poznać. Umiem udawać jak nikt. – I co z tego! – Borys śmieje się i gryzie płatek mojego ucha. Tyle, a często dużo mniej, wystarczy, żebym była gotowa zrobić wszystko, co zechce, zanim w ogóle to wyartykułuje. Przyjść do pracy bez bielizny i pozwolić mu włożyć rękę pod spódnicę, gdy będziemy pić kawę w firmowej knajpie. Zrobić mu dobrze w sklepowej przymierzalni. Uprawiać szybki seks w pociągu na trasie Warszawa Centralna–Warszawa Wschodnia, bo zrobił mi niespodziankę na dworcu i wskoczył na te dziesięć minut do przedziału, kiedy jechałam do rodziców. Kochać się w wielkim hotelowym oknie, na dwudziestym piętrze wieżowca w centrum miasta. Wszystko – oprócz tej jednej rzeczy… – Proszę, pozwól mi… – szepcze, zamykając drzwi. Patrzy mi w oczy i odsuwa na bok koronkę czarnych fig. Moje uda są śliskie od wypływającego podniecenia, ale mimo to odruchowo sklejam ze sobą kolana i nie potrafię ich rozdzielić. Mam trzydzieści sześć lat i nikt mnie nigdy tam nie całował. Tak naprawdę to nie jestem pewna, czy przed poznaniem Borysa kiedykolwiek

uprawiałam seks. Tosia nie wzięła się z miłości. Jest owocem beznamiętnego zbliżenia z byłym mężem, któremu po pijaku udało się utrzymać wzwód i wytrysnąć w moim wnętrzu zamiast jak zwykle na rozpiętych za późno spodniach, niezsuniętych na czas majtkach lub na prześcieradle. Nie przeszkadzał mi ten jego defekt – był wręcz wybawieniem. Nigdy nie rozumiałam, czym tak ekscytują się koleżanki, opowiadając o kolejnych upojnych nocach z kolejnymi mężczyznami, omijałam sceny erotyczne w filmach i byłam zadowolona, że mój małżeński obowiązek polega na kilku ruchach ręką. „Cnotka niewydymka” – wołali szkolni koledzy, bo z żadnym nie chciałam się umówić. Nie obchodziło mnie to, a ich mściwe przezwiska spływały po mnie jak woda z wieczornego prysznica, którego strumień w pośpiechu i z poczuciem winy kierowałam czasem między uda. Całymi latami to było wszystko, czego oczekiwałam od tego sztucznie rozdmuchanego, bezpodstawnie wychwalanego zjawiska, jakim był seks. Ciepła woda i parę sekund do dławiącej rozkoszy. Bez czekania na telefon, płaczu w poduszkę, nieprzespanych nocy, scen zazdrości i słuchania, jaka jestem beznadziejna, bo niedokładnie sprzątnęłam łazienkę albo nie wyprasowałam jego spodni na kant, tak jak lubił. Bez zastanawiania się, co zrobiłam źle, że on znów wyszedł w połowie rozmowy i nie wrócił na noc. Bez konkurowania o uwagę ze zgrzewką piwa albo butelką wódki. – Co ty pierdolisz?! Dwa piwa dziennie to nie alkoholizm! Nie rób ze mnie, kurwa, patologii! – krzyczał Tomek, który miał być najlepszym mężem na świecie. Naprawdę tak myślałam, stojąc przed ołtarzem. Delikatny i czuły dla mnie, grzeczny i uczynny wobec moich bliskich. Jak można od kogoś takiego odejść? Tylko raz ośmieliłam się użyć słowa na „a” w odniesieniu do jego codziennego hobby. Krzesło kopnięte z taką siłą, że upadło pięć centymetrów od Tosi pełzającej po dywanie. Trzaśnięcie drzwiami. Więcej nie próbowałam „szczerze i otwarcie porozmawiać z nim o problemie”, co serdecznie doradzały wymądrzające się, bezpieczne na łamach magazynów kobiecych panie psycholożki, a także moje koleżanki, matka oraz teściowa. W końcu dwa czy trzy piwa dziennie to przecież nie problem. W oczach rodziny do dziś to ja jestem winna rozpadu małżeństwa. Kiedy moja mama zapytała, dlaczego chcę się

rozwieść, potrafiłam znaleźć tylko jedno zdanie: „Bo czuję się, jakby ktoś zamknął mnie w trumnie”, ale nie wypowiedziałam go na głos. Nie zrozumiałaby. – Przecież cię nie bił – mówiła z płaczem. – Na pewno potrafisz go jakoś zatrzymać – przekonywał ojciec. – Ty chyba jeszcze nie widziałaś prawdziwego alkoholika – stwierdziła obrażona teściowa. Nie przyszło im do głowy, że to on odszedł. Któregoś wieczoru, gdy Tosia miała zapalenie oskrzeli i strasznie kaszlała, wyszedł z domu i wrócił dopiero po miesiącu. Po walizkę. Chciałam, żeby zniknął, ale kiedy to się stało, poczułam, jakby ktoś wyrwał mi rękę. Jak można nie chcieć z kimś być i jednocześnie czuć taką przeraźliwą pustkę, gdy cię zostawi? Wyjście do sklepu i zrobienie zakupów stało się wyczynem na miarę zdobycia Korony Ziemi. Gdy w końcu po kilku miesiącach i trzech opakowaniach sertraliny nauczyłam się radzić sobie bez niego, doszłam tylko do wniosku, że mężczyźni to rozdział, który powinnam uznać za zamknięty. A teraz klęczy przede mną Borys i prosi, żebym wpuściła jego język tam, gdzie nikt nie był. – Czego się wstydzisz? – pyta, muskając moje udo ustami. Siebie. * * * – Jak tu cicho i spokojnie. – Borys wyciąga się odprężony na niewygodnej wersalce, symbolu mojego upodlenia sytuacją życiową, w której się znalazłam. Ledwo było mnie stać na wynajem tej klitki w smutnym, osamotnionym wieżowcu na Grochowskiej, z aneksem kuchennym i mikroskopijnym drugim pokojem, wydzielonymi z jednego pomieszczenia. Osobna sypialnia i łóżko z prawdziwego zdarzenia, z materacem nierujnującym kręgosłupa, jawiły się jako odległe luksusy. – Może się wprowadzisz? Albo lepiej poszukajmy czegoś większego, bo tu muszę składać wersalkę, gdy chcę otworzyć lodówkę. – Śmieję się, ale ten żart ma w sobie coś gorzkiego. – Jest spokojnie, bo Tosia pojechała do moich rodziców. Normalnie trzeba się przekrzykiwać ze

Smerfami w telewizorze i lawirować między stertami klocków. Można też zaliczyć strzał w oko rozgniecionym bananem i poślizgnąć się na pampersie. – Celowo obnażam przed Borysem realia mojego życia i obserwuję reakcję. – Ciągle się moczy? – pyta z troską. – Już bardzo rzadko i tylko w nocy. Tosia ma prawie cztery lata, ale wciąż zdarza jej się obudzić w nocy w mokrym łóżku. Drżę za każdym razem. Nie ze względu na samo moczenie, wiem, że to się zdarza i przejdzie jej z wiekiem, i wiem, że w ten sposób może przeżywać rozstanie rodziców. Boję się, że stracimy przez to miejsce w przedszkolu, które przecież i tak bezczelnie zabieramy „normalnym rodzinom”. Wychowawczynie kręcą nosami na zmianę obsiusianych ubrań. Już dwa razy płaciłam za zniszczone materacyki do leżakowania. Regulamin wyraźnie mówi, że dzieci muszą być nauczone samodzielnego załatwiania potrzeb. Jasne. Powiedzcie to czterolatce, którą ojciec odwiedza, kiedy mu coś akurat wypadnie z grafika. – Mam znajomych psychologów dziecięcych. Załatwię wam wizytę, jeśli chcesz. Kasą się nie martw – mówi Borys. No pewnie, on zna wszystkich. Nie tylko najlepszych psychologów i lekarzy w kraju. Chodzi na lunche z politykami, przyjaźni się z najważniejszymi dziennikarzami, a jego lista kontaktów w telefonie przypomina spis głównych bohaterów magazynów plotkarskich i czerwonych dywanów. Jest tam każdy, kto się liczy, sprawdziłam. A na samym początku długiej listy bardzo ważnych osobistości – ja. Ada Szulc. Kochamy się jeszcze dwa razy w przerwach pomiędzy filmem oglądanym w pościeli a obiadem, który gotujemy razem, krzątając się nago po kuchni. Cudowny, leniwy, zwyczajny dzień. Jakby miał się nigdy nie skończyć, a Borys nie musiał wcale wracać do swoich obowiązków. * * * Piekło będzie supermarketem. Otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, codziennie, dwanaście miesięcy w roku, trzysta sześćdziesiąt pięć takich samych dób. Święta nie święta, sobota, niedziela. Pik, pik, pik, pik, czas odmierzany

produktami skanowanymi na taśmie. Jeśli na koniec potwierdzi się, że Bóg istnieje, i to wszystko, czego uczyli mnie na religii, to prawda, jakiś specjalny boży wysłannik uzna, że oto ja, Ada Szulc, przegrałam swoje życie i za karę trafię do największego we wszechświecie, zaprojektowanego specjalnie dla mojego pognębienia, całodobowego supermarketu z rzędami niekończących się alejek, włóczącymi się smętnie hostessami, podtykającymi mi pod nos kawałki wyschniętej szynki, z ogłuszającymi komunikatami o promocjach i jarzeniowym światłem, od którego pękają mi żyłki w oczach i pulsuje w skroniach. Moją pokutą będzie syzyfowe odhaczanie produktów na liście zakupów, na której pojawi się kolejny element, gdy tylko poprzedni trafi do wózka. Czasem uda mi się włożyć zakupy i odhaczyć je na liście tak szybko, że jakimś cudem nie przekroczę czasu i będę mogła pobiec do kasy. Tam trafię na pozakręcaną jak labirynt kolejkę innych klientów pokutników z koszykami wypełnionymi po brzegi. Pik, pik, pik, pik. Skanowanie będzie trwało godzinami, przerywane stękami zniecierpliwionych ludzi, czasem jakąś awanturą przy kasie, gdy nadgorliwy ochroniarz zażąda od eleganckiej pani pokazania wnętrza torebki, a ona będzie się upierać, że on nie ma do tego prawa. W końcu kupię swoje produkty, załaduję je do toreb i w momencie, w którym pomyślę, że oto mogę uciec z tego centrum katuszy, ubrany na czarno strażnik odbierze mi siatki, wepchnie w dłonie wielki pusty wózek i zagoni przez bramki z powrotem do wejścia. Cały koszmar zacznie się od nowa. Najgorsze są rodziny przyjeżdzające tu na zakupy jak na całodzienne polowanie. Ludzie przekraczający rozsuwane fotokomórką drzwi zamieniają się w zombi, powłóczące nogami, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, potykające się o innych, popychające nawzajem, oglądające niewidzącym wzrokiem etykiety pokrojonych i zapakowanych w trumienki serów, pierogów, kiełbasek, warzyw. Lepsze bio czy organic? Z olejem palmowym czy rzepakowym? Lepiej zabić się syropem glukozowo-fruktozowym czy zwykłym cukrem? Rodziny są najsilniejsze. Uzbrojone w wózki i wrzeszczące dzieci mają pierwszeństwo w kolejce i na drodze. Przemierzają alejki środkiem, taranując maruderów i gapy, mniejszych, słabszych, bezdzietnych i samotnych. Nie spieszą się. Dwadzieścia deko polędwicy łososiowej, piętnaście deko podwawelskiej. Szynkę babuni czy wojaka, którą pani poleca? A ta podwędzana dobra? To może jeszcze pięć kabanosów. Dziesięć deko

morskiego i dziesięć goudy, ale proszę poplasterkować. Poczekamy. Supermarket jest piekłem, chociaż za to, co robię, zasługuję na dużo okrutniejszą karę. Czasem myślę, że Bóg w swej litości odwleka wykonanie wyroku na mnie do czasu, aż odchowam Tosię. Przychodzi mi do głowy, że w supermarkecie prawie nie ma singli. Chyba dlatego, że w pojedynkę ledwo da się znieść obezwładniający smutek tego miejsca, dźwignąć ciężar przytłaczającej przestrzeni. Nie wiem, czy bardziej przeraża mnie sam wypełniony produktami moloch, czy zastępy rodzin przemierzające alejki jak zaprogramowane roboty. Następne w hierarchii są pary, które nie tyle łatwo się tu odnajdują, ile nie zwracają uwagi na otoczenie. Nie przeszkadza im, tak są zajęci miłością albo nienawiścią do siebie. Całowaniem się, zaglądaniem w oczy, przytulaniem. Kłótniami i wyrzygiwaniem wzajemnych pretensji przy półce ze środkami czystości. Tacy jak ja – samotni, pojedynczy, są tu wyrzutkami – zawieruszeni przez przypadek, całkowicie bezbronni. Uwieszona mojej ręki Tosia tylko pogarsza sprawę. Ciągnę ją za sobą, byle szybciej dotrzeć do działu papierniczego, chwycić plastelinę i kolorowe wycinanki, których na jutro potrzebuje do przedszkola, i wyjść stąd na świeże powietrze, wolne od charakterystycznych woni zleżałego sera i podłogowej szmaty. Wystarczy, że minę działy spożywcze, nie będę się rozglądać, nie zatrzymam wzroku na tym zakochanym chłopaku, trzymającym za rękę swoją dziewczynę, kupującym na wieczór wino i lody. Nie podsłucham, jak rozpromieniona blondynka zapyta męża, czy woli dziś na deser sernik, czy jabłecznik, nie zdam sobie sprawy, że gdyby w to niedzielne popołudnie był ze mną Borys, zachowywałabym się tak samo jak ona. Chciałoby mi się kupować tę pieprzoną margarynę, łazić za wanilią i przeglądać półki w poszukiwaniu najlepszego kakao, żeby zrobić mu przyjemność i upiec to cholerne ciasto, które zjemy razem przed telewizorem. Tymczasem trzymam w jednej ręce jogurt truskawkowy, a w drugiej bananowy i nie wiem, no, kurwa, nie wiem, który wybrać. Ta decyzja mnie przerasta. Odkładam oba na półkę. – Mamo, tutaj! – wyrywa mnie z myślotoku Tosia i ciągnie w stronę regału z artykułami papierniczymi. Oddycham z ulgą, chwytam opakowanie plasteliny, wycinanki i wreszcie zmierzam do kas. Nikt mnie nie zatrzymuje, nie wręcza nieskończonej listy zakupów i nie zagania z powrotem do środka.

Mogę stąd wreszcie wyjść. Zjeżdżam z Tosią ruchomymi schodami, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie wiem już, który to raz w tym tygodniu próbuję powstrzymać łzy, żeby nie rozbeczeć się przy dziecku. Schody zmierzają w dół powoli. Zmuszają do celebrowania rozpaczy i obserwowania mijanych po drodze szczęśliwych rodzin. Nienawidzę ich, gardzę nimi, zazdroszczę im. * * * Tosia zasypia wieczorem niemal w kilka sekund. To nasz codzienny rytuał: przyczepiam uśmiech, czytam fargment Kubusia Puchatka, śpiewam kołysankę i całuję córkę w głowę. Nie zawsze udaje mi się nie płakać. Przywołane myślą albo wspomnieniem łzy spływają bezwładnie. Pociągam nosem i ocieram policzki ramieniem. Nie patrzę na Tosię, ale ona widzi. Wie. Nie pyta. Bawi się misiem i opowiada, co wydarzyło się w przedszkolu albo u dziadków. Samotna matka. Stygmat, który miał mnie nigdy nie naznaczyć. Kogo jak kogo, ale nie mnie. Pamiętam, jak tuż po porodzie zmroziła mnie wiadomość o rozwodzie znajomych. Myśl, że Tosia mogłaby zostać kiedyś dzieckiem z rozbitej rodziny, sprawiła mi wtedy fizyczny ból. To niemożliwe, nigdy do tego nie dopuszczę, choćby nie wiem co – byłam tego pewna. Rozwód rodziców to jedno, ale zlepek słów „samotna” i „matka” oznaczał po prostu człowieka drugiej kategorii. Patologię. Niedostatek. Nieradzenie sobie. Konieczność proszenia o pomoc i przełykanie odmowy. Wysłuchiwanie, że teraz nikt mnie już nie zechce. Siadam przed lustrem i zmywam nałożony parę godzin wcześniej makijaż. W dni bez Borysa wyjście z domu jest wysiłkiem porównywalnym z wzięciem udziału w maratonie. Umyć twarz. Posmarować kremem. Nałożyć korektor, przyklepać podkładem. Opalizujący puder okłamuje, że pod skórą tli się jakieś życie. Tusz do rzęs odwraca uwagę od zapłakanych oczu. Szminka. Róż. Gotowe. Teraz z ulgą mogę to wszystko zmyć. Unikam swojego spojrzenia w lustrze. – Udało ci się kupić wszystko dla Tosi? Mama dzwoni jak co dzień, by sprawdzić, czy jeszcze nie połknęłam tych wszystkich tabletek, które zbieram w szufladzie, zamiast brać codziennie po jednej, jak nakazał lekarz. Według niej rozwodem

zniszczyłam sobie życie. Nie potrafiła zrozumieć, że nie walczyłam o Tomasza, dostałaby zawału, gdybym powiedziała jej o Borysie. – Tak, mamo. – Zrobiłaś jej coś ciepłego na obiad? – Tak, mamo. – I jak wam minął dzień? Wszystko w porządku? – Tak, mamo. – Uważaj na Tosię, czytałam dziś o powrocie krztuśca. Podobno lekarze mają problem z diagnozowaniem, bo od kilkudziesięciu lat nie widzieli choroby. – Tak, mamo, to ja pisałam ten artykuł. – À propos… – Mama z jakiegoś powodu zawsze wymawia „s” w tym słowie. – Spotkałam dziś w galerii Gosię. – Jaką Gosię? – Tę ładną, co się tak dobrze uczyła. Chyba siedziałaś z nią w ławce pod koniec podstawówki. Ma w Bydgoszczy dwie szkoły językowe i właśnie otwiera trzecią. Pytała, czy pracujesz w zawodzie, chyba szuka lektora, ale powiedziałam jej, że teraz to byłaby dla ciebie degradacja. – W ustach mamy „degradacja” brzmi w tym zdaniu jak ciężka zakaźna choroba. – Albo nie. – Co mówisz? – Nic, mamo. Przepraszam cię, ale jestem zmęczona. Mam jutro dyżur od siódmej. – No dobrze, zadzwoń do mnie jutro. Albo ja zadzwonię. Dobranoc. „Już niedługo razem”. Cowieczorny SMS od Borysa poprawia mi nastrój. Biorę telefon do łóżka i wpatruję się w ekran. Przewijam przed snem ostatnie wiadomości od niego, choć i tak znam je na pamięć. Taka namiastka bliskości zamiast wtulenia się w prawdziwe ciało. Już niedługo.

Joanna Pobudki o siódmej rano w niedzielę to koszmar, szczególnie że zasnęłam dopiero przed czwartą, gdy wreszcie zrezygnowana opuściłam małżeńskie łóżko i przestałam słyszeć chrapanie Piotra. Jako trzydziestodziewięcioletnia terapeutka powinnam być mądrzejsza, ale codzienność przytłacza mnie tak samo. Milion razy powtarzałam, że to nienormalne tak chrapać, musi pójść do lekarza, zoperować sobie przegrodę nosową. Kiedyś usłyszałam o kobiecie, która rozwiodła się z powodu chrapania. Przysięgam, że nieraz z poduszką na głowie, próbując się oddzielić od hałasów Piotra, czułam niemal nienawiść. Bo sen nie przychodził, narastało tylko rozdrażnienie. Dlaczego on nie pomyśli o mnie? Dlaczego nie żałuje mojego snu? Siódma rano nie jest łaskawa dla zbolałego i naznaczonego przez wybrzuszenia na kanapie ciała. Dawno powinniśmy zmienić kanapę, zresztą nie tylko. Rozglądam się po wnętrzu. Dlaczego zawsze w niedzielę uświadamiam sobie, że nasze mieszkanie potrzebuje remontu? Idę do sypialni i przez chwilę wpatruję się w mężczyznę, któremu siedemnaście lat temu przysięgałam miłość i wierność w kościele Świętej Anny w Warszawie. Choć nie jestem wierząca, ale on był, jego rodzina wciąż jest, zrobiłam to dla niego. I to była jedna z miliona rzeczy, które zaczęłam robić dla kogoś. Piotr leży zamotany w kołdrę, wystaje tylko kawałek głowy. – Ej, jadę do mamy. – Potrząsam nim, dokładnie jak wczoraj, choć ciut delikatniej. – Yhm. „Yhm”. To tyle. Dziękuję. Czasem nie mogę w to uwierzyć. Siedemnaście lat temu Piotr rano witał mnie kawą i weekendową „Wyborczą”, którą przynosił mi wraz z zapachem piekarni i wiosny. Teraz przewraca się na drugi bok. – Kładę ci przy uchu telefon. – Próbuję go dobudzić. – Antoś pewnie obudzi się za godzinę. Kotek, pamiętasz, że jadę do mamy?

Wyrzuca bezładnie ręce, opędza się ode mnie jak od natrętnej muchy. Nie cierpi, gdy ktoś przeszkadza mu w spaniu, pobudek nienawidzi, chyba że to pobudki do pracy. O piątej staje wtedy na baczność. – Kotek, pamiętasz? Przysięgałam sobie kiedyś, że nikt z moich bliskich nie usłyszy nigdy żadnego „misiu”, „pysiu”, „prosiaczku”. A teraz szafuję „kotkiem”, to niemal przecinek w moich wywodach kierowanych do Piotra. * * * W lustrzę widzę pierwsze zmarszczki. Bolą mnie. Są dowodem, że nie jestem inna, lepsza. Przemijam. Kobieta w wieku trzydziestu dziewięciu lat powinna mieć zawsze pod ręką korektor i dobry podkład. Inaczej konfrontacja z lustrem jest bolesna. Tuszuję przemijanie, nakładając najlepsze kosmetyki zakupione w Sephorze. I tak nie jestem zadowolona. A może to nie chodzi o twarz, tylko o moje życie? Piotr znów pracował wczoraj cały dzień. Czasem nie wiem, kim jestem. Psychologiem? Matką nastolatka? Matką dwulatka? Sfrustrowaną żoną pracoholika? Mijam śpiącą Warszawę, to niewiarygodne, że o dziewiątej nie ma tutaj żywej duszy. Każdy zakątek tego miasta kojarzy mi się z Piotrem. Tutaj, na placu Wilsona, byliśmy pierwszy raz na spacerze, na Powązkowską wzięłam go któregoś 1 listopada, żeby zobaczył grób mojej babci. Chciałam też pokazać mu grób Kieślowskiego, naszego ulubionego reżysera, i nagrobki Zbigniewa Herberta, Kaliny Jędrusik i Marka Hłaski. Z tego przystanku, na Dworcu Zachodnim, jechaliśmy na pierwszą randkę nad Zalew Zegrzyński. Był upalny dzień, staliśmy w autobusie wtuleni w siebie, bo, jak się okazało, nie my jedni chcieliśmy spędzić cudowny dzień nad wodą. Wtedy nie przeszkadzał nam nawet ten tłum. Piętnaście po dziewiątej parkuję samochód na Woli. Czuję, jak wali mi serce. Osiedle śpi, ale matka na pewno nie. – Mamo, jaki tu zaduch! Pootwieram okna. Potrzebujesz świeżego powietrza – rzucam w progu. Powinnam ugryźć się w język, ale smród sprawia, że mam odruch wymiotny. – Mądrz się przed tymi swoimi pacjentami, dziecko. Kanarkowy szlafrok nosi ślady niedawnych posiłków, na pewno

jadła ketchup i czekoladę, cały rękaw ma upaprany. – Mamo, to nie psychologia. Mówię po prostu, że będzie ci lżej, jak się wykąpiesz, ubierzesz. Poczujesz się lepiej. – Co ty wiesz o moim „lepiej”? Stara jesteś? Nie jesteś. Więc nie rozumiesz i nie zrozumiesz, dopóki nie będziesz stara. Mnie się już nie chce. Dlaczego to znoszę? Nie chcę tego znosić. Ona umiera już tak kolejny rok. Umierała kilka razy w roku, zawsze zapijając winem relanium, było dużo słów, zawsze długi sen, kilka razy przyjechało pogotowie. Wspomnienia wciąż są niewygodne, w domu czekają na mnie niebieska piżama frotté, kubek w niezapominajki i przewidywalność, za którą tęsknię nawet kilka kilometrów od domu. Dorosłość wypisaną mam na czole, matka jej nie czyta. Przemawia do mnie jak do nieznośnego czterolatka. Ton wibruje, do mózgu wciska się nawet nozdrzami. – Nie szantażuję cię – ciągnie, zupełnie jakby mnie słyszała. – Nie wiem dlaczego młodzi nie mogą zrozumieć, że w pewnym momencie po prostu już się nie chce żyć. Czy wiesz, co robisz?! – wyrzuca z siebie nagle. Czy ja wiem, co robię w niedzielę o dziewiątej rano? Wstałam o świcie, zostawiłam rodzinę, trzeba zrobić mamie zastrzyk przeciwzakrzepowy. Trzy tygodnie temu złamała nogę. Lekarz przepisał fragmin, musi go dostawać codziennie o tej samej porze. Sama igły się boi, wszystkiego się boi. – Chodzi ci o igłę czy naszą nianię? – Staram się, by mój głos brzmiał uprzejmie. – Nie rób ze mnie wariatki. O nianię. Z igłą, mam nadzieję, sobie poradzisz. Chociaż z tobą to nigdy nic nie wiadomo. Groteskowo wygląda wbita w rudobrązową kanapę. Tyle razy mówiłam, żeby ją wyrzuciła. Nie, kanapa to ołtarz wspomnień, pamięć ojca, dobrych chwil, które miała. Mości się w niej, przykrywa kocem, włącza serial i zalewa się czarną herbatą, whisky już nie może. Mocnej herbaty też lekarz zabronił. Co z tego. Ona wypije jej więcej, może umrze w końcu, a ojciec nad jej grobem zrozumie, że tylko ją kochał. Szalone fantazje przegranej i jej niebyt na ulicy Olbrachta w Warszawie. Stary blok, stara ona. Patrzę na zniszczone ręce,

paznokcie bez cienia koloru. Zaczynam drżeć. Tak się objawia mój paniczny lęk przed starością, a raczej przed przegraną starością, w której zostanie mi tylko kanapa i wspominanie mężczyzny, który mnie zranił. Jedną ręką łapię za fałdę skóry na jej chudym brzuchu, drugą próbuje pionowo wbić igłę dokładnie tak, jak kazała w szpitalu pielęgniarka. Kiedyś chudość była matki satysfakcją, dziś jest zgryzotą. Ma anemię, wciąż jest słaba. Teraz obserwuje moje ruchy, milczy nawet, a to rzadkie u niej. Ciszę przerywa dzwonek do drzwi. – To Jankowska, przyniosła świeże jajka. Od tygodnia mówię ci o jajkach, ale ty niczego nie słuchasz, ciągle tylko: oddzwonię, oddzwonię. Nie wiem, po kim ty jesteś taka niesłowna. Uczyłam cię przecież od dziecka: dotrzymuj słowa. Zmierzam do drzwi, byle dalej od niej. Ile złych rzeczy można powiedzieć komuś w ciągu dziesięciu minut. Żebym nigdy taka nie była. Jestem na nią zła, że wciąż pluje na mnie jadem. I brzydzi mnie słaba matka, i brzydzę się sama sobą, że to czuję. Z szaf wylewają się stare ubrania, pozwijane w kule i poupychane na chybił trafił. Nigdy nie była porządna. „Jejku, ależ masz brudną cukierniczkę” – rzuciła kiedyś przyjaciółka z podstawówki. Tak zorientowałam się, że w naszym domu jest brud, potem tylko utwierdzałam się w przekonaniu, że inne mamy szorują blaty, układają rzeczy w szafach w kosteczkę, a w zlewie nigdy nie ma naczyń. Moja wolała usiąść z papierosem i kieliszkiem wina. – Jajeczka przyniosłam. – Jankowska przeciska się przez drzwi, skutecznie kończąc moje rozważania o szafie i brudzie matki. – Joasia, zaokrągliłaś się, oj, zaokrągliłaś. Mama mówiła, a ja zawsze powtarzam: do śmierci trzeba dbać o linię, ciało to nasza moc i nie można jej tracić. No, ale ty masz cudownego męża. Właśnie, co tam u Piotra? Nie czeka na odpowiedź, wślizguje się i drepcze w stronę salonu, gdzie siedzi matka. Blondynka ze spiczastym nosem roztaczająca woń perfum z Rossmanna za jedyne trzydzieści sześć złotych. Chciałabym być tak pewna siebie w jej wieku, choć dziś mi się wydaje, że po siedemdziesiątce to już tylko pewność siebie zostaje. Na niebieskim talerzu po prababci Annie układam ptysie kupione w pobliskiej cukierni. Uwielbiam je. Wiem, że Jankowska fuknie na widok ciastek, ona się żywi wyłącznie sałatą, a mnie się nawet nie chce tłumaczyć, że nic jej nie pomoże ta sałata. A może jestem po

prostu zła, że nie umiem sobie odmówić tych nieszczęsnych ciasteczek. Nie chcę zabić matki, jestem tylko zrezygnowana. Ot, choćby robi awanturę o nianię, a przecież ledwo znosi chłopców i każde zajęcie się nimi to udręka. Chyba chodzi tylko o to, co powie ciotka i sąsiadka. Że jak to: babcia w domu, sama, a dzieci widuje dwa razy w miesiącu. Po co nam niania? Na szczęście niania jest dobra dla dzieci. – Jak tam Janek, jak maluszek? Jankowska popija wodę, a ja wstydzę się sięgnąć po ptysia. Nawet mnie samą to bawi. Ostatnio odwiedziła mnie pacjentka, której problemem było kompulsywne jedzenie. „Dlaczego nie sięga pani po ciastko po obiedzie, tylko godzinę później zamyka się w spiżarce i zjada połowę blachy?”. Pacjentka milczała, a ja wiedziałam, że chodzi o wstyd i impuls. Jeśli sądzisz, że jesteś gruba, nigdy nie będziesz jeść publicznie słodyczy. Piętnaście minut męki i opuszczam siedlisko zgryzot. Nawet Jankowska ze swoją sałatą nie jest w stanie obudzić mojej matki do życia. Opuszczam brudne kubki w zlewie, oblepioną cukierniczkę i okruszki na linoleum. Nie mam siły dzisiaj sprzątać. Zostanie tu zagrzebana w przeszłości, nieszczęśliwa z powodu złamanej nogi, która powinna być jej szczęściem, bo dzięki niej ma powód do wegetowania na kanapie. Pędzę do życia, rodziny, miłości, byle dalej od mroku, którym raczy mnie od dwudziestu lat. Nie lubię niedziel. I nie chodzi o te poranki u matki. Niedziele kojarzą mi się z końcami, a ja nie umiem się żegnać. Od zawsze to mam. Pamiętam swoje rozpaczliwe wycie, gdy rozstawałam się z Magdą, Bułgarką. Przyjaciółką z przedszkola. Magda już w wieku trzech lat zapychała przestrzeń wokół siebie. Miała czarne kręcone włosy, oczy jak węgle i tupet, którego zazdroszczę jej nawet dzisiaj. Była gwiazdą i już w przedszkolu ze sobą walczyłyśmy. Ale jednak ją kochałam. I z trudem przeżyłam, gdy jej rodzice zdecydowali o wyjeździe na stałe do Australii. Powinnam być szczęśliwa w niedzielę. Jestem po tej drugiej stronie, ludzi spędzających niedzielę z bliskimi. Biegam do muzeum kolejnictwa, bo Antek kocha pociągi. Przed jednym eksponatem może stać godzinę. Dociekliwość ma po ojcu. Przejeżdżam przez wciąż puste miasto. W tygodniu dojazd do matki

zajmuje mi godzinę, teraz po piętnastu minutach parkuję pod zielonym żywopłotem. Naprzeciwko mieszkania Pana Awantury. Kocha zostawiać za wycieraczkami kartki: „Jak parkujesz, wariatko”, „Kurs zrób jeszcze raz”. Ostatnio wspiął się na wyżyny absurdu, napisał tylko: „Ki licho?”. Pan Awantura mnie zadziwia. Elegancki, w garniturku, z błyszczącymi bucikami pędzi do świetnej pracy. I, doprawdy, chce mu się toczyć boje z kobietą, która odrobinę źle parkuje. „Co będzie, jak wszyscy będziemy łamać zasady?!” – krzyczy za każdym razem. Zerkam w jego okno – pusto. Klikam alarm i sunę spragniona życia, małżeńskiej miłości, wsparcia i ciepła. Ależ ta matka potrafi wyżreć energię. Mieszkanie numer pięć, drugie piętro, z okien sypialni widać topole. Nasze żoliborskie mieszkanie kupione na kredyt, uparłam się na ten Żoliborz, zawsze chciałam tu żyć, teraz zjadają nas franki, ale nic mnie nie obchodzą franki, nie dbam o to. Wciskam się przez drzwi, próbuję odsunąć stertę zabawek – samochodów, piszczących misiów, kotków i piesków, dowodów istnienia naszej rodzinnej miłości. Piotr stoi w kuchni, w rękach trzyma kubek z kawą. Kubek krzyczy: „Najlepszy tata na świecie”. To prezent od Janka na urodziny. – Hej. A ty dopiero kawę? Ja już zdążyłam nie zabić matki – mruczę. Chcę się wtulić w znajome ciało, poczuć ciepło. – No dobra, co robimy? Odwraca wzrok, gdy próbuję go pocałować. – Okropnie dziś chrapałeś! Gdzie chłopcy? – W pokoju u Janka, ale nie idź tam, ja pójdę, ubiorę go, napij się kawy. I nie przejmuj się mamą, ona cię potrzebuje. Kiedyś nikt nie potrafił mnie uspokoić tak jak on. Teraz uwalnia mnie z objęć szybko. – Musimy się zbierać, przed obiadem chcieliśmy jeszcze zrobić zakupy, prawda? Niby prawda. – Dobra, idź po Antka, muszę się ubrać. Staram się, żeby w moim głosie nie było słychać rozczarowania brakiem czułości.

Już w przedpokoju otwieram szafę, mieści w sobie światy ubrań. Tonę w skrzypiącej drewnianej kapsule. – Gdzie jest moja niebieska sukienka?! – Na trzeciej półce, nie rób dymu. Piotr już wraca z Antkiem, dziecięce rączki łapią mnie za ramię, całuję je. – Kochanie, teraz tatuś cię ubierze, a mamusia ubierze siebie – tłumaczę. Antek nie jest zadowolony. Jeszcze mniej jest zadowolony, gdy Piotr próbuje mu pomóc zdjąć piżamę w misie i przecisnąć przez głowę czystą białą bluzkę. Buzia w podkówkę, zwężone źrenice i nagle zaczyna się ryk. Wspaniale, niezależność ma po mnie, nie mogę zaprzeczyć. Teraz próbuję nie kierować wzroku w ich stronę. Muszę się ubrać, muszę dobrze się ubrać, bo nie zniosę napastliwych spojrzeń Eleonory, narzeczonej ojca od dwudziestu siedmiu lat. W wojnach z dzieckiem zresztą zawsze byłam beznadziejna. Antek jest nieznośny w krzyku. Janek w jego wieku był aniołem, wciąż jest aniołem. Mieliśmy anielski spokój, nie musiałam pić melisy. Tak, więcej cierpliwości miałam jako matka w wieku dwudziestu siedmiu lat, teraz przekonywanie małego piskorza, że jednak dziadek nie będzie uradowany, gdy zobaczy plamę na jego bluzce, nie należy do rzeczy, o których marzę. – Janek, jesteś ubrany? – Wybieram nadzór nad drugim synem i krzyczę w głąb mieszkania: – Jaaaanek! Ubrany? Anioł wychodzi z jaskini na końcu korytarza. Sunie ze zblazowaną miną, ale wiem, że ta poza to tylko ból głowy od wrzasku Antka. Cholera, może Antka też głowa boli, dlatego tak wyje? – Błagam, nie rób takiej miny. Uśmiech i zadowolenie poproszę. Możesz nawet poudawać. Poudawaj choć godzinę. – Mówiłaś, że niczego nie powinno się udawać. Mówiłam? Takie bzdury mówiłam? Muszę uważać, co mówię. Z paniką myślę, że już odpływa w stronę kolegów, może za mało się postarałam. Ale wiem, że czasu nie zatrzymam, nawet nie chcę. Wreszcie będziemy mieli z Piotrkiem czas na miłość, bo na razie mamy czas na szamotaninę, zarabianie, ogarnianie, zasypianie na

kanapie w ubraniu. Wracam do pokoju. Piotr w proszku, Antoś zalany łzami. – Dobra, daj go, bez ciśnienia, nikomu to nie służy. Ty idź się kąpać. Prawie wyszarpuję Antka z ramion Piotra. Przytulam go mocno, główka pachnie jeszcze dziecięcością. – Cichutko, syneczku, cichutko. Nie ma szanski na czystą bluzeczkę? O, zobacz, tu jest Spiderman, boska ta bluzka, sama bym taką chciała. Antek już nie płacze. Zachwyca mnie czasem ta delikatność, której nie znałam w sobie wcześniej. Przepraszam samą siebie w duchu, Antka też przepraszam. Chciałam drugiego dziecka, chcieliśmy oboje, choć doktor M, znana specjalistka od leczenia niepłodności, powiedziała mi potem szczerze, że myślała, że już nic z tego nie będzie. TSH za wysokie, rezerwa jajnikowa słaba. Nie chciała mówić tego ostro, bo byłam zdesperowana. Teraz efekt desperacji wisi na mnie, miś koala wersja żoliborska. Uff, wszyscy ubrani. Napięcie spada, zadanie wykonane. Zostało pół godziny do wyjścia, a mnie nagle ogarnia smutek. Piotr jest ostatnio małomówny, ja znów o matce, o nim tak mało. – Janek, zostań chwilę z Antkiem. – Udaję, że nie widzę błysku niezadowolenia w oczach dwunastolatka. – Błagam, idź z nim na matę. Pięć minut, muszę na chwilę do taty. Pukam cicho w drzwi łazienki, nie słyszę „proszę”. Ale nigdy się nie zamyka, teraz też nie, wchodzę więc bez zaproszenia. Siedzi na zamkniętym sedesie, z gazetą, jego dziwaczny zwyczaj, jeszcze z czasów akademika na studiach. „Tylko tu mam spokój” – mawiał. – Spokoju szukasz? – Śmieję się. Klękam przy nim, twarz wtulam mu w łydkę. Sekunda intymności w łazience, naszym królestwie rodzicielskiego seksu. – Hej, chodź się bzykniemy, szybki numerek – mruczę, podnosząc się. Całuje mnie, ale ognia nie czuję, pospieszny jest ten pocałunek, jak całe nasze pospieszne życie.

– No proszę… – Gryzę go w ucho. – Aśka, nie, wieczorem. Teraz muszę szybko się wykąpać. Twój ojciec zabije nas za spóźnienie, nie mam zamiaru spędzać niedzieli na jego truciu. Znów całuje mnie w głowę. Podnoszę się zrezygnowana, ale nie okażę złości, żalu. Dobra, wieczorem, proszę bardzo. Jeśli będę jeszcze chciała. * * * Jest południe, gdy podjeżdżamy pod włoską restaurację, w której lubią się stołować ojciec z Eleonorą. Zwykłe kluski z borowikami, przepraszam, tagliatelle, kosztują tu pięćdziesiąt złotych. Schodzimy po marmurowych schodkach do obcego świata. Świata toskańskiego słońca i chłodnych posadzek, żarcia o wiele za drogiego i wina, którym goście raczą się od rana. Żony i matki małych dzieci nie mają takich przyjemności, a szkoda, bo wydaje mi się, że nie przetrwam obiadu z Eleonorą bez znieczulenia. Zamykam oczy, by jeszcze na nich nie patrzeć. Ale już zdążyłam dostrzec czerwone loki i czerwone usta żmii. Siedzą w rogu sali, wtuleni w siebie, jakby dopiero się poznali. Bez wstydu. On, siedemdziesięciolatek w odświętnym garniturze, starannie ogolony. Cały jest staranny, ten przymiotnik pasuje do niego najlepiej. Podobnie jak milczący. Nigdy za wiele nie mówił. Nawet wtedy, gdy miałam dwanaście lat i pakował walizki w przedpokoju na Olbrachta. Matka szlochała, a on wkładał koszule do skórzanej torby. I był w tym taki precyzyjny i taki milczący, że do dziś nienawidzę milczących ludzi. Milczał nawet wtedy, gdy miesiąc po opuszczeniu domu na Olbrachta przedstawił mnie Czerwonej. Pachniała świeżej niż matka, była luksusem i młodością, gdy tymczasem matka już przemijała. Nie dlatego, że nie była ładna, ale dlatego, że postanowiła nie być ładna. Mam beznadziejną sukienkę – myślę. Szmata wyciągnięta z szafy. Nie podkreśla mojej kobiecości, czego nie można powiedzieć o czarnej sukience Czerwonej. Nie wiem, dlaczego zwracam uwagę na detale, ale czuję, że ona też zwraca. Zalewa mnie uśmiechem, jej serdeczność jest lepka. Zawsze taka była, tylko kiedyś tego nie rozumiałam. – Och, dzidziuś, jaki piękny… – szczebiocze. „Dzidziuś” w jej ustach brzmi jeszcze gorzej niż „dzidziuś” po prostu. Żołądek zwija mi się w rulon, na plecach czuję strużkę potu.

– No, dzidziusiem to on był. Ma dwa lata – mówię. I wiem, że brzmię sucho. Ale taniość i szczebioty brzydzą mnie najbardziej. Jakby budziła się we mnie matka, która gardzi tą odsłoną kobiecości. Sztywny to moment, nawet Janek nie wie, co ma zrobić, bo jak witać rodzinę-nie rodzinę, z którą się widuje tylko w restauracjach. – Cześć, tatku. – Całuję ojca w policzek. Jak zwykle jest speszony krótką wymianą czułości, poklepuje mnie po ramieniu, dostrzegam jednak serdeczność. Zawsze jest serdeczny, tego nie mogę mu odmówić. Zawsze też mogę liczyć na niego finansowo, tylko dzięki niemu mamy mieszkanie na Żoliborzu. Często myślę, czy to dużo, czy mało jak na ojca. Dawać kasę i być miłym. Siedzimy ze wzrokiem wbitym w karty dań. Antek, o dziwo spokojny, bawi się kulką papieru, wiem, że za chwilę wsadzi ją do buzi, ale każde odroczenie jest piękne. Eleonora szczebiocze, wtula się w ojca, on nie opędza się od niej, jakby był przyzwyczajony do tej wylewności, może nawet ją lubi. Boli. Piotrek nawet nie dotyka mojej nogi pod stołem. Janek ogląda kartę i kręci nosem na każdą potrawę. – Ale dlaczego on nie chce jeść w restauracji? – pyta ojciec, jakby Janka w ogóle tu nie było. I jakby już milion razy nie zadawał tego pytania. Zresztą Jankowi chyba to pasuje, dogadują się z dziadkiem, gdy rozmawiają o sporcie i matematyce. W kwestii Jankowej niezależności porozumienia już nie ma, bo ojcu nawet nie przychodzi do głowy, że dzieci mogą nie chcieć jeść tego, co każą im rodzice. – Nie wiem, tato. Tak ma – kwituję. Ale przecież wiem, że matce już bym powiedziała: „Spadaj”. Najlepiej jak zawsze radzi sobie Piotrek. Bryluje, żartuje. Czerwona go uwielbia, może udaje. Toczą rozmowy o niższości PiS-u w stosunku do reszty świata, bardziej ona toczy, wyrzucając z siebie zdania przeczytane w gazetach i na portalach społecznościowych. Piotrek, dziennikarz polityczny dużego portalu, jest dla niej autorytetem. Próbuję nie poddać się irytacji, bo brak wiedzy Czerwonej złości. Nie dlatego, że jej nie ma, ale dlatego, że udaje, że ją ma, a to już jest najgorsza rzecz na świecie. – Co u ciebie? – Ojciec nachyla się nade mną, łapie mnie za rękę.

Dobrze, że mam w ustach drogą zupę, pewnie inną bym wypluła. – U mnie świetnie – zapewniam. Znam tę swoją gorliwość. Tak, tato, świetne oceny dostałam, to ja, twoja mała córeczka, prymuska. – Mam fajne pacjentki, zaczęłam prowadzić szkolenia z rozwoju osobistego. Kiwa głową, ale już nie dopytuje. Pacjentki go nudzą, psychologię uznaje za fanaberię. – A u ciebie? Wiem co u niego. Nic, jak zwykle. Na szczęście Antek już zaczyna szarpać się w foteliku, wyciągam go więc, a resztę obiadu za nim biegam. Piotr popija whisky, nie wiem, czy nie za dużo pije ostatnio. Ale whisky pozwala mu przetrwać z tą groteskową parą, pełną ochów i achów. Malarka i właściciel firmy komputerowej na emeryturze kontra chaotyczna rodzina przeciętnych trzydziestoletnich. Wracam do domu wykończona, Piotrek również, chłopcy zresztą też. Popołudnie toczy się leniwie, zbyt leniwie jak dla mnie. Proponuję, żeby wpadła sąsiadka z dziećmi, Piotrek nie chce. Gnijemy więc na naszych osiemdziesięciu metrach, grając w chińczyka i farmera. Jest ciepło, bezpiecznie, choć gdy wieczorem wtulam się w plecy Piotra, on opędza się ode mnie. Czule i delikatnie, jak to ma w zwyczaju, nie jest osobą, która mogłaby kiedykolwiek kogoś skrzywdzić. – Jestem zmęczony, daruj. – Chodź, seks dobrze ci zrobi – przemawiam do niego, jak on przemawiał do mnie, gdy byłam w ciąży z Antkiem, a seks nie był pasją, tylko wysiłkiem fizycznym, który dobrze robi na figurę i emocje. Obraca się do mnie, rękami sięga piersi. Dawno już odkrył tę drogę, piersi to moja najwrażliwsza część ciała. Gładzi je, szczypie, całuje, podniecenie jednak nie nadchodzi. Dziwi mnie to, ale może jestem zmęczona, jutro pacjenci, tyle zapisanych zadań do zrobienia. – Ej, dlaczego tak rzadko się ostatnio całujemy? Ale on już we mnie wchodzi, mocno, napastliwie. Wie, że to lubię.