AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony123 840
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 440

Leslye Walton - Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Leslye Walton - Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender.pdf

AlekSob EBooki
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Annie, mojej towarzyszce i przyjaciółce, którą niosą własne skrzydła.

Prolog Dla wielu byłam wcieleniem mitu, uosobieniem najwspanialszej legendy i baśni. Inni uważali mnie za zmutowanego potwora. Ku mojemu nieszczęściu raz zostałam wzięta za anioła. Dla matki byłam wszystkim, dla ojca nikim. Babcia każdego dnia widziała we mnie wspomnienie ukochanych osób, które od niej odeszły. Ale ja znałam prawdę – głęboko w sercu zawsze to wiedziałam. Byłam po prostu zwykłą dziewczyną. Nazywam się Ava Wilhelmina Lavender i urodziłam się pewnej bezchmurnej nocy 1 marca 1944 roku w Seattle. Data ta odcisnęła się w pamięci wszystkich, z powodu zamieszania, jakie moje narodziny wywołały wśród ptaków na naszej, jakże ładnie nazwanej, uliczce Pinnacle. Za dnia, kiedy moją młodą matkę złapały bóle porodowe, wrony zbierały do dziobów sterty malutkich pestekwiśni i rzucały je w okna. Wróble przysiadały na głowach kobiet i wyskubywały im kosmyki włosów, aby uwić z nich gniazda. W nocy ptaki zgromadziły się na trawnikach i hałaśliwie ucztowały, a ich ofiary wydawały odgłosy podobne do krzyków porodowych mojej matki. Zanim w końcu mama zapadła w głęboki sen – dzięki zastrzykowi podanemu przez pielęgniarkę – otworzyła oczy i zobaczyła, że z sufitu spadają ogromne pióra. Ich jedwabne końce muskały jej twarz. Zaraz po moich narodzinach położne szybko zabrały mnie z porodówki, aby przyjrzeć się temu, co zostało później opisane, jako nieznaczna fizyczna nieprawidłowość. Niebawem w świetle szpitalnych okien zebrały się dewotki ze świecami w dłoniach i wylęknione śpiewały pieśni pochwalne. Wszystko to działo się dlatego, że kiedy po narodzeniu otworzyłam oczy, rozwinęłam upstrzone skrzydła, które, gdy przyszłam na świat, otulały mnie niczym pierzasty kokon. Przynajmniej takmi opowiadano. Żaden lekarz nie był nigdy w stanie stwierdzić, skąd wzięły się moje skrzydła. Mój brat bliźniak (tak, mam brata Henry’ego) ich nie miał. Jak dotąd żaden człowiek nie urodził się ze zwierzęcą częścią ciała, czy to ptasią, czy jakąkolwiek inną. Przypadek Avy Lavender sprawił, że medycy bezradnie rozłożyli ręce. Kiedy tłumy rozmodlonych ze świecami w rękach zgromadziły się pod szpitalnym oknem mojej matki, lekarze ten jeden raz patrzyli na nich z zazdrością, a nie z pożałowaniem i pogardą. – Wyobraźcie sobie – powiedział jeden młody stażysta do drugiego – oni wierzą, że to dziecko jest boskie. Zadumał się chwilę, po czym przetarł zmęczone oczy i wrócił do swoich książek medycznych, tylko po to, żeby wkrótce ponownie przyjść do mojej matki i powiedzieć to samo co każdy inny specjalista: że nie jest w stanie nic zrobić. Przynajmniej nie w kwestii medycznej. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – przyznał, potrząsając głową, jakby chciał pokazać mojej rodzinie, że jej współczuje. Z czasem opanował takie zachowanie do perfekcji. Cały mój układ mięśniowy, szkieletowy i krwionośny miał ścisły związek z moimi skrzydłami. Opcja usunięcia ich została natychmiast wykluczona – straciłabym zbyt dużo krwi, mogłabym zostać sparaliżowana albo umrzeć. Nie było możliwości oddzielenia mnie od skrzydeł. Nie przeżyłabym bez nich.

Później ten młody stażysta żałował, że nie był na tyle śmiały, żeby przeprowadzić wywiad z moją rodziną. Ale o cóż takiego mógł zapytać? „Czy w waszej rodzinie był podobny przypadek?” Oddalił się zatem do innych pacjentów z dolegliwościami, które nie wymagały zadawania aż tak skomplikowanych pytań. Zatrzymajmy się jednak na chwilę i wyobraźmy sobie, że jednaksię odważył. Co mogłoby się stać, gdyby zwrócił się do zatroskanej młodej matki z nienaturalnie czerwonymi ustami albo do surowej, aczkolwiekpięknej babki mówiącej z obcym akcentem i zadał im dwa pytania, które nawiedzałyby mnie przez całe życie: „Skąd ona się wzięła?” oraz to ważniejsze: „Co świat jest w stanie zaoferować takiej dziewczynie?”. Być może matka i babka wiedziałyby, co mu odpowiedzieć. I być może wtedy moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Stażysta uznał jednak, że najlepszym rozwiązaniem było utwierdzenie się w przekonaniu, że nie jest w stanie nic zrobić, i po prostu dał sobie spokój. Bo cóż mógł on zdziałać? Przewidywanie przyszłości, jak dowiedziałam się później, nie ma żadnego znaczenia, jeżeli nie da się nic zrobić, aby zapobiec przeznaczeniu. Co potwierdza jedynie fakt, że moja historia jest o wiele bardziej skomplikowana niż historia moich narodzin. A nawet historia mojego życia. Prawdę mówiąc, moja historia, tak samo jak historia wszystkich ludzi, ma swój początek w przeszłości i zaczyna się od drzewa genealogicznego. Opowieść, którą macie w rękach, to historia mojego życia. Moja podróż w przeszłość zaczęła się pewnego weekendu w 1974 roku, który spędziłam w Bibliotece Głównej w Seattle, zbierając informacje o moich narodzinach – przebyłam tam drogę z jednego wybrzeża na drugie. Przebyłam międzykontynentalną podróż w czasie, usiłując zrozumieć, kim jestem i dlaczego jestem właśnie taka, jaka jestem. Przyznaję, że pewne fakty mogły zostać w tej historii pominięte, zapomniane z czasem przeze mnie lub moich bliskich. Zdarzało się, że przerywałam badania nad moim pochodzeniem, po czym znowu do nich wracałam, reorganizowałam raz po raz. Historia ta nie jest kompletna. Nie jest również daleka od osobistej refleksji i opinii. Przekazuję wszystko to, co zapamiętałam, i w sposób, jaki wydaje mi się najbardziej odpowiedni. To moja prawda, prawda, którą znam. Te historie i mity krążące wokół mojej rodziny i mojego życia – niektóre z nich może umyślnie nieuporządkowane – są dla mnie samej dziwnie i jednocześnie pięknie prawdziwe. A. Lavender Marzec 2014

Rozdział pierwszy Przed ukończeniem dziewiętnastego roku życia, moja grand-mère[1] od strony matki, Emilienne Adou Solange Roux, była zakochana trzy razy. Urodziła się w marcu 1904 roku, jako pierwsza z czwórki dzieci, z których każde przyszło na świat pierwszego dnia trzeciego miesiąca: René, najstarszy po Emilienne, w 1905, Margaux w 1906 i Pierette w 1907. Jako że każde z dzieci urodziło się w znaku ryb, łatwo się domyślić, że cała rodzina Roux składała się z raczej wrażliwych i wyjątkowo zuchwałych osobowości. Ich ojciec, Beauregard Roux był znanym frenologiem, którego największym wkładem w specjalizację były złote loki na głowie oraz sposób, w jaki jego francuszczyzna zabarwiona była bretońskim akcentem. Duży i silny Beauregard Roux z łatwością mógł przenieść całą czwórkę pociech machających nogami pod jedną pachą, a kozę pod drugą. Prababka była całkowitym przeciwieństwem męża. Beauregard był ogromny, wręcz majestatyczny, ona niska, niczym się nie wyróżniała, na dodatek zawsze się garbiła. Ona miała oliwkową karnację, on różaną, jej włosy były ciemne, jego jasne. W chwili, kiedy się gdzieś pojawiał, wszystkie oczy zwracały się w jego kierunku, podczas gdy największym atutem jego małżonki było to, że nie miała żadnych atutów. Nocami, kiedy się kochali, jego jęki podczas szczytowania budziły sąsiadów, tymczasem jego żona w ogóle nie wydawała żadnych dźwięków. Należało to do rzadkości. Lekarz w wiosce Trouville-sur-Mer, który odbierał jej pierwszy poród, cały czas sprawdzał, czy prababka jeszcze żyje. Cisza w pokoju była tak dokuczliwa, że kiedy przyszedł czas urodzenia drugiego dziecka – mojego wujka René – lekarz odmówił im w ostatniej chwili, każąc biednemu Beauregardowi biec siedemnaście kilometrów do miasteczka Honfleur po położną. Historia życia mojej prababki przed zaślubinami z Beauregardem Roux nie jest znana. Jedyny dowód jej istnienia odcisnął się w twarzach dwóch najstarszych córek, Emilienne i Margaux: każda z nich miała ciemne włosy, oliwkową karnację i jasnozielone oczy. René, jedyny syn, był podobny do ojca. Pierette, najmłodsza, odziedziczyła po ojcu bujne jasne loki. Żadne z dzieci nie znało panieńskiego nazwiska matki, każde z nich mówiło do niej Maman[2] i nikt nigdy nie zastanawiał się, czy mogłaby się nazywać inaczej. Bez względu na to, czy miało to jakikolwiek związek z jego pokaźną budową, czy też nie, pewnego dnia 1912 roku mała francuska wioska okazała się zbyt mała dla Beauregarda Roux. Marzył on o miejscach pełnych automobili i budynkach tak wysokich, że przysłaniały słońce, tymczasem jedyne, co wioska Trouville-sur-Mer była mu w stanie zaoferować, to targ rybny i jego własna praktyka frenologiczna, która funkcjonowała tylko dzięki sąsiadkom. A Beauregard zapragnął dotykać czaszek, których uwypukleń nigdy wcześniej nie czytał. Tak więc pierwszego marca wspomnianego roku, w dzień, który był jednocześnie dniem ósmych urodzin Emilienne, siódmych René, szóstych Margaux i piątych Pierette, Beauregard zaczął mówić o miejscu, które nazywało się Manhattan. – Na Manhattanie – tłumaczył sąsiadom, pompując wodę ze studni – za każdym razem, kiedy potrzebujesz wziąć kąpiel czy umyć twarz, przekręcasz po prostu kurek i proszę bardzo, leci nie tylko woda, mes camarades[3], ale gorąca woda. Wyobrażacie to sobie? Jakby każdego ranka we

własnej wannie witał was mały cud. – Po czym śmiał się beztrosko, a oni podejrzewali, że Beauregard Roux jest może jednaktrochę bardziej szurnięty, niż przypuszczali. Jakże wielka była konsternacja zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn w Trouville-sur-Mer, kiedy zaledwie miesiąc później Beauregard, będący ulubionym bohaterem plotek, sprzedał swoją praktykę. Zainwestował w bilety na podróż trzecią klasą SS France – po jednym dla każdego z członków rodziny, oczywiście z wyjątkiem kozy. Nauczył dzieci liczyć po angielsku od jednego do dziesięciu i entuzjastycznie opowiadał im, że ulice w Ameryce są niezwykłe, czyste w przeciwieństwie do ulic Trouville-sur-Mer, i na dodatekwybrukowane brązem. – Złotem – przerwała mu moja młoda babka Emilienne. Gdyby Ameryka naprawdę była tak imponująca, jak sądził mój pradziadek, wtedy z pewnością ulice wybrukowane byłyby czymś lepszym niż brąz. – Nie wygłupiaj się – zwrócił jej uwagę. – Amerykanie nie są tak głupi, żeby układać ulice ze złota. Statek SS France, jak dowiedziałam się w trakcie moich badań, był cudem francuskiej inżynierii. Ponad dwa razy większy od innych statków kupieckich, miał ustanowić rekord prędkości, imponować luksusem, jakością obsługi i poziomem kuchni w całych francuskich liniach żeglugowych. Wyruszył w swój pierwszy rejs z tętniącego życiem portu Le Havre, czterdzieści dwa kilometry od Trouville-sur-Mer. W roku 1912 Le Havre było miejscem, w którym wyraźnie rysowała się różnica pomiędzy bogatymi i biednymi. Na wschodzie otoczone było willami Montivilliers, Harfleur i Gonfreville- l’Orcher, gdzie Sekwana oddzielała miasto od Honfleur. Pod koniec osiemnastego wieku, kiedy sąsiadujące wioski Sanvic i Bléville zostały włączone do Le Havre, miasto na górze rozwinęło się nad starym, niżej położonym miastem, a dwie części zostały połączone złożoną siecią osiemdziesięciu dziewięciu schodów i kolejką linowo-szynową. Rezydencje bogatych kupców i właścicieli statków na wzgórzu, którzy zbili fortunę na rozległym porcie Le Havre w dziewiętnastym wieku, wznosiły się w górnej części. W centrum miasta był ratusz, Sous- Préfecture, gmach sądu, klub atletyczny Le Havre i tureckie łaźnie. Były tam również muzea i kasyna i mnóstwo drogich hoteli. To właśnie w Le Havre narodził się ruch impresjonistyczny; to tutaj Claude Monet zaczerpnął inspiracji do stworzenia dzieła Impresja, wschód słońca. Przedmieścia i stare dzielnice Le Havre, zamieszkane przez rodziny klasy robotniczej, i parterowe kwatery w pobliżu portu, gdzie przebywali marynarze, robotnicy portowi i pracownicy fizyczni, były okropnie zapuszczone. Mieszkały tu ofiary wyczerpującej i niepewnej pracy, prymitywnych kanałów ściekowych i niehigienicznych warunków życia. To właśnie tutaj cmentarze przepełnione były zmarłymi na cholerę w 1832 roku. To tutaj suchoty zbierały swoje żniwo. Tutaj mieszkała bohema, ulice świeciły czerwonymi neonami, kabaret ze zniewieściałym mistrzem ceremonii tętnił życiem i każdy mógł napić się drinka i kupić sobie odrobinę rozrywki, nie ściągając nawet kapelusza z głowy. Podczas gdy bogaci mieszkańcy górnej części miasta wznosili toasty za kolejne błogie i pomyślne lata, biedacy gnili w slumsach, tonąc w toksycznych odorach gnoju i w rozwiązłości seksualnej, zmagając się z licznymi chorobami i nadmierną umieralnością niemowląt. Dla dzieci Roux nabrzeże, gdzie zacumowany był statek, stanowiło feerię interesujących widoków, zapachów i dźwięków, niepokojącą mieszankę egzotyki i codzienności: oceanicznego powietrza, ostrego zapachu ziaren kawy zmieszanego z kwaśnym odorem rybiej krwi, stertami egzotycznych owoców i toreb z juty wypełnionych bawełną z pobliskich statków ładunkowych, zbłąkanych kotów i psów drapiących się od świerzbu, ciężkich skrzyń i waliz podpisanych amerykańskimi adresami.

Tamtego dnia pośród tłumu reporterów pewien fotograf z okazałym składanym aparatem uwieczniał dziewiczy rejs owego statku. Kiedy pasażerowie pierwszej klasy udawali się do swoich prywatnych kajut, rodzina Roux czekała z resztą tłumu na kontrolę stanu głowy, mającą wykluczyć obecność wszy. Beauregard posadził Emilienne na swoich ramionach. Z wysoka wiwatujący gapie wyglądali dla niej niczym morze szerokich słomkowych kapeluszy. Na zdjęciu zamieszczonym w paryskiej gazecie „Le Figaro” został przedstawiony ten właśnie statek i czytelnik przy odrobinie wysiłku byłby w stanie dostrzec zacienioną postać dziewczynki balansującej powyżej tłumu ludzi. Pasażerowie SS France, wypływający zaledwie tydzień po nieprawdopodobnym zatonięciu Brytyjskiego Niezatapialnego Statku, Titanica, musieli być świadomi ryzyka, jako że z nadspodziewaną powagą machali na do widzenia swoim bliskim na odległym nabrzeżu. Jedynie Beauregard pobiegł prędko na drugą stronę statku, ponieważ chciał jako pierwszy przywitać krainę możliwości, brązowych ulic i wewnętrznych instalacji kanalizacyjnych. Kwatery rodziny Roux zawierały dwa łóżka piętrowe wbudowane w ściany kabiny i umywalkę pośrodku. Gdyby Beauregard wziął głęboki oddech mógłby spokojnie wessać całe powietrze z kabiny. Maman skarżyła się, że ciągłe drgania na statku przyprawiały ją o kołatanie serca. Mimo to dzieci były zadowolone, nawet kiedy w niektóre noce chrapanie Beauregarda niemal zupełnie pozbawiało je tlenu. SS France otwierał przed nimi świat, o którym nigdy wcześniej nawet nie marzyli. Wieczorami dzieci nasłuchiwały dźwięku skrzypiec albo dud, który ogłaszał początek improwizowanej imprezy w przedziale najniższej klasy statku, po czym niecierpliwie wyczekiwały odgłosów sąsiadów, którzy zabawiali się po nocach. Godzinami wysłuchiwały rozbrzmiewających przez ściany dźwięków, dławiąc swój dziki śmiech w szorstkich poduszkach. Dni mijały im na przeczesywaniu niższych pokładów i zakradaniu się do pierwszej klasy, co było surowo zabronione. Zobaczywszy amerykańską ziemię, wszyscy odetchnęli z ulgą tak wielką, że spowodowało to zmianę kierunku wiatru, co o jeden dzień wydłużyło ich podróż, nie miało to jednak dla nich żadnego znaczenia. Udało im się, nie podzielili tragicznego losu pasażerów Titanica. Kiedy SS France przybił do brzegu na zachodnim Manhattanie, moja babcia po raz pierwszy w życiu zobaczyła Stany Zjednoczone. Emilienne, która nie miała pojęcia, że La liberté éclairant le monde – Statua Wolności – była tak samo jak ona francuskiego pochodzenia, pomyślała wtedy: „Cóż, jeśli to jest Ameryka, to faktycznie jest strasznie brzydka”. ~ Po ponownej kontroli stanu głów rodzina Roux zeszła z pokładu, aby zacząć nowe życie pełne dobrobytu i zadowolenia – życie, które tylko Ameryka była w stanie im zapewnić. Zanim Niemcy wypowiedziały wojnę Francji, osiedli w obskurnym dwupokojowym mieszkanku na Manhattanie. Emilienne i Margaux spały w jednym łóżku, Beauregard i Maman w drugim, René pod kuchennym stołem, a mała Pierette w szufladzie komody. Beauregard szybko przekonał się, że trudno będzie mu znaleźć pracę w zawodzie – w Ameryce moda na frenologię wymarła wraz z erą wiktoriańską. Jakże ten francuski imigrant z dziwnym akcentem, umiejący jedynie przepowiadać przyszłość na podstawie kształtu czaszki, miał zarobić na utrzymanie rodziny?

„Trudno jest Irlandczykom w dokach znaleźć przyzwoitą pracę, a mówią idealnie po angielsku – myślał. – Albo przynajmniej taktwierdzą”. Sąsiadom jego talent nie był do niczego przydatny. Sami już doskonale wiedzieli o swojej ponurej przyszłości. Beauregard wyruszył więc na ulice Yorkville i Carnegie Hill, gdzie w wiejskich posiadłościach i luksusowych szeregówkach mieszkało wielu prominentnych niemieckich imigrantów. Tak więc niebawem, wraz ze swoimi zwiniętymi wykresami, metalowymi suwmiarkami i głową z porcelany, Beauregard został zaproszony na salony do wyżej wspomnianych willi, aby badać głowy pań i panien domu. To tylko potwierdzało, że przeznaczeniem Beauregarda Roux było świadczenie usług kobietom, bez względu na to, w jakim znalazłby się kraju. Nic w tętniącym życiem Nowym Jorku nie było w stanie odwieść Beauregarda od przekonania, że jest to najwspanialsze miejsce na świecie. Maman postrzegała jednak to miasto zupełnie inaczej. Kamienica czynszowa, w której mieszkali, była mała i przeludniona; panował w niej smród kocich sików bez względu na to, ile razy podłogi i ściany były myte. W okolicy znajdowały się głównie rzeźnie i zakłady wyzyskujące siłę roboczą, co więcej, ulice nie były pokryte brązem – wszędzie walały się śmieci i końskie łajno, które tylko czekało, aż ktoś w nie wdepnie. Dla Maman język angielski był szorstki i brzydki, a Amerykanki pozbawione wstydu – maszerowały po ulicach w białych sukniach i wstążkach, śmiesznie domagając się praw wyborczych. Dla niej nie był to kraj możliwości. Bardziej miejsce, w którym dzieci skazywane były na śmierć. Z przerażeniem obserwowała, jak umierały maluchy sąsiadów, jeden za drugim. Umierały blade, dręczone suchotniczą gorączką lub napadami kaszlu, jeśli cierpiały na krztusiec. Umierały z powodu grypy, po wypiciu kubka kwaśnego mleka. Umierały z powodu niskiej wagi urodzeniowej, niejednokrotnie zabierając ze sobą na tamten świat także matki. Umierały z głodu, mając pustkę w oczach, ze spojrzeniem pozbawionym marzeń i jakiegokolwiekwyrazu. Maman karmiła swoją rodzinę mięsem kiepskiej jakości i przywiędłymi marchewkami, ponieważ tylko na to było ją stać, a i tak nie było jej łatwo. Za każdym razem, gdy córki i syn wracali do domu ze szkoły, sprawdzała zakamarki pod kolanami i w zgięciu łokci, pomiędzy palcami u stóp, za uszami i pod językiem, szukając śladów ospy wietrznej albo kleszczy. Beauregard nie podzielał trosk swojej żony. W nocy, kiedy leżeli w łóżku, a dzieci już spały – na materacu, pod kuchennym stołem i w szufladzie komody – próbowała ona przekonać go, żeby wyjechali z tego miasta i wrócili do Francji, gdzie powietrze było lekkie i czyste. – Och, mon cœur[4], mój skarbie – odpowiadał beztrosko – za bardzo się martwisz. – Po czym odwracał się na drugi boki zapadał w głęboki sen, a Maman zamartwiała się do rana. Pewnego jednak wieczoru wiosną 1915 roku piekielnie przystojny Beauregard Roux nie wrócił do domu, do żony i czwórki dzieci. Nie pojawił się także nazajutrz ani w ciągu następnego miesiąca. Po roku jedynym namacalnym dowodem istnienia Beauregarda Roux był René, który odziedziczył po ojcu urodę. Krążyły plotki, że Beauregard zostawił rodzinę dla Niemki, która była bezpłodna i miała wypukłość z tyłu głowy, co oznaczało, jak wiedział każdy dobry frenolog, że była w stanie dać mu mnóstwo rozkoszy, kiedy tylko zapragnął. Plotka ta zaczęła żyć swoim życiem i nawet Maman w nią uwierzyła. To przekonanie doprowadziło do powstania małej dziury w górnej komorze jej serca, co lekarze mylnie przypisywali złej diecie i nieznanym genom. Prawda jednakże była taka, że zniknięcie Beauregarda Roux było konsekwencją zwykłej pomyłki. Przystojny Beauregard był bardzo podobny do pewnego mężczyzny, którego przyłapano na zdradzie z żoną miejscowego rzeźnika. Na nieszczęście Beauregarda rzezimieszki rzeźnika dopadły właśnie jego. Odkrycie jego zmasakrowanego ciała pływającego w kawałkach

po rzece Hudson zostało zwięźle opisane w jednym z wydań „New YorkTimesa”. Ta niefortunna pomyłka była również przykładem ironii losu, jako że Beauregard Roux bardzo kochał swoją małżonkę; odpowiadało mu jej ciche zachowanie i w czasie trwania ich małżeństwa nie zdradził jej ani razu. Kiedy Maman uświadomiła sobie, że jej mąż zniknął na zawsze, położyła się w łóżku i spędziła tam trzy miesiące owinięta prześcieradłem, które nosiło jeszcze jego zapach. Dziećmi zajmowała się opiekunka, karzełkowata pani Barnaby Callahoo, którą dzieci nazwały Notre Petit Poulet, Nasz Mały Kurczak, z powodu jej przyzwyczajenia do uderzania językiem o górną wargę. Nie miała nic przeciwko temu przezwisku. W końcu Maman wstała z łóżka i podjęła pracę jako księgowa w pralni przy tej samej ulicy. Z czasem zarobiła wystarczająco pieniędzy, aby trzy razy w tygodniu podawać dzieciom najniższej jakości koninę. Urządziła także Pierette nowe posłanie. Przez cały czas widać jednakbyło, że Maman sama powoli znika. Emilienne zauważyła to jako pierwsza, kiedy na ruchliwej ulicy chciała złapać matkę za rękę. Palce prześlizgnęły się przez jej dłoń niczym przez smugę światła. ~ W roku 1917 Emilienne miała trzynaście lat i mieszkała z Maman i trójką rodzeństwa w przeludnionej kamienicy. W mieszkaniach panowały kiepskie warunki sanitarne, a na klatce schodowej było suche powietrze. Dzieci Roux przyzwyczaiły się do głosów sąsiadów przenikających przez cienkie ściany do tego stopnia, że każde z nich potrafiło mówić w kilku językach – cała czwórka po francusku i angielsku, Emilienne po włosku, René po holendersku i niemiecku, a Margaux po hiszpańsku. Najmłodsze z nich, Pierette, mówiło jedynie po grecku aż do swych siódmych urodzin, kiedy to nienagannym francuskim zapytało: Mon dieu! Où est mon gâteau?, co znaczy: „O mój Boże, gdzie jest moje ciasto?”, co tylko dowodziło, że mała Pierette może wszystkich jeszcze nieraz zaskoczyć. To właśnie w tej kamienicy moja babcia poznała swoją pierwszą miłość. Nazywał się Levi Blythe, miał czarne włosy, niedopasowane buty i wyglądał jak chuchro. Grupka chłopców z drugiego budynku wyzywała go ciągle od pedałów i obkładała go kamieniami. Był to pierwszy chłopiec, który rozpłakał się przy Emilienne, nie licząc jej brata, René, który miał bardzo niską tolerancję na ból. Pewnego razu, po tym, jakLevi dostał paskudne lanie, którego świadkiem była większość dzieci z sąsiedztwa, Emilienne i jej młodsza siostra Margaux poszły za nim do ciemnej uliczki, gdzie przypatrywały mu się z zainteresowaniem. Levi krwawił. W końcu odwrócił się do nich i krzyknął: „Spadajcie!”. Takteż zrobiły. W sekundzie. Emilienne weszła po schodach do mieszkania, a zaraz za nią jak zwykle Margaux. Oderwała kawałek prześcieradła z łóżka, które dzieliła z siostrą, wzięła buteleczkę jodyny z szuflady matki i pobiegła z powrotem na miejsce, gdzie Levi siedział oparty o mur. Gdy zobaczyła, jak skrzywił się po przemyciu jego ran jodyną, pozwoliła mu dotknąć swoich nagich pośladków. Propozycję tę usprawiedliwiła później przed Margaux, mówiąc z westchnieniem: „Miłość potrafi zrobić z nas głupców”. Po tym zdarzeniu Emilienne ani nikt inny nie zobaczył już Leviego. Wierzono, że brudne interesy, które regularnie prowadzono w mieszkaniu jego matki, źle się w końcu dla niej skończyły i być może Levi wraz z dwiema siostrami przebywa pod kuratelą państwa. Nikt nie wiedział tego

na pewno, w tamtym czasie bowiem wielu ludzi znikało z mniej poważnych powodów i nikt nie był w stanie tego monitorować. Trzy lata upłynęły mojej babci na próbach zapomnienia o Levim Blythe’em. Jako szesnastolatka zakochała się nieszczęśliwie w chłopcu, którego znała jako Dublin. Przydomek, który nosił, wywodził się z miejsca, skąd pochodził. Dublin nauczył ją palić papierosy i raz powiedział jej, że jest piękna. – Piękna – powiedział z uśmiechem – ale dziwna, jak wszyscy w twojej rodzinie. – Po czym pocałował ją po raz pierwszy w życiu i uciekł z Carmelitą Hermosa, która była równie śliczna jak jej imię. A także bardzo nieuczciwa. W roku 1922, kiedy Emilienne miała osiemnaście lat, udziałem członków rodziny Roux stały się zdarzenia, które potwierdziły tylko, że są oni dość osobliwi. Pierette, która w rzeczy samej nieraz potrafiła zaskoczyć, miała teraz piętnaście lat i zakochała się w starszym mężczyźnie, który uwielbiał obserwować ptaki. Po kolejnej nieudanej próbie zwrócenia na siebie jego uwagi – łącznie z dość fatalnym zdarzeniem, kiedy to zjawiła się u jego drzwi, mając na sobie jedynie kilka piórekprzyczepionych w intymnym miejscu – Pierette postanowiła zostać kanarkiem. Wspomniany ornitolog nigdy nie zauważył rozpaczliwych zalotów Pierette i wyprowadził się do Luizjany, gdzie zainteresowała go ogromna populacja Pelecanus occidentalis. Potwierdziło to tylko fakt, że niektóre poświęcenia nie są warte zachodu. Nawet, a może właśnie w szczególności te, na które ludzie zdobywają się z miłości. Rodzina Roux niebawem przyzwyczaiła się do radosnych porannych śpiewów Pierette i do malutkich żółtych piórek, które gromadziła w kątach pokoju i przypinała im do ubrań. René, jedyny chłopak w rodzinie Roux, przewyższył ojca urodą już w wieku czternastu lat. Przed ukończeniem siedemnastego roku życia uważany był za boga wśród śmiertelników. Prostym pytaniem: „Czy mogłabyś?” albo „Czy chciałabyś?” René sprawiał, że dziewczyny rumieniły się, tracąc oddech. Mijając go na ulicy, szanowane, poważne panie wchodziły na ścianę, onieśmielone tym, jak słońce mieniło się na włoskach jego kłykci. Było to dość drażniące zjawisko dla samego René, jako że on, w przeciwieństwie do Leviego Blythe’ego, zdecydowanie wolał chłopców i to właśnie z nimi wymieniał swoje pierwsze erotyczne doświadczenia – oczywiście w tajemnicy przed siostrami. Oprócz Pierette to Emilienne uważana była za największe dziwadło z całej rodziny. Twierdzono, że posiadła pewne nieprawdopodobne talenty: potrafiła czytać ludzkie myśli, przechodzić przez ściany i przesuwać przedmioty przy użyciu siły myśli. Ale moja babka nie miała żadnych specjalnych mocy; nie była jasnowidzem ani telepatą. Mówiąc krótko, miała po prostu większą wrażliwość na świat zewnętrzny niż inni ludzie. Zauważała rzeczy, które innym umykały. Podczas gdy dla wszystkich upuszczenie łyżki oznaczało, że trzeba wziąć czystą, dla Emilienne był to sygnał, że matka powinna wstawić wodę na gaz, bo zaraz ktoś przyjdzie z wizytą. Pohukiwanie sowy było zapowiedzią nadciągającego nieszczęścia. Ten specyficzny dźwięk słyszany w nocy trzy razy oznaczał bliską śmierć. Otrzymanie bukietu kwiatów też miało swoją symbolikę w zależności od ich rodzaju – niebieskie fiołki mówiły: „Zawsze będę wobec ciebie szczery”, goździki „Przykro mi, ale nie mogę z tobą być”. Dar ten, jakkolwiek nieraz przydatny, młodą Emilienne częstokroć wprawiał w zakłopotanie. Usiłowała rozróżniać sygnały, które wysyłał jej wszechświat, od tych, które wyroiły się w jej głowie. Z tego też powodu zaczęła grać na klawikordzie. Kiedy palcami naciskała klawisze, ich skomplikowany dźwięk zagłuszał wszystko inne. W nocy wygrywała włoskie miłosne sonety, którym to przypisywano później wzrost liczby urodzin w sąsiedztwie. Wiele dzieci zostało poczętych przy dźwiękach miłosnej muzyki Emilienne Roux i akompaniamencie jej rodzeństwa: delikatnym tenorze René, ostrym świergocie Pierette i dręczącym alcie Margaux. Margaux nie

była dziwna, ale nie była tak piękna jak siostry. To właśnie sprawiało, że była dziwna na swój sposób. Tymczasem Maman robiła się coraz bardziej przeźroczysta, tak że dzieci były w stanie przez nią schować mleko w lodówce, niejednokrotnie nawet w ogóle nie zwracając na to uwagi. ~ Mniej więcej w tym właśnie czasie mężczyzna nazywany przez przyjaciół Satinem, a przez pozostałych monsieur Lushem, hulał po ulicach południowego Manhattanu w jedwabnej marynarce, wypachniony drogą wodą kolońską. Mówili, że podobno pochodził gdzieś z północy, z Quebeku bądź Montrealu, jako że mówił nienagannym francuskim, chociaż miał nieco dziwny akcent, a Manhattan był dla niego przystankiem na długiej trasie, w którą wyruszał co kilka miesięcy. Powody jego wizyty nie były oczywiste, ale z łatwością można było założyć, że nie dotyczyły niczego dobrego – trzymał z różnymi szemranymi typkami, a w kieszeni jego spodni pobrzękiwała piersiówka. W dniu, w którym Emilienne poznała Satina Lusha, miała na sobie kapelusz w kształcie hełmu dopiero co pomalowany w czerwone maki. Jej loki sięgały brody. W rajstopach poleciało jej oczko. Był maj i ciężkie strugi wiosennego deszczu spływały po oknach kawiarni, w której spędziła właśnie cały dzień, podając czarną kawę i słodkie bułki niewyspanym Irlandczykom. Jej ubrania wciąż przesiąknięte były zapachem glazurowanego cukru i schowanej do kieszeni dumy. Kiedy czekała, aż przestanie padać, dzwony Świętego Piotra wybiły pięć razy. Rozpadało się jeszcze bardziej. Myślała o uroku takich chwil, podziwiając deszcz i szarzejące niebo w sposób, w jaki podziwia się obraz dobrze zapowiadającego się artysty, którego zapowiedź sławy widoczna jest w zawijasach poczynionych na płótnie. Właśnie w tym momencie Satin Lush wyszedł z kawiarni, a brzdęk zawartości kieszeni jego nogawki zakłócił odgłos spadającego deszczu na kapelusz Emilienne. Niemal natychmiast oczarował ją jasnozielony kolor jednego z jego oczu oraz to, jak wspaniale kontrastował on z modrym odcieniem drugiego. Uznała, że nie szkoda jej utraconej właśnie chwili, ponieważ ta, która nadeszła, okazała się równie cudowna. Kiedy przemierzali dzielnicę, Satin trzymał parasol nad ich głowami, a skraj jej kapelusza uderzał go od czasu do czasu w prawe ucho. Za nic mieli parszywą pogodę: czarne chmury, ulewny deszcz, a także to, że szczury poprzewracały karaluchy na plecy, właziły na ich korpusy i płynęły ulicami na tych malutkich tratwach ze stawonogów. Tamtego wieczoru Emilienne przedstawiła Satina bliskim jako swego narzeczonego, a on spędził cały wieczór, wychwalając półksiężyce jej paznokci. Szybko stał się ulubieńcem rodziny Roux. Gdy Emilienne wracała z pracy, często zastawała Maman i Satina pogrążonych w zaciętej dyskusji po francusku. A kiedy René zniknął na trzy dni, to właśnie Satin wiedział, gdzie go szukać. Gdy wrócili, René miał ukruszony ząb z przodu, a Satin był bez prawego płatka ucha. Kiedy zapytały ich, co się stało, odpowiedzieli jedynie: „Szkoda, że nie widziałyście tamtego” i popatrzyli na siebie w sposób, w jaki patrzą na siebie mężczyźni, którzy nie zamierzają zdradzić swoich spraw kobietom. Najdziwniejsza jednak w tamtym czasie była zauważalna przemiana nie najpiękniejszej Margaux. Po kilku miesiącach kategorycznego zaprzeczania rodzina Roux nie była już w stanie ukrywać faktu, że szesnastoletnia Margaux jest w ciąży. Był to szczególnie trudny czas dla Emilienne. Do tej pory każda siostra odgrywała swoją utartą rolę – Emilienne była piękna, tajemnicza, czasami nieco dziwna. Ale Margaux? Margaux stanowiła jedynie blady cień arcydzieła, jakim była Emilienne.

Kiedyś to Emilienne miała tajemnice, a Margaux umierała z niecierpliwości, aby się dowiedzieć, co kryło się za tym diabelskim uśmieszkiem i figlarnie uniesionymi brwiami. Ale teraz, teraz to Emilienne umierała z niecierpliwości. I to jak! Zwłaszcza że to już nie ona, a jej siostra chodziła z zaróżowionymi policzkami i blaskiem w oczach. Margaux nigdy nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Tylko raz w chwili słabości i po szczególnie wyczerpującym wypytywaniu przez starszą siostrę przejechała palcem po swojej ślicznej uniesionej brwi i powiedziała: „Miłość potrafi zrobić z nas głupców”, co sprawiło, że Emilienne przeszył dreszcz. Wyszła do drugiego pokoju po sweter. Był to ostatni raz, kiedy ktokolwiekspytał Margaux o ojca jej dziecka. W zamian rodzeństwo bawiło się w zgaduj zgadulę, obserwując mężczyzn idących ulicą. W dzień, w którym urodziło się dziecko, Emilienne wracała do domu z Pierette usadowioną na ramionach. Nikt nie wiedział, skąd wracały, ale pamiętano kapelusz Emilienne, ten z makami, który porwał wiatr. Na szczęście złapał go żwawy dziesięciolatek i podał właścicielce. Emilienne wyjęła monetę z portmonetki, żeby nagrodzić znalazcę. Kiedy położyła ją w wyciągniętej dłoni chłopca, popatrzyła na jego umazaną brudem twarz i zauważyła, że jego oczy są różnego koloru: jedno zielone, a drugie niebieskie. Pod wpływem impulsu Emilienne zapytała malca, kto jest jego ojcem, na co ten wzruszył jedynie ramionami i pobiegł przed siebie, oglądając monetę pod światło. Idąc dalej ulicą, Emilienne przyglądnęła się dzieciom po drodze i natknęła się na kolejne dziecko z różnokolorowymi oczami – kolejne dziecko, które nie wiedziało, kto jest jego ojcem. Przy następnej kamienicy pojawiło się jeszcze jedno. Idąc od budynku do budynku, Emilienne naliczyła siedemnaścioro takich dzieci w dwunastu kamienicach. Zanim doszły do rodzinnego mieszkania, Pierette tak trajkotała, że Emilienne musiała wsadzić ją do kieszeni kurtki. Wchodząc pośpiesznie do kamienicy, potrąciła panią Barnaby Callahoo, która podnosząc się z ziemi, zakomunikowała, że Margaux urodziła. – To chłopiec – powiedziała Notre Petit Poulet, z podekscytowania przebierając drobnymi palcami. – Ma czarne włosy. A te jego oczy! Jedno jest niebieskie, a drugie? Drugie jest zielone! Emilienne weszła do mieszkania i zastała Satina, mężczyznę, którego nigdy już nie nazwie swoim narzeczonym, siedzącego z papierosem na parapecie otwartego okna. Kiedy ją zobaczył, wzruszył ramionami. – Wiesz, jakjest – powiedział. Z obrzydzeniem podeszła do niego i kipiąc złością, popchnęła go przez okno, krzycząc: – Osiemnaścioro dzieci! Satin Lush odbił się od chodnika, pozbierał się i pobiegł w siną dal. Nikt go więcej nie widział. Nie wiadomo, czy to narodziny dziecka Margaux, czy też zdrada Satina doprowadziły do upadku rodziny Roux, ale zaledwie kilka godzin później znaleziono młodą Margaux we wspólnej łazience na korytarzu. Wydrążyła własne serce srebrnym nożem i starannie ułożyła je na podłodze przy wannie. Obok ścięgien i krwi znaleziono notatkę zaadresowaną do Emilienne: Mon cœur entier pendant ma vie entière. Moje całe serce za moje całe życie. Niedługo po tym dziecko zmarło. Margaux była matką przez mniej więcej sześć godzin. Miało to miejsce 1 marca 1923 roku. ~

Miłość, jak powszechnie wiadomo, kieruje się własną logiką, za nic mając nasze plany czy zamiary. Wkrótce po śmierci siostry René zakochał się w starszym żonatym mężczyźnie. William Peyton przeklął dzień, w którym poznał René Roux. Jego żona zastała go w dość kompromitującym uścisku z René w łóżku, w którym sama każdej nocy przez dwadzieścia lat była odrzucana. Uciekając w pośpiechu, René wybiegł na ulicę bez ubrania. Kiedy biegł do domu, pomiędzy kamienicami pełnymi sklepów, podążał za nim coraz większy tłum kobiet (a także kilku mężczyzn), histeryzujących na widok jego nagich pośladków. Owo szaleństwo szybko przerodziło się w pełnoprawne zamieszki, które trwały przez cztery i pół dnia. Kilka dobrze prosperujących sklepów zostało doszczętnie spalonych, a troje ludzi zadeptano na śmierć, łącznie z malutką panią Barnaby Callahoo. Bonsoir, Notre Petit Poulet. Kiedy panika w końcu osłabła, kochanek René wysłał mu wiadomość, błagając go o spotkanie w nocy w dokach przy rzece Hudson. Kolejnego ranka rodzina Roux – a raczej to, co z niej zostało – znalazła ciało René na wycieraczce. Płócienna chusteczka przykrywała śliczną twarz, w którą William Peyton oddał strzał.

Rozdział drugi W połowie lat dwudziestych dwudziestego wieku w kwitnącym mieście Seattle w stanie Waszyngton znajdowała się pewna niczym niewyróżniająca się okolica. Położona jakieś trzy tysiące mil od ukochanego przez Beauregarda Roux Manhattanu w latach sześćdziesiątych została zamieszkana przez artystów Fremont, a zapamiętano ją głównie ze względu na dom, który wznosił się na wzgórzu na końcu uliczki Pinnacle. W tym domu mieszkałam ja. Był pomalowany na wyblakły niebieskofioletowy kolor. Miał duży boczny ganek i wieżyczkę zwieńczoną cebulastą kopułą. W pokojach na drugim piętrze mieściły się ogromne wykusze. Na dachu znajdował się taras, którego balkon skierowany był w stronę zatoki Salmon. Dom ten wybudował portugalski kapitan statku w roku 1800. Inspirację zaczerpnął z pełnego uroku domku dla lalek należącego do jego młodszej siostry. Fatima Inês de Dores była jeszcze dzieckiem, kiedy po śmierci obojga rodziców została wysłana do Seattle, aby zamieszkać z bratem. Przez wiele lat sąsiedzi pamiętali jej twarzyczkę w dniu, w którym przyjechała, jej spierzchnięte usta i gęste ciemne brwi częściowo zakryte przez kaptur zielonej peleryny. Z niesmakiem wspominali, jakbrat dziewczynki rumienił się z pożądania i jakjego palce płonęły, kiedy pomagał jej wysiąść z powozu. Miesiące, w czasie których kapitan przebywał na morzu, Fatima Inês spędzała nie jak dziecko, lecz jak kobieta, która wyczekuje powrotu męża albo kochanka. Nigdy nie opuszczała domu, nie chciała chodzić do szkoły. Całymi dniami przesiadywała na dachu domu w towarzystwie gołębi, które traktowała jak zwierzątka domowe. Owinięta zieloną peleryną, z kapturem na głowie, wpatrywała się w morze, dopóki zajmująca się nią ciemnoskóra służąca nie zmuszała jej do wejścia do domu. Na wiosnę, kiedy kapitan wracał z długich podróży morskich, przywoził jej wyszukane podarunki: ręcznie rzeźbioną marionetkę z Włoch w skórzanych butach i z metalowym mieczem; zestaw domino wykonany z kości słoniowej i hebanu; tabliczkę do gry cribbage zrobioną z kła morsa, która stanowiła towar wymienny z Eskimosami, i, niezmiennie, bukiet fioletowych lilii. W czasie jego pobytu fioletowe kwiaty wypełniały powietrze mocnym aromatem, a dom pulsował w nocy przedziwnym złotym odcieniem. Wiele lat później, nawet po tym, jak kapitan statku i jego siostra opuścili już dom na końcu uliczki Pinnacle, bezbożny zapach lilii nadal unosił się po okolicy. W czasie wiosennych miesięcy kościelne ławki wypełnione były zazwyczaj po brzegi. Całe sąsiedztwo powstało z myślą o małej Fatimie Inês. Kapitan de Dores ufundował wybudowanie budynku pocztowego, tak by wysyłać młodszej siostrze paczki z różnych portów. Pomógł także założyć szkołę podstawową, mimo że dziewczynka nie chciała do niej chodzić. Po dość osobliwym incydencie z udziałem katolickiego księdza z pobliskiej parafii Fatima Inês była również powodem wybudowania kościoła luterańskiego. Na prośbę siostry kapitan Dores zorganizował wizytę księdza, który miał udzielić jej Pierwszej Komunii. Zlecił miejscowej szwaczce, aby uszyła jej suknię, długą i białą z malutkimi guziczkami na plecach i welonem przybranym perłami. Dom kazał ozdobić na tę okazję białymi różami, a płatki z ich kwiatów opadały na koronkowy tren dziewczynki, kiedy szła przez kościół.

Kiedy ksiądz położył hostię na różowym języku młodej Fatimy Inês, święty opłatek zapłonął ogniem. Przynajmniej takgłosi legenda. Ksiądz odmówił powrotu do domu na końcu Pinnacle. Kilka miesięcy później w nowo wybudowanym kościele luterańskim odbyło się pierwsze nabożeństwo. Jedyne, czego pragnął kapitan w zamian za dalszy patronat, były coroczne obchody urodzin Fatimy w okresie letniego przesilenia. Pierwszego roku nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Wtem na dróżce prowadzącej do Pinnacle pojawiły się wytłaczane złotem powozy w kolorze szmaragdu, fuksji i pomarańczy. Prowadzili je mali mężczyźni w niebieskich satynowych cylindrach, a ciągnęły pstrokate kucyki. Powozy nie miały okien z wyjątkiem ostatniego z nich. Gromadzący się mieszkańcy zauważyli przez okno osobę odpowiedzialną za przebieg pokazów cyrkowych, a także akrobatów: bliźnięta z Nowej Szkocji. Okazało się, że właśnie o tych postaciach wszyscy najwięcej mówili, pomimo że na uroczystości sprowadzono również słonie. Uroczystości były coraz bardziej wystawne i rozwiązłe z biegiem lat: akrobaci z Chin przybyli na dziesiąte urodziny Fatimy; cyganka z pomarszczonymi dłońmi i kryształową kulą, kiedy skończyła jedenaście lat; białe tygrysy, które wyskakiwały z ogromnych mis z kremem, kiedy kończyła lat dwanaście. Letnie przesilenie niebawem stało się świętem, na które czekano z równie wielką ekscytacją jak na święta Bożego Narodzenia czy Czwartego Lipca, a uczestnicy przyjeżdżali nawet z dalekich miejscowości, aby tańczyć przy ognisku z białymi stokrotkami wplecionymi we włosy. Fatima nigdy osobiście nie przybyła na uroczystości. Od czasu do czasu komuś wydawało się, że widział jej zakapturzoną postać siedzącą z ptakami na dachu i z zainteresowaniem przyglądającą się fecie. Ale było to bardzo mało prawdopodobne. Pewnej wiosny kapitan nie wrócił z wyprawy. Letnie przesilenie było obchodzone z równym zapałem i gorliwością jak w ciągu poprzednich lat, lecz nie było białych tygrysów, cygańskich mediów ani pokazu seksualnej jurności w wykonaniu akrobatów bliźniaków z Nowej Szkocji. Od wielu miesięcy nie widziano również Fatimy Inês. Ci, którzy w końcu wyprowadzili ją z domu, zapamiętali, że cienie pociemniały, jakby w tych ciemnych przestrzeniach unosiło się coś jeszcze. Zaciekawieni sąsiedzi powychodzili na ulicę i patrzyli, jak Fatima Inês, ubrana jedynie w zniszczoną białą suknię pokrytą ptasimi odchodami i piórami, została zabrana z posiadłości na końcu uliczki Pinnacle. Ta młoda dziewczyna, której urodziny z tak wielką pompą obchodzono od dziewięciu lat, nie postarzała się ani trochę od dnia swojego przyjazdu, od tego dnia, kiedy palce kapitana zapłonęły pod wpływem jej dotyku. Gołębie, które Fatima trzymała jak zwierzątka domowe, uwolniły się ze swoich klatek na dachu i parzyły się z miejscowymi wronami. Ich potworne młode – brzydkie, zniekształcone hybrydy obydwu gatunków – dręczyły okolicę niedającymi spokoju krzykami i wścibskim zachowaniem. Nikt nie wiedział, co stało się z dzieckiem. Wielu wierzyło, że zostało zabrane do szpitala dla obłąkanych w Steilacoom. – Cóż – pytali sąsiedzi jeden drugiego – co innego mogli z nią zrobić? Przez wiele lat w tej okolicy w Seattle nadal świętowano letnie przesilenie. Dom zajmowało kilku kolejnych mieszkańców – jednej jesieni żyła tam rodzina Cyganów, a w 1910 roku przez krótki okres służył za miejsce spotkań miejscowych członków stowarzyszenia Kwaków – ale przez większość czasu stał pusty, aż do dnia, w którym do Seattle przybyli moi dziadkowie, Emilienne i Connor Lavender.

Po śmierci rodzeństwa Emilienne przestała nosić swój elegancki kapelusz w kształcie hełmu. Zapuściła niemodnie długie włosy i związała je w ciasny staropanieński kok na karku na znak nieudanej próby zatuszowania swojej urody tak bardzo, jak tylko możliwe. Na policzki nakładała odrobinę pudru, aby ukryć stale obecne ślady łez. Maman, której biedne serce zrobiło się kruche po utracie dzieci, wkrótce zniknęła zupełnie, zostawiając za sobą jedynie małą kupkę siwego popiołu w prześcieradłach łóżka. Emilienne trzymała je w pustej puszce po pastylkach na ból gardła. Wtedy, pewnego gorącego sierpniowego dnia w roku 1924, czekając w kolejce w miejscowej aptece po puder, Emilienne zauważyła mężczyznę stojącego za nią. Opierał się na drewnianej lasce. Nazywał się Connor Lavender. Miał trzydzieści jeden lat i jako siedmiolatek przeszedł chorobę Heinego-Medina. Przez ponad osiem miesięcy był przykuty do łóżka i bez względu na ilość kompresów z rumianku aplikowanych przez matkę, choroba zdeformowała mu lewą nogę, co zmusiło go do chodzenia o lasce. Bez względu na to, czy ta choroba była błogosławieństwem czy przekleństwem, zwolniła go z obowiązku służby wojskowej, w związku z czym Connor Lavender nigdy nie służył dla kraju w pierwszej wojnie światowej. Obsługiwał za to swoich klientów, opierając się na lasce w piekarni za rogiem, w której pracował. Jego stan był głównym powodem, dla którego moja babka go poślubiła. Emilienne spojrzała na uschniętą nogę Connora i jego mahoniową laskę i uznała, że taki mężczyzna łatwo nie odejdzie, a dokładniej: nie odejdzie do nikogo. Niepozbawiona obaw zdecydowała się dzielić z nim życie. Gdyby tylko zgodził się zabrać ją jak najdalej od Manhattanu, byłaby skłonna w zamian dać mu dziecko. Gdyby się z nią kochał, zamykałaby oczy, byleby nie widzieć jego zniekształconej nogi. Moi dziadkowie pobrali się trzy miesiące później. Emilienne miała na sobie suknię ślubną Maman. Zaraz po ceremonii zaślubin popatrzyła do lustra. W odbiciu zamiast własnej postaci zobaczyła tylko pusty wazon. Wymyśliła sobie, że związekbez miłości będzie dla obojga z nich najlepszym wyjściem. Dla Connora, ponieważ przed spotkaniem Emilienne Roux uważał się za skazanego na życie jako wieczny kawaler, jadający posiłki w samotności i umierający samotnie na łożu śmierci. Dla Emilienne, ponieważ jeżeli mogła wyciągnąć z przeszłości jakąś lekcję, to tę, że dopóki nikogo nie pokocha, nikt nie umrze ani nie zniknie. Kiedy ogłoszono ich mężem i żoną, Emilienne w duchu obiecała sobie, że będzie dobrą żoną dla męża, o ile tylko nie poprosi ją o miłość. Nie byłaby już w stanie nic takiego ofiarować. Connor, tak jak obiecał, dokładnie cztery miesiące po ślubie zabrał swoją żonę, kilka ich wspólnych rzeczy, razem z dość wybrednym kanarkiem, którego Emilienne nie chciała zostawiać, i wsiedli do pociągu, który jechał do Montany. Kiedy jednak przyszła pora, aby wysiąść z pociągu, żona Connora popatrzyła na toczące się po monotonnie płaskich równinach kłęby suchych roślin i oświadczyła: – Nie. – Po czym wróciła do dusznego i zatłoczonego wagonu sypialnego, który był ich domem przez kilka ostatnich dni. – Nie? – powtórzył Connor. Przepychał się za nią pomiędzy pasażerami, których żony posłusznie wysiadały z pociągu. – Co znaczy nie? – To znaczy nie. Nie będę tutaj mieszkać. I w taki oto sposób rozpoczęła się rozmowa, która trwała przez kilka kolejnych setekmil, jako że Emilienne nie godziła się na Billings, Coeur d’Alene, Spokane i wszystkie inne miasteczka po drodze. Connor Lavender był tak poirytowany, że nie odzywał się do żony, odkąd opuścili stację

w Ellensburg, miasteczku, które kiedyś zostało doszczętnie spalone. Spojrzała tylko na zewnątrz i powiedziała. – Po co oni to odbudowywali? Jestem przekonana, że zanim pociąg dojechał do Seattle, moja babka wiedziała już, że nie ma więcej możliwości, bo wyczerpała je wszystkie. Albo tutaj, albo dalej jedzie sama. Kiedy więc dotarli do King Street Station, Emilienne w milczeniu pozbierała swoje rzeczy i wysiedli wreszcie z pociągu. W poszukiwaniu domu moi dziadkowie oglądali wpierw rzemieślniczy dom parterowy w Wallingford z niskim dachem i wystającymi krokwiami, ale okazał się o wiele za drogi, nawet z plagą szopów w piwnicy. Następnie zastanawiali się nad wiktoriańską posiadłością przy Alki Point, ale Connor obawiał się, że bliska obecność latarni nocami byłaby uciążliwa. Do okolicy w centrum Seattle sprowadził ich dom w stylu Tudorów ze stromym dachem i kruszejącym fundamentem. Znajdował się naprzeciwko szkoły, gdzie pewnego dnia, jak wyobrażał sobie Connor, zaczną uczęszczać ich dzieci i gdzie na oknach znajdą się malutkie odciski pomalowanych farbkami dłoni. Kiedy zaczął padać lekki deszczyk, popatrzył w niebo. Był oszołomiony; deszcz w Seattle był inny. Zamglone krople przenikały go całego, przemaczały rzęsy i wnikały w nozdrza. W chwili, kiedy to zauważył, dostrzegł dom na wzgórzu. Stał samotnie na końcu głównej uliczki Pinnacle, gdzie kończył się bruk, a zaczynała kamienista droga. Dom był pomalowany na wyblakły niebieskofioletowy kolor, miał biały ganeki wieżyczkę z cebulastej kopuły. Ogromne wykusze rozświetlały sypialnię na drugim piętrze. Na górze znajdował się taras, którego balkon ukazywał zatokę Salmon. Drzewo wiśniowe po jednej stronie domu rozkwitało różowym kwieciem, którego zbrązowiałe uschnięte końce walały się po ganku. W bezpośrednim sąsiedztwie stały tylko dwa domy. Jeden z nich należał do mężczyzny o imieniu Amos Fields, a w drugim rezydowała wdowa Marigold Pie i jej czarne suknie. Przerośnięty rododendron i krzaki jałowca przesłaniały jednakich widok. Ta niewielka okolica była zaledwie przystankiem dla zmierzających do większego miasteczka Ballard. Po prawej stronie uliczki Pinnacle znajdowała się poczta, apteka i ceglana szkoła podstawowa; po lewej mieścił się kościół luterański z ascetycznymi ścianami i drewnianymi ławkami kościelnymi. Był tam również opuszczony sklep, w którym kiedyś sprzedawano weselne ciasta i gdzie głodni klienci mogli znaleźć świeży chleb i bułki ręcznie wyrabiane i oznaczane przez Connora Lavendera. Przeprowadzka nie była zbytnio uciążliwa dla rodziny Lavenderów, jako że jedyną naprawdę potrzebną rzeczą, którą musieli ze sobą zabrać, była laska Connora. Wzięli również pudełko po pastylkach na gardło z siwymi prochami i pudełko po butach, w którym znajdowały się pozostałości po malutkim żółtym ptaszku. Pierette, która nigdy nie była stabilna emocjonalnie, nawet w ludzkiej postaci, nie przeżyła męczącej podróży w pociągu przez cały kraj. Obydwoje zostali pochowani na pustej grządce w ogrodzie za nowym domem, a miejsce to zostało oznaczone ogromnym kamieniem z rzeki. Emilienne chodziła po domu rozkołysanym krokiem pod ciężarem ogromnego brzucha. Nie przypuszczała, że tak prędko zajdzie w ciążę – przed opuszczeniem Manhattanu spała z mężem tylko raz, a biorąc pod uwagę warunki panujące w pociągu, żadne z nich nie zainicjowało tam zbliżenia. Dopiero kiedy dotarli do Minnesoty, Emilienne zaczęła rozważać możliwość, że jest w ciąży. W połowie drogi przez Dakotę Północną zdołała wreszcie wyrazić słowami, jak się z tym czuła. Były to słowa takie jak „rozczarowana”, „rozwścieczona” i „uwięziona”. Kiedy w końcu gdzieś pomiędzy Coeur d’Alene i Spokane powiedziała o tym Connorowi, ujęła to jednak delikatniej. Jej mąż rozpłakał się z radości.

Emilienne pogłaskała skraj żeliwnego zlewu, po czym przeszła do jadalni, gdzie znajdowały się wbudowane szafki z drzwiami ze szkła ołowianego. Przechodząc z jadalni do przedpokoju i na klatkę schodową, słuchała skrzypienia desek podłogowych. W rogu salonu stał klawikord, który Connor przywiózł z Manhattanu; nie zamierzała jednak go nawet dotykać. Pragnęła się przyglądać, jakosiada na nim kurz, a klawisze żółkną z biegiem czasu. Lecz jakna złość taksię nie działo i pozostawał on zawsze błyszczący, a klawisze idealnie czyste. Sąsiedzi reagowali na Emilienne tak, jak reaguje większość skonfrontowana z kimś obcym i dziwnym. Oczywiście było to nieco bardziej skomplikowane niż odraza, która bije z oczu na widok kreta czy też nieprzyjemnie skaleczonego palca. Wszystko związane z Emilienne Lavender było dziwne. Dla niej wskazanie palcem na księżyc stanowiło zapowiedź katastrofy, podobnie jak przewracająca się miotła. A kiedy wdowa Marigold Pie zaczęła cierpieć na bezsenność, o czym nikt nie wiedział, to właśnie Emilienne przybyła następnego ranka do jej domu z wiankiem z piwonii, przekonując, że noszenie go zapewni spokojny sen. Niebawem krokw krokza Emilienne podążało szeptane ledwie słyszalnie słowo „wiedźma”. Jakiekolwiek powiązania z miejscową wiedźmą, cóż, to dopiero byłaby zapowiedź nieuchronnego nieszczęścia, jeszcze gorszego niż to wieszczone przez księżyc. Tak więc jej sąsiedzi robili jedyną rzecz, która wydawała się właściwa – unikali Emilienne Lavender jakognia. Na szczęście do Connora – którego dziwna żona prawie w ogóle nie pojawiała się w piekarni – nie mieli nic, tak więc interes w małym sklepiku zaczął kwitnąć. Sukces Connora można było przypisać wielu rzeczom. Jedną z nich z całą pewnością była lokalizacja – żaden przechodzący obokparafianin wracający do domu z kościoła nie mógł przejść obojętnie i nie wstąpić do środka, zwłaszcza w te niedziele, kiedy Pastor Trace Graves udzielał wiernym sakramentu Eucharystii. Bez wzglądu na to, czy było to Ciało Chrystusa, czy nie, to przecież jeden oderwany kawałek czerstwego chleba był raczej skromnie satysfakcjonujący po porannym śpiewaniu luterańskich hymnów. Jak nic to właśnie dzięki temu te świeżo upieczone bochenki na zakwasie i życie wystawione w oknie piekarni wyglądały jakbezcenne skarby i kusiły tym bardziej. Wielu wolało tego nie wiedzieć, ale Emilienne odegrała zdecydowaną rolę w sukcesie piekarni, aczkolwiek w sposób niewidoczny gołym okiem. Miała nienaganny styl i oko do atrakcyjnych wzorów, twarzowych tkanin i kolorów (nic dziwnego, w końcu była Francuzką), wykorzystywała więc swój wrodzony talent podczas urządzania piekarni: wybrała maślanożółtą farbę do pomalowania ścian i białe koronkowe lambrekiny do powieszenia w oknach. Ustawiła stoliki z kutego żelaza i krzesła na podłodze z czarno-białych płytek, gdzie zasiadali klienci, by rozkoszować się poranną słodką bułką i rozchodzącym się w powietrzu aromatem cynamonu i wanilii. Mimo że wszystkie te czynniki przyczyniły się do powstania recepty na sukces, piekarnia Connora funkcjonowała tak dobrze głównie ze względu na to, że Connor był wyjątkowym piekarzem. Fachu nauczył się od ojca, który wziął pod swoje skrzydła niepełnosprawnego syna i nauczył go wszystkiego o sposobie karmienia nowojorskich tłumów: jak zrobić biało-czarne ciasteczka, ciasto biszkoptowe, ptysie wypełnione rumowym kremem… Kiedy Connor poślubił Emilienne Roux i przeprowadził się do Seattle, zabrał ze sobą rodzinne przepisy i z wielkim rozmachem służył nimi ludziom mieszkającym przy uliczce Pinnacle, oni zaś twierdzili, że nigdy wcześniej nie kosztowali takdekadenckich deserów. Naturalnym było więc to, że Connor spędzał większość czasu w piekarni, co dla Emilienne oznaczało odliczanie godzin do jego powrotu. Spacerowała wówczas z niespokojnym łonem po pokojach wielkiego domu i czekała, aż zapadnie noc. Mijały miesiące, a Emilienne obserwowała, jak pożółkłe liście na drzewie wiśniowym w ogrodzie gniją w jesiennym deszczu. Obserwowała,

jakmatki prowadzą dzieci do szkoły, obserwowała to, jakzmieniało się jej ciało – przemieniające się każdego dnia w coś obcego i abstrakcyjnego, coś, co nie należało już do niej. Ciąża okazała się dla niej czasem wielkiej samotności, mimo że nigdy nie była sama: ani w dniu, w którym poślubiła Connora, ani wtedy, gdy nie chciała opuścić bezpiecznego schronienia w zatłoczonym wagonie sypialnym w pociągu, ani nawet wówczas, kiedy dobiegało ją szeptane w okolicy słowo „wiedźma”. Oni zawsze byli przy niej. On, z wieczną potrzebą mówienia pomimo odstrzelonej twarzy, i ona, z dziurą w miejscu, gdzie kiedyś biło jej serce, czasem z dzieckiem na rękach – tym fantomowym dzieckiem z niedopasowanymi oczyma. Był również kanarek. Jedynie wtedy, kiedy śniła na jawie, że jest z powrotem w tamtym walącym się mieszkaniu na Manhattanie – gdzie wysokie dźwięki żywiołowego śmiechu Pierette wciąż odbijały się echem od ścian, gdzie piękno René, wciąż konkurowało z jej urodą, zanim została zdradzona przez Margaux – mogła próbować ich zrozumieć. Jednakże nie chciała myśleć o poprzednim życiu i bólu, którego wtedy doświadczyła. Przejechała cały kraj, żeby od niego uciec – jakim prawem śmieli teraz ją dręczyć! Jej niemile widziani goście – jako że naprawdę nie chciała ich widzieć – sprawiali, że nie mogła zaznać spokoju. Nie zamierzała rozszyfrowywać oszalałych gestów swojego zmarłego rodzeństwa i nawet nie próbowała odczytać znaczenia cichych słów, które padały z ust brata i sióstr. Bez względu na to, jakbardzo się starali, ani przez chwilę nie zamierzała ich słuchać. W czasie codziennych porządków Emilienne odkryła pozostałości po Fatimie Inês de Dores, które wciąż zaśmiecały liczne pokoje w ich dużym domu, a mianowicie podarunki od brata z morskich wypraw. Była tam marionetka, zestaw do gry w szachy, szklane kulki i setki porcelanowych lalek: z mrugającymi oczyma, ze zginającymi się rękami i nogami; z czapkami na głowie, ubrane w sari, owinięte w kimona z nadrukiem smoków i małymi wachlarzami w malutkich dłoniach; kowbojki jeżdżące na siodełku Appaloosasa; przysłane z Indii, z Radżastanu; rosyjskie matrioszki; modne kukiełki z papieru. Była tam również żyrafa rozmiaru małego owczarka pasterskiego i koń na biegunach, skrzypiący ze starości. Nikt nie miał odwagi wyrzucić tych przedmiotów. Ich czujne, nieskore do niemrugania oczy również mogły być powodem tego, że tak niewielu ludzi chciało zamieszkać w tym domu. Gdyby Fatima Inês – jako zjawa czy też w innej postaci – nadal przebywała w tym domu, Emilienne wiedziałaby o tym jako pierwsza. Była w końcu kobietą, z którą kwiaty zdawały się prowadzić rozmowy i której trójka zmarłego rodzeństwa w milczeniu podążała za nią podczas jej przechadzek po domu, zamiast odejść w zaświaty. Ale Emilienne nie wierzyła, że dom jest nawiedziony przez niespokojnego ducha młodej dziewczyny. Jednego szczególnie frustrującego dnia, kiedy przez okno dobiegały do niej słowa o wiele gorsze niż „wiedźma” i kiedy René uporczywie usiłował z nią porozmawiać, Emilienne wyniosła przedmioty należące do Fatimy na zewnątrz i roztrzaskała je po kolei, aż ganek, pokrył się malutkimi drobinami kolorowego szkła i porcelany. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. ~ Emilienne wykonywała wszystko to, co obiecała sobie robić jako mężatka, chociaż trudno byłoby ją pomylić z którąkolwiek inną żoną w sąsiedztwie – z kobietami, które przed ślubem spędzały licealne lata, kaligrafując swoje imię i nazwisko przyszłego męża; które spędzały dni na sprzątaniu, chodzeniu na zakupy i zbieraniu interesujących ciekawostek na obiednie tête-à-tête;

które witały mężów w drzwiach ze świeżo pomalowanymi ustami i rozmową przygotowaną równie starannie jakposiłek; które nie rozpoczynały związku małżeńskiego jako puste wazony. Na szczęście Emilienne dbała w domu o czystość i serwowała mężowi kolacje z mięsa duszonego z warzywami i czerwonymi ziemniakami i starannie prasowała zagniecenia w jego spodniach i dbała o laskę, polerując ją każdej nocy, tak że mahoń błyszczał czerwonym odcieniem. Ale ani Emilienne, ani Connor nie zastanawiali się nawet przez chwilę, jak wielkie cuda mogłaby wnieść do ich życia miłość. Connor z racji tego, że nie wiedział, że takie rzeczy istniały, a Emilienne właśnie dlatego, że wiedziała. I wtedy urodziła się moja matka. Przyszła na świat jak rozkrzyczana, domagająca się uwagi czerwona nimfa z głową porośniętą czarnymi włosami – prostymi i posklejanymi, z wyjątkiem jednego idealnego loka z tyłu głowy – i niemowlęcymi granatowymi oczyma, które później pociemniały i zbrązowiały tak mocno, że czasami zdawało się, że połknęły całe źrenice. Nazwali ją Viviane. Kiedy przywieźli ją do domu, Emilienne nosiła ją i krzywiła się na męża, który zaznajamiał córkę z każdym pomieszczeniem z zapałem i entuzjazmem cyrkowego wodzireja. – A cóż my tu mamy po lewej? To ogromne pomieszczenie wyłożone dywanem? To jest korytarz na drugim piętrze! Przedstawił Viviane kutemu z żelaza zlewowi w kuchni i wbudowanym w ścianę szafkom z ołowianymi szklanymi drzwiami, które rozciągały się wzdłuż ściany jadalni i nad kuchenką. Chciał odczytać z jej twarzy, czy tak jak jemu również jego córce spodobało się skrzypienie desek podłogowych. Zabrał ją do sypialni, w której pokazał jej malutką wiklinową kołyskę, gdzie miała spać, i bujany fotel, w którym Emilienne miała kołysać ją każdej nocy, aż jego bieguny odznaczą ślady na podłodze. Pokazał jej ogród, gdzie spory rzeczny kamień zaznaczał małe miejsce pochówku, i salon, w którym znajdował się idealnie czysty klawikord. Pokazał jej wszystko z wyjątkiem trzeciego piętra, jako że i taknikt tam nie wchodził. Bywały momenty, w których Emilienne brała pod uwagę pokochanie niepełnosprawnego piekarza z silnymi dłońmi i niepewnym chodem. Czuła, jak jej serce rozkurcza się i rozciąga swoje ciasno zwinięte zwoje, przygotowując się do wskoczenia na ścieżkę jeszcze jednej miłości. „Tym razem mogłoby być inaczej. Tym razem mogłoby to przetrwać”, myślała. Może byłaby to trwalsza, głębsza miłość: prawdziwa i stabilna istota, która mieszkałaby w tym domu, korzystała z łazienki, jadła ich jedzenie, przenikała pościel we śnie. Miłość, która pocieszyłaby ją w płaczu, która zasypiałaby z klatką piersiową przyciśniętą do jej pleców. Ale wtedy Emilienne myślała o Levim Blythe’em i Satinie Lushu albo zerkała na duchy rodzeństwa w odległym rogu pokoju i ponownie zakopywała serce pod garściami brudu. Connor ze swojej strony robił, co mógł, biorąc pod uwagę, że w kwestiach damsko-męskich nie miał doświadczenia, jakie pomogłoby mu zrozumieć kobietę, którą poślubił. Był kawalerem w każdym znaczeniu tego słowa aż do dnia, w którym spotkał Emilienne Roux. Jedyną nagą kobietą, jaką widział przed własną żoną, była ta na przyniszczonej karcie obrazków tematycznych, które znalazł kiedyś wciśnięte za ladę w piekarni ojca. Obrazek przedstawiał brunetkę w pełnej krasie – z plecami wygiętymi w sposób, który z pewnością nie zapewniał jej poczucia komfortu. Ale to jej piersi najbardziej utkwiły mu w pamięci: otoczki rozmiarów talerzyków deserowych, sterczące zadziornie sutki… W jego młodocianym umyśle skojarzyły mu się z małymi filiżankami i spodkami balansującymi na każdej z jej piersi. Właśnie o tej kobiecie myślał, kiedy zamykał piekarnię na noc. Przecierał ladę, poprawiał kute z żelaza stoliki i krzesła i sprawdzał drożdże, które zostawiał na rano do wyrośnięcia. Każdego wieczoru robił to samo. Jedyna różnica pojawiła się tego szczególnego dnia – 22 grudnia 1925

roku – kiedy w czasie, gdy zamykał na klucz drzwi do piekarni, ostry ból przeszył jego lewe ramię. Pojawił się na krótką chwilę, tak że Connor prawie go nie zauważył. Poświęcił mu zaledwie trzy sekundy – wystarczająco dużo, aby zacisnąć i rozluźnić palce, zanim umysł zajął się znacznie ważniejszymi sprawami. Na przykład czy jego malutka córeczka już jadła? I czy Emilienne, jego wiecznie niezadowolona żona, położyła się już z dzieckiem do łóżka? Tak więc Connor zapomniał o swoim ramieniu (i wszystkim, co mogłoby się z nim wiązać) i udał się do domu, gdzie wykąpał dziecko, odbył mdłą rozmowę z żoną, po czym położył się do łóżka. Spał smacznie tej nocy, śniąc o mące i jajkach, aż do rana, kiedy jego serce przestało bić. Wtedy to, z pewnością ku swemu rozczarowaniu i ogromnemu przerażeniu, Connor Lavender uświadomił sobie, że jest martwy. ~ Rankiem 23 grudnia Emilienne obudziła się z głębokiego snu znanego jedynie żołnierzom, pijakom i świeżo upieczonym matkom. W pierwszej chwili myślała, że obudził ją płacz dziecka, odruchowo więc odwiązała luźne supły koszuli nocnej i opuściła nogi na podłogę. Ale kiedy wstała z łóżka, zobaczyła, że dziecko nadal śpi, i odkryła, że tym, co wyrwało ją ze snu, był odgłos ostatniego oddechu, który opuścił właśnie ciało jej męża. Emilienne zadzwoniła po pogotowie i szepnęła do operatora: – Nie ma potrzeby się śpieszyć. Wyjęła z szafy najlepsze ubrania męża – te, które miał na sobie w dniu ich ślubu zaledwie rok wcześniej – i położyła je na łóżku obok jego ciała. Zauważyła, że koszula jest pomięta, więc nakrochmaliła ją i wyprasowała. Zauważyła też, że czerwona aksamitna kamizelka nie ma jednego z dużych czarnych guzików, więc uklękła i szukała na podłodze, dopóki go nie znalazła. Wtedy zaczęła ubierać Connora. Ze spodniami szło jej wyjątkowo trudno. Wypolerowała laskę po raz ostatni i nałożyła na włosy męża brylantynę z małego pudełeczka, które trzymał przy umywalce w łazience. Dopiero wtedy była usatysfakcjonowana, ponieważ oznaczało to, że dotrzymała obietnicy, jaką złożyła w dniu, w którym poślubiła biednego Connora Lavendera. Obietnicę, że będzie dla niego dobrą żoną. Aż do – a nawet po – gorzkiej śmierci. Dotknęła jego policzka. Był zimny i sztywny, jakby skóra owinięta była wokół skały. Ze sprawnością kobiety, do której nie dotarło jeszcze to, co się stało, znalazła jego klucz do piekarni i powiesiła go na swojej szyi na skórzanym sznurku. Za piętnaście piąta, będąc wdową zaledwie od godziny, Emilienne ostrożnie owinęła córeczkę w gruby kokon z koców i zaniosła do piekarni. Weszła do środka po ciemku, buty skrzypiały na czarno-białej podłodze wyłożonej linoleum. Zbliżała się pora karmienia Viviane, więc przytuliła dziecko do piersi, ale obydwie zdziwiły się, kiedy okazało się, że mleka nie ma. Nagle, jako jedyny właściciel piekarni, Emilienne pomyślała o wszystkich tych ludziach, za których była teraz odpowiedzialna. Jeżeli nie potrafiła nakarmić nawet swojego własnego dziecka, jakmiała nakarmić kogokolwiekinnego? Poszła do spiżarni i wyjęła ogromną torbę cukru. Zanurzyła niewielką jego ilość w ciepłej wodzie i zanurzyła w niej gumowy smoczek Viviane, po czym włożyła go jej do buzi. Wyłożyła kartonowe pudło swoją kurtką, szalikiem i swetrem i umieściła tam niemowlę. Kiedy rozpaliła piec, postanowiła, że nie będzie piec ciastek ani innych słodyczy – jedynie chleb. Duży, sycący chleb, chrupiący na zewnątrz, mięciutki w środku.