Jasonowi, który zawsze powtarzał,
że mogę – i że w końcu mi się uda.
ROZDZIAŁ 1
Tak mocno ściskałam w dłoni rzeźbioną figurkę bogini, że drzazga wbiła
mi się w palec. Ukłucie było zaledwie echem bólu, który odczuwałam – bólu nie
w pełni mojego.
– Nie powinnaś upuszczać jej krwi.
Siostra Mirna, wybita z zamyślenia, obróciła się gwałtownie i spojrzała
z zaskoczeniem. Kiedy przekonała się, że to tylko ja, na jej twarz powróciła
skomplikowana konstelacja worków i zmarszczek.
– Soniu, co ty tu robisz? – Docisnęła bandaż w zgięciu łokcia Julii. –
Nowicjuszkom nie wolno się zbliżać do chorych.
Nie odpowiedziałam i przemknęłam w głąb klasztornej infirmerii.
Oddychając przez usta, żeby nie czuć unoszącego się w powietrzu odoru
choroby, uniosłam koszulę nocną nad kostki i obeszłam na palcach plamy krwi
na podłodze. Choć żar paleniska sprawiał, że piekły mnie oczy, a kafelki
w pobliżu kominka parzyły mi stopy, całe moje ciało ogarnął ziąb.
Owinęłam się ciaśniej szalem i spojrzałam przez ramię siostrze Mirnie.
Na szafce nocnej Julii stała wyszczerbiona porcelanowa miska. Krew sięgała
niemal najwyższej podziałki.
Moja przyjaciółka miała zamknięte oczy, a jej rude włosy ie. piły się
do białej jak kość słoniowa twarzy. Przełknęłam ślinę.
– Na pewno można ją leczyć jakoś inaczej. Nie może sobie pozwolić na to,
by stracić jeszcze więcej krwi. Widziałaś, jak wyglądają jej nogi? Tnie się
po nich. – Skrzywiłam się, bo drzazga głębiej wbiła mi się w skórę.
– W ten sposób daje upust emocjom – stwierdziła siostra Mirna i potarła
brew wierzchem dłoni, by nie poplamić jej zakrwawionymi palcami. Mimo
to chustka, którą związała siwe włosy, by nie wpadały jej do oczu, była umazana
krwią. – Ty też powinnaś znaleźć sposób, by to robić. – Zmarszczyła brwi. –
Może wówczas potrafiłabyś się powstrzymać i nie zakradać się w środku nocy
tam, gdzie nie wolno ci przebywać.
Zacisnęłam usta i podkurczyłam palce u stóp, próbując zapanować nad
przepełniającymi mnie uczuciami. Chciałam się kontrolować, nie uciekając się
do samookaleczenia jak Julia, darcia włosów z głowy jak Dasza czy płakania
dniem i nocą jak Kira. Poza tym złość, którą czułam, nie należała wyłącznie
do mnie. Widocznie pozwalałam, by zagnieździły się we mnie emocje siostry
Mirny.
– Przyszłam dać to Julii. – Wysunęłam dłoń z figurką Fei, drugą ręką
przytrzymując szal. Czas spędzony wśród Romskich pozbawił mnie wszelkich
religijnych wyobrażeń, jakie kiedyś miałam, Julia była jednak jeszcze bardziej
wierząca niż siostry w klasztorze. Miałam nadzieję, że widok bogini proroctwa
i auroczułych doda jej sił w walce z gorączką.
Gryząc drżącą wargę, patrzyłam, jak klatka piersiowa przyjaciółki
nieznacznie się unosi. Julia oddychała płytko, jej tętno było ledwie wyczuwalne.
Gwoli prawdy, potrzebowałam, aby Julia wydobrzała. Nie dałabym rady
wytrzymać w tym miejscu bez kogoś bliskiego, kto nakłoniłby mnie
do uśmiechu i do późna w nocy opowiadał mi rozmaite historie.
Siostra Mima wzięła figurkę, a jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz.
Złość, którą czułam, również ustąpiła. Kiedy jednak siostra wyciągnęła rękę
i postawiła boginię na oszronionym parapecie, zrobiło mi się chłodniej.
Na zewnątrz nadal padał śnieg.
Zaburczało mi w brzuchu. Siostra Mirna musiała umierać z głodu. Kiedy
ostatnio pozwoliła sobie na posiłek albo chwilę wytchnienia? Mała Dasza i Kira,
które spały głęboko po drugiej stronie pomieszczenia, nie były już tak blade.
Wiele naszych rówieśniczek zwolniono ze skrzydła dla chorych, ponieważ
doszły do siebie po epidemii. Stan Julii wciąż się jednak pogarszał.
Kiedy siostra Mirna zaczęła mamrotać modły do bogini, wykorzystałam
chwilę jej nieuwagi i siadłam przy Julii. Mój ciemnoblond warkocz opadał
mi przez ramię – gdyby był odrobinę dłuższy, musnąłby jej zakrwawioną rękę.
Spojrzałam na bezwładną dłoń przyjaciółki. Czy odważę się jej dotknąć?
Gdybym czując ból Julii, wydała z siebie choćby najcichszy dźwięk, siostra
Mirna natychmiast kazałaby mi wyjść. Chciałam jednak ofiarować przyjaciółce
własną energię – choć przecież nie miałam takiej mocy. My, auroczułe,
nadawałyśmy się tylko do tego, by odczytywać odczucia innych. Taki dar
to prawdziwa udręka – ten, kto się z nim urodził, stawał się własnością
Cesarstwa Riaznińskiego i odbywał szkolenie w tym klasztorze w jednym
jedynym celu – by chronić władcę imperium. Większość dziewcząt mimowolnie
zdradzała swoje zdolności, wkraczając w wiek, kiedy uczyły się pisać i czytać,
lecz nie potrafiły jeszcze kontrolować swoich uczuć. Dopóki osiem miesięcy
temu łowcy nagród nie odstawili mnie do wrót klasztoru, nikt nie słyszał,
by ktoś wymykał się cesarstwu aż do siedemnastego roku życia.
– Przyniosłam ci twoją figurkę – wyszeptałam do Julii. Bez większej nadziei
czekałam, aż otworzy oczy. Śmiałyśmy się kiedyś, że wymienimy się
tęczówkami: ona odda mi swoje szafirowe, a ja jej moje piwne.
– Dam ci swoje – powiedziała wówczas Julia.
Jako jedyna spośród dziewcząt w klasztorze ośmieliła się ze mną
zaprzyjaźnić. Pozostałe, sądząc, że kamienne mury korytarzy stłumią ich głosy,
szeptały o „dziewczynie wychowanej przez cyganów”. Te auroczułe nie
domyślały się nawet, że Julia i ja zakradałyśmy się nocami do ich pokojów
i zgadywałyśmy, co im się śni.
W czasie naszych gier nauczyłam się o swoich zdolnościach więcej niż
podczas wszelkich bezowocnych ćwiczeń zadawanych przez siostry, kiedy
miałam za zadanie oddzielić to, co sama czułam, od uczuć innych. Przynajmniej
Julia we mnie wierzyła. Traktowała mnie jak równą sobie, mimo że była starsza
o dwa lata. Ufałam, że zawsze będę mogła polegać na jej szczerej przyjaźni,
nawet jeśli przeżyje pozostałe auroczułe i sama zostanie strażniczką cesarza.
Właśnie dlatego musiała żyć, dlatego ze wszystkich sił pragnęłam dać jej coś,
co ją uleczy – coś więcej niż kawałek drewna przedstawiający nieistniejącą
i bezsilną boginię.
– Drżysz – powiedziała siostra Mir na z troską, na powrót skupiając uwagę
na mnie.
Wzruszyłam ramionami. Wciąż męczył mnie ten dziwny głód.
– Julii pewnie jest zimno.
Bruzdy na twarzy siostry się pogłębiły.
– Julia ma gorączkę.
– W takim razie pewnie tobie jest zimno – powiedziałam, a ona dotknęła
mojego czoła.
Nie była auroczułą, lecz jej bystry wzrok przeszywał mnie na wskroś.
Poczułam gęsią skórę na ramionach.
– Mnie jest zimno?
Nie chciałam, by mój głos brzmiał niepewnie ani by moje słowa przybrały
formę pytania. Bo było mi więcej niż zimno. Głęboko w środku coś nieznanego
nabierało kształtów i przedzierało się przez całe moje ciało. Było gorsze niż
głód, sprawiało, że gorączkowo zaciskałam dłonie i zagryzałam zęby, a do oczu
napływały mi łzy. Rozpierała mnie jakaś przedziwna, nieznana mi dotąd
potrzeba.
– W tym pokoju jest gorąco jak w piecu, dziecko – siostra Mima ściągnęła
brwi – a ty masz skórę zimną jak lód. – W jej głosie pobrzmiewał strach.
Ja także się bałam, tak bardzo, że serce waliło mi jak młotem.
– Jestem chora? – Może miała rację i niepotrzebnie przyszłam do infirmerii.
Ale przechodziłam gorączkę w obozie Romskich ubiegłej zimy, sądziłam więc,
że jestem odporna.
Siostra wstała, puszczając rękę Julii.
Potrzymaj – rozkazała.
Przez krótką chwilę się wahałam, obserwując, jak krew wypływa
z wewnętrznej strony łokcia mojej przyjaciółki. Potem zaczerpnęłam powietrza,
wyprostowałam plecy i przycisnęłam dłoń do bandaża Julii.
Od razu poczułam skurcz mięśni, a mój oddech stał się urywany i płytki.
W piersi zakiełkowało mi słabe, lecz nieustępliwe pragnienie: pragnienie życia.
Siostra Mirna, mrużąc oczy, wyjrzała przez okno. Ciepłe światło, które
migotało na jej twarzy, wzięłam za blask świecy odbijający się od szyby, lecz
zwiędłe usta siostry rozchyliły się z przerażenia.
– Fejo, strzeż nas – szepnęła i dotknęła dwoma palcami najpierw czoła,
a potem serca, w geście hołdu dla bogini. – Przyszli.
Jej lęk zderzył się z moim własnym.
– Kto? – Wychyliłam się, próbując zobaczyć to, co ona. – Co się dzieje?
Nie odpowiedziała, a ja zaczęłam dygotać dwa razy mocniej, zaś ssanie
w moim żołądku przybrało na sile. Musiałam coś zjeść. Natychmiast.
Cokolwiek.
Przestałam kurczowo ściskać ramię Julii i krew popłynęła między moimi
palcami. Barwą przypominała wino.
Wpatrywałam się w nią urzeczona i uniosłam dłoń przyjaciółki w stronę ust,
by ją powąchać.
Wtedy do pokoju wtargnął Bazyli. Pochylił się i oparł ręce na kolanach,
z trudem łapiąc oddech.
Zamrugałam, patrząc na krew, i wytarłam rękę w koszulę.
– Wieśniacy... u wrót – wykrztusił, ciężko dysząc. Jego łysą głowę
pokrywała lśniąca warstewka potu. – Tłum... nie, cała armia.
Zrobiłam krok w stronę okna, ale zatrzymałam się na myśl o ręce Julii.
– Czego chcą?
Siostra Mima zacisnęła wargi.
– Tego, co zawsze, kiedy biorą ze sobą pochodnie, kosy i sierpy: naszego
jedzenia. – Spojrzała na mnie i zmierzyła mnie wzrokiem. – Niech zgadnę: już
nie jest ci wyłącznie zimno?
W odpowiedzi gwałtownie zaburczało mi w brzuchu. Skupiła wzrok
na moich ustach.
– Co to jest? – Podeszła bliżej. – Skosztowałaś krwi?
Skuliłam się.
– Nie... – Czyżbym jednak skosztowała?
Jej wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili.
– Bazyli, n a t y c h m i a s t ją stąd zabierz. Zamknij ją we wschodnim
skrzydle z innymi dziewczętami. Tyle tu nieopanowanych emocji, że stanowi dla
nas zagrożenie.
Ścisnęłam rękę Julii z nagłą determinacją.
– Nie wyjdę.
Siostra szarpnięciem postawiła mnie na nogi. Mój szal opadł na płytki
zbryzgane krwią przyjaciółki.
– Musisz pogodzić się z losem i przynajmniej p o s t a r a ć się zapanować
nad swoimi zdolnościami. – Mocniej ścisnęła moje ramię. – Narażasz nas
wszystkich na niebezpieczeństwo!
Skrzywiłam się, czując ból głęboko w piersi.
– Nigdy nie skrzywdziłabym Julii. – Chciałam znów pochwycić jej
krwawiącą rękę, ale siostra Mirna trzymała mnie mocno.
– Wiesz, do czego są zdolni wygłodniali wieśniacy? – Wbiła we mnie wzrok.
– Mam ci opowiedzieć o trzech wdowach z mojej wioski, które wabiły
nieznajomych do swego domu po to tylko, by ich otruć i objeść aż do kości?
Głód nieco osłabł, w żołądku mi się zakotłowało.
– W moim taborze słyszeliśmy tę historię – krążyła od miasta do miasta.
To wiejskie gadanie, nikt by się do tego nie posunął.
Natychmiast ogarnęła mnie jej powaga. Nie byłam w stanie ruszyć się
z miejsca, jakby stopy wrosły mi w podłogę.
– Mylisz się, Soniu. To już czwarta surowa zima w Riazninie. Przetrwałaś
z Romskimi, bo jeździliście na południe. Tu, w Orminie, udaje nam się przeżyć
wyłącznie dzięki łasce cesarza i jego dostawom żywności. Wieśniacy nie mają
nic.
Ślina pociekła mi z ust, a zwierzęcy głód w moim wnętrzu wzmógł się
na myśl o przepełnionych klasztornych spiżarniach i piwnicach.
– Mamy więcej, niż nam potrzeba. Powinniśmy im pomóc.
Oczy siostry Mirny przybrały stanowczy wyraz i do reszty zmroziły mi krew
w żyłach.
– Bazyli, zabierz ją stąd n a t y c h m i a s t. – Pchnęła mnie w stronę
staruszka i rzuciła za mną szalem.
Powietrze rozdarły przytłumione krzyki – wieśniacy byli coraz bliżej.
Kolana mi drżały i uginały się pode mną.
– Proszę, proszę, błagam! – Powiodłam wzrokiem między siostrą Mirną
i Bazylim. – Chociaż kilka bochenków chleba. Gdybyście czuli...
– Dosyć! – Złapała mnie za łokieć i pociągnęła do drzwi. Tam przejął mnie
Bazyli. Jego uścisk był nieco delikatniejszy.
Kira i Dasza obudziły się na swoich posłaniach. One także wyczuwały tłum,
wiedziałam to. Kira ze łzami na twarzy przeniosła się do łóżka młodszej od niej
Daszy, która trzymała się kurczowo za włosy.
– Kiedy już zamkniesz ją we wschodnim skrzydle – siostra Mirna zwróciła
się do Bazylego – zabarykaduj główne drzwi, Czy brama jest wzmocniona?
Starzec skinął głową.
– Mam nadzieję, że to wystarczy. Jeśli dopisze nam szczęście, to zanim
wieśniakom uda się ją sforsować, przyjdą wilki.
Oszołomiona, wbiłam w niego wzrok.
– Chcesz, żeby pożarły ich wilki tylko dlatego, że są głodni? – Bazyli miał
odstające uszy i blisko osadzone oczy, przez co zawsze wyglądał słodko. Lecz
teraz nawet on nie znał litości. – Jak możesz tak mówić!?
– Ani słowa więcej! – ucięła siostra Mirna. Gniew wyżłobił nowe linie
na pomarszczonej twarzy. Czułam, jak wzbierają we mnie jej emocje, i z trudem
się powstrzymałam, by jej nie uderzyć. Nigdy nie widziałam, by była taka
wzburzona. Niełatwo wpadała w złość, lecz nieustanna opieka nad chorymi
w ciągu ostatnich tygodni doprowadziła ją do kresu wytrzymałości. –
Skoncentruj się na aurze kogoś innego i zapomnij o wieśniakach! – Jej nozdrza
zadrżały. – Twoja niepohamowana empatia przyprawi nas wszystkich o zgubę!
Zatrzasnęła drzwi, a mnie łzy napłynęły do oczu. Zacisnęłam dłonie. Nie
miało znaczenia, że nie wiedziała, jak bardzo mnie zraniła. Nie ona była
powodem mojego płaczu, lecz rzesza głodnych i zziębniętych ludzi
napierających na bramy klasztoru.
Kiedy Bazyli prowadził mnie niepewnie w kierunku wschodniego skrzydła,
zatopiłam dłonie we włosach i zaczęłam zapamiętałe drapać się po ramionach,
za wszelką cenę starając się nie zatracić w aurze tłumu. Moje ciało tętniło
nieustępliwą desperacją wszystkich tych nieszczęśników. Nie byli tak po prostu
nienajedzeni: odczuwali głód, który pustoszył ich ciała i dusze. To będzie bolało
bardziej niż śmierć w męczarniach, jeżeli nie nakarmię moich dzieci, mojej
wioski... Nie! Ich dzieci, ich wioski.
Drżałam i skomlałam, a Bazyli ciągnął mnie przez kolejne korytarze.
Pragnienie wieśniaków pulsowało mi w czaszce, aż w końcu granice między
nami zupełnie się zatarły. Przemieniłam się w jedną z nich. Wówczas wszystko
stało się klarowne jak wypolerowane szkło.
Stanowiłam jedyną przeszkodę między nimi a ich żądzą.
Byłam czymś więcej niż tłum – byłam klasztorną bramą.
Moje kości tworzyły jej zespawane żelazne części.
Mogłam otworzyć swe podwoje. Mogłam ich wpuścić.
Ja jedna byłam zdolna im pomóc.
Popatrzyłam ukradkiem na Bazylego. Każdy cień, każdy hałas wprawiał
go w dygot. Zwykła szara mysz mogłaby go pokonać. Nie stanie mi na
przeszkodzie.
Omiotłam wzrokiem ciemne zakamarki w poszukiwaniu czegoś, czym
mogłabym go obezwładnić – lichtarza, by przywalić mu w łeb, kawałka sznura
albo solidnego krzesła.
Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do wschodniego skrzydła. Sześć czy
siedem dziewcząt w moim wieku kuliło się wokół świecy trzymanej przez
Nadię. Najstarsza auroczuła miała zaledwie dziewiętnaście lat, a już doskonale
panowała nad swoimi zdolnościami. Dowodem jej wirtuozerii był każdy
fragment jej pokrytej atramentem skóry. Znaczyła się, gdy potrzebowała
rozładować emocje, a ostra końcówka pióra sprawiała, że żłobienia zyskiwały
trwałość. W ostatnich tygodniach, kiedy gorączka pokonała starsze auroczułe,
Nadia nie płakała wraz z innymi. Zamiast tego oskarżyła mnie, że „z brudnych
cygańskich obozów” przywlokłam ze sobą chorobę. Choćby była to prawda –
a nie była – odniosłaby z tego same korzyści. Skoro starsze dziewczęta pomarły,
Nadia była pierwsza w kolejności do służby cesarzowi. Płynącą z tego dumę
manifestowała, wysoko unosząc głowę i poruszając nią w sposób elegancki
i dystyngowany.
Spojrzała na nas, kiedy przekroczyliśmy próg wschodniego skrzydła.
– Bazyli, powiedz dziewczętom, że nie mają się czego bać.
Starzec zdobył się na wymuszony, krzepiący uśmiech, mimo że każda z nas
potrafiła rozpoznać, co czuje naprawdę.
– Wszystko w porządku. Wracajcie do swoich ciepłych łóżek. Tak się dzieje
każdej zimy, a chłopstwu jeszcze nigdy nie udało się przedrzeć przez bramy.
Auroczuła z krzywą miną – Lena? Lola? Nie pamiętałam i nie miałam
ochoty pamiętać, jak ma na imię – skrzyżowała ramiona na piersi.
– Wieśniacy nigdy jeszcze nie stawili się taką gromadą. – Zadrżała,
a dziewczyna obok niej złapała się za brzuch.
Zapewne wyczuły obecność tłumu, lecz nie tak mocno jak ja – nie stałyby tu,
gdyby naprawdę rozumiały żądzę tych biednych ludzi.
– Cóż, jeśli do tego dojdzie, mam broń palną – odparł Bazyli.
Zatrzasnął jedne z wielkich wrót. Rozległ się huk, a moje serce łomotało
od wilczego głodu wieśniaków. Nie mogę być tu zamknięta, nie mogę, nie teraz,
kiedy jest tylu nieszczęśników do wykarmienia...
Bazyli położył właśnie dłoń na skoblu przeciwległych drzwi, a mnie nagle
olśniło: wiedziałam już, co mam robić.
Nadia, mrużąc oczy i przechylając głowę, wbiła we mnie wzrok.
– Coś jest z tobą bardzo nie tak – powiedziała powoli oskarżycielskim
tonem.
Wycofałam się za Bazylego i musnęłam palcami jego dłoń spoczywającą
na skoblu.
Uniósł krzaczaste brwi.
– Co ty...?
– Powstrzymajcie ją! – krzyknęła Nadia.
Kopnęłam Bazylego w zgięcie kolana, tak że upadł na podłogę. Złapałam
klucze od bramy, które wystawały mu z kieszeni, pchnęłam go w kierunku
grupki dziewcząt, wypadłam na korytarz i zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Drewniany bal, którym zablokowałam oba skrzydła, runął z hukiem, uderzając
w żelazne okowy. Auroczułe nie mogły się wydostać. Nie mogły mnie już
powstrzymać.
Zza drzwi dobiegały mnie ich krzyki, dziewczęta waliły pięściami w grube,
masywne wrota.
Uśmiechnęłam się. Nigdy nie szczędziły mi złośliwości, więc zasłużyły
sobie na taki los.
Bazyli starał się je przekrzyczeć:
– Soniu, nie rób tego! Nie wpuszczaj ich. Przez wzgląd na wszystko,
co kochasz i co jest ci bliskie – przez wzgląd na Julię – n i e w p u s z c z a j ich!
Odsunęłam się od drzwi, robiąc kilka kroków do tyłu. Ręce mi drżały, serce
łomotało jak u przestraszonego królika. Zakradła mi się do głowy odrobina
rozsądku – ostrzeżenie.
Co ja wyprawiam? Czy posunęłam się za daleko?
Myśl zgasła jak zdmuchnięty płomień, kiedy poczułam nadciągającą falę
emocji wieśniaków. Czekali na mnie. Nie mogłam ich zawieść.
Obróciłam się na pięcie i pognałam korytarzem, potykając się o własną
koszulę. Popędziłam krętymi schodami, minęłam refektarz i wbiegłam
do głównej sali klasztoru. Odpychałam od siebie wszelkie wspomnienia o tym,
jak auroczułe mi dokuczały, kiedy siostry zabierały nas na rynek, by sprawdzać
nasze umiejętności w tłocznych miejscach. Za każdym razem po kilku minutach
kuliłam się na ziemi, kołysałam w przód i w tył i wyłam jak opętana. Lecz nie
tym razem. Teraz powitałam tę wielość odczuć z rozkoszą. Wiedziałam jasno,
co czuli wszyscy ci ludzie i jak im pomóc.
– Już idę – szepnęłam i zdecydowanym ruchem odryglowałam cedrowe
drzwi.
Wieśniacy stali w oddali, szarpiąc bramę. Musiałam ich wpuścić, podzielić
się z nimi naszym jedzeniem i ciepłem, jeszcze bardziej zbliżyć się do ich aur.
Musiałam się na powrót wewnętrznie poukładać.
Wstęgi bieli wirowały w tańcu wokół mnie, oprószając marmurową
posadzkę. Wyszłam na śnieg sięgający mi po łydki. Moje bose stopy niejeden
raz zaznały zimna. Już teraz czułam kłujący ból tysięcy odmrożonych palców.
– Idę, idę!
Podkasałam koszulę i szłam przed siebie, nie spuszczając oka z łuny
pochodni wieśniaków. Widzieli mnie? Nie pomyślałam, żeby wziąć świecę. Czy
zdawali sobie sprawę, że lada moment nadejdzie kres ich cierpienia?
Przystanęłam, kiedy owładnęło mną nowe odczucie – znacznie silniejsze
i bardziej zachłanne niż żądza motłochu. Skręciło mi żołądek tak mocno, że
padłam na kolana i wsparłam się rękami o ziemię. Mój brzuch przylegał teraz
do grubej warstwy śniegu, jednak w dziwny sposób byłam niewrażliwa
na zimno. Dałam susa w stronę bramy. Musiałam dotrzeć do tych ludzi
za wszelką cenę.
Ich krzyki słabły, aż wszystko wokół zamarło, spowite ciszą. Ten bezruch
trwał krótko – zaledwie jedno uderzenie serca.
Co się działo? Trzy oddechy później odkryłam odpowiedź. Usłyszałam ją.
Dobiegała z oddali, jak gdyby z przytłumionego szalonego snu.
Wycie wilków.
ROZDZIAŁ 2
W moich uszach wycie brzmiało jak muzyka. Wabiło mnie, a moje ramiona
wznosiły się i opadały w jego rytmie. Uniosłam górną wargę, odsłaniając zęby.
Owładnął mną głód – niekontrolowany, czysty i zabójczy. Moje pałce zaryły
w śnieg, gotowe podrzeć na strzępy cokolwiek będzie trzeba, by zaspokoić
najsilniejszą potrzebę, jaką kiedykolwiek odczuwałam.
Chór wilczych głosów rozbrzmiewał coraz głośniej. Moje ciało ogarnęło
palące pragnienie. Brnęłam przez śnieg, powoli zbliżając się do bramy.
Ludzie, teraz zwróceni do klasztoru plecami, nie widzieli mnie. Spierali się
o coś, docierały do mnie ich głosy. Kilkoro umknęło, po chwili większość
również się rozproszyła.
– Nie! – Głos, który wydarł mi się z gardła, był zniekształcony i chrapliwy. –
Czekajcie! – Rzuciłam się do przodu i zaparłam się rękoma o śnieg, próbując
wstać, bowiem emocje tłumu mocowały się we mnie z zabójczym instynktem
wilków. – Już idę, nie odchodźcie!
Nikt się nie odwrócił. Nikt mnie nie usłyszał wśród krzyków i narastającej
paniki. Rozległ się pojedynczy skowyt – głośniejszy i dobiegający z dużo
mniejszej odległości niż inne. Resztka mieszkańców wsi, która pozostała przy
bramie z wrzaskiem rzuciła się do ucieczki w ślad za tymi, którzy rozpierzchli
się wcześniej.
– Nie, proszę! – Mozolnie przedzierałam się przez śnieg, aż wreszcie
dotarłam do bramy. Potrząsnęłam żelaznymi kratami, próbując przykuć uwagę
umykających. – Dla was wszystkich wystarczy jedzenia!
Uciekali do lasu, nie oglądając się ani na klasztor, ani na mnie. Krzyknęłam
z rozpaczą i raz po raz waliłam w bramę. Ręce mnie piekły i bolały, ale nie
miało to znaczenia. Gały mój wysiłek okazał się daremny.
Osunęłam się na ziemię, jeszcze raz uderzyłam dłonią w bramę, a potem
zawyłam, bo głód rozdarł mnie ze zdwojoną siłą. Przez polanę między
klasztorem a lasem przemknął wielki wilk. Z jego rozwartej paszczy wyzierały
lśniące, mordercze kły. Wycie jego towarzyszy zyskało na sile i wkrótce reszta
stada wyłoniła się z zarośli. Wataha ruszyła biegiem, tworząc smugi brązu
i szarości na tle zimowej bieli.
Wcisnęłam ramiona między kraty i na próżno próbowałam dosięgnąć
wilków. Będą ucztować i pożywią się swoją ofiarą beze mnie! Padłam na kolana
i zaczęłam ryć dłońmi w zamarzniętej ziemi. Mogę zrobić podkop, dołączyć
do nich! Przybyłam w samą porę.
Naraz zastygłam, przerywając kopanie. Zamrugałam. Zapomniałam
o kluczach. Pewnie zgubiłam je po drodze i leżą teraz gdzieś w śniegu.
Czołgałam się w koło, węsząc przy ziemi. Nie, nie czuję ich woni. Co się ze mną
dzieje? Wstałam, starając się myśleć jasno i odtworzyć, skąd się tu wzięłam.
Spróbowałam zrobić krok, ale nie ruszyłam się ani o centymetr, zamiast tego
zgięłam się wpół i znów zawarczałam. Cała dygotałam, ze wszystkich sił
próbując zapanować nad żądzą krwi.
K l u c z e, k l u c z e, k l u c z e... Musiałam się skoncentrować. Wycie
wilków cichło w oddali i mój głód osłabł.
Drapałam się po brzuchu, jakby chcąc go tam zatrzymać. Wilki poczują ulgę,
kiedy zjedzą – kiedy na nią zapracują. Wówczas ja poczuję to samo.
Nagle w śniegu błysnęło coś srebrnego – klucze! Czym prędzej rzuciłam się,
by je podnieść. Kiedy tylko ich dotknęłam, światło padające z klasztornego okna
przygasło, a na jedną z zasp padł cień. Przycisnęłam klucze do piersi i zerknęłam
w górę. W jednym z okien na górnym piętrze rysowała się charakterystyczna
sylwetka siostry Mirny.
Resztki rozsądku przekonały mnie, że powinnam się ukryć. Skuliłam się
za krzakiem porzeczki i ostrożnie wyjrzałam zza pokrytych śniegiem gałązek.
Siostra się nie ruszała.
– Odejdź – warknęłam.
Wycie wilków stało się odległe – musiały opuścić polanę w pościgu
za ludźmi – i pobrzmiewała w nim żałość. A może tak je odbierałam,
bo narastało we mnie pogłębiające się poczucie utraty? Jak ja je teraz dogonię?
– Odejdź, no odejdź stąd – zaklinałam sylwetkę w oknie.
„Wilków już tu nie ma – wyobraziłam sobie, że siostra Mirna słyszy moje
myśli. – Wracaj do Julii. Jeszcze się wykrwawi, jeśli nie będziesz przy niej
czuwać. Potrzebuje cię. Klasztor jest bezpieczny”.
Serce łomotało mi jak szalone. Wycie osłabło. Postać w oknie drgnęła.
– Proszę... – Wypuszczałam z ust obłoki pary.
Siostra Mirna zrobiła krok w głąb pokoju. Zaspę znów zalało ciepłe,
bursztynowe światło padające z okna.
Wymamrotałam modlitwę dziękczynną do Fei – czułam ulgę tak głęboką, że
zniżyłam się do przywołania zetlałej wiary w boginię – i popędziłam
z powrotem w stronę bramy. Polanę opuszczał właśnie ostatni z wilków.
– Czekajcie! – zawołałam, wciskając w dziurkę największy klucz i mocując
się z zardzewiałym, zamarzniętym mechanizmem. – Czekajcie!
Lecz na polanie nie było już nikogo.
Klucz obrócił się w zamku, ale zablokowane sztabą wrota były połączone
również łańcuchem zamykanym na kłódkę, Umocnienia Bazylego. Ręce drżały
mi z niecierpliwości, kiedy kolejno wkładałam w kłódkę mniejsze klucze.
W końcu trafiłam na ten właściwy. Zdjęłam łańcuchy z krat i gwałtownie
szarpnęłam. Zawiasy zaskrzypiały, jednak brama rozchyliła się zaledwie
na palec. Warknęłam ze złości. Głęboki śnieg ją unieruchomił. Przykucnęłam
i zaczęłam go pośpiesznie odgarniać.
– Wracajcie – mówiłam do wilków. – Wracaj – mówiłam do zamierającego
we mnie pragnienia.
Zadrżałam i oparłam się o kraty. Siedziałam z bezładnie rozłożonymi
nogami – gołymi po kolana i zaczerwienionymi z zimna. Na moich splątanych
włosach osiadały płatki śniegu. Nie czułam palców stóp ani rąk. Podbródek
mi się trząsł – nie wiedziałam, czy z chłodu, czy też dlatego, że właśnie wróciła
mi samoświadomość.
Na Feję, na wszystkich świętych bogów – co mnie opętało? Obróciłam się
powoli i popatrzyłam na ślady butów za bramą, gdzie jeszcze niedawno tłoczyła
się ciżba.
Po niedawnym szaleństwie nie zostało już nic. Ich szaleństwie. I moim.
– Bazyli – jęknęłam i przycisnęłam dłoń do skroni. Naprawdę zamknęłam
jego i auroczułe na klucz we wschodnim skrzydle?
Nadia miała rację. Coś ze mną było bardzo nie w porządku. Może dziesięć
lat temu rodzice powinni byli oddać mnie łowcom nagród, a nie Romskim. Moja
szansa na wolność nie była warta takiej ceny. A przynajmniej powinnam była
włożyć więcej wysiłku w lekcje z siostrami. Nawet u auroczułej odczuwanie
żądz zwierząt było nienaturalne. „Tak się dzieje, kiedy talent nie zostanie
utemperowany – powiedziała mi kiedyś siostra Mirna. – Człowiek dziczeje”.
Byłam gorzej niż dzika – stanowiłam żywą beczkę prochu. A gdybym
dotarła do bramy chwilę wcześniej? A gdybym wpuściła do środka wieśniaków?
Albo wilki?
Rozległo się ciche skomlenie. Wyciągnęłam szyję. Nieopodal jednej z wież
stojących po obu stronach bramy coś się poruszyło. Kupka czerni. Znów dobiegł
mnie jęk.
– Kto tam? – spytałam.
W odpowiedzi nieznajomy uniósł głowę. Podeszłam bliżej i przylgnęłam
do krat. Na zewnątrz leżał człowiek, był zwinięty w kłębek i cały się trząsł.
Twarz miał tak chudą, że wydawała się nienaturalnie podłużna. Spojrzałam
na jego ciemne, zapadłe policzki i cienie pod oczami. Otulił się ciaśniej
obszarpanym płaszczem. Przed mrozem chroniły go tylko okrycie i poplamiona
futrzana czapa.
Przez moją przemarzniętą pierś przedarła się iskra uczucia, które
zagnieździło się w moim sercu. Ten mężczyzna był zdruzgotany, pozbawiony
nadziei – to, co czuł, w niczym nie przypominało potężnej siły bijącej od tłumu,
lecz było równie prawdziwe. Cierpiałam wraz z nim. Mogłam pomóc dzisiaj
przynajmniej jednej osobie. W czym zaszkodzi jeden wygłodniały człowiek?
– Przepraszam. – Wykrzywiłam usta w coś na kształt uśmiechu. – Jeżeli
możesz wsadzić rękę za kraty i pomóc mi odgarnąć śnieg, z przyjemnością
odpłacę ci się ciepłym posiłkiem i miejscem przy ogniu.
Zdjęłam z niego ciężki od śniegu płaszcz i powiesiłam go na krześle
w kuchni. Potem przyciągnęłam drugie krzesło do ognia tak blisko, że jego nogi
niemal dotykały paleniska.
– Siadaj tu.
Mężczyzna zdjął futrzaną czapę i zaczął ją miętosić kościstymi palcami.
Paznokcie miał brudne i połamane. Zrobiło mi się wstyd, że się na niego gapię,
więc podniosłam wzrok na jego gołą głowę. Pozlepiane od brudu włosy miał
w kompletnym nieładzie. Fizyczne oznaki obłędu. Może to dlatego nie odezwał
się słowem, kiedy mocowaliśmy się z bramą, a potem szliśmy do klasztoru.
Gdzieś z góry dochodziło echo przytłumionych głosów. Mężczyzna
wzdrygnął się, kiedy zabrzęczał miedziany żyrandol. Nie zapaliłam świec,
by nie kapał na niego gorący wosk.
– Nie przejmuj się. – Ruchem głowy wskazałam na sufit.
Auroczułe nadal były zamknięte we wschodnim skrzydle. Ich gniew mnie
dusił, ale zacisnęłam zęby i odepchnęłam go, tak że ból stał się tylko
powierzchowny. Dużo bardziej nieznośny wydawał się mój własny wstyd. Nie
mogłam na razie spojrzeć im w twarze ani znosić ich łajania za to, że straciłam
nad sobą panowanie. Cóż mogłam poradzić, że zamknięcie ich dawało mi taką
frajdę? Przecież one od miesięcy robiły mi to samo – ograniczały mnie ciągłą
krytyką i odrzucały. Mogą sobie jeszcze trochę tam poczekać.
Chwyciłam mężczyznę za ramię i delikatnie podprowadziłam do krzesła
przy palenisku. Siostra Mirna mówiła mi kiedyś, że zmysł dotyku wzmacnia
świadomość auroczułej. Postanowiłam to wykorzystać, by zatracić się
w otępiałych emocjach tego człowieka i wyciszyć gniew uwięzionych
auroczułych.
Usiadł sztywno na krześle. Jego energia koncentrowała się wokół fizycznych
potrzeb tak mocno, że pozwalało to na swego rodzaju ucieczkę
od rzeczywistości. Nalewając potrawki do miski, cały czas dotykałam nogą jego
kolana. U sióstr zawsze coś bulgotało w żelaznym garze, a one w ciągu dnia
dodawały wody, ziół i pokrojonych warzyw. Podałam nieznajomemu miskę
i dołożyłam do ognia. W kilka chwil suche drewno płonęło z trzaskiem.
– Już lepiej. – Zerwałam kontakt, by przysunąć do niego kolejne krzesło.
Ten krótki brak styczności wystarczył, by ścisnęło mnie w żołądku z poczucia
winy. Przez to, że nie wpuściłam dziś tłumu do klasztoru, uniknęłam katastrofy,
ale także zawiodłam wieśniaków. Ilu z nich będzie przeze mnie nadal cierpieć
niedostatek – i jak długo?
Nałożyłam potrawki również sobie, mimo że przy kolacji jadłam repetę –
musiałam bowiem w jakiś sposób zdusić w sobie ten dziki, obcy głód.
Usiadłam i przysunęłam się do mężczyzny, tak by dotykać go kolanami.
Obojgu nam burczało w brzuchach i ogarnęła mnie ulga, że znów odczuwam coś
tak prozaicznego. Jedliśmy przy akompaniamencie skrzypienia żyrandola
i dźwięku kapania kropli – lód osiadły na mojej koszuli nocnej topił się i woda
ściekała na podłogę. Poruszałam palcami u stóp, starając się przywrócić w nich
czucie, i ciaśniej owinęłam ramiona kuchenną ścierką, traktując ją jak
prowizoryczny szal.
– Pochodzisz z Orminy? – zapytałam, kiedy milczenie zaczęło mnie
krępować. – Oczywiście, że tak. W takim śniegu z żadnego innego miejsca byś
tu nie doszedł.
W oczach mężczyzny odbijały się płomienie. Zupełnie zignorował moje
pytanie. Zamiast tego postukał łyżką w pustą miskę.
– Masz ochotę na więcej?
Stuk, stuk.
– Podać ci?
Sięgnął ręką w stronę garnka.
– Nie!
Kiedy dotknął opuszkami gorącego żelaza, rozległo się potworne syczenie.
Zaskowyczał, ukazując ukruszone zęby. Skoczyłam na równe nogi i pobiegłam
do wiader z lodem. Zdarłam z ramion ścierkę, żeby zebrać nią nieco wilgoci.
– Proszę. – Uklękłam u stóp swojego gościa i owinęłam mu dłoń mokrą
szmatką. Kołysał się w przód i w tył, przygryzając wargę. – Popełniłam błąd,
sadzając cię tak blisko ognia – powiedziałam. – Odsunąć cię czy obiecujesz, że
będziesz ostrożniejszy? – Skrzywiłam się z niesmakiem, słysząc własny ton
głosu. Brzmiałam aż za bardzo jak siostra Mima. – Obiecujesz?
Przełknął ślinę i gwałtownie skinął głową. Nie miałam pewności, czy w ten
sposób potaknął, czy też był to zaledwie nieskoordynowany ruch.
– No to dobrze.
Usiadłam na ziemi, przyciskając ramię do jego nogi. Tu, przy ogniu
z suchego drewna, było cieplej. Pohamowałam impuls, by wyciągnąć dłonie
w stronę paleniska. W ten sposób jedynie sprowokowałabym mężczyznę,
by zrobił coś nierozważnego. Pocieszałam się, rozkoszując się niewielką ilością
ciepła, jaka przenikała mokry materiał mojej koszuli nocnej.
Polano pękło, a roztańczone płomienie podskoczyły wyżej. Ogień
to fascynujący żywioł. Jak się droczył. W jednej chwili słabnie, a zaraz potem
atakuje. Mogłabym patrzeć na to godzinami. Może dzisiaj tak zrobię. Może
do rana moja koszula wyschnie, a auroczułe nie będą miały do mnie pretensji, że
przesiedziały tyle godzin zamknięte w skrzydle, w którym i tak miały spędzić
noc.
Mężczyzna wyciągnął przed siebie drżącą dłoń i próbował schwycić płomyk.
Złapałam go za rękę.
– Nie zaczynaj znowu. Nie wolno...
Słowa zamarły mi na końcu języka. Pomarańczowe, pulsujące światło było
takie piękne. Płomienie zdawały się mnie przyzywać. Dopóki nie zamieszkam
w tym świetle, dopóki nie rozkwitnie ono we mnie i nie zakorzeni się w moich
żyłach, dopóty nigdy nie zaznam ciepła. Moja krew byłaby ogniem. Ja byłabym
światłością. Przecież jest mi pisane stać się światłością. Już zawsze będzie
mi ciepło.
Puściłam rękę mężczyzny. Dlaczego ją trzymałam? Z bijącym mocno sercem
przysunęłam się do płomieni. Żar musnął moje policzki. Zamknęłam oczy
i pozwoliłam, by palił mnie w powieki. To nie wystarczało. Musiałam dotknąć
tego ciepła.
Wsunęłam rękę w popiół leżący na skraju paleniska. Z dala od gorejących
belek leżało długie, zapomniane polano, miało jedynie osmoloną końcówkę.
Zrobiło mi się go żal, więc podniosłam je i wsunęłam w najbardziej zachęcający
płomyk. Drewno zajęło się i zaczęło trzaskać. Przyciągnęłam je do siebie. Było
piękne.
Tak piękne, że musiałam się nim podzielić.
Obróciłam się do mojego gościa i posłałam mu uśmiech. Oczy zaszły
mi łzami. Tak bardzo się ucieszy, kiedy...
Nagłe wstał, przewracając krzesło. Zaczął się miotać po kuchni.
Wpatrywałam się w niego tępo, nie wiedząc, co się dzieje. Znowu się poparzył?.
Spuściłam wzrok na jego dymiącą nogawkę i poczułam w piersi ukłucie
strachu. Pewnie za blisko przysunęłam się z płomieniem. Płomieniem, który
wciąż gorzał w mojej dłoni. Który zaraz dotknie moich palców.
Gwałtownie wypuściłam powietrze i cisnęłam polano do kominka. Dookoła
posypały się iskry. Mężczyzna wrzasnął. Obróciłam się z impetem, krzycząc
z bólu – jego bólu. Jego noga już się nie dymiła, lecz stała w ogniu, który trawił
nogawkę. Poderwałam się, zachodząc w głowę, co powinnam zrobić. Mój rozum
zastygł, porażony naszym wspólnym przerażeniem.
W końcu przypomniałam sobie o wiadrach z topniejącym lodem. Ależ byłam
głupia! Jak mogłam zapomnieć?
Pobiegłam do nich i podniosłam to stojące najbliżej, po czym obróciłam się
w stronę mężczyzny. Spóźniłam się – właśnie wymykał się z kuchni. Płomienie
wspinały się po jego ciele, pochłaniały go całego.
Zamarłam. Ruszyłam za nim, taszcząc za sobą ciężkie wiadro.
– Stój! Wracaj! – Jego panika oddziaływała na mnie i wzmacniała mój
własny strach.
Nie zwalniał. Jego krzyki odbijały się echem od ścian korytarzy. Gramoliłam
się za nim, zostawiając za sobą kałuże wody. Wkrótce zostanie mi sam lód.
Skręcił w prawo w kierunku refektarza. Przynajmniej stamtąd nie będzie
mógł mi uciec.
– Fejo, błagam – modliłam się – oddam ci swoją duszę tylko go ocal.
Nie podpaliłam go celowo, to był wypadek. Prawda!?
Przemknął pod arkadą do refektarza – biegł teraz w kierunku wielkich okien
w przeciwległej ścianie, a niemal cale jego ciało stało w ogniu. Pognałam
za nim.
– Stój! Pomogę ci! – Chlusnęłam w niego zawartością wiadra. Niewielka
ilość wody ochlapała mu twarz. Lód rozsypał się na podłodze u jego stóp.
Rzucił się do tyłu, a od jego palącego się ubrania zajęły się zasłony. Ścisnęło
mnie w żołądku.
– Nie ruszaj się! – krzyknęłam, lecz on zrobił coś wręcz przeciwnego
i owinął się drugą zasłoną. Ogień zaczął się błyskawicznie rozprzestrzeniać.
Odskoczyłam. Płomienie trawiły zasłony, jak gdyby były one nasączone
olejem. Mężczyzna upadł na ziemię, jęczał i wił się, rozpaczliwie walcząc
o życie. Teraz zajął się także dywan.
Jak mam mu pomóc!? Naparłam na drewnianą ławę i pchnęłam ją w stronę
okna. W deszczu odłamków szkła przeleciałam z impetem przez framugę
i wypadłam na zewnątrz. Ława zaryła w śnieg, ja upadłam w ślad za nią.
Ogarnął mnie przeraźliwy ziąb, ale tylko on mógł mnie uratować,
potrzebowałam go. Mężczyzna również go potrzebował. Uratuję go, a potem
zrobię coś w sprawie pożaru. Co – nie miałam pojęcia.
Brodziłam w śniegu, z mozołem przedzierając się z powrotem w kierunku
rozbitego okna. Nim zdążyłam wejść, spadł płonący karnisz i wylądował pod
takim kątem, że dostanie się do środka okazało się niemożliwe. Dało się nad nim
przeskoczyć, ale nie z miejsca, gdzie stałam, przy fundamentach klasztoru.
– Skacz! – zawołałam do mężczyzny w nadziei, że przekrzyczę huk ognia. –
Proszę, ratuj się!
Nie słyszałam go ani nie widziałam. Podeszłam bliżej, krztusząc się dymem,
i próbowałam dojrzeć coś przez płomienie mącące mi wzrok.
– Skacz...
Naraz coś, jakiś ciemny kształt, wypadło na zewnątrz. Odłamki szkła
posypały się na mnie jak migotliwy śnieg. Uniosłam ręce, żeby osłonić twarz,
lecz nic nie mogło mnie uchronić przed tym, co się stało później – koścista,
gorejąca noga nieznajomego mężczyzny trafiła mnie w czaszkę. Padając,
uderzyłam kręgosłupem i potylicą o drewnianą ławę, po czym runęłam
w skrzypiący śnieg.
Ostatnią rzeczą, jaką widziałam, było kłębowisko ognia pożerające refektarz.
ROZDZIAŁ 3
Kiedy otworzyłam oczy, było już jasno. Dostrzegłam leżące obok ludzkie
zwłoki. I strawione przez ogień kamienne mury.
I porozrzucane, dymiące drewniane bale.
Zniszczeniu uległa połowa klasztoru.
Zaparło mi dech z przerażenia. Usiadłam powoli, czując pulsowanie krwi
w skroniach. Moje serce waliło nierównym rytmem. W narastającej panice
omiotłam klasztor wzrokiem i próbowałam się zorientować, gdzie jestem.
Która połowa uległa zniszczeniu? Która połowa?
Namierzyłam komin biblioteki znajdującej się pod infirmerią. Nabrałam
powietrza w płuca. Połowa, w której była Julia, ocalała. Połowa, w której
przebywały siostra Mima, Kira, Dasza. Ale dzwonnica zniknęła. Zniknęła więc
także połowa mieszcząca wschodnie skrzydło. W której były wszystkie inne
auroczułe oraz siostry. Połowa, w której był łagodny Bazyli.
Połowa, którą zaryglowałam.
Przycisnęłam dłoń do ust, by stłumić urywany szloch. Ocalały tylko cztery.
Cztery. Pozostałe auroczułe nie żyły. Wiedziałam o tym. Nie odbierałam
pulsowania ich aur. Jedyne wiązki energii biegnące wzdłuż moich nerwów
musiały należeć do chorych i czuwającej nad nimi siostry.
Zgasło tyle istnień, kiedy ja spałam bez snów, a obok mnie konał obcy
człowiek. Tyle śmierci i zniszczenia.
Wszystko przeze mnie.
Z mojego gardła dobyło się ciche łkanie. Podkuliłam nogi i zaczęłam się
kołysać w przód i w tył, a skowyt się nasilał. Ukryłam twarz w fałdach koszuli.
Dlaczego nie odryglowałam drzwi wschodniego skrzydła? Dlaczego wszystkich
nie wypuściłam?
Rozdzierający mnie ból był nie do wytrzymania, przygniatał mnie, miażdżył.
Garściami wyrywałam z ziemi na wpół zamarznięte źdźbła trawy. Waliłam się
pięściami w piersi. Zawodziłam jak dziecko, które się zgubiło. Nie zdawałam
sobie sprawy, że jedna osoba może czuć tyle smutku i żalu, taki gniew. Nie
potrzebowałam cudzych aur, by dopełnić miary mojego nieszczęścia.
Widziałam samą siebie, jak gdybym opuściła własne ciało. Patrzyłam, jak
z uśmiechem na ustach barykaduję drzwi do wschodniego skrzydła, jak
beztrosko jem potrawkę z obcym człowiekiem, podczas gdy moje siostry-
auroczułe walą w podłogę nad naszymi głowami i błagają, by je wypuścić.
Chciałam pomóc wieśniakom. Sądziłam, że jestem wrażliwa i empatyczna,
lecz osoba o współczującym sercu nigdy nie dopuściłaby się tak okropnego
czynu.
Wstyd i szok przykuły mnie do ziemi. Siedziałam skulona, a koszula nocna
na moich kolanach była mokra od łez. Reszta materiału pozostawała dziwnie
sucha.
Po jakimś czasie znów się ocknęłam. Żar płonącego klasztoru położył kres
tylu istnieniom, lecz uratował mnie przed śmiercią z wychłodzenia, gdy byłam
nieprzytomna. Ironia losu i marne pocieszenie. Podobnie jak człowiek leżący
obok mnie na bezśnieżnej ziemi. Mężczyzna zmarł mimo ryzyka, jakie
podjęłam. Skórę miał czarną i pokrytą pęcherzami.
Ogień strawił skórę na jego twarzy, tak że nie byłam w stanie rozpoznać
rysów. Szczątki na wpół spalonych ubrań przywarły do ciała. W całym swoim
życiu nie widziałam nic równie potwornego. Mimo to nie potrafiłam się zmusić,
by go opuścić. W głębi duszy czekałam, aż otworzy oczy, jak gdyby mogło mnie
to wybudzić z tego koszmaru.
Długo przy nim czuwałam, lecz nie czułam jego emocji. Pulsowały tylko
moje własne.
Wcześniej często marzyłam o samotności – chciałam być sam na sam
ze swoimi myślami i nie czuć brzemienia cudzych uczuć.
Już nigdy o niczym nie będę marzyć.
Mijały godziny. Gdy znów się przebudziłam, było popołudnie. Krwawy
blask słońca przebijał przez nagie jak szkielety gałęzie drzewa w zachodnim
ogrodzie klasztoru, rzucające długie cienie, które pełzły w moją stronę
w gasnącym świetle. Stanęłam na drżących nogach. Musiałam wejść do środka.
Spojrzeć w oczy siostrze Mirnie. Pogodzić się z życiem przepełnionym pokutą,
którą odbywać będę już zawsze.
Skrzyżowałam ręce na piersi, by zachować resztki ciepła swojego ciała,
i ruszyłam w stronę klasztoru, przedzierając się przez zgliszcza. Być może były
to pozostałości łóżka, w którym spałabym z Julią, gdyby nie przebywała
w infirmerii.
Jeżeli mogłam być za coś wdzięczna, to za to, że moja przyjaciółka ocalała.
Szczątki wciąż się tliły i żarzyły. Parzyły mnie w stopy i zbyt trudno było
je przekraczać, więc obeszłam klasztor szerszym lukiem, w poszukiwaniu
miejsca, gdzie mogłabym bezpiecznie wejść do środka. Podniosłam brzeg
koszuli nocnej i przedzierałam się przez śnieg. Koszulę miałam umazaną
na czarno popiołem i sadzą, końcówki moich włosów były zwęglone. Mogłam
sobie tylko wyobrażać, jak okropnie wyglądam. Siostra Mirna będzie
podejrzewać najgorsze. I słusznie.
Brnęłam przed siebie z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię.
Podniosłam oczy, gdy usłyszałam dzwonki przy saniach. Wśród zasp na drodze
nie było jeszcze widać zaprzęgu, a brama klasztoru wciąż pozostawała
rozchylona po wydarzeniach wczorajszej nocy. Nie zaprzątałam sobie głowy
zamykaniem. Od tamtej pory śnieg stopniał pod nią na tyle, że wrota stały
otworem.
Instynktownie napięłam mięknie, czekając, aż zagnieździ się we mnie jakieś
uczucie, które da mi wskazówkę, kim jest przybysz – a przynajmniej ujawni
energię jego aury, dzięki czemu mogłabym poznać jego intencje. Nie
spodziewaliśmy się teraz gości – przyjeżdżali tu jedynie dostawcy żywności
i towarów, a pięć dni wcześniej solidnie nas zaopatrzono.
Dzwonki zadźwięczały głośniej. Zza zakrętu wyłoniła się jaskrawo
pomalowana trojka. Rozdziawiłam usta na jej widok, zaraz jednak zacisnęłam
zęby, poczułam bowiem, że muszę się zatroszczyć o tych, którzy przeżyli pożar.
Musiałam o nich pamiętać. Skoro przybysz podróżował trzykonnym zaprzęgiem,
oznaczało to, że jest mu do nas bardzo śpieszno. I że ten ktoś – jeśli sądzić z tej
odległości, mężczyzna – to arystokrata. W Riazninie jedynie wysoko urodzonym
prawo pozwalało legalnie podróżować trojką w pojedynkę. Był to luksus
zastrzeżony dla zamożnych. Dlaczego jednak na środkowym koniu nie siedział
woźnica? Żaden arystokrata nie zniżyłby się do tego, by samodzielnie powozić
saniami.
Serce zabiło mi szybciej, nie byłam jednak pewna, czy to mój własny
niepokój – nie ufałam nikomu poza Julią – czy też uczucie tajemniczego
przybysza.
Człowiek uniósł ramiona, by popędzić konie batem, szybko jednak opuścił
ręce i zadarł głowę, gdy zobaczył spalony klasztor. Konie zwolniły i zaczęły
biec kłusem, a ja mogłam się przyjrzeć nieznajomemu. Był gładko ogolony jak
mężczyźni z Estengardu, choć rysy twarzy miał riaznińskie. Uwagę zwracały
jego ciemne, nisko osadzone brwi, długi, wyrazisty nos i usta – kształtne, mimo
że górna warga była nieco za cienka. Te usta wyglądały na nienawykłe
do uśmiechu.
Gdy trojka znalazła się bliżej, spostrzegłam, że przybysz jest bardzo młody –
nie był starszy od Nadii. Popielato-brązowe, starannie przystrzyżone pukle
okalały jego kości policzkowe. Z całą pewnością pochodził ze szlachetnego rodu
– kmiotek nie kłopotałby się tym, by często podcinać włosy. Mężczyzna
odgarnął lok z oczu i ze zdumieniem zapatrzył się w klasztor. Czułam grozę
wywołaną przez ten straszliwy widok – jego grozę oraz resztki własnej.
Nieznajomy powiódł wzrokiem ku zaśnieżonym polom, do miejsca, gdzie
stałam, jak gdyby wyczuwał moją z nim łączność. Nie spuszczał ze mnie wzroku
– ani kiedy konie podążały drogą, ani kiedy kłusem pokonały bramę, ani kiedy
otrzepywały kopyta ze śniegu. Domyślałam się, jak się prezentuję, ale czy mój
wygląd zdradzał wszystko, co zrobiłam?
Nie umiałabym wyjaśnić, co mnie podkusiło, by pokazać temu
nieznajomemu, że jestem czymś więcej niż wpatrującym się w niego żałosnym
dziewczęciem, wyglądającym niewiele lepiej niż zwęglony szkielet klasztoru.
Byłam czymś więcej. A przynajmniej on miał tak uznać. Wyprostowałam plecy,
wyciągnęłam szyję i popatrzyłam mu w oczy z całym żarem, jaki się we mnie
tlił.
„Myśl o mnie, co chcesz – miałam nadzieję, że moje spojrzenie wyraża taką
myśl. – .Jestem Sonia Petrova. I nie zostałam pokonana”.
Nie przerwał kontaktu wzrokowego nawet mrugnięciem powieki, mimo że
w twarz dął mu wiatr. Kiedy wjeżdżał do stajni, a ja traciłam go z oczu,
odczułam iskierkę podziwu, chociaż nieznajomy wciąż miał ten sam surowy
wyraz twarzy. To sprawiło, że wyprostowałam się jeszcze bardziej.
Kiedy zniknął w czeluściach stajni, popatrzyłam na swoje odbicie w tafli
rozbitego szkła. Za mną wciąż pełgały płomienie. Podziw zniknął jak obłok
pyłu. To zresztą musiała być zaledwie moja własna, głupia duma. Oczy miałam
zaczerwienione od płaczu, a łzy, jakie dziś wylałam, odznaczały się smużkami
na moich umazanych sadzą policzkach.
A j e d n a k z o s t a ł a m pokonana. Doszczętnie.
Poczłapałam na odrętwiałych stopach po kamiennej posadzce wiodącej
do infirmerii. Miałam nadzieję, że uda mi się niepostrzeżenie odwiedzić Julię,
nim przyjdzie mi się zmierzyć z gniewem siostry Mirny.
Z biblioteki – głównego pomieszczenia na parterze, które ocalało z pożogi –
padało światło świec i dobiegały głosy. Siostra Mirna i jakiś młody człowiek –
zapewne ten nieznajomy z trojki.
– Trucizna? – mówiła, kiedy przystanęłam tuż obok otwartych drzwi
biblioteki. Zaintrygowana przywarłam do ściany i słuchałam dalej.
– Cztery dni temu – odparł mężczyzna niskim głosem. Mówił w sposób,
który zdradzał arystokratyczne wychowanie. – Napiła się z pucharu
przeznaczonego dla cesarza.
– I Izolda nie wyczuła zagrożenia?
Na dźwięk jej imienia ścisnęło mnie w piersi. Coś musiało się jej przytrafić.
Otruto ją? Nie spotkałam jej nigdy, służyła jednak koronie od piętnastu lat.
Połowa dziewcząt w klasztorze marzyła, by zająć jej miejsce. Druga połowa się
tego lękała.
Ugięłam się pod brzemieniem ich śmierci. Nigdy już nie będzie mi dane żyć
bez poczucia winy.
– Nie wyczuła – odparł nieznajomy.
– Rozumiem.
Ja też rozumiałam. Po latach służby Izoldę spotkał ten sam los, co każdą
poprzednią Najwyższą Auroczułą – egzekucja za niedopełnienie obowiązków.
Lecz skoro nie otruto Izoldy, to kogo?
– Przybyłeś tu zatem z jednego powodu – stwierdziła siostra Mirna ostrym
tonem. Jeżeli jej emocje przypominały moje, czuła gorzki gniew. Jakie życie
otrzymują riaznińskie auroczułe, skoro po zakończeniu jedynej pracy, jaką
wolno im wykonywać, czeka je taki kres jak Izoldę? Nawet w klasztorze
grożono auroczułym śmiercią. Zgodnie z prawem czekała nas szubienica, jeżeli
kiedykolwiek odmówimy służby cesarzowi. Siostry opowiadały historie sprzed
dziesiątków lat o kobietach, które zawisły na dzwonnicy za to, że odmówiły
udania się na dwór. – Obawiam się jednak, że w świetle naszej tragedii nie mogę
spełnić żądania.
– W ostatnich kilku dniach tragedie spotkały nas wszystkich. Nie zmienia
to prawa.
– Straciłam ponad dwadzieścia dziewcząt!
W bibliotece rozległ się trzask, jak gdyby mężczyzna walnął dłonią w stół.
Jasonowi, który zawsze powtarzał, że mogę – i że w końcu mi się uda.
ROZDZIAŁ 1 Tak mocno ściskałam w dłoni rzeźbioną figurkę bogini, że drzazga wbiła mi się w palec. Ukłucie było zaledwie echem bólu, który odczuwałam – bólu nie w pełni mojego. – Nie powinnaś upuszczać jej krwi. Siostra Mirna, wybita z zamyślenia, obróciła się gwałtownie i spojrzała z zaskoczeniem. Kiedy przekonała się, że to tylko ja, na jej twarz powróciła skomplikowana konstelacja worków i zmarszczek. – Soniu, co ty tu robisz? – Docisnęła bandaż w zgięciu łokcia Julii. – Nowicjuszkom nie wolno się zbliżać do chorych. Nie odpowiedziałam i przemknęłam w głąb klasztornej infirmerii. Oddychając przez usta, żeby nie czuć unoszącego się w powietrzu odoru choroby, uniosłam koszulę nocną nad kostki i obeszłam na palcach plamy krwi na podłodze. Choć żar paleniska sprawiał, że piekły mnie oczy, a kafelki w pobliżu kominka parzyły mi stopy, całe moje ciało ogarnął ziąb. Owinęłam się ciaśniej szalem i spojrzałam przez ramię siostrze Mirnie. Na szafce nocnej Julii stała wyszczerbiona porcelanowa miska. Krew sięgała niemal najwyższej podziałki. Moja przyjaciółka miała zamknięte oczy, a jej rude włosy ie. piły się do białej jak kość słoniowa twarzy. Przełknęłam ślinę. – Na pewno można ją leczyć jakoś inaczej. Nie może sobie pozwolić na to, by stracić jeszcze więcej krwi. Widziałaś, jak wyglądają jej nogi? Tnie się po nich. – Skrzywiłam się, bo drzazga głębiej wbiła mi się w skórę. – W ten sposób daje upust emocjom – stwierdziła siostra Mirna i potarła brew wierzchem dłoni, by nie poplamić jej zakrwawionymi palcami. Mimo to chustka, którą związała siwe włosy, by nie wpadały jej do oczu, była umazana krwią. – Ty też powinnaś znaleźć sposób, by to robić. – Zmarszczyła brwi. – Może wówczas potrafiłabyś się powstrzymać i nie zakradać się w środku nocy
tam, gdzie nie wolno ci przebywać. Zacisnęłam usta i podkurczyłam palce u stóp, próbując zapanować nad przepełniającymi mnie uczuciami. Chciałam się kontrolować, nie uciekając się do samookaleczenia jak Julia, darcia włosów z głowy jak Dasza czy płakania dniem i nocą jak Kira. Poza tym złość, którą czułam, nie należała wyłącznie do mnie. Widocznie pozwalałam, by zagnieździły się we mnie emocje siostry Mirny. – Przyszłam dać to Julii. – Wysunęłam dłoń z figurką Fei, drugą ręką przytrzymując szal. Czas spędzony wśród Romskich pozbawił mnie wszelkich religijnych wyobrażeń, jakie kiedyś miałam, Julia była jednak jeszcze bardziej wierząca niż siostry w klasztorze. Miałam nadzieję, że widok bogini proroctwa i auroczułych doda jej sił w walce z gorączką. Gryząc drżącą wargę, patrzyłam, jak klatka piersiowa przyjaciółki nieznacznie się unosi. Julia oddychała płytko, jej tętno było ledwie wyczuwalne. Gwoli prawdy, potrzebowałam, aby Julia wydobrzała. Nie dałabym rady wytrzymać w tym miejscu bez kogoś bliskiego, kto nakłoniłby mnie do uśmiechu i do późna w nocy opowiadał mi rozmaite historie. Siostra Mima wzięła figurkę, a jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz. Złość, którą czułam, również ustąpiła. Kiedy jednak siostra wyciągnęła rękę i postawiła boginię na oszronionym parapecie, zrobiło mi się chłodniej. Na zewnątrz nadal padał śnieg. Zaburczało mi w brzuchu. Siostra Mirna musiała umierać z głodu. Kiedy ostatnio pozwoliła sobie na posiłek albo chwilę wytchnienia? Mała Dasza i Kira, które spały głęboko po drugiej stronie pomieszczenia, nie były już tak blade. Wiele naszych rówieśniczek zwolniono ze skrzydła dla chorych, ponieważ doszły do siebie po epidemii. Stan Julii wciąż się jednak pogarszał. Kiedy siostra Mirna zaczęła mamrotać modły do bogini, wykorzystałam chwilę jej nieuwagi i siadłam przy Julii. Mój ciemnoblond warkocz opadał mi przez ramię – gdyby był odrobinę dłuższy, musnąłby jej zakrwawioną rękę. Spojrzałam na bezwładną dłoń przyjaciółki. Czy odważę się jej dotknąć? Gdybym czując ból Julii, wydała z siebie choćby najcichszy dźwięk, siostra Mirna natychmiast kazałaby mi wyjść. Chciałam jednak ofiarować przyjaciółce własną energię – choć przecież nie miałam takiej mocy. My, auroczułe, nadawałyśmy się tylko do tego, by odczytywać odczucia innych. Taki dar to prawdziwa udręka – ten, kto się z nim urodził, stawał się własnością Cesarstwa Riaznińskiego i odbywał szkolenie w tym klasztorze w jednym
jedynym celu – by chronić władcę imperium. Większość dziewcząt mimowolnie zdradzała swoje zdolności, wkraczając w wiek, kiedy uczyły się pisać i czytać, lecz nie potrafiły jeszcze kontrolować swoich uczuć. Dopóki osiem miesięcy temu łowcy nagród nie odstawili mnie do wrót klasztoru, nikt nie słyszał, by ktoś wymykał się cesarstwu aż do siedemnastego roku życia. – Przyniosłam ci twoją figurkę – wyszeptałam do Julii. Bez większej nadziei czekałam, aż otworzy oczy. Śmiałyśmy się kiedyś, że wymienimy się tęczówkami: ona odda mi swoje szafirowe, a ja jej moje piwne. – Dam ci swoje – powiedziała wówczas Julia. Jako jedyna spośród dziewcząt w klasztorze ośmieliła się ze mną zaprzyjaźnić. Pozostałe, sądząc, że kamienne mury korytarzy stłumią ich głosy, szeptały o „dziewczynie wychowanej przez cyganów”. Te auroczułe nie domyślały się nawet, że Julia i ja zakradałyśmy się nocami do ich pokojów i zgadywałyśmy, co im się śni. W czasie naszych gier nauczyłam się o swoich zdolnościach więcej niż podczas wszelkich bezowocnych ćwiczeń zadawanych przez siostry, kiedy miałam za zadanie oddzielić to, co sama czułam, od uczuć innych. Przynajmniej Julia we mnie wierzyła. Traktowała mnie jak równą sobie, mimo że była starsza o dwa lata. Ufałam, że zawsze będę mogła polegać na jej szczerej przyjaźni, nawet jeśli przeżyje pozostałe auroczułe i sama zostanie strażniczką cesarza. Właśnie dlatego musiała żyć, dlatego ze wszystkich sił pragnęłam dać jej coś, co ją uleczy – coś więcej niż kawałek drewna przedstawiający nieistniejącą i bezsilną boginię. – Drżysz – powiedziała siostra Mir na z troską, na powrót skupiając uwagę na mnie. Wzruszyłam ramionami. Wciąż męczył mnie ten dziwny głód. – Julii pewnie jest zimno. Bruzdy na twarzy siostry się pogłębiły. – Julia ma gorączkę. – W takim razie pewnie tobie jest zimno – powiedziałam, a ona dotknęła mojego czoła. Nie była auroczułą, lecz jej bystry wzrok przeszywał mnie na wskroś. Poczułam gęsią skórę na ramionach. – Mnie jest zimno? Nie chciałam, by mój głos brzmiał niepewnie ani by moje słowa przybrały formę pytania. Bo było mi więcej niż zimno. Głęboko w środku coś nieznanego
nabierało kształtów i przedzierało się przez całe moje ciało. Było gorsze niż głód, sprawiało, że gorączkowo zaciskałam dłonie i zagryzałam zęby, a do oczu napływały mi łzy. Rozpierała mnie jakaś przedziwna, nieznana mi dotąd potrzeba. – W tym pokoju jest gorąco jak w piecu, dziecko – siostra Mima ściągnęła brwi – a ty masz skórę zimną jak lód. – W jej głosie pobrzmiewał strach. Ja także się bałam, tak bardzo, że serce waliło mi jak młotem. – Jestem chora? – Może miała rację i niepotrzebnie przyszłam do infirmerii. Ale przechodziłam gorączkę w obozie Romskich ubiegłej zimy, sądziłam więc, że jestem odporna. Siostra wstała, puszczając rękę Julii. Potrzymaj – rozkazała. Przez krótką chwilę się wahałam, obserwując, jak krew wypływa z wewnętrznej strony łokcia mojej przyjaciółki. Potem zaczerpnęłam powietrza, wyprostowałam plecy i przycisnęłam dłoń do bandaża Julii. Od razu poczułam skurcz mięśni, a mój oddech stał się urywany i płytki. W piersi zakiełkowało mi słabe, lecz nieustępliwe pragnienie: pragnienie życia. Siostra Mirna, mrużąc oczy, wyjrzała przez okno. Ciepłe światło, które migotało na jej twarzy, wzięłam za blask świecy odbijający się od szyby, lecz zwiędłe usta siostry rozchyliły się z przerażenia. – Fejo, strzeż nas – szepnęła i dotknęła dwoma palcami najpierw czoła, a potem serca, w geście hołdu dla bogini. – Przyszli. Jej lęk zderzył się z moim własnym. – Kto? – Wychyliłam się, próbując zobaczyć to, co ona. – Co się dzieje? Nie odpowiedziała, a ja zaczęłam dygotać dwa razy mocniej, zaś ssanie w moim żołądku przybrało na sile. Musiałam coś zjeść. Natychmiast. Cokolwiek. Przestałam kurczowo ściskać ramię Julii i krew popłynęła między moimi palcami. Barwą przypominała wino. Wpatrywałam się w nią urzeczona i uniosłam dłoń przyjaciółki w stronę ust, by ją powąchać. Wtedy do pokoju wtargnął Bazyli. Pochylił się i oparł ręce na kolanach, z trudem łapiąc oddech. Zamrugałam, patrząc na krew, i wytarłam rękę w koszulę. – Wieśniacy... u wrót – wykrztusił, ciężko dysząc. Jego łysą głowę pokrywała lśniąca warstewka potu. – Tłum... nie, cała armia.
Zrobiłam krok w stronę okna, ale zatrzymałam się na myśl o ręce Julii. – Czego chcą? Siostra Mima zacisnęła wargi. – Tego, co zawsze, kiedy biorą ze sobą pochodnie, kosy i sierpy: naszego jedzenia. – Spojrzała na mnie i zmierzyła mnie wzrokiem. – Niech zgadnę: już nie jest ci wyłącznie zimno? W odpowiedzi gwałtownie zaburczało mi w brzuchu. Skupiła wzrok na moich ustach. – Co to jest? – Podeszła bliżej. – Skosztowałaś krwi? Skuliłam się. – Nie... – Czyżbym jednak skosztowała? Jej wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili. – Bazyli, n a t y c h m i a s t ją stąd zabierz. Zamknij ją we wschodnim skrzydle z innymi dziewczętami. Tyle tu nieopanowanych emocji, że stanowi dla nas zagrożenie. Ścisnęłam rękę Julii z nagłą determinacją. – Nie wyjdę. Siostra szarpnięciem postawiła mnie na nogi. Mój szal opadł na płytki zbryzgane krwią przyjaciółki. – Musisz pogodzić się z losem i przynajmniej p o s t a r a ć się zapanować nad swoimi zdolnościami. – Mocniej ścisnęła moje ramię. – Narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo! Skrzywiłam się, czując ból głęboko w piersi. – Nigdy nie skrzywdziłabym Julii. – Chciałam znów pochwycić jej krwawiącą rękę, ale siostra Mirna trzymała mnie mocno. – Wiesz, do czego są zdolni wygłodniali wieśniacy? – Wbiła we mnie wzrok. – Mam ci opowiedzieć o trzech wdowach z mojej wioski, które wabiły nieznajomych do swego domu po to tylko, by ich otruć i objeść aż do kości? Głód nieco osłabł, w żołądku mi się zakotłowało. – W moim taborze słyszeliśmy tę historię – krążyła od miasta do miasta. To wiejskie gadanie, nikt by się do tego nie posunął. Natychmiast ogarnęła mnie jej powaga. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca, jakby stopy wrosły mi w podłogę. – Mylisz się, Soniu. To już czwarta surowa zima w Riazninie. Przetrwałaś z Romskimi, bo jeździliście na południe. Tu, w Orminie, udaje nam się przeżyć
wyłącznie dzięki łasce cesarza i jego dostawom żywności. Wieśniacy nie mają nic. Ślina pociekła mi z ust, a zwierzęcy głód w moim wnętrzu wzmógł się na myśl o przepełnionych klasztornych spiżarniach i piwnicach. – Mamy więcej, niż nam potrzeba. Powinniśmy im pomóc. Oczy siostry Mirny przybrały stanowczy wyraz i do reszty zmroziły mi krew w żyłach. – Bazyli, zabierz ją stąd n a t y c h m i a s t. – Pchnęła mnie w stronę staruszka i rzuciła za mną szalem. Powietrze rozdarły przytłumione krzyki – wieśniacy byli coraz bliżej. Kolana mi drżały i uginały się pode mną. – Proszę, proszę, błagam! – Powiodłam wzrokiem między siostrą Mirną i Bazylim. – Chociaż kilka bochenków chleba. Gdybyście czuli... – Dosyć! – Złapała mnie za łokieć i pociągnęła do drzwi. Tam przejął mnie Bazyli. Jego uścisk był nieco delikatniejszy. Kira i Dasza obudziły się na swoich posłaniach. One także wyczuwały tłum, wiedziałam to. Kira ze łzami na twarzy przeniosła się do łóżka młodszej od niej Daszy, która trzymała się kurczowo za włosy. – Kiedy już zamkniesz ją we wschodnim skrzydle – siostra Mirna zwróciła się do Bazylego – zabarykaduj główne drzwi, Czy brama jest wzmocniona? Starzec skinął głową. – Mam nadzieję, że to wystarczy. Jeśli dopisze nam szczęście, to zanim wieśniakom uda się ją sforsować, przyjdą wilki. Oszołomiona, wbiłam w niego wzrok. – Chcesz, żeby pożarły ich wilki tylko dlatego, że są głodni? – Bazyli miał odstające uszy i blisko osadzone oczy, przez co zawsze wyglądał słodko. Lecz teraz nawet on nie znał litości. – Jak możesz tak mówić!? – Ani słowa więcej! – ucięła siostra Mirna. Gniew wyżłobił nowe linie na pomarszczonej twarzy. Czułam, jak wzbierają we mnie jej emocje, i z trudem się powstrzymałam, by jej nie uderzyć. Nigdy nie widziałam, by była taka wzburzona. Niełatwo wpadała w złość, lecz nieustanna opieka nad chorymi w ciągu ostatnich tygodni doprowadziła ją do kresu wytrzymałości. – Skoncentruj się na aurze kogoś innego i zapomnij o wieśniakach! – Jej nozdrza zadrżały. – Twoja niepohamowana empatia przyprawi nas wszystkich o zgubę! Zatrzasnęła drzwi, a mnie łzy napłynęły do oczu. Zacisnęłam dłonie. Nie miało znaczenia, że nie wiedziała, jak bardzo mnie zraniła. Nie ona była
powodem mojego płaczu, lecz rzesza głodnych i zziębniętych ludzi napierających na bramy klasztoru. Kiedy Bazyli prowadził mnie niepewnie w kierunku wschodniego skrzydła, zatopiłam dłonie we włosach i zaczęłam zapamiętałe drapać się po ramionach, za wszelką cenę starając się nie zatracić w aurze tłumu. Moje ciało tętniło nieustępliwą desperacją wszystkich tych nieszczęśników. Nie byli tak po prostu nienajedzeni: odczuwali głód, który pustoszył ich ciała i dusze. To będzie bolało bardziej niż śmierć w męczarniach, jeżeli nie nakarmię moich dzieci, mojej wioski... Nie! Ich dzieci, ich wioski. Drżałam i skomlałam, a Bazyli ciągnął mnie przez kolejne korytarze. Pragnienie wieśniaków pulsowało mi w czaszce, aż w końcu granice między nami zupełnie się zatarły. Przemieniłam się w jedną z nich. Wówczas wszystko stało się klarowne jak wypolerowane szkło. Stanowiłam jedyną przeszkodę między nimi a ich żądzą. Byłam czymś więcej niż tłum – byłam klasztorną bramą. Moje kości tworzyły jej zespawane żelazne części. Mogłam otworzyć swe podwoje. Mogłam ich wpuścić. Ja jedna byłam zdolna im pomóc. Popatrzyłam ukradkiem na Bazylego. Każdy cień, każdy hałas wprawiał go w dygot. Zwykła szara mysz mogłaby go pokonać. Nie stanie mi na przeszkodzie. Omiotłam wzrokiem ciemne zakamarki w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym go obezwładnić – lichtarza, by przywalić mu w łeb, kawałka sznura albo solidnego krzesła. Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do wschodniego skrzydła. Sześć czy siedem dziewcząt w moim wieku kuliło się wokół świecy trzymanej przez Nadię. Najstarsza auroczuła miała zaledwie dziewiętnaście lat, a już doskonale panowała nad swoimi zdolnościami. Dowodem jej wirtuozerii był każdy fragment jej pokrytej atramentem skóry. Znaczyła się, gdy potrzebowała rozładować emocje, a ostra końcówka pióra sprawiała, że żłobienia zyskiwały trwałość. W ostatnich tygodniach, kiedy gorączka pokonała starsze auroczułe, Nadia nie płakała wraz z innymi. Zamiast tego oskarżyła mnie, że „z brudnych cygańskich obozów” przywlokłam ze sobą chorobę. Choćby była to prawda – a nie była – odniosłaby z tego same korzyści. Skoro starsze dziewczęta pomarły, Nadia była pierwsza w kolejności do służby cesarzowi. Płynącą z tego dumę manifestowała, wysoko unosząc głowę i poruszając nią w sposób elegancki
i dystyngowany. Spojrzała na nas, kiedy przekroczyliśmy próg wschodniego skrzydła. – Bazyli, powiedz dziewczętom, że nie mają się czego bać. Starzec zdobył się na wymuszony, krzepiący uśmiech, mimo że każda z nas potrafiła rozpoznać, co czuje naprawdę. – Wszystko w porządku. Wracajcie do swoich ciepłych łóżek. Tak się dzieje każdej zimy, a chłopstwu jeszcze nigdy nie udało się przedrzeć przez bramy. Auroczuła z krzywą miną – Lena? Lola? Nie pamiętałam i nie miałam ochoty pamiętać, jak ma na imię – skrzyżowała ramiona na piersi. – Wieśniacy nigdy jeszcze nie stawili się taką gromadą. – Zadrżała, a dziewczyna obok niej złapała się za brzuch. Zapewne wyczuły obecność tłumu, lecz nie tak mocno jak ja – nie stałyby tu, gdyby naprawdę rozumiały żądzę tych biednych ludzi. – Cóż, jeśli do tego dojdzie, mam broń palną – odparł Bazyli. Zatrzasnął jedne z wielkich wrót. Rozległ się huk, a moje serce łomotało od wilczego głodu wieśniaków. Nie mogę być tu zamknięta, nie mogę, nie teraz, kiedy jest tylu nieszczęśników do wykarmienia... Bazyli położył właśnie dłoń na skoblu przeciwległych drzwi, a mnie nagle olśniło: wiedziałam już, co mam robić. Nadia, mrużąc oczy i przechylając głowę, wbiła we mnie wzrok. – Coś jest z tobą bardzo nie tak – powiedziała powoli oskarżycielskim tonem. Wycofałam się za Bazylego i musnęłam palcami jego dłoń spoczywającą na skoblu. Uniósł krzaczaste brwi. – Co ty...? – Powstrzymajcie ją! – krzyknęła Nadia. Kopnęłam Bazylego w zgięcie kolana, tak że upadł na podłogę. Złapałam klucze od bramy, które wystawały mu z kieszeni, pchnęłam go w kierunku grupki dziewcząt, wypadłam na korytarz i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Drewniany bal, którym zablokowałam oba skrzydła, runął z hukiem, uderzając w żelazne okowy. Auroczułe nie mogły się wydostać. Nie mogły mnie już powstrzymać. Zza drzwi dobiegały mnie ich krzyki, dziewczęta waliły pięściami w grube, masywne wrota.
Uśmiechnęłam się. Nigdy nie szczędziły mi złośliwości, więc zasłużyły sobie na taki los. Bazyli starał się je przekrzyczeć: – Soniu, nie rób tego! Nie wpuszczaj ich. Przez wzgląd na wszystko, co kochasz i co jest ci bliskie – przez wzgląd na Julię – n i e w p u s z c z a j ich! Odsunęłam się od drzwi, robiąc kilka kroków do tyłu. Ręce mi drżały, serce łomotało jak u przestraszonego królika. Zakradła mi się do głowy odrobina rozsądku – ostrzeżenie. Co ja wyprawiam? Czy posunęłam się za daleko? Myśl zgasła jak zdmuchnięty płomień, kiedy poczułam nadciągającą falę emocji wieśniaków. Czekali na mnie. Nie mogłam ich zawieść. Obróciłam się na pięcie i pognałam korytarzem, potykając się o własną koszulę. Popędziłam krętymi schodami, minęłam refektarz i wbiegłam do głównej sali klasztoru. Odpychałam od siebie wszelkie wspomnienia o tym, jak auroczułe mi dokuczały, kiedy siostry zabierały nas na rynek, by sprawdzać nasze umiejętności w tłocznych miejscach. Za każdym razem po kilku minutach kuliłam się na ziemi, kołysałam w przód i w tył i wyłam jak opętana. Lecz nie tym razem. Teraz powitałam tę wielość odczuć z rozkoszą. Wiedziałam jasno, co czuli wszyscy ci ludzie i jak im pomóc. – Już idę – szepnęłam i zdecydowanym ruchem odryglowałam cedrowe drzwi. Wieśniacy stali w oddali, szarpiąc bramę. Musiałam ich wpuścić, podzielić się z nimi naszym jedzeniem i ciepłem, jeszcze bardziej zbliżyć się do ich aur. Musiałam się na powrót wewnętrznie poukładać. Wstęgi bieli wirowały w tańcu wokół mnie, oprószając marmurową posadzkę. Wyszłam na śnieg sięgający mi po łydki. Moje bose stopy niejeden raz zaznały zimna. Już teraz czułam kłujący ból tysięcy odmrożonych palców. – Idę, idę! Podkasałam koszulę i szłam przed siebie, nie spuszczając oka z łuny pochodni wieśniaków. Widzieli mnie? Nie pomyślałam, żeby wziąć świecę. Czy zdawali sobie sprawę, że lada moment nadejdzie kres ich cierpienia? Przystanęłam, kiedy owładnęło mną nowe odczucie – znacznie silniejsze i bardziej zachłanne niż żądza motłochu. Skręciło mi żołądek tak mocno, że padłam na kolana i wsparłam się rękami o ziemię. Mój brzuch przylegał teraz do grubej warstwy śniegu, jednak w dziwny sposób byłam niewrażliwa na zimno. Dałam susa w stronę bramy. Musiałam dotrzeć do tych ludzi
za wszelką cenę. Ich krzyki słabły, aż wszystko wokół zamarło, spowite ciszą. Ten bezruch trwał krótko – zaledwie jedno uderzenie serca. Co się działo? Trzy oddechy później odkryłam odpowiedź. Usłyszałam ją. Dobiegała z oddali, jak gdyby z przytłumionego szalonego snu. Wycie wilków.
ROZDZIAŁ 2 W moich uszach wycie brzmiało jak muzyka. Wabiło mnie, a moje ramiona wznosiły się i opadały w jego rytmie. Uniosłam górną wargę, odsłaniając zęby. Owładnął mną głód – niekontrolowany, czysty i zabójczy. Moje pałce zaryły w śnieg, gotowe podrzeć na strzępy cokolwiek będzie trzeba, by zaspokoić najsilniejszą potrzebę, jaką kiedykolwiek odczuwałam. Chór wilczych głosów rozbrzmiewał coraz głośniej. Moje ciało ogarnęło palące pragnienie. Brnęłam przez śnieg, powoli zbliżając się do bramy. Ludzie, teraz zwróceni do klasztoru plecami, nie widzieli mnie. Spierali się o coś, docierały do mnie ich głosy. Kilkoro umknęło, po chwili większość również się rozproszyła. – Nie! – Głos, który wydarł mi się z gardła, był zniekształcony i chrapliwy. – Czekajcie! – Rzuciłam się do przodu i zaparłam się rękoma o śnieg, próbując wstać, bowiem emocje tłumu mocowały się we mnie z zabójczym instynktem wilków. – Już idę, nie odchodźcie! Nikt się nie odwrócił. Nikt mnie nie usłyszał wśród krzyków i narastającej paniki. Rozległ się pojedynczy skowyt – głośniejszy i dobiegający z dużo mniejszej odległości niż inne. Resztka mieszkańców wsi, która pozostała przy bramie z wrzaskiem rzuciła się do ucieczki w ślad za tymi, którzy rozpierzchli się wcześniej. – Nie, proszę! – Mozolnie przedzierałam się przez śnieg, aż wreszcie dotarłam do bramy. Potrząsnęłam żelaznymi kratami, próbując przykuć uwagę umykających. – Dla was wszystkich wystarczy jedzenia! Uciekali do lasu, nie oglądając się ani na klasztor, ani na mnie. Krzyknęłam z rozpaczą i raz po raz waliłam w bramę. Ręce mnie piekły i bolały, ale nie miało to znaczenia. Gały mój wysiłek okazał się daremny. Osunęłam się na ziemię, jeszcze raz uderzyłam dłonią w bramę, a potem zawyłam, bo głód rozdarł mnie ze zdwojoną siłą. Przez polanę między
klasztorem a lasem przemknął wielki wilk. Z jego rozwartej paszczy wyzierały lśniące, mordercze kły. Wycie jego towarzyszy zyskało na sile i wkrótce reszta stada wyłoniła się z zarośli. Wataha ruszyła biegiem, tworząc smugi brązu i szarości na tle zimowej bieli. Wcisnęłam ramiona między kraty i na próżno próbowałam dosięgnąć wilków. Będą ucztować i pożywią się swoją ofiarą beze mnie! Padłam na kolana i zaczęłam ryć dłońmi w zamarzniętej ziemi. Mogę zrobić podkop, dołączyć do nich! Przybyłam w samą porę. Naraz zastygłam, przerywając kopanie. Zamrugałam. Zapomniałam o kluczach. Pewnie zgubiłam je po drodze i leżą teraz gdzieś w śniegu. Czołgałam się w koło, węsząc przy ziemi. Nie, nie czuję ich woni. Co się ze mną dzieje? Wstałam, starając się myśleć jasno i odtworzyć, skąd się tu wzięłam. Spróbowałam zrobić krok, ale nie ruszyłam się ani o centymetr, zamiast tego zgięłam się wpół i znów zawarczałam. Cała dygotałam, ze wszystkich sił próbując zapanować nad żądzą krwi. K l u c z e, k l u c z e, k l u c z e... Musiałam się skoncentrować. Wycie wilków cichło w oddali i mój głód osłabł. Drapałam się po brzuchu, jakby chcąc go tam zatrzymać. Wilki poczują ulgę, kiedy zjedzą – kiedy na nią zapracują. Wówczas ja poczuję to samo. Nagle w śniegu błysnęło coś srebrnego – klucze! Czym prędzej rzuciłam się, by je podnieść. Kiedy tylko ich dotknęłam, światło padające z klasztornego okna przygasło, a na jedną z zasp padł cień. Przycisnęłam klucze do piersi i zerknęłam w górę. W jednym z okien na górnym piętrze rysowała się charakterystyczna sylwetka siostry Mirny. Resztki rozsądku przekonały mnie, że powinnam się ukryć. Skuliłam się za krzakiem porzeczki i ostrożnie wyjrzałam zza pokrytych śniegiem gałązek. Siostra się nie ruszała. – Odejdź – warknęłam. Wycie wilków stało się odległe – musiały opuścić polanę w pościgu za ludźmi – i pobrzmiewała w nim żałość. A może tak je odbierałam, bo narastało we mnie pogłębiające się poczucie utraty? Jak ja je teraz dogonię? – Odejdź, no odejdź stąd – zaklinałam sylwetkę w oknie. „Wilków już tu nie ma – wyobraziłam sobie, że siostra Mirna słyszy moje myśli. – Wracaj do Julii. Jeszcze się wykrwawi, jeśli nie będziesz przy niej czuwać. Potrzebuje cię. Klasztor jest bezpieczny”. Serce łomotało mi jak szalone. Wycie osłabło. Postać w oknie drgnęła.
– Proszę... – Wypuszczałam z ust obłoki pary. Siostra Mirna zrobiła krok w głąb pokoju. Zaspę znów zalało ciepłe, bursztynowe światło padające z okna. Wymamrotałam modlitwę dziękczynną do Fei – czułam ulgę tak głęboką, że zniżyłam się do przywołania zetlałej wiary w boginię – i popędziłam z powrotem w stronę bramy. Polanę opuszczał właśnie ostatni z wilków. – Czekajcie! – zawołałam, wciskając w dziurkę największy klucz i mocując się z zardzewiałym, zamarzniętym mechanizmem. – Czekajcie! Lecz na polanie nie było już nikogo. Klucz obrócił się w zamku, ale zablokowane sztabą wrota były połączone również łańcuchem zamykanym na kłódkę, Umocnienia Bazylego. Ręce drżały mi z niecierpliwości, kiedy kolejno wkładałam w kłódkę mniejsze klucze. W końcu trafiłam na ten właściwy. Zdjęłam łańcuchy z krat i gwałtownie szarpnęłam. Zawiasy zaskrzypiały, jednak brama rozchyliła się zaledwie na palec. Warknęłam ze złości. Głęboki śnieg ją unieruchomił. Przykucnęłam i zaczęłam go pośpiesznie odgarniać. – Wracajcie – mówiłam do wilków. – Wracaj – mówiłam do zamierającego we mnie pragnienia. Zadrżałam i oparłam się o kraty. Siedziałam z bezładnie rozłożonymi nogami – gołymi po kolana i zaczerwienionymi z zimna. Na moich splątanych włosach osiadały płatki śniegu. Nie czułam palców stóp ani rąk. Podbródek mi się trząsł – nie wiedziałam, czy z chłodu, czy też dlatego, że właśnie wróciła mi samoświadomość. Na Feję, na wszystkich świętych bogów – co mnie opętało? Obróciłam się powoli i popatrzyłam na ślady butów za bramą, gdzie jeszcze niedawno tłoczyła się ciżba. Po niedawnym szaleństwie nie zostało już nic. Ich szaleństwie. I moim. – Bazyli – jęknęłam i przycisnęłam dłoń do skroni. Naprawdę zamknęłam jego i auroczułe na klucz we wschodnim skrzydle? Nadia miała rację. Coś ze mną było bardzo nie w porządku. Może dziesięć lat temu rodzice powinni byli oddać mnie łowcom nagród, a nie Romskim. Moja szansa na wolność nie była warta takiej ceny. A przynajmniej powinnam była włożyć więcej wysiłku w lekcje z siostrami. Nawet u auroczułej odczuwanie żądz zwierząt było nienaturalne. „Tak się dzieje, kiedy talent nie zostanie utemperowany – powiedziała mi kiedyś siostra Mirna. – Człowiek dziczeje”. Byłam gorzej niż dzika – stanowiłam żywą beczkę prochu. A gdybym
dotarła do bramy chwilę wcześniej? A gdybym wpuściła do środka wieśniaków? Albo wilki? Rozległo się ciche skomlenie. Wyciągnęłam szyję. Nieopodal jednej z wież stojących po obu stronach bramy coś się poruszyło. Kupka czerni. Znów dobiegł mnie jęk. – Kto tam? – spytałam. W odpowiedzi nieznajomy uniósł głowę. Podeszłam bliżej i przylgnęłam do krat. Na zewnątrz leżał człowiek, był zwinięty w kłębek i cały się trząsł. Twarz miał tak chudą, że wydawała się nienaturalnie podłużna. Spojrzałam na jego ciemne, zapadłe policzki i cienie pod oczami. Otulił się ciaśniej obszarpanym płaszczem. Przed mrozem chroniły go tylko okrycie i poplamiona futrzana czapa. Przez moją przemarzniętą pierś przedarła się iskra uczucia, które zagnieździło się w moim sercu. Ten mężczyzna był zdruzgotany, pozbawiony nadziei – to, co czuł, w niczym nie przypominało potężnej siły bijącej od tłumu, lecz było równie prawdziwe. Cierpiałam wraz z nim. Mogłam pomóc dzisiaj przynajmniej jednej osobie. W czym zaszkodzi jeden wygłodniały człowiek? – Przepraszam. – Wykrzywiłam usta w coś na kształt uśmiechu. – Jeżeli możesz wsadzić rękę za kraty i pomóc mi odgarnąć śnieg, z przyjemnością odpłacę ci się ciepłym posiłkiem i miejscem przy ogniu. Zdjęłam z niego ciężki od śniegu płaszcz i powiesiłam go na krześle w kuchni. Potem przyciągnęłam drugie krzesło do ognia tak blisko, że jego nogi niemal dotykały paleniska. – Siadaj tu. Mężczyzna zdjął futrzaną czapę i zaczął ją miętosić kościstymi palcami. Paznokcie miał brudne i połamane. Zrobiło mi się wstyd, że się na niego gapię, więc podniosłam wzrok na jego gołą głowę. Pozlepiane od brudu włosy miał w kompletnym nieładzie. Fizyczne oznaki obłędu. Może to dlatego nie odezwał się słowem, kiedy mocowaliśmy się z bramą, a potem szliśmy do klasztoru. Gdzieś z góry dochodziło echo przytłumionych głosów. Mężczyzna wzdrygnął się, kiedy zabrzęczał miedziany żyrandol. Nie zapaliłam świec, by nie kapał na niego gorący wosk. – Nie przejmuj się. – Ruchem głowy wskazałam na sufit. Auroczułe nadal były zamknięte we wschodnim skrzydle. Ich gniew mnie dusił, ale zacisnęłam zęby i odepchnęłam go, tak że ból stał się tylko
powierzchowny. Dużo bardziej nieznośny wydawał się mój własny wstyd. Nie mogłam na razie spojrzeć im w twarze ani znosić ich łajania za to, że straciłam nad sobą panowanie. Cóż mogłam poradzić, że zamknięcie ich dawało mi taką frajdę? Przecież one od miesięcy robiły mi to samo – ograniczały mnie ciągłą krytyką i odrzucały. Mogą sobie jeszcze trochę tam poczekać. Chwyciłam mężczyznę za ramię i delikatnie podprowadziłam do krzesła przy palenisku. Siostra Mirna mówiła mi kiedyś, że zmysł dotyku wzmacnia świadomość auroczułej. Postanowiłam to wykorzystać, by zatracić się w otępiałych emocjach tego człowieka i wyciszyć gniew uwięzionych auroczułych. Usiadł sztywno na krześle. Jego energia koncentrowała się wokół fizycznych potrzeb tak mocno, że pozwalało to na swego rodzaju ucieczkę od rzeczywistości. Nalewając potrawki do miski, cały czas dotykałam nogą jego kolana. U sióstr zawsze coś bulgotało w żelaznym garze, a one w ciągu dnia dodawały wody, ziół i pokrojonych warzyw. Podałam nieznajomemu miskę i dołożyłam do ognia. W kilka chwil suche drewno płonęło z trzaskiem. – Już lepiej. – Zerwałam kontakt, by przysunąć do niego kolejne krzesło. Ten krótki brak styczności wystarczył, by ścisnęło mnie w żołądku z poczucia winy. Przez to, że nie wpuściłam dziś tłumu do klasztoru, uniknęłam katastrofy, ale także zawiodłam wieśniaków. Ilu z nich będzie przeze mnie nadal cierpieć niedostatek – i jak długo? Nałożyłam potrawki również sobie, mimo że przy kolacji jadłam repetę – musiałam bowiem w jakiś sposób zdusić w sobie ten dziki, obcy głód. Usiadłam i przysunęłam się do mężczyzny, tak by dotykać go kolanami. Obojgu nam burczało w brzuchach i ogarnęła mnie ulga, że znów odczuwam coś tak prozaicznego. Jedliśmy przy akompaniamencie skrzypienia żyrandola i dźwięku kapania kropli – lód osiadły na mojej koszuli nocnej topił się i woda ściekała na podłogę. Poruszałam palcami u stóp, starając się przywrócić w nich czucie, i ciaśniej owinęłam ramiona kuchenną ścierką, traktując ją jak prowizoryczny szal. – Pochodzisz z Orminy? – zapytałam, kiedy milczenie zaczęło mnie krępować. – Oczywiście, że tak. W takim śniegu z żadnego innego miejsca byś tu nie doszedł. W oczach mężczyzny odbijały się płomienie. Zupełnie zignorował moje pytanie. Zamiast tego postukał łyżką w pustą miskę. – Masz ochotę na więcej?
Stuk, stuk. – Podać ci? Sięgnął ręką w stronę garnka. – Nie! Kiedy dotknął opuszkami gorącego żelaza, rozległo się potworne syczenie. Zaskowyczał, ukazując ukruszone zęby. Skoczyłam na równe nogi i pobiegłam do wiader z lodem. Zdarłam z ramion ścierkę, żeby zebrać nią nieco wilgoci. – Proszę. – Uklękłam u stóp swojego gościa i owinęłam mu dłoń mokrą szmatką. Kołysał się w przód i w tył, przygryzając wargę. – Popełniłam błąd, sadzając cię tak blisko ognia – powiedziałam. – Odsunąć cię czy obiecujesz, że będziesz ostrożniejszy? – Skrzywiłam się z niesmakiem, słysząc własny ton głosu. Brzmiałam aż za bardzo jak siostra Mima. – Obiecujesz? Przełknął ślinę i gwałtownie skinął głową. Nie miałam pewności, czy w ten sposób potaknął, czy też był to zaledwie nieskoordynowany ruch. – No to dobrze. Usiadłam na ziemi, przyciskając ramię do jego nogi. Tu, przy ogniu z suchego drewna, było cieplej. Pohamowałam impuls, by wyciągnąć dłonie w stronę paleniska. W ten sposób jedynie sprowokowałabym mężczyznę, by zrobił coś nierozważnego. Pocieszałam się, rozkoszując się niewielką ilością ciepła, jaka przenikała mokry materiał mojej koszuli nocnej. Polano pękło, a roztańczone płomienie podskoczyły wyżej. Ogień to fascynujący żywioł. Jak się droczył. W jednej chwili słabnie, a zaraz potem atakuje. Mogłabym patrzeć na to godzinami. Może dzisiaj tak zrobię. Może do rana moja koszula wyschnie, a auroczułe nie będą miały do mnie pretensji, że przesiedziały tyle godzin zamknięte w skrzydle, w którym i tak miały spędzić noc. Mężczyzna wyciągnął przed siebie drżącą dłoń i próbował schwycić płomyk. Złapałam go za rękę. – Nie zaczynaj znowu. Nie wolno... Słowa zamarły mi na końcu języka. Pomarańczowe, pulsujące światło było takie piękne. Płomienie zdawały się mnie przyzywać. Dopóki nie zamieszkam w tym świetle, dopóki nie rozkwitnie ono we mnie i nie zakorzeni się w moich żyłach, dopóty nigdy nie zaznam ciepła. Moja krew byłaby ogniem. Ja byłabym światłością. Przecież jest mi pisane stać się światłością. Już zawsze będzie mi ciepło. Puściłam rękę mężczyzny. Dlaczego ją trzymałam? Z bijącym mocno sercem
przysunęłam się do płomieni. Żar musnął moje policzki. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by palił mnie w powieki. To nie wystarczało. Musiałam dotknąć tego ciepła. Wsunęłam rękę w popiół leżący na skraju paleniska. Z dala od gorejących belek leżało długie, zapomniane polano, miało jedynie osmoloną końcówkę. Zrobiło mi się go żal, więc podniosłam je i wsunęłam w najbardziej zachęcający płomyk. Drewno zajęło się i zaczęło trzaskać. Przyciągnęłam je do siebie. Było piękne. Tak piękne, że musiałam się nim podzielić. Obróciłam się do mojego gościa i posłałam mu uśmiech. Oczy zaszły mi łzami. Tak bardzo się ucieszy, kiedy... Nagłe wstał, przewracając krzesło. Zaczął się miotać po kuchni. Wpatrywałam się w niego tępo, nie wiedząc, co się dzieje. Znowu się poparzył?. Spuściłam wzrok na jego dymiącą nogawkę i poczułam w piersi ukłucie strachu. Pewnie za blisko przysunęłam się z płomieniem. Płomieniem, który wciąż gorzał w mojej dłoni. Który zaraz dotknie moich palców. Gwałtownie wypuściłam powietrze i cisnęłam polano do kominka. Dookoła posypały się iskry. Mężczyzna wrzasnął. Obróciłam się z impetem, krzycząc z bólu – jego bólu. Jego noga już się nie dymiła, lecz stała w ogniu, który trawił nogawkę. Poderwałam się, zachodząc w głowę, co powinnam zrobić. Mój rozum zastygł, porażony naszym wspólnym przerażeniem. W końcu przypomniałam sobie o wiadrach z topniejącym lodem. Ależ byłam głupia! Jak mogłam zapomnieć? Pobiegłam do nich i podniosłam to stojące najbliżej, po czym obróciłam się w stronę mężczyzny. Spóźniłam się – właśnie wymykał się z kuchni. Płomienie wspinały się po jego ciele, pochłaniały go całego. Zamarłam. Ruszyłam za nim, taszcząc za sobą ciężkie wiadro. – Stój! Wracaj! – Jego panika oddziaływała na mnie i wzmacniała mój własny strach. Nie zwalniał. Jego krzyki odbijały się echem od ścian korytarzy. Gramoliłam się za nim, zostawiając za sobą kałuże wody. Wkrótce zostanie mi sam lód. Skręcił w prawo w kierunku refektarza. Przynajmniej stamtąd nie będzie mógł mi uciec. – Fejo, błagam – modliłam się – oddam ci swoją duszę tylko go ocal. Nie podpaliłam go celowo, to był wypadek. Prawda!? Przemknął pod arkadą do refektarza – biegł teraz w kierunku wielkich okien
w przeciwległej ścianie, a niemal cale jego ciało stało w ogniu. Pognałam za nim. – Stój! Pomogę ci! – Chlusnęłam w niego zawartością wiadra. Niewielka ilość wody ochlapała mu twarz. Lód rozsypał się na podłodze u jego stóp. Rzucił się do tyłu, a od jego palącego się ubrania zajęły się zasłony. Ścisnęło mnie w żołądku. – Nie ruszaj się! – krzyknęłam, lecz on zrobił coś wręcz przeciwnego i owinął się drugą zasłoną. Ogień zaczął się błyskawicznie rozprzestrzeniać. Odskoczyłam. Płomienie trawiły zasłony, jak gdyby były one nasączone olejem. Mężczyzna upadł na ziemię, jęczał i wił się, rozpaczliwie walcząc o życie. Teraz zajął się także dywan. Jak mam mu pomóc!? Naparłam na drewnianą ławę i pchnęłam ją w stronę okna. W deszczu odłamków szkła przeleciałam z impetem przez framugę i wypadłam na zewnątrz. Ława zaryła w śnieg, ja upadłam w ślad za nią. Ogarnął mnie przeraźliwy ziąb, ale tylko on mógł mnie uratować, potrzebowałam go. Mężczyzna również go potrzebował. Uratuję go, a potem zrobię coś w sprawie pożaru. Co – nie miałam pojęcia. Brodziłam w śniegu, z mozołem przedzierając się z powrotem w kierunku rozbitego okna. Nim zdążyłam wejść, spadł płonący karnisz i wylądował pod takim kątem, że dostanie się do środka okazało się niemożliwe. Dało się nad nim przeskoczyć, ale nie z miejsca, gdzie stałam, przy fundamentach klasztoru. – Skacz! – zawołałam do mężczyzny w nadziei, że przekrzyczę huk ognia. – Proszę, ratuj się! Nie słyszałam go ani nie widziałam. Podeszłam bliżej, krztusząc się dymem, i próbowałam dojrzeć coś przez płomienie mącące mi wzrok. – Skacz... Naraz coś, jakiś ciemny kształt, wypadło na zewnątrz. Odłamki szkła posypały się na mnie jak migotliwy śnieg. Uniosłam ręce, żeby osłonić twarz, lecz nic nie mogło mnie uchronić przed tym, co się stało później – koścista, gorejąca noga nieznajomego mężczyzny trafiła mnie w czaszkę. Padając, uderzyłam kręgosłupem i potylicą o drewnianą ławę, po czym runęłam w skrzypiący śnieg. Ostatnią rzeczą, jaką widziałam, było kłębowisko ognia pożerające refektarz.
ROZDZIAŁ 3 Kiedy otworzyłam oczy, było już jasno. Dostrzegłam leżące obok ludzkie zwłoki. I strawione przez ogień kamienne mury. I porozrzucane, dymiące drewniane bale. Zniszczeniu uległa połowa klasztoru. Zaparło mi dech z przerażenia. Usiadłam powoli, czując pulsowanie krwi w skroniach. Moje serce waliło nierównym rytmem. W narastającej panice omiotłam klasztor wzrokiem i próbowałam się zorientować, gdzie jestem. Która połowa uległa zniszczeniu? Która połowa? Namierzyłam komin biblioteki znajdującej się pod infirmerią. Nabrałam powietrza w płuca. Połowa, w której była Julia, ocalała. Połowa, w której przebywały siostra Mima, Kira, Dasza. Ale dzwonnica zniknęła. Zniknęła więc także połowa mieszcząca wschodnie skrzydło. W której były wszystkie inne auroczułe oraz siostry. Połowa, w której był łagodny Bazyli. Połowa, którą zaryglowałam. Przycisnęłam dłoń do ust, by stłumić urywany szloch. Ocalały tylko cztery. Cztery. Pozostałe auroczułe nie żyły. Wiedziałam o tym. Nie odbierałam pulsowania ich aur. Jedyne wiązki energii biegnące wzdłuż moich nerwów musiały należeć do chorych i czuwającej nad nimi siostry. Zgasło tyle istnień, kiedy ja spałam bez snów, a obok mnie konał obcy człowiek. Tyle śmierci i zniszczenia. Wszystko przeze mnie. Z mojego gardła dobyło się ciche łkanie. Podkuliłam nogi i zaczęłam się kołysać w przód i w tył, a skowyt się nasilał. Ukryłam twarz w fałdach koszuli. Dlaczego nie odryglowałam drzwi wschodniego skrzydła? Dlaczego wszystkich nie wypuściłam? Rozdzierający mnie ból był nie do wytrzymania, przygniatał mnie, miażdżył.
Garściami wyrywałam z ziemi na wpół zamarznięte źdźbła trawy. Waliłam się pięściami w piersi. Zawodziłam jak dziecko, które się zgubiło. Nie zdawałam sobie sprawy, że jedna osoba może czuć tyle smutku i żalu, taki gniew. Nie potrzebowałam cudzych aur, by dopełnić miary mojego nieszczęścia. Widziałam samą siebie, jak gdybym opuściła własne ciało. Patrzyłam, jak z uśmiechem na ustach barykaduję drzwi do wschodniego skrzydła, jak beztrosko jem potrawkę z obcym człowiekiem, podczas gdy moje siostry- auroczułe walą w podłogę nad naszymi głowami i błagają, by je wypuścić. Chciałam pomóc wieśniakom. Sądziłam, że jestem wrażliwa i empatyczna, lecz osoba o współczującym sercu nigdy nie dopuściłaby się tak okropnego czynu. Wstyd i szok przykuły mnie do ziemi. Siedziałam skulona, a koszula nocna na moich kolanach była mokra od łez. Reszta materiału pozostawała dziwnie sucha. Po jakimś czasie znów się ocknęłam. Żar płonącego klasztoru położył kres tylu istnieniom, lecz uratował mnie przed śmiercią z wychłodzenia, gdy byłam nieprzytomna. Ironia losu i marne pocieszenie. Podobnie jak człowiek leżący obok mnie na bezśnieżnej ziemi. Mężczyzna zmarł mimo ryzyka, jakie podjęłam. Skórę miał czarną i pokrytą pęcherzami. Ogień strawił skórę na jego twarzy, tak że nie byłam w stanie rozpoznać rysów. Szczątki na wpół spalonych ubrań przywarły do ciała. W całym swoim życiu nie widziałam nic równie potwornego. Mimo to nie potrafiłam się zmusić, by go opuścić. W głębi duszy czekałam, aż otworzy oczy, jak gdyby mogło mnie to wybudzić z tego koszmaru. Długo przy nim czuwałam, lecz nie czułam jego emocji. Pulsowały tylko moje własne. Wcześniej często marzyłam o samotności – chciałam być sam na sam ze swoimi myślami i nie czuć brzemienia cudzych uczuć. Już nigdy o niczym nie będę marzyć. Mijały godziny. Gdy znów się przebudziłam, było popołudnie. Krwawy blask słońca przebijał przez nagie jak szkielety gałęzie drzewa w zachodnim ogrodzie klasztoru, rzucające długie cienie, które pełzły w moją stronę w gasnącym świetle. Stanęłam na drżących nogach. Musiałam wejść do środka. Spojrzeć w oczy siostrze Mirnie. Pogodzić się z życiem przepełnionym pokutą, którą odbywać będę już zawsze. Skrzyżowałam ręce na piersi, by zachować resztki ciepła swojego ciała,
i ruszyłam w stronę klasztoru, przedzierając się przez zgliszcza. Być może były to pozostałości łóżka, w którym spałabym z Julią, gdyby nie przebywała w infirmerii. Jeżeli mogłam być za coś wdzięczna, to za to, że moja przyjaciółka ocalała. Szczątki wciąż się tliły i żarzyły. Parzyły mnie w stopy i zbyt trudno było je przekraczać, więc obeszłam klasztor szerszym lukiem, w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłabym bezpiecznie wejść do środka. Podniosłam brzeg koszuli nocnej i przedzierałam się przez śnieg. Koszulę miałam umazaną na czarno popiołem i sadzą, końcówki moich włosów były zwęglone. Mogłam sobie tylko wyobrażać, jak okropnie wyglądam. Siostra Mirna będzie podejrzewać najgorsze. I słusznie. Brnęłam przed siebie z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Podniosłam oczy, gdy usłyszałam dzwonki przy saniach. Wśród zasp na drodze nie było jeszcze widać zaprzęgu, a brama klasztoru wciąż pozostawała rozchylona po wydarzeniach wczorajszej nocy. Nie zaprzątałam sobie głowy zamykaniem. Od tamtej pory śnieg stopniał pod nią na tyle, że wrota stały otworem. Instynktownie napięłam mięknie, czekając, aż zagnieździ się we mnie jakieś uczucie, które da mi wskazówkę, kim jest przybysz – a przynajmniej ujawni energię jego aury, dzięki czemu mogłabym poznać jego intencje. Nie spodziewaliśmy się teraz gości – przyjeżdżali tu jedynie dostawcy żywności i towarów, a pięć dni wcześniej solidnie nas zaopatrzono. Dzwonki zadźwięczały głośniej. Zza zakrętu wyłoniła się jaskrawo pomalowana trojka. Rozdziawiłam usta na jej widok, zaraz jednak zacisnęłam zęby, poczułam bowiem, że muszę się zatroszczyć o tych, którzy przeżyli pożar. Musiałam o nich pamiętać. Skoro przybysz podróżował trzykonnym zaprzęgiem, oznaczało to, że jest mu do nas bardzo śpieszno. I że ten ktoś – jeśli sądzić z tej odległości, mężczyzna – to arystokrata. W Riazninie jedynie wysoko urodzonym prawo pozwalało legalnie podróżować trojką w pojedynkę. Był to luksus zastrzeżony dla zamożnych. Dlaczego jednak na środkowym koniu nie siedział woźnica? Żaden arystokrata nie zniżyłby się do tego, by samodzielnie powozić saniami. Serce zabiło mi szybciej, nie byłam jednak pewna, czy to mój własny niepokój – nie ufałam nikomu poza Julią – czy też uczucie tajemniczego przybysza. Człowiek uniósł ramiona, by popędzić konie batem, szybko jednak opuścił
ręce i zadarł głowę, gdy zobaczył spalony klasztor. Konie zwolniły i zaczęły biec kłusem, a ja mogłam się przyjrzeć nieznajomemu. Był gładko ogolony jak mężczyźni z Estengardu, choć rysy twarzy miał riaznińskie. Uwagę zwracały jego ciemne, nisko osadzone brwi, długi, wyrazisty nos i usta – kształtne, mimo że górna warga była nieco za cienka. Te usta wyglądały na nienawykłe do uśmiechu. Gdy trojka znalazła się bliżej, spostrzegłam, że przybysz jest bardzo młody – nie był starszy od Nadii. Popielato-brązowe, starannie przystrzyżone pukle okalały jego kości policzkowe. Z całą pewnością pochodził ze szlachetnego rodu – kmiotek nie kłopotałby się tym, by często podcinać włosy. Mężczyzna odgarnął lok z oczu i ze zdumieniem zapatrzył się w klasztor. Czułam grozę wywołaną przez ten straszliwy widok – jego grozę oraz resztki własnej. Nieznajomy powiódł wzrokiem ku zaśnieżonym polom, do miejsca, gdzie stałam, jak gdyby wyczuwał moją z nim łączność. Nie spuszczał ze mnie wzroku – ani kiedy konie podążały drogą, ani kiedy kłusem pokonały bramę, ani kiedy otrzepywały kopyta ze śniegu. Domyślałam się, jak się prezentuję, ale czy mój wygląd zdradzał wszystko, co zrobiłam? Nie umiałabym wyjaśnić, co mnie podkusiło, by pokazać temu nieznajomemu, że jestem czymś więcej niż wpatrującym się w niego żałosnym dziewczęciem, wyglądającym niewiele lepiej niż zwęglony szkielet klasztoru. Byłam czymś więcej. A przynajmniej on miał tak uznać. Wyprostowałam plecy, wyciągnęłam szyję i popatrzyłam mu w oczy z całym żarem, jaki się we mnie tlił. „Myśl o mnie, co chcesz – miałam nadzieję, że moje spojrzenie wyraża taką myśl. – .Jestem Sonia Petrova. I nie zostałam pokonana”. Nie przerwał kontaktu wzrokowego nawet mrugnięciem powieki, mimo że w twarz dął mu wiatr. Kiedy wjeżdżał do stajni, a ja traciłam go z oczu, odczułam iskierkę podziwu, chociaż nieznajomy wciąż miał ten sam surowy wyraz twarzy. To sprawiło, że wyprostowałam się jeszcze bardziej. Kiedy zniknął w czeluściach stajni, popatrzyłam na swoje odbicie w tafli rozbitego szkła. Za mną wciąż pełgały płomienie. Podziw zniknął jak obłok pyłu. To zresztą musiała być zaledwie moja własna, głupia duma. Oczy miałam zaczerwienione od płaczu, a łzy, jakie dziś wylałam, odznaczały się smużkami na moich umazanych sadzą policzkach. A j e d n a k z o s t a ł a m pokonana. Doszczętnie.
Poczłapałam na odrętwiałych stopach po kamiennej posadzce wiodącej do infirmerii. Miałam nadzieję, że uda mi się niepostrzeżenie odwiedzić Julię, nim przyjdzie mi się zmierzyć z gniewem siostry Mirny. Z biblioteki – głównego pomieszczenia na parterze, które ocalało z pożogi – padało światło świec i dobiegały głosy. Siostra Mirna i jakiś młody człowiek – zapewne ten nieznajomy z trojki. – Trucizna? – mówiła, kiedy przystanęłam tuż obok otwartych drzwi biblioteki. Zaintrygowana przywarłam do ściany i słuchałam dalej. – Cztery dni temu – odparł mężczyzna niskim głosem. Mówił w sposób, który zdradzał arystokratyczne wychowanie. – Napiła się z pucharu przeznaczonego dla cesarza. – I Izolda nie wyczuła zagrożenia? Na dźwięk jej imienia ścisnęło mnie w piersi. Coś musiało się jej przytrafić. Otruto ją? Nie spotkałam jej nigdy, służyła jednak koronie od piętnastu lat. Połowa dziewcząt w klasztorze marzyła, by zająć jej miejsce. Druga połowa się tego lękała. Ugięłam się pod brzemieniem ich śmierci. Nigdy już nie będzie mi dane żyć bez poczucia winy. – Nie wyczuła – odparł nieznajomy. – Rozumiem. Ja też rozumiałam. Po latach służby Izoldę spotkał ten sam los, co każdą poprzednią Najwyższą Auroczułą – egzekucja za niedopełnienie obowiązków. Lecz skoro nie otruto Izoldy, to kogo? – Przybyłeś tu zatem z jednego powodu – stwierdziła siostra Mirna ostrym tonem. Jeżeli jej emocje przypominały moje, czuła gorzki gniew. Jakie życie otrzymują riaznińskie auroczułe, skoro po zakończeniu jedynej pracy, jaką wolno im wykonywać, czeka je taki kres jak Izoldę? Nawet w klasztorze grożono auroczułym śmiercią. Zgodnie z prawem czekała nas szubienica, jeżeli kiedykolwiek odmówimy służby cesarzowi. Siostry opowiadały historie sprzed dziesiątków lat o kobietach, które zawisły na dzwonnicy za to, że odmówiły udania się na dwór. – Obawiam się jednak, że w świetle naszej tragedii nie mogę spełnić żądania. – W ostatnich kilku dniach tragedie spotkały nas wszystkich. Nie zmienia to prawa. – Straciłam ponad dwadzieścia dziewcząt! W bibliotece rozległ się trzask, jak gdyby mężczyzna walnął dłonią w stół.