AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 278
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 630

Lois Lowry - Dawca 03 - Poslaniec

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Lois Lowry - Dawca 03 - Poslaniec.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Lois Lowry Posłaniec Przełożyła Paulina Braiter Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2015

Matty nie mógł się już doczekać chwili, gdy skończy szykować obiad – chciał po prostu ugotować, zjeść i mieć to z głowy. Żałował, że nie jest dorosły. Wówczas mógłby sam decydować, kiedy jeść i czy w ogóle siadać do posiłku. Musiał coś załatwić, coś, co go przerażało, a czekanie jeszcze pogarszało sprawę. Matty nie był już chłopcem, ale jeszcze nie mężczyzną. Czasami, kiedy stał przed domem, mierzył się przy oknie. Kiedyś sięgał zaledwie do parapetu, przyciskał czoło do drewna. Teraz był dość wysoki, by bez wysiłku zajrzeć do środka. A kiedy cofał się w bujną trawę, dostrzegał włas­ne oblicze w szklanej tafli. Jego twarz stawała się męska, choć wciąż jeszcze uwielbiał stroić miny do własnego odbicia. Głos także się obniżał. Mieszkał ze ślepcem, którego ludzie nazywali Widzącym, i pomagał mu. Sprzątał domostwo, choć śmiertelnie go to nudziło. Mężczyzna twierdził, że to konieczne, zatem Matty codziennie zamiatał drewnianą podłogę i przygładzał pościel – starannie na łóżku ślepca, niedbale i pospiesznie na własnym, w pokoju obok kuchni. Gotowaniem zajmowali się razem. Mężczyzna śmiał się z mikstur Matty’ego i próbował go uczyć, ale chłopakowi brakowało cierpliwości. Nie obchodziły go subtelności ziół. – Może po prostu wrzućmy wszystko do garnka? – nalegał. – W brzuchu i tak się pomiesza. Od dawna toczyli tę przyjacielską dyskusję. Widzący zaśmiał się. – Powąchaj. – Podsunął mu jasnozielone łodyżki, które właśnie siekał. Matty posłusznie pociągnął nosem. – Szczypiorek – stwierdził i wzruszył ramionami. – Moglibyśmy go wrzucić w całości albo – dodał – zjeść surowy. Tyle że wtedy śmierdziałoby nam z ust. Jedna dziewczyna obiecała mnie pocałować, jeśli będę miał słodki oddech. Ale chyba tylko żartowała. Ślepiec uśmiechnął się do chłopaka. – Żarty to część zabawy przed pocałunkami – poinformował go, a Matty zarumienił się zawstydzony. – Mógłbyś wymienić się na pocałunek. – Mężczyzna zaśmiał się. – Co byłbyś gotów oddać? Swoją wędkę? – Nie. Nie żartuj o wymianach. – Masz rację, nie będę. Kiedyś mówiło się o tym lekko, ale teraz… Masz rację, Matty, nie powinno się już z tego śmiać. – Mój przyjaciel Ramon wybrał się na ostatnie targowisko z rodzicami. Ale nie chcę o tym mówić. – Zatem nie będziemy. Czy masło w rondlu już się roztopiło? Matty zerknął. Tłuszcz bulgotał lekko i przybrał złocistobrązowy kolor. – Tak. – W takim razie wrzuć szczypiorek i zamieszaj, żeby się nie przypalił. Matty posłuchał. – Teraz powąchaj – polecił ślepiec, a Matty wciągnął zapach. Smażąca się cebula wydzielała woń, od której do ust napłynęła mu ślinka. – Lepszy niż surowy? – spytał Widzący. – Ale to zawracanie głowy – odparł niecierpliwie Matty. – Całe gotowanie to zawracanie głowy. – Dodaj cukru. Tylko szczyptę lub dwie, niech się posmaży przez minutę, potem wrzucimy królika. Cierpliwości, Matty. Zawsze chcesz wszystko załatwić jak najszybciej, a nie ma takiej potrzeby. – Muszę wyjść przed zmrokiem, żeby coś sprawdzić. Chciałbym zjeść obiad i dotrzeć na polanę, zanim zrobi się ciemno.

Mężczyzna zaśmiał się, zebrał ze stołu pokrojonego królika, a Matty kolejny raz zdumiał się, jak pewne są jego ruchy, jak dokładnie wie, gdzie co zostawił. Patrzył, jak ślepiec zręcznie oprósza mąką kawałki mięsa i kładzie na patelnię. Kiedy królik zaczął skwierczeć obok miękkiej cebulki, zapach się zmienił. Mężczyzna dorzucił garść ziół. – Dla ciebie nie ma znaczenia, czy na dworze jest jasno, czy ciemno. – Matty skrzywił się. – Ale mnie trzeba światła, bo muszę czegoś poszukać. – A czegóż to? – spytał Widzący i dodał: – Kiedy mięso się przyrumieni, dolej trochę bulionu, żeby nie przywarło. Matty sięgnął po miskę wywaru, w którym wcześniej gotował się królik, i przechylił ostrożnie. Ciemny płyn uniósł z dna kawałki szczypiorku i posiekane zioła, które zawirowały wokół mięsa. Matty wiedział, że teraz musi przykryć rondel i zmniejszyć ogień. Gulasz zabulgotał, a on zaczął rozstawiać talerze na stole, przy którym razem jadali posiłki. Miał nadzieję, że ślepiec zapomni o swoim pytaniu. Nie chciał odpowiadać. Matty’ego zdumiewało to, co ukrył na polanie, i przerażało, bo nie wiedział, co właściwie znaczy. Zastanawiał się chwilę, czy nie powinien tego wymienić. Kiedy w końcu umył i pochował naczynia, a Widzący zasiadł w wyściełanym fotelu, ujmując w dłonie strunowy instrument, na którym grywał wieczorami, Matty zaczął cofać się do drzwi, w nadziei że wymknie się niepostrzeżenie. Mężczyzna jednak słyszał wszystko, co się rusza. Wiedział nawet, kiedy pająk przebiega z jednego końca swej sieci na drugi. – Znów ruszasz do Lasu? Chłopak westchnął. Nie zdoła się wymknąć. – Wrócę przed zmierzchem. – Możliwe. Ale na wypadek gdybyś się spóźnił, zapal lampę. Po zmroku dobrze jest mieć w oknie światło, by wskazało drogę. Pamiętam, jak wygląda Las nocą. – Kiedy go zapamiętałeś? Mężczyzna uśmiechnął się. – Kiedy jeszcze widziałem. Na długo przed twoimi narodzinami. – Czy bałeś się Lasu? – spytał Matty. Wielu ludzi się bało i nie bez powodu. – Nie. To wszystko złudzenie. Matty zmarszczył brwi; nie wiedział, co ma na myśli ślepiec. Czy twierdził, że strach to złudzenie? Czy może Las? Obejrzał się przez ramię. Mężczyzna polerował miękką szmatką lśniące drewno instrumentu, całą uwagę skupił na pracy, choć nie widział złocistego klonu o pofalowanych słojach. Może, pomyślał Matty, dla kogoś, kto stracił oczy, wszystko jest złudzeniem? Wydłużył knot i sprawdził, czy w lampie jest dość oleju. Potem zapalił zapałkę. – Teraz pewnie cieszysz się, że kazałem ci wyczyścić klosz z sadzy, co? Ślepiec nie oczekiwał odpowiedzi, trącił palcami struny, słuchając ich brzmienia. Ostrożnie, jak niemal każdego wieczoru, obrócił instrument. Słyszał różnice w dźwiękach, które chłopakowi wydawały się identyczne. Matty przez chwilę stał w drzwiach i patrzył. Na stole migotała lampa, mężczyzna siedział z głową pochyloną ku oknu, tak że promienie wieczornego letniego słońca padały na blizny na jego twarzy. Przez chwilę słuchał, potem przekręcił niewielką

śrubę z tyłu drewnianego gryfu instrumentu i znów zaczął słuchać. Teraz koncentrował się na dźwiękach, zapominając o chłopcu. Matty wymknął się z domostwa. Ruszył okrężną drogą w stronę ścieżki wiodącej od skraju Wioski do Lasu. Zrobił to, by minąć dom nauczyciela, poczciwego mężczyzny z ciemnoczerwoną plamą pokrywającą pół twarzy. Ludzie nazywali ją znamieniem. Po przybyciu do Wioski Matty często odkrywał, że mimowolnie gapi się na niego, bo wcześniej nie znał nikogo z podobnym znamieniem. Tam, skąd pochodził, nie pozwalano na takie skazy. Z bardziej błahych powodów skazywano ludzi na śmierć. Ale tu, w Wiosce, znamion i okaleczeń w ogóle nie uznawano za wadę. Przeciwnie, ceniono je. Ślepcowi nadano prawdziwe imię Widzącego i szanowano go, bo w jego zniszczonych oczach pojawiały się niezwykłe wizje. Nauczyciela, choć jego prawdziwe imię brzmiało Mentor, dzieci często z sympatią nazywały Różem, ze względu na szkarłatną plamę na twarzy. Uwielbiały go, a jako nauczyciel był mądry i cierp­liwy. Matty, w chwili przybycia do Wioski zaledwie chłopiec, zamieszkawszy ze ślepcem, przez jakiś czas chodził do szkoły. W zimowe popołudnia wciąż ją odwiedzał, by dowiedzieć się czegoś więcej. To Mentor nauczył go siedzieć spokojnie, słuchać i w końcu czytać. Przechodził jednak koło jego domu nie po to, by ujrzeć Mentora ani by podziwiać bujnie kwitnący ogród, lecz z nadzieją, że zobaczy urodziwą córkę nauczyciela. Miała na imię Jean i niedawno, przekomarzając się z Mattym, obiecała mu całusa. Często przesiadywała wieczorami w ogródku, plewiąc grządki. Dziś jednak nie dostrzegł ani jej, ani ojca. Zobaczył tylko grubego łaciatego psa śpiącego na werandzie, ale wyglądało na to, że nikogo nie ma w domu. I dobrze, pomyślał. Jean zatrzymałaby go swymi chichotami i kuszącymi obietnicami, które nigdy do niczego nie prowadziły, on zaś wiedział, że zwodziła tak wszystkich chłopców. Nie powinien był w ogóle zbaczać z drogi, by ją zobaczyć. Podniósł patyk i na ścieżce obok ogrodu ­Jean narysował serce, po czym starannie wypisał w środku jej imię i swoje pod nim. Może je zobaczy i zorientuje się, że tu był. Może jej się to spodoba. – Hej, Matty! Co robisz? – Zza rogu wyłonił się jego przyjaciel Ramon. – Zjadłeś już obiad? Chciałbyś zjeść z nami? Matty pospiesznie ruszył w jego stronę, zasłaniając nakreślone na ziemi serce; miał nadzieję, że przyjaciel tego nie zauważy. Lubił odwiedzać domostwo Ramona, bo jego rodzina niedawno wymieniła coś na przedmiot zwany automatem do gry – dużą, ozdobną skrzynię z rączką, za którą pociągało się, a wówczas wewnątrz obracały się trzy koła. Potem dzwonił dzwonek i koła zatrzymywały się w małym okienku. Jeśli obrazki pasowały do siebie, maszyna wypluwała cukierek. Gra była bardzo ekscytująca. Czasami zastanawiał się, co poświęcili, żeby zdobyć automat, ale nikt nigdy nie pytał o takie rzeczy. – Już jedliśmy – oznajmił Matty. – Muszę gdzieś pójść przed zmrokiem, więc wcześniej zrobiliśmy obiad. – Poszedłbym z tobą, ale trochę kaszlę i Zielarz stwierdził, że nie powinienem za dużo

biegać. Obiecałem od razu wrócić do domu – oznajmił Ramon. – Ale jeśli zaczekasz, pobiegnę i spytam… – Nie – uciął Matty. – Muszę iść sam. – O, chodzi o wiadomość? Nie chodziło, ale Matty przytaknął. Trochę przeszkadzało mu to drobne kłamstwo, ale przecież zawsze kłamał: dorastał, kłamiąc, i wciąż wydawało mu się dziwne, że we wsi, w której teraz mieszka, ludzie uważają to za coś złego. Matty’emu kłamstwa ułatwiały czasem życie, upraszczały je, chroniły go. – W takim razie widzimy się jutro. – Ramon pomachał i pospieszył do własnego domostwa. Matty znał ścieżki przez Las, jakby sam je wydeptał. I w istocie część z nich była jego dziełem – kiedy krążył wśród drzew, szukając najkrótszych, najbezpieczniejszych tras z miejsca do miejsca, jego stopy przygniatały korzenie i poszycie. W Lesie był szybki i cichy, bez wskazówek odnajdywał drogę, tak samo jak wyczuwał zmiany pogody i potrafił przewidzieć deszcz na długo przed tym, nim pojawiły się chmury albo zmienił wiatr. Matty po prostu wiedział. Inni ludzie z Wioski rzadko zapuszczali się do Lasu. Dla nich był niebezpieczny. Czasami Las zamykał się i oplatał ludzi, którzy próbowali podróżować gdzieś dalej. Ginęli straszliwą śmiercią, uduszeni przez pnącza bądź gałęzie okręcające się złowieszczo wokół gardeł i kończyn tych, którzy postanowili opuścić Wioskę. W jakiś sposób Las wiedział. W jakiś sposób wiedział też, że podróże Matty’ego są niewinne i niezbędne, toteż pędy nigdy ku niemu nie sięgnęły. Czasami zdawało się, iż drzewa niemal rozstępują się, przepuszczając go. – Las mnie lubi – oznajmił kiedyś z dumą ślepcowi. Widzący przyznał mu rację. – Może cię potrzebuje – podsunął. Ludzie także potrzebowali Matty’ego, ufali, że odnajdzie ścieżki, wierzyli, że będzie na nich bezpieczny i wykona zadania wymagające podróży przez gęstą puszczę pełną splątanych, tworzących labirynt dróżek. Przenosił ich wiadomości. Taką miał pracę. Liczył, że kiedy nadejdzie czas przyznania prawdziwego imienia, wybór padnie na Posłańca. Podobało mu się brzmienie tego słowa i nie mógł się już doczekać, kiedy przyjmie ów tytuł. Lecz tego wieczoru Matty nie niósł ani nie odbierał wiadomości, choć tak właśnie powiedział Ramonowi. Zmierzał na znaną tylko sobie polanę leżącą tuż za gęstą kępą kłujących sosen. Zręcznie przeskoczył niewielki strumień, po czym skręcił z udeptanej ścieżki, przemykając między dwoma drzewami i przeciskając się przez zarośla. W ostatnich latach drzewa bardzo urosły, teraz całkowicie zasłaniały polanę, dzięki czemu stała się prywatną kryjówką Matty’ego. A potrzebował prywatności z powodu tego, co w sobie odkrył; potrzebował miejsca, by wypróbować to w sekrecie, rozważyć własny strach przed tym, co w sobie odkrył. Na polanie panował półmrok. Za jego plecami nad Wioską zaczynało zachodzić słońce i światło przenikające w głąb Lasu było słabe i różowe. Matty przeciął porośniętą mchem polanę, zmierzając w kierunku gąszczu wysokich paproci pod drzewem. Tam przykucnął, wytężając słuch. Pochylił głowę ku roślinom. Cicho wydał z siebie dźwięk, który wcześniej ćwiczył, a chwilę później usłyszał w odpowiedzi coś, na co czekał z nadzieją i niepokojem.

Sięgnął ostrożnie w gąszcz i ujął w dłoń małą żabkę. Spojrzała na niego wyłupiastymi, pozbawionymi lęku oczami i znów wydała z siebie ów dźwięk: „Karrump”. Karrump. Karrump. Matty powtórzył gardłowy rechot żaby, jakby prowadził z nią rozmowę. Choć był zdenerwowany, owa wymiana odgłosów sprawiła, że zaśmiał się cicho. Obejrzał uważnie lśniące zielone ciałko. Żaba nie próbowała zeskoczyć mu z dłoni, czekała obojętnie, jej głębokie, przejrzyste gard­ło drżało lekko. Wkrótce znalazł to, czego szukał, choć w pewnym sensie liczył, że tak się nie stanie. Wiedział, że gdyby żabka okazała się zwyczajna, pozbawiona cech szczególnych, jego życie potoczyłoby się łatwiej. Ale nie. Wiedział, że tak nie będzie, i wiedział, że teraz wszystko zacznie się zmieniać. Jego przyszłość dokonała nowego, tajemnego zwrotu. Zrozumiał, że to nie wina żaby, i delikatnie posadził małe, zielone stworzenie pośród wysokich paproci, patrząc, jak drżą lekko, gdy nieświadoma niczego oddaliła się szybko. Nagle zorientował się, że sam także drży. Wracając do Wioski ścieżką pogrążoną w głębokim mroku, Matty usłyszał dobiegające zza rynku głosy. Z początku pomyślał ze zdumieniem, że ludzie śpiewają. W Wiosce często śpiewano, lecz zwykle nie na zewnątrz i nie wieczorami. Zaskoczony przystanął, wytężając słuch, i zrozumiał, że to wcale nie śpiew, lecz rytmiczne, żałobne głosy, które nazywali lamentami, a które towarzyszyły stracie. Odepchnął inne troski i pospieszył w dogasającym wieczornym świetle do domostwa, gdzie ślepiec będzie czekał i wszystko mu wyjaśni.

Słyszałeś, co wczoraj wieczorem stało się ze Zbieraczem? Próbował wrócić, ale za długo zwlekał. Ramon i Matty wybrali się razem na ryby. Obaj dźwigali wędki, a Ramon aż kipiał od wieści. Matty skrzywił się na słowa przyjaciela. A zatem Las zabrał Zbieracza. To był pogodny człowiek kochający dzieci i małe zwierzęta, często się uśmiechał i opowiadał jowialne dowcipy. Ramon przemawiał zadufanym tonem kogoś, kto uwielbia przekazywać nowiny. Matty bardzo lubił swojego przyjaciela, ale czasami podejrzewał, że jego prawdziwe imię może brzmieć Pyszałek. – Skąd wiesz? – Znaleźli go wczoraj na ścieżce za szkołą. Kiedy się pożegnaliśmy, usłyszałem ruch i zobaczyłem, jak przenoszą ciało. – Ja słyszałem głosy. Pomyśleliśmy z Widzącym, że ktoś musiał zginąć. Matty przybył do domostwa poprzedniego wieczoru i ujrzał ślepca szykującego się do snu, nasłuchującego uważnie niskich, chóralnych jęków dobywających się z ust wielu pogrążonych w żałobie ludzi. – Ktoś zginął – oznajmił z zatroskaną miną, przerywając rozpinanie butów. Siedział na łóżku, odziany w nocną koszulę. – Czy mam zanieść wiadomość Przywódcy? – Sam z pewnością się już zorientował po tych krzykach. To lamenty. – Nie powinniśmy iść? – spytał Matty. W pewnym stopniu chciał tam pójść, bo nigdy nie uczestniczył w lamentach. Lecz inna jego część odetchnęła z ulgą, gdy ślepiec pokręcił przecząco głową. – Mają dość ludzi. Z tego co słyszę, zebrała się spora grupa, co najmniej dwanaście osób. Jak zawsze Matty’ego zdumiała dokładność postrzegania towarzysza; on sam słyszał tylko chór jęków. – Dwanaście? – powtórzył, po czym dodał zaczepnie: – Czy na pewno nie trzynaście ani jedenaście? – Słyszę co najmniej siedem kobiet – oznajmił ślepiec, jakby nie zauważył, że Matty żartuje. – Każda ma inny głos. I chyba pięciu mężczyzn, choć jeden jest dość młody, może w twoim wieku, jego głos nie uzyskał jeszcze pełnej głębi. To może być twój kolega. Jak on się nazywa? – Ramon? – Tak. Chyba słyszę głos Ramona. Chrypi. – Tak, bardzo kaszle, zażywa na to zioła. Przypomniawszy sobie rozmowę ze ślepcem, Matty spytał przyjaciela: – A ty lamentowałeś? Chyba cię słyszeliśmy. – Tak. Mieli dość ludzi, ale skoro już się zjawiłem, pozwolili mi dołączyć. Ciągle kaszlę, więc mój głos brzmiał raczej kiepsko. Poszedłem tylko, bo chciałem zobaczyć ciało, nigdy jeszcze żadnego nie widziałem. – Oczywiście, że widziałeś! Razem patrzyliśmy, jak szykują do pogrzebu Magazyniera. I widziałeś tę dziewczynkę po tym, jak wpadła do rzeki i wyciągnęli ją utopioną. Pamiętam, że

tam byłeś. – Chodziło mi o oplątane ciało – wyjaśnił Ramon. – Widziałem sporo trupów, ale do wczoraj żadnego oplątanego. Matty także tylko o nich słyszał. Oplątanie zdarzało się tak rzadko, iż zaczął już sądzić, że to tylko legendy, historie z przeszłości. – Jak wyglądał? Mówią, że ohydnie. Ramon pokiwał głową. – O tak. Zupełnie jakby pędy najpierw złapały go za szyję, a potem zacisnęły się na niej. Biedny Zbieracz, szarpał je, by się uwolnić, a wówczas okręciły mu się też wokół rąk. Był dokładnie oplątany, jego twarz wyglądała przerażająco, oczy miał otwarte, a pod powieki zaczęły wciskać się gałązki i liście. Miał je też w ustach, zauważyłem, że coś owinęło mu się dookoła języka. Matty zadrżał. – To był taki miły człowiek. Zawsze rzucał nam jagody, kiedy je zbierał. Otwierałem szeroko usta, a on w nie celował. Jeśli złapałem jagodę, klaskał i rzucał następną. – Mnie też. – Ramon posmutniał. – A jego żona urodziła nowe dziecko. Ktoś mówił, że to dlatego poszedł, że chciał zawiadomić jej rodzinę o dziecku. – Ale czy nie wiedział, co się stanie? Nie dostał ostrzeżenia? Ramon zakasłał nagle, zgiął się wpół, głoś­no chwytając powietrze. Potem wyprostował się i wzruszył ramionami. – Jego żona twierdzi, że nie. Poszedł już raz wcześniej, po urodzeniu pierwszego dziecka, bez najmniejszych problemów. Żadnych ostrzeżeń. Matty zdziwił się. Zbieracz z pewnością musiał przeoczyć ostrzeżenie; te wczesne zazwyczaj bywały raczej drobne. Ogromnie żałował łagodnego, radosnego mężczyzny, tak brutalnie oplątanego; osierocił przecież dwójkę dzieci. Matty wiedział, że Las zawsze daje ostrzeżenie. Sam odwiedzał go często i zawsze bardzo uważał. Gdyby dostał ostrzeżenie, nawet najmniejsze, nigdy więcej by się tam nie wybrał. Ślepiec tylko raz przeszedł przez Las, wracając do swej rodzimej wioski, gdy potrzebowała jego mądrości. Wrócił bezpiecznie, ale w drodze powrotnej otrzymał drobne ostrzeżenie: nagłe, bolesne ukłucie z pozoru małej gałązki. Oczywiście jej nie widział, choć później mówił, że poczuł, jak się przesuwa, postrzegł ją dzięki owej osobliwej wiedzy, która sprawiła, że ludzie nadali mu prawdziwe imię Widzącego. Lecz Matty, wówczas jeszcze bardzo mały, towarzyszył mu jako przewodnik i na własne oczy zobaczył, jak gałązka urosła, wysunęła się, wyostrzyła, wycelowała i dźgnęła. Nie miał wątpliwości. To było ostrzeżenie. Ślepiec nigdy już nie będzie mógł odwiedzić Lasu, utracił szansę powrotu. A przecież sam Matty nigdy nie został ostrzeżony. Raz po raz wkraczał do Lasu, wędrował jego ścieżkami, przemawiał do stworzeń. Rozumiał, że z jakiejś przyczyny jest dla Lasu kimś szczególnym. Od dawna wędrował po jego ścieżkach, już sześć lat od owego pierwszego razu, gdy był jeszcze bardzo mały i opuścił dom, w którym traktowano go okrutnie. – Ja nigdy nie wejdę do Lasu – oznajmił stanowczo Ramon. – Nie po tym, co spotkało Zbieracza. – Przecież nie masz dokąd chodzić – przypomniał mu Matty. – Urodziłeś się w Wiosce. Chodzi o tych, którzy próbują wrócić tam, skąd kiedyś odeszli. – Tak jak ty? – Tak jak ja, tyle że ja jestem ostrożny. – Nie będę ryzykować. Czy to dobre miejsce na ryby? – Ramon zmienił temat. – Wolałbym nie odchodzić dalej, ostatnio ciągle jestem zmęczony. – Maszerowali ku rzece, mijając

pole kukurydzy, i w końcu dotarli na trawiasty brzeg, z którego często wspólnie wędkowali. – Ostatnio złapaliśmy tu całe mnóstwo, matka przyrządziła część na obiad, ale było ich tak wiele, że podjadałem resztki, kiedy wieczorem grałem na automacie. I znów ten automat, Ramon wspominał o nim bardzo często. Może jego prawdziwe imię to Chwalipięta, pomyślał Matty. Wcześniej uznał, że to Pyszałek, ale teraz w umyśle postanowił, że bardziej pasuje Chwalipięta. Albo Przechwalacz. Zmęczyła go gadanina o automacie do gry. I był trochę zazdrosny. – Tak, tutaj – rzekł głośno. Zsunął się po śliskim brzegu w miejsce, gdzie sterczał głaz dość duży, by na nim stanąć. Obaj chłopcy wdrapali się na skałę i usiedli na jej szczycie, szykując sprzęt wędkarski i zarzucając linki na łososia. Za ich plecami toczyło się ciche, spokojne wioskowe życie. Zbieracza pogrzebano dziś rano, wdowa z maluchem bawiącym się na podłodze karmiła noworodka na werandzie swego domostwa, w otoczeniu życzliwych kobiet, które siedziały tam ze swymi robótkami i haftami, rozmawiając wyłącznie o wesołych rzeczach. W szkole Mentor, nauczyciel, łagodnie zajmował się psotnym ośmiolatkiem imieniem Gabi, który za dużo się bawił, zapomniał o nauce i teraz potrzebował pomocy. Córka Mentora Jean sprzedawała bukiety kwiatów i bochenki świeżo upieczonego chleba w swym kramie na rynku, flirtując i śmiejąc się z chudymi, nieśmiałymi chłopcami, którzy ją zagadywali. Ślepiec, Widzący, wędrował wioskowymi dróżkami, sprawdzając, co u mieszkańców, oceniając samopoczucie każdego po kolei. Znał tu każdy słup, każde skrzyżowanie, każdy głos, zapach i cień, i jeśli cokolwiek było nie tak, dokładał wszelkich starań, by to naprawić. Wysoki młodzieniec, znany jako Przywódca, stał w oknie i patrzył w dół, obserwując pogodne, powolne życie w Wiosce. Ludzi, których kochał i którzy wybrali go, by nimi rządził i ich strzegł. Przybył tu jako chłopiec, z wielkim trudem odnajdując drogę. W muzeum, w szklanej gablocie, przechowywano szczątki połamanych sanek; tabliczka z inskrypcją wyjaśniała, że na nich właśnie przybył tu Przywódca. W muzeum zgromadzono wiele pamiątek przybycia, bo każdy człowiek, który nie przyszedł na świat w Wiosce, sprowadzał ze sobą własną historię. Opowiadano tu także historię ślepca: o tym, jak bliskiego śmierci przyniesiono go z miejsca, gdzie porzucili go nieprzyjaciele, którzy wcześniej odebrali mu oczy i przyszłość we własnej wiosce. W szklanych muzealnych gablotach tkwiły buty i laski, rowery i fotel na kółkach. Lecz w jakiś sposób małe, pomalowane czerwoną farbą sanki stały się symbolem odwagi i nadziei. Przywódca był młody, ale także symbolizował owe rzeczy. Nigdy nie próbował wrócić, nigdy tego nie pragnął, teraz to był jego dom i jego ludzie. I jak każdego popołudnia stał w oknie, patrząc. Oczy miał jasne, przeszywająco błękitne. Obserwował z wdzięcznością ślepca drepczącego uliczkami. Za poręczą werandy widział młodą kobietę kołyszącą niemowlę i opłakującą męża. Nie rozpaczaj zbyt mocno, pomyślał. Za polem kukurydzy dostrzegł nad rzeką dwóch młodzieńców, Matty’ego i Ramona, z wędkami. Dobrego połowu, pomyślał. Za rynkiem dosięgnął wzrokiem cmentarza, gdzie pochowano okaleczone ciało Zbieracza. Spoczywaj w spokoju, pomyślał. W końcu spojrzał w stronę granicy Wioski, w miejsce gdzie ścieżka wkraczała w głąb Lasu i okrywały ją cienie. Przywódca widział coś poza nimi, ale nie był pewien co. W Lesie kryło się coś niewyraźnego, coś, co niepokoiło jego zmysły i budziło obawy. Nie potrafił orzec, czy to coś dobrego, czy złego. Jeszcze nie.

Głęboko w gęstym poszyciu, nieopodal polany, na skraju niepewnej percepcji Przywódcy mała zielona żabka zjadła owada, którego złapała szybko śmigającym językiem. Przykucnięta, rozglądała się wybałuszonymi oczami, próbując wyczuć kolejne nadające się do zjedzenia owady. Kiedy niczego nie znalazła, oddaliła się, skacząc. Jedną nóżkę miała dziwnie sztywną, ale ledwie to zauważała.

Gdybyśmy mieli automat do gry – zagadnął Matty wystudiowanym, pozornie lekkim tonem – nasze wieczory nigdy nie byłyby nudne. – Uważasz, że nasze wieczory są nudne, Matty? Sądziłem, że lubisz wspólne czytanie. – Widzący zaśmiał się i szybko poprawił samego siebie. – Przepraszam, to, jak ty czytasz, a ja słucham. Dla mnie to ulubiona część dnia. Matty wzruszył ramionami. – Nie, lubię ci czytać, Widzący, ale chodzi mi o to, że to nic ekscytującego. – W takim razie może powinniśmy wybrać inną książkę. Akcja tej ostatniej, zapomniałem jej tytułu, Matty, rozwijała się nieco powoli. O, już pamiętam. Moby Dick. – Była w porządku – przyznał Matty. – Ale za długa. – No to poproś w bibliotece o coś, co ma nieco szybszą akcję. – Czy wyjaśniałem ci, jak działa automat do gry, Widzący? Jest bardzo szybki. Ślepiec zaśmiał się. Słyszał to już wcześniej wiele razy. – Pobiegnij do ogrodu i przynieś główkę sałaty, a ja skończę czyścić rybę. Potem zrobisz surówkę, a ryba się usmaży. – A poza tym – podjął głośno Matty, zmierzając do ogrodu znajdującego się tuż za drzwiami – to byłby przyjemny koniec posiłku. Coś słodkiego. Jakby deser. Wspominałem ci już chyba, że automat do gry daje ci cukierka, kiedy wygrasz? – Skoro już tam jesteś i zbierasz sałatę, sprawdź, czy nie znajdzie się ładny, dojrzały pomidor. Słodki – podsunął Widzący rozbawionym tonem. – Czasami dostajesz miętówkę – ciągnął Matty – albo żelka, albo coś, co nazywają landrynką. – Tuż za progiem sięgnął do ogródka i wyrwał z korzeniami niewielką główkę sałaty. Po namyśle zerwał z pobliskiego pędu ogórek i kilka listków z kępy bazylii. Z powrotem w kuchni włożył je wszystkie do zlewu i bez wielkiego zapału zaczął myć. – Landrynki mają różne kolory, każdy kolor to inny smak… ale ciebie to pewnie nie interesuje. Matty westchnął i rozejrzał się dokoła. Choć wiedział, że mężczyzna nie zobaczy, wskazał pobliską ścianę, ozdobioną barwną makatą, prezentem od utalentowanej córki ślepca. Matty często przed nią stawał, oglądając uważnie misternie haf­towany obrazek przedstawiający gęsty, wielki las rozdzielający dwie małe wioski. Oto geografia jego własnego życia i życia ślepca, obaj bowiem przenieśli się z jednej do drugiej, i to z wielkim trudem. – Automat do gry mógłby stanąć właśnie tutaj – stwierdził. – Tak byłoby najwygodniej. Ekstremalnie wygodnie – dodał, świadom, iż ślepiec lubi, kiedy Matty używa dłuższych słów. Widzący podszedł do zlewu, odsunął na bok umytą sałatę i zaczął płukać oskrobane steki z łososia. – Zatem poświęcilibyśmy – może nawet wymienilibyśmy – czytanie i muzykę w zamian za ekstremalnie ekscytujące pociąganie za rączkę i patrzenie, jak mechanizm wyrzuca z siebie landrynki? – spytał. Kiedy tak to ujął, automat do gry nagle wydał się kiepską wymianą. – No – mruknął Matty – byłoby zabawnie. – Zabawnie – powtórzył ślepiec. – Czy kuchnia jest już gotowa? I patelnia? Matty obejrzał się. – Za minutę – rzekł, poruszył nieco palące się drwa, tak że płomień wystrzelił wyżej. Potem położył na płycie natłuszczoną patelnię. – Usmażę rybę – zaproponował – jeśli ty zrobisz sałatę. Przyniosłem też trochę bazylii – dodał z uśmiechem – bo jesteś surówkowym perfekcjonistą. Leży obok sałaty. Patrzył, jak zręczne ręce ślepca odnajdują bazylię i oddzierają listki do drewnianej miski.

Potem Matty wziął rybę i ułożył na patelni, przechylając ją tak, by olej pokrył całe dno. Po chwili pomieszczenie wypełnił zapach smażonego łososia. Na zewnątrz zapadał zmierzch. Matty poprawił knot w lampie olejowej i zapalił go. – Wiesz – zauważył – kiedy wygrywasz cukierka, dzwoni dzwonek i błyskają kolorowe światełka. Oczywiście dla ciebie nie miałoby to znaczenia, ale niektórym z nas bardzo by się spodobało… – Matty, Matty, Matty – przerwał mu ślepiec. – Uważaj na tę rybę, smaży się szybko, a kiedy jest gotowa, nie dzwoni dzwonek. I nie zapomnij – dodał – że wymienili coś na ten automat. Najpewniej słono ich kosztował. Matty zmarszczył brwi. – Czasami dostaje się lukrecję – podjął ostatnią próbę. – Wiesz, na co się wymienili? Czy Ramon ci powiedział? – Nie. Nikt nigdy nie mówi. – Może nawet nie wie. Może rodzice mu nie zdradzili. To pewnie dobrze. Matty zdjął patelnię z kuchni i zsunął zrumienioną rybę kolejno na dwa talerze. Ustawił je na stole, przyniósł ze zlewu miskę z sałatą. – Gotowe – oznajmił. Ślepiec podszedł do pojemnika na chleb i znalazł dwa grube kawałki, pachnące świeżością. – Kupiłem je na rynku – oznajmił. – Od córki Mentora. Będzie kiedyś dobrą żoną. Czy jest tak ładna, jak sugeruje jej głos? Ale Matty nie zamierzał dać się zbić z pantałyku wzmianką o uroczej córce nauczyciela. – Kiedy będzie następne targowisko? – spytał, gdy obaj usiedli. – Jesteś za młody. – Słyszałem, że wkrótce się odbędzie. – Nie zwracaj uwagi na pogłoski. Jesteś za młody. – Nie zawsze będę młody. Powinienem móc popatrzeć. Ślepiec pokręcił głową. – To byłoby bolesne – rzekł. – A teraz zjedz rybę, Matty, bo wystygnie. Chłopak trącił łososia widelcem; wiedział, że nie może liczyć na dalszą dyskusję o targowisku. Ślepiec nigdy się z nikim nie wymienił, ani razu, i był z tego dumny. Ale Matty pomyślał, że pewnego dnia on sam to zrobi. Może nie za automat, ale istniały inne rzeczy, których pragnął. Powinien móc się dowiedzieć, jak działa targ. Postanowił, że się dowie, najpierw musiał się jednak zająć inną dręczącą go sprawą, a także nieprzyjemną świadomością, że nie odważy się opowiedzieć o tym ślepcowi. W Wiosce nie znano sekretów – to była jedna z zasad, jakie zaproponował Przywódca, a wszyscy mieszkańcy je przegłosowali. Każdy, kto przybywał skądś do Wioski, wszyscy ci, którzy się tu nie urodzili, przychodzili z miejsc pełnych sekretów. Czasami – niezbyt często, bo zawsze budziło to smutek – ludzie opisywali swe miejsca pochodzenia: okrutne rządy, surowe kary, rozpaczliwą biedę, fałszywe wygody. Istniało tak wiele podobnych miejsc. Czasami, gdy Matty słuchał ich historii i wspominał własne dzieciństwo, ogarniało go zdumienie. Z początku, odnalazłszy drogę do Wioski, sądził, że jego włas­ne brutalne początki – brak ojca, nędza, chata zamiast domu, ponura, złamana życiem

matka, która biła jego i brata do krwi – są czymś nietypowym. Teraz jednak wiedział, iż wszędzie istniały podobne wspólnoty, rozrzucone na rozległym obszarze znanego świata, i w każdej z nich cierpieli ludzie. Nie zawsze z głodu i od bicia, tak jak on, ale z powodu niezrozumienia. Nieświadomości. Z braku dostępu do wiedzy. Wierzył w Przywódcę i jego nalegania, by wszyscy obywatele Wioski, nawet dzieci, uczyli się, czytali, brali udział w życiu społeczności i dbali o siebie nawzajem. Matty zatem ze wszystkich sił przykładał się do nauki. Czasami jednak nawyki wcześniejszego życia powracały i znów stawał się podstępnym chłopcem, który kłamał, by przetrwać. – Nie umiem nic na to poradzić – upierał się ponuro w rozmowach ze ślepcem na początku ich wspólnego życia, gdy tamten przyłapał go na drobnym występku. – Tak żem się uczył. – Tak się uczyłem – poprawił łagodnie gospodarz. – Uczyłem – powtórzył Matty. – A teraz uczysz się na nowo, uczysz się uczciwości. Przykro mi, że muszę cię karać, Matty, ale Wioska to zbiorowisko uczciwych, porządnych ludzi i pragnę, byś stał się jednym z nas. Matty zwiesił głowę. – Więc mnie pobijesz? – Nie, twoją karą będzie dzisiejszy brak lekcji. Zamiast iść do szkoły, pomożesz mi w ogrodzie. Wówczas Matty’emu wydawało się, że to śmieszna kara. Kto by tam chciał iść do szkoły? Z całą pewnością nie on! A jednak pozbawiony tej możliwości, słysząc inne dzieci recytujące i śpiewające w klasie, poczuł się żałośnie zagubiony. Stopniowo nauczył się zmieniać swoje zachowanie i stał się jednym ze szczęśliwych dzieci z Wioski, a także dobrym uczniem. Teraz, niemal dorosły, miał wkrótce skończyć szkołę. Od czasu do czasu jednak budziły się w nim stare nawyki, lecz niemal zawsze powstrzymywał się, nim cokolwiek zrobił. Teraz ogromnie dręczyła go świadomość, że ma tajemnicę.

Przywódca wezwał Matty’ego, by powierzyć mu wiadomości. Matty bardzo lubił odwiedzać domostwo Przywódcy ze względu na schody – w innych domach także bywały schody, choć nie u Matty’ego i ślepca, ale te tutaj były kręcone i fascynowały chłopaka. Uwielbiał chodzić po nich w górę i w dół. A także z powodu książek. Inni również mieli książki, nawet Matty dostał kilka podręczników, często też pożyczał różne dzieła z biblioteki, by móc wieczorami czytać ślepcowi historie. Obaj bardzo lubili te chwile. Lecz Przywódca w swoim domostwie, w którym mieszkał sam, zgromadził więcej książek, niż Matty kiedykolwiek widział w jednym miejscu. Ściany całego parteru, oprócz leżącej z boku kuchni, zabudowano półkami, które uginały się pod ciężarem najróżniejszych tomów. Przywódca pozwalał Matty’emu zdejmować i przeglądać każdą książkę, która mu się spodoba. Oczywiście były tam opowieści podobne do tych, które znajdował w bibliotece, a także książki historyczne, jak te, z których uczył się w szkole. Najlepsze były wypełnione mapami ukazującymi, jak zmieniał się świat przez stulecia. Niektóre książki miały błyszczące kartki z obrazkami przedstawiającymi krajobrazy niepodobne do tego, co Matty kiedykolwiek widział, albo ludzi w dziwacznych kostiumach, bitwy, a także wiele spokojnych malowanych scen z kobietą tulącą niemowlę. Jeszcze inne napisano w językach z przeszłości i z odległych miejsc. Przywódca uśmiechnął się, kiedy Matty otworzył jedną z nich, wskazując nieznany język. – To się nazywa greka – wyjaśnił. – Potrafię odczytać pojedyncze słowa, ale w miejscu mojego dzieciństwa nie pozwalano nam uczyć się takich rzeczy. W wolnych chwilach zatem proszę Mentora, by przyszedł i pomógł mi z językami. Tyle że… – Przywódca westchnął – mam tak mało wolnego czasu. Może kiedy się zestarzeję, będę tu siadywał i się uczył. Chybaby mi się to podobało. Matty odłożył książkę i lekko pogładził skórzane grzbiety stojących obok tomów. – Skoro nie pozwalali wam się uczyć – rzekł – to czemu zgodzili się, żebyś zabrał książki? Przywódca roześmiał się. – Widziałeś moje sanki? – W muzeum? – Tak. Pojazd, którym przybyłem. Zrobili wokół tego tyle hałasu, że prawie się wstydzę. Ale to prawda, przyjechałem tu na sankach, zrozpaczony, ledwie żywy. I bez żadnych książek! Książki dostarczono mi później. Nigdy w życiu nie zdziwiłem się bardziej niż w dniu, kiedy przybyły. Matty rozejrzał się po tysiącach książek. Sam mógłby w ramionach przenieść najwyżej tuzin naraz, a nie zaliczał się do najsłabszych. – Jak do ciebie przybyły? – Barką rzeczną. Nagle się zjawiła, a na pokładzie stały wielkie drewniane skrzynie, każda wypełniona książkami. Do tego czasu stale się bałem. Minął rok. Potem dwa. Ale nadal się bałem, myślałem, że wciąż mnie szukają, że mnie schwytają i zabiją, bo nikomu wcześniej nie udała się ucieczka z mojej wspólnoty. Dopiero kiedy zobaczyłem książki, zrozumiałem, że coś się zmieniło, że jestem wolny i że tam, skąd przybyłem, odbudowują swój świat na nowo, tworząc coś lepszego. Myślę, że książki stanowiły oznakę przebaczenia. – Czyli mogłeś wrócić? – spytał Matty. – A może było już za późno? Czy Las udzielił ci ostrzeżenia? – Nie. Ale po co miałbym wracać? Znalazłem tu dom, tak jak wszyscy. Dlatego właśnie mamy muzeum, Matty, żeby nam przypominało, skąd przybyliśmy i dlaczego. I po co: aby

zacząć od nowa, w nowym miejscu, czerpiąc z tego, czego nauczyliśmy się i co przynieśliśmy ze starego. Dziś Matty podziwiał książki, jak zawsze w domostwie Przywódcy, ale nie tracił czasu na ich przeglądanie. Nie zatrzymał się też przed schodami, by pozachwycać się misternie rzeźbionymi stopniami z lśniącego, wypolerowanego drewna, wznoszącymi się spiralnie na następny poziom. Kiedy Przywódca zawołał: – Tutaj, Matty! – chłopak wbiegł po schodach na piętro, do obszernego pokoju, w którym mieszkał i pracował gospodarz. Przywódca siedział przy biurku. Uniósł wzrok znad papierów i uśmiechnął się. – Jak tam ryby? Matty wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Całkiem nieźle, wczoraj złapałem cztery. Mężczyzna odłożył pióro i odchylił się w krześle. – Powiedz mi coś, Matty. Często chodzisz z przyjacielem na ryby i robisz to od bardzo dawna, odkąd przybyłeś do Wioski jako mały chłopiec. Zgadza się? – Nie pamiętam dokładnie, kiedy zacząłem. Gdy się tu zjawiłem, byłem najwyżej tego wzrostu. – Matty wskazał ręką, unosząc ją na wysokość drugiego guzika u koszuli. – Sześć lat – oznajmił Przywódca. – Zjawiłeś się sześć lat temu i cały ten czas łowiłeś ryby. Matty przytaknął, ale zesztywniał. Obudziła się w nim czujność. Jeszcze za wcześnie na przyznanie prawdziwego imienia, pomyślał. Z pewnością nie będzie brzmiało Rybak! Czy to dlatego Przywódca go tu wezwał? Tamten spojrzał na niego i wybuchnął śmiechem. – Spokojnie, Matty! Kiedy masz taką minę, niemal potrafię czytać w twoich myślach. Nie martw się, to zwykłe pytanie. – Pytanie o ryby. Łapię je po to, by zdobyć jedzenie albo dla zabawy. Nie chcę, by łowienie stało się czymś więcej. To właśnie Matty lubił u Przywódcy: mógł mu powiedzieć, co tylko zechciał, co naprawdę czuł. – Rozumiem cię, nie musisz się o to martwić. Pytałem, bo muszę ocenić zapasy żywności. Niektórzy twierdzą, że ryb jest mniej niż kiedyś. Spójrz tutaj, na to, co właśnie pisałem. – Podał Matty’emu kartkę. Widniały na niej kolumny liczb, pierwsza z nagłówkiem „ŁOSOŚ”, druga „PSTRĄG”. Matty odczytał liczby i zmarszczył brwi. – To możliwe – przyznał. – Pamiętam, że na początku wyciągałem z rzeki ryby jedną za drugą. Ale wiesz co, Przywódco? – Co takiego? – Gospodarz odebrał mu kartkę i położył obok innych na blacie. – Byłem wtedy bardzo mały. I może nie pamiętasz, bo jesteś starszy ode mnie… Przywódca uśmiechnął się. – Wciąż jestem młodym człowiekiem, Matty, pamiętam czasy, kiedy byłem chłopcem. Matty’emu zdawało się, że mimo ciepłego uśmiechu Przywódcy dostrzegł w jego oczach przelotny smutek. Tak wielu ludzi w Wiosce – włączając jego samego – miało przykre wspomnienia z dzieciństwa. – Chodzi mi o to, że pamiętam wszystkie ryby, wrażenie, że nigdy się nie skończą.

Zdawało mi się, że mógłbym raz po raz zarzucać wędkę i zawsze złowię jakąś rybę. Teraz tak nie jest, ale, Przywódco… – Tamten wpatrywał się w niego bez słowa. – Kiedy jesteś mały, wydaje ci się, że wszystkiego jest więcej, że wszystko jest większe, dalsze. Kiedy przybyłem tu przez Las, miałem wrażenie, że ta podróż trwała wieki. – Bo faktycznie trwa wiele dni, Matty, z miejsca, z którego wyruszyłeś. – Tak, wiem. I nadal trwa wiele dni, ale teraz nie wydaje się tak długa ani daleka, bo jestem starszy i większy i wiele razy tamtędy chodziłem. Znam drogę i się nie boję. Więc jest jakby krótsza. Przywódca zaśmiał się. – A ryby? – No cóż – przyznał Matty – mam wrażenie, że nie jest ich tyle, ile kiedyś. Ale może to dlatego, że wówczas byłem mały i wydawało mi się, że nigdy się nie skończą. Przywódca z namysłem postukał czubkiem pióra o biurko. – Może i tak – rzekł po chwili. Wstał, ze stołu w kącie pokoju zabrał plik złożonych papierów. – Wiadomości? – spytał Matty. – Wiadomości. Zwołuję spotkanie. – Na temat ryb? – Nie. Bardzo bym chciał, żeby chodziło tylko o ryby. Ryby byłyby łatwe. Matty wziął od niego plik kartek, które miał dostarczyć. Nim zawrócił w stronę schodów, uznał, że musi coś dodać. – Ryby nigdy nie są łatwe. Trzeba użyć właściwej przynęty, znać odpowiednie miejsce, poderwać wędkę we właściwej chwili, bo jeśli nie, ryba zerwie się z haczyka. Nie wszyscy są w tym dobrzy i… Jeszcze w drzwiach słyszał śmiech Przywódcy. Dostarczenie wiadomości zabrało Matty’emu prawie cały dzień. Nie było to trudne zadanie, prawdę mówiąc, wolał te trudniejsze, gdy wręczano mu prowiant i plecak i wysyłano w długie wyprawy przez Las. Choć nie zdarzyło się to od niemal dwóch lat, Matty lubił zwłaszcza wędrówki do swego domu, gdzie mógł pozdrowić kolegów z dzieciństwa nieco wyniosłym uśmiechem, traktując z góry tych, którzy byli dla niego okrutni. Dowiedział się, że jego matka nie żyje; brat wciąż tam mieszkał i spoglądał na Matty’ego z większym szacunkiem niż dawniej, ale teraz byli sobie zupełnie obcy. Wspólnota, w której kiedyś mieszkał, bardzo się zmieniła i także wydawała się obca, mniej surowa, niż ją zapamiętał. Dziś jedynie krążył po Wiosce, dostarczając informacje na temat spotkania, które odbędzie się w przyszłym tygodniu. Odczytawszy wiadomość, zrozumiał, czemu Przywódca wypytywał go o ilość ryb, a także dlaczego promieniowały z niego troska i obawy. Pojawiła się petycja – podpisana przez sporą liczbę ludzi – by zamknąć Wioskę przed obcymi. Mieszkańcy mieli ją przedyskutować i przegłosować. Nie był to pierwszy raz. – Zaledwie rok temu odrzuciliśmy podobną prośbę w głosowaniu – przypomniał Matty’emu ślepiec, kiedy ten odczytał mu wiadomość. – Teraz ten ruch musiał wzrosnąć w siłę. – Wciąż jest mnóstwo ryb – zauważył Matty – a na polach pełno zbiorów. Ślepiec zmiął kartkę i wrzucił ją do ognia.