AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony116 299
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań68 574

Mazetti Katarina - Facet z grobu obok

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :624.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Mazetti Katarina - Facet z grobu obok.pdf

AlekSob EBooki
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 30 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 125 stron)

Katarina Mazetti Facet z grobu obok Przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny

1 Kto stanie po stronie zmarłych? Kto będzie bronił ich praw, wysłuchiwał ich skarg i podlewał ich kwiatki? Miejcie się przede mną na baczności! Zgorzkniała, samotna kobieta z wyraźnie odbiegającym od normy życiem uczuciowym. Kto wie, co mi przyjdzie do głowy podczas najbliższej pełni? Domyślam się, że czytaliście Stephena Kinga. Siedzę na wybłyszczonej ciemnozielonej ławeczce przy grobie męża i pomstuję na nagrobek. Niewielki dyskretny kamień z wyrytym imieniem i nazwiskiem. Örjan Wallin. Proste, surowe litery, jednoznaczne jak on. Zresztą sam go wybrał, zostawił dokładne wskazówki w Białym Archiwum Fonusa1. Że w ogóle o tym pomyślał. Przecież nawet nie był chory. Dokonując takiego wyboru, chciał zapewne powiedzieć, że śmierć jest częścią życiowego cyklu, czymś całkowicie naturalnym. Był biologiem. Dziękuję ci, Örjanie. Przychodzę tu kilka razy w tygodniu, w przerwie na lunch, i zawsze przynajmniej raz w weekend. Jeśli zaczyna padać, wyjmuję foliową pelerynę, taką, którą można złożyć i schować do niewielkiej koperty. Jest potwornie brzydka, znalazłam ją w komodzie mamy. Tu, na cmentarzu, wiele osób ma takie peleryny. Zawsze zostaję przynajmniej godzinę. W nadziei, że w końcu poczuję ten prawdziwy smutek, ten, który powinnam czuć. Przypuszczam, że powinnam bardziej się starać. Można powiedzieć, że czułabym się lepiej, gdybym potrafiła poczuć się gorzej. Gdybym siedziała, roniąc łzy, wykręcając jedną mokrą chusteczkę po drugiej, zamiast bez przerwy zerkać na siebie z boku, jakbym sprawdzała, czy te łzy są aby prawdziwe. Przykra prawda jest niestety taka, że połowa czasu, który tu spędzam, upływa mi na wściekaniu się na niego. Dlaczego się nie obejrzałeś, do cholery? Przez drugą połowę jest mi smutno, ale jest to smutek, jaki czuje dziecko po stracie dwunastoletniej papużki. No cóż. Brakuje mi jego towarzystwa, naszych codziennych zajęć. Nikt nie szeleści gazetą, siedząc obok mnie na kanapie, kiedy wracam do domu, w mieszkaniu nie unosi się zapach kawy, a półka na buty, ogołocona z butów i kaloszy Örjana, wydaje się dziwnie pusta. Jeśli nie wiem, co to jest bóg Słońca na dwie litery, muszę zgadywać albo dać sobie spokój. Połowa naszego małżeńskiego łóżka zawsze jest zasłana. Nikt się nie zdziwi, jeśli pewnego dnia nie wrócę do domu, bo przejechał mnie samochód.

I nikt nie spuści wody w toalecie, jeśli sama tego nie zrobię. Siedzę więc na cmentarzu i tęsknię za szumem spuszczanej wody. Weird enough for you, Stephen? Cmentarze mają w sobie coś, co przywodzi mi na myśl kabaretowych komików z drugiej półki. Wyparcie i pewien rodzaj zaklinania rzeczywistości. Ale na to mogę sobie pozwolić, to chyba zrozumiałe. Bo cóż mi pozostało? To wszystko, czym mogę się zajmować. Będąc z Örjanem, wiedziałam przynajmniej, kim jestem. Określaliśmy się nawzajem, ale przecież właśnie na tym polega związek. Kim jestem teraz? Pewnie każdy postrzega mnie inaczej. Dla jednych jestem obywatelką i wyborcą, dla drugich pieszą, płatniczką podatków, konsumentką kultury, cząstką ludzkiego kapitału, właścicielką mieszkania. A jeszcze inni, patrząc na mnie, widzą być może jedynie moją suchą skórę, włosy o rozdwojonych końcach i przeciekającą podpaskę. Ale Örjan nadal mi pomaga. Jakby mi wyświadczał pośmiertną przysługę. Gdyby się nie pojawił w moim życiu, byłabym zapewne singielką trzydzieści plus. Wczoraj znalazłam w gazecie takie określenie i zjeżyły mi się włosy na karku. Dzięki Örjanowi jestem wciąż jeszcze młodą, bezdzietną wdową. Tragiczne i smutne! Dziękuję ci, Örjanie! Gdzieś w głębi duszy tli się we mnie również zawód. Że tak po prostu umarł. Przecież mieliśmy plany na przyszłość, i na tę najbliższą, i na tę dalszą! Wybieraliśmy się na spływ kajakowy do Värmlandii, odkładaliśmy na emerytury, każde na swoją. Örjan też powinien być zawiedziony. To jego tai chi, jedzenie niepryskanych ziemniaków i tłuszczów nasyconych! Na co mu się to wszystko zdało? Komik kabaretowy uśmiecha się, szczerząc pożółkłe zęby. Czasem jestem wściekła, w jego imieniu. To niesprawiedliwe! Zawsze chciałeś dobrze, tyle wiedziałeś! Poza tym po pięciu miesiącach celibatu czuję czasem dziwne łaskotanie między udami. Czyżbym była nekrofilką? Obok nagrobka Örjana wznosi się prawdziwy grób monstrum. Płyta z białego marmuru z wykaligrafowanymi złotymi literami, wszędzie aniołki, róże, ptaszki, cytaty jak wijące się wstążeczki, i maleńka czaszka, i kosa, taki orzeźwiający wtręt. Grób tonie w kwiatach, wygląda jak rabatka w szkółce roślin. Na nagrobku wyryto imiona mężczyzny i kobiety i rok urodzenia. Ten sam. Domyślam się, że to ich potomek postanowił w ten nieco przesadny sposób uczcić pamięć rodziców. Kilka tygodni temu po raz pierwszy zobaczyłam go przy grobie. To mężczyzna, w moim wieku. Miał na sobie krzykliwą kurtkę i pikowaną czapkę z nausznikami i denkiem lekko wybrzuszonym z przodu, płaskim z tyłu. Typowa amerykańska czapka, tyle że z napisem Właściciele Lasów. Pielił chwasty na grobie, potem zaczął coś na nim sadzić. Przy kamieniu Örjana nic nie rośnie. Wiem, że Örjan uznałby, że nawet maleńki krzak róży byłby tu nie na miejscu, jako gatunek nienależący do flory cmentarnej. A w kwiaciarni

przy bramie cmentarza nie sprzedają ani krwawnika, ani wiązówki błotnej. Leśnik bywa tu regularnie, przychodzi co kilka dni, zawsze koło południa. I zawsze obładowany nowymi roślinami i opakowaniami nawozu. Przepełnia go duma ogrodnika, uprawia grób jak działkę. Ostatnio usiadł obok mnie na ławce. Przyglądał mi się trochę z boku, ale nic nie powiedział. Dziwnie pachniał, a u lewej ręki miał tylko trzy palce.

2 Niech to szlag! Nie cierpię jej, po prostu jej nie cierpię! Po co ona tam ciągle przesiaduje? Zwykle po sprzątnięciu grobu siadałem chwilę na ławce, żeby pozbierać niedokończone myśli, znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś, co pozwoli mi przetrwać kolejny dzień, a może i jeszcze następny. W domu mam tyle zajęć, że nie mam czasu oddawać się rozmyślaniom. Muszę się skupić na tym, co robię, inaczej może dojść do katastrofy, która tylko przysporzy mi pracy. Wjadę traktorem na kamień i od razu pójdzie tylna oś. Albo krowa rozdepcze klamerkę, bo źle umieściłem krowi biustonosz. Wizyta na cmentarzu to jedyna chwila wytchnienia, ale nawet tam nie mogę spokojnie usiąść i pogrążyć się w rozmyślaniach. Najpierw muszę zadbać o rośliny, wygrabić zwiędnięte, zasadzić nowe, dopiero potem mogę pozwolić sobie na odpoczynek. A wtedy okazuje się, że ona tam jest. Blada jak wyblakłe kolorowe zdjęcie, które lata temu ktoś wetknął za szybę. Jasne, pozbawione życia włosy, blada twarz, białe rzęsy i brwi, wyblakłe ubranie, coś jasnoniebieskiego albo beżowego. Beżowy człowiek. Jak tak można? Trochę makijażu albo jakaś błyskotka sygnalizowałaby światu, że nie jest jej obojętne, co inni widzą, jak ją postrzegają. Jej wyblakłość mówi wyraźnie: mam gdzieś, co o mnie sądzicie. Nawet was nie zauważam. Lubię, kiedy kobieta przyciąga uwagę wyglądem. Jakby mówiła: „Spójrz na mnie! Zainteresuj się mną!”. W jakiś sposób mi to pochlebia. Kobieta powinna mieć jaskrawą szminkę, sandałki w szpic, z cienkimi paskami, i biust, uniesiony wysoko, żeby mogła podsuwać go facetom pod nos. Nieważne, że szminka się rozmazuje, sukienka pęka w szwach, uwydatniając wszystkie wałeczki, a sztuczne perły ledwie mieszczą się w dekolcie – nie każdy musi mieć gust, ważne, że się stara. Potrafię się zakochać nawet w starszej babce, kiedy widzę, że pół dnia poświęciła na to, żeby dobrze wyglądać. Nawet jeśli ma tipsy, zniszczone trwałą włosy i idąc, chwieje się na zbyt wysokich obcasach. Wtedy mam ochotę ją objąć, pocieszyć, powiedzieć coś miłego. Oczywiście nigdy tego nie robię. Najwyżej trochę dłużej się jej przyglądam na poczcie czy w banku. A jedyne kobiety, które spotykam u siebie na wsi, to inseminatorka i weterynarka. W długich granatowych gumowych fartuchach, wielkich kaloszach, w chustach na głowach i z probówką ze spermą w ręku, gotowe do ataku. Nigdy nie mają czasu, żeby zostać kilka minut dłużej i wypić filiżankę kawy, to znaczy nawet gdybym znalazł chwilę, żeby ją zaparzyć. W ostatnich latach mama suszyła mi głowę, żebym wychodził, poznał kogoś, jakąś miłą dziewczynę. Jakby takie w ogóle istniały, jakby wystarczyło wyjść i wybrać sobie jakąś. Tak jak w sezonie polowań bierze się strzelbę i strzela do zająca. Matka znacznie wcześniej niż ja wiedziała, że rak powoli zżera ją od środka i że wkrótce zostanę sam. I nie chodziło jej tylko o pracę, ale w ogóle o wszystko, co mi codziennie zapewniała: ciepły dom, świeżo posłane łóżko, czysty kombinezon co drugi dzień, kubek

gorącej kawy i domowe ciasto. Wszystko to wymagało pracy: trzeba było narąbać drew, rozpalić w piecu, nazbierać jagód w lesie, zrobić pranie. Nie mam na to czasu. Kombinezon jest sztywny od brudu i cuchnie skisłym mlekiem, prześcieradła są szare, a dom nieogrzany. Gorąca kawa to neska zalana gorącą wodą z kranu, a na obiad kupuję w markecie kiełbasę i podgrzewam w mikrofali, codzienny rytuał. Matka miała w zwyczaju kłaść obok mojej filiżanki drugą część tygodnika „Land”, otwartą na ogłoszeniach towarzyskich. Czasem nawet brała któreś w kółko. Ale nigdy nic nie mówiła. Tyle że mama nie miała pojęcia, że przy rampie w mleczarni nie stoi już gromadka dziewcząt gotowych zostać żoną atrakcyjnego rolnika z własnym gospodarstwem. Wszystkie wyjechały do miasta, gdzie teraz są przedszkolankami, higienistkami, żonami mechaników samochodowych, sprzedawców i właśnie rozważają kupno własnego segmentu. Niekiedy wracają tu latem z mężami i maleństwami w nosidełkach, i przez kilka tygodni opalają się na leżakach w ogródkach starych rodziców. Carina, która chodziła za mną w liceum i zawsze wydawała się chętna, czasem podgląda mnie zza sklepowych regałów. Latem sklep nadal jest czynny, chociaż trudno powiedzieć, jak długo jeszcze. Więc nadal się zdarza, że wychodzi znienacka zza regału, niby przez przypadek, i zaczyna wypytywać, czy się ożeniłem i czy mam dzieci. Mieszka teraz w mieście ze swoim partnerem, Stefanem, który pracuje jako magazynier w domu towarowym Domus. Obwieszcza mi to triumfalnie, jakby oczekiwała, że zacznę opłakiwać stratę. Niech ją szlag! Może ona, ta blada, też ma starych rodziców, do których jeździ latem odpoczywać? Dobrze byłoby pozbyć się jej na kilka tygodni. Z drugiej strony latem i tak nie mam czasu przyjeżdżać na cmentarz, chyba że zaczyna lać i żniwa się opóźniają. I ten nagrobek, na który bez przerwy się gapi! Co to za kamień? Wygląda jak zwykły polny kamień, jakimi chłopi znaczą granice! Nasz kamień matka wybrała specjalnie dla ojca. Wiem, że może jest trochę zbyt krzykliwy, ale wiem też, że wybierała go z miłością. Szukała kilka tygodni, sprowadzała katalogi i w ogóle. Codziennie wymyślała, co jeszcze chciałaby na nim umieścić, w końcu znalazło się tam wszystko. Örjan. Ojciec, brat, a może jej facet? Jeśli chce jej się tu codziennie przychodzić i gapić się na ten kamień, to dlaczego nie chce jej się posadzić choć jednego kwiatka?

3 Oczywiście, że rany powoli się zabliźniają i ktoś w końcu nakręci zegarek (nie będzie wiecznie wskazywał wpół do drugiej), ale w amputowanych członkach czuje się bóle fantomowe. Dzisiaj stało się coś całkowicie nieoczekiwanego. Był piękny jesienny dzień, więc w przerwie na lunch poszłam na cmentarz. Leśnik siedział na ławce. Rzucił mi ponure spojrzenie, jakbym nielegalnie wtargnęła na jego prywatny teren. Dłonie miał całe w ziemi, domyśliłam się, że codzienną rację pielenia i sadzenia ma już za sobą. Ciekawe, dlaczego ma trzy palce. Usiadłam na ławce i zaczęłam się zastanawiać, jakie byłyby nasze dzieci, moje i Örjana. Örjan na pewno wziąłby cały przysługujący mu urlop ojcowski, dowiedziałby się wszystkiego o tetrowych pieluchach i wybrał najpraktyczniejsze nosidełko. Chodziłby z maleństwem na lekcje pływania dla niemowląt. Byliśmy małżeństwem pięć lat i przez cały ten czas chyba nawet raz porządnie się nie pokłóciliśmy. Czasem któreś z nas rzuciło w gniewie jakąś uszczypliwość, najczęściej byłam to ja, ale nigdy nie posunęliśmy się dalej. Nie była to moja zasługa. Örjan po prostu nigdy z nikim się nie kłócił. Wykładał spokojnie swój punkt widzenia, a jeśli było trzeba, powtarzał, aż w końcu miało się dosyć i machało ręką. Kilka razy zdarzyło się, że straciłam panowanie nad sobą, przez ten jego spokój i łagodność. Zachowywałam się wtedy jak dziecko: kopałam meble, wybiegałam z pokoju, trzaskałam drzwiami. On udawał, że tego nie zauważa, i w końcu przestawałam, bo czułam, że sytuacja obraca się przeciwko mnie. Kiedyś zmięłam egzemplarz „Dagens Nyheter” i zaczęłam bombardować Örjana papierowymi kulkami. Pół soboty poświęciliśmy na lekturę prasy, dyskutowaliśmy na aktualne tematy poruszane w artykułach, rozmawialiśmy o aktualnych wydarzeniach kulturalnych, nawet jeśli miały miejsce sto kilometrów od nas, śmialiśmy się z Erniego z Ulicy Sezamkowej i planowaliśmy wytworną sobotnią kolację, na którą mieliśmy podać suszone pomidory. Miałam wrażenie, że prawdziwe życie wymyka mi się z rąk, że biegnie gdzieś za oknem, podczas gdy my siedzimy i czytamy, chwyciłam więc gazetę i ruszyłam do ataku. Wtedy w jego brązowych oczach pojawił się niepokój, a ja mogłam albo go uderzyć, albo się rozpłakać. Więc najpierw oczywiście się rozpłakałam, z wściekłości. Byłam zła, bo zwykle zanim zdążyłam sięgnąć po drugą część gazety, on wkładał zielone kalosze i wychodził podglądać przez lornetkę życie ptaków. – Między tobą a prawdziwym życiem zawsze jest lornetka! – szlochałam. Czułam się nierozumiana. Sama siebie też nie rozumiałam.

Kilka dni później, niby przypadkiem, dał mi do ręki artykuł o napięciu przedmiesiączkowym. W pierwszym odruchu chciałam zmiąć gazetę i rzucić nią w niego, ale zanim zdążyłam się porządnie nakręcić, wyszedł na podwórko, wsiadł na rower i zniknął. Na początku byłam bardzo zakochana. Pisałam do niego listy miłosne heksametrem, a on się z nich śmiał. Wchodziłam na trzeszczące gałęzie, żeby fotografować ptasie gniazda, wystawałam w lodowatej wodzie, pozwalając pijawkom przysysać się do moich nóg, bo on akurat badał pijawki. Może to dlatego, że był taki przystojny? Miał ciemną karnację, był wysoki, dobrze zbudowany, miał ładne dłonie i zawsze był czymś zajęty. Lubiłam patrzeć, jak inne kobiety oglądają się za nim, a potem stają zdumione, widząc u jego boku moją wyblakłą postać. Tak, tak, moja droga, myślałam sobie wtedy, tego faceta ja sobie wybrałam. Mogłabym cię niejednego nauczyć, laseczko! Czcze przechwałki. Nie mam pojęcia, jak mi się udało go zdobyć. Przystojni faceci zwykle zwracają na mnie tyle uwagi co na wzór tapety w urzędzie gminy. A jednak Örjan mnie sobie wypatrzył. Pracowałam wtedy w dziale informacji w bibliotece i pomagałam mu wyszukiwać angielskie pisma przyrodnicze i zoologiczne. Tak się poznaliśmy, a on najwyraźniej uznał, że będę Jego Kobietą, jedyną, której odtąd będzie wierny. Mniej więcej tak samo jak był wierny produktom firmy Fjällrävens. Początkowo miałam wrażenie, że mnie sprawdza, jakby przeprowadzał test. W lesie. W łóżku. W kinie, a potem podczas rozmowy przy kawie. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Żadnych spornych kwestii, żadnych ostrych kantów. Nasze poglądy pasowały do siebie idealnie, jak wzór robionych na drutach skarpetek. Więc pobraliśmy się i oboje odetchnęliśmy z ulgą. Zdaliśmy egzamin dojrzałości, pora na kolejny etap. Właśnie zaczynaliśmy wymieniać znaczące uśmiechy przed wystawami sklepów z dziecięcymi wózkami, kiedy pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił. Wczesnym rankiem, kiedy jechał oglądać taniec godowy cietrzewi, wjechała w niego ciężarówka. Na uszach miał słuchawki, słuchał głosów ptaków, i albo nie usłyszał zbliżającej się ciężarówki i wyjechał za daleko na środek jezdni, albo kierowca ciężarówki zasnął za kierownicą. Ten niewielki zwykły kamień przede mną to wszystko, co mi po nim zostało. Jestem wściekła, że mnie tak zostawił, niczego ze mną nie uzgadniając... Teraz już nigdy się nie dowiem, jaki naprawdę był. Wyjęłam z torby notes. Mały zeszyt, w sztywnych niebieskich okładkach, ze zdjęciem żaglowca na tle błękitnego nieba. Zaczęłam pisać: Oczywiście, że rany powoli się zabliźniają i ktoś w końcu nakręci zegarek... Nie łudzę się, że tworzę poezję. Próbuję jedynie uchwycić chwile rzeczywistości. Robię to codziennie, tak jak inni sporządzają listy tego, co mają do zrobienia, żeby nadać dniom ramy. Pewnie nikt nigdy nie będzie tego czytać, nikomu też się nie zwierzam ze swoich marzeń. Każdy ma swój sposób na życie. Leśnik zerkał na mnie ostrożnie z boku. A gap się, pomyślałam sobie. I wyobrażaj sobie,

że jestem porządną gospodynią domową, która zapisuje wszystkie domowe wydatki. Kiedy zakręciłam wieczne pióro – udało mi się takie zdobyć, by spisywać swoje myśli atramentem – do grobu obok grobu Leśnika podeszła matka z małą, trzy-, może czteroletnią dziewczynką. Mała miała w ręce małą, błyszczącą, wyglądającą na nową jaskraworóżową konewkę. Trzymała ją przed sobą, jakby to były klejnoty koronne. Matka zaczęła przestawiać wazony, stukała, szeleściła papierem od kwiatów. Mała skakała wokół grobu, woda pryskała z konewki. Nagle przyłożyła dłoń do ust, rozejrzała się przerażona, oczy miała wielkie jak piłki. – Mamo! Podlałam napis! Dziadek będzie wściekły! Poczułam, jak kąciki moich ust się unoszą. Zerknęłam na Leśnika, a on w tym samym momencie spojrzał na mnie. Uśmiechnął się. I.... Nie potrafię opisać tego uśmiechu inaczej jak słowami z cudownego świata tekstów popularnych zespołów tanecznych. Bo w tym uśmiechu było i słońce, i poziomki, i śpiew ptaków, i migotliwa powierzchnia wody w fiordzie. Obdarzył mnie nim z ufnością dziecka, które wręcza zmięty prezent urodzinowy. Kąciki moich ust uniosły się jeszcze wyżej i pozostały gdzieś na wysokości uszu. Połączyła nas tęcza, jestem gotowa to przysiąc, dokładnie tak samo niebieska jak ta, którą mój nauczyciel fizyki potrafił wyczarować jednym ze swoich tajemniczych aparatów. Nie wiem, ile to wszystko trwało. Trzy godziny, może trzy sekundy. Potem oboje odwróciliśmy głowy – jakby ktoś pociągnął za sznurek – i znów patrzeliśmy przed siebie. Słońce schowało się za chmurami, a ja siedziałam, rozkoszując się jego uśmiechem, który w zwolnionym tempie przewijał się pod moimi powiekami. Gdyby Märta, moja najlepsza i chyba jedyna przyjaciółka, opowiedziała mi o takim uśmiechu, jaki właśnie wymieniliśmy, ja i Leśnik, uznałabym, że jak zwykle upiększa rzeczywistość. Zazdrościłam jej tego. Sama jestem raczej skłonna uważać, że jeśli niemowlak się uśmiecha, to dlatego, że ma gazy, a jeśli widzę spadającą gwiazdę, to myślę, że to pewnie zepsuty satelita komunikacyjny, śpiew ptaków ma moim zdaniem ostrzegać przed intruzem, a Jezus zapewne nigdy nie istniał, a jeśli, to w innym miejscu i w innym czasie. Miłość wynika z potrzeby genetycznej wymiany, inaczej samice mogłyby po prostu rozmnażać się przez pączkowanie. Oczywiście wiem, że między kobietami i mężczyznami grają silne emocje. Jajeczko drży niecierpliwie, marząc, by zapłodnił je odpowiedni plemnik. Jak tylko taki pojawia się na horyzoncie, od razu uruchamia się cała maszyneria. Tyle że nie byłam przygotowana na to, że powłoka plemnika będzie się tak uśmiechać! Jajeczko podskoczyło i zaczęło wywijać fikołki, cały czas nadając sygnały: Tutaj! Tutaj! Miałam ochotę krzyknąć: Na miejsce! Odwróciłam głowę od Leśnika, kątem oka patrzyłam na jego rękę. Trzema palcami bez przerwy przesuwał po kółku z kluczykami od volvo. Tam, gdzie normalnie byłyby mały palec i palec serdeczny, były knykcie. Ręce miał

pobrudzone ziemią i pewnie olejem, żyły na wierzchu dłoni nabrzmiały. Chciałam poczuć zapach jego dłoni, pieścić wargami jego knykcie. Boże drogi! Muszę natychmiast stąd iść! Czy właśnie tak zachowuje się dorosła kobieta, która od jakiegoś czasu żyje sama, bez mężczyzny? Wstałam, lodowatymi rękami chwyciłam torbę i najkrótszą drogą, przeskakując kamienie i niskie żywopłoty, ruszyłam biegiem do bramy.

4 Zalegam z księgowością. Mam wrażenie, że zaraz wszystko diabli wezmą. Może dlatego boję się tknąć te rachunki i dokumenty? Rosnąca sterta papierów na starym sekretarzyku ojca grozi wybuchem, jakby leżał tam jakiś cholerny tykający papierek z banku, informujący mnie, że wyczerpałem limit kredytu. Doszło do tego, że kiedy pracuję, nie odbieram telefonów. Bo przecież mogą zadzwonić z banku. Nigdy nie byłem w tym dobry, nie znam się ani na finansach, ani na papierkowej robocie. Takimi sprawami zawsze zajmowała się mama. Siedziała przy sekretarzyku ojca i mrucząc coś pod nosem, odwracała się od czasu do czasu do mnie i zerkając znad okularów, zadawała proste pytania. Na przykład czy starczy nam ziarna na siew. Albo czy zapłaciłem weterynarzowi. Całą resztą zajmowała się sama. Wystarczyło, że powiedziałem, ile potrzebuję gotówki, nigdy nie zadawała żadnych pytań, nawet kiedy postanowiłem kupić szeroką złotą bransoletkę dla Annette, z którą przez jakiś czas chodziłem. Annette bez przerwy powtarzała, że uwielbia złote łańcuszki o grubym splocie. To chyba jedyne, co zostało mi w pamięci z tej historii. Kiedyś, już pod koniec, matka powiedziała, że powinienem zlecić wszystko biuru rachunkowemu. O takich rzeczach myślała, kiedy leżała podłączona do kroplówki. Przez tę nieszczęsną kroplówkę musiała bez przerwy prosić o basen. Bardzo się tego wstydziła, więc kiedy w drzwiach stawała salowa, wychodziłem na papierosa. Nie miałem serca powiedzieć matce, że pewnie nie będzie mnie stać na biuro rachunkowe, odliczenia za mleko maleją z każdym miesiącem. Poza tym to już się nie nazywa biuro rachunkowe, tylko biuro maklerskie. Młode wilki, które się teraz tym zajmują, chcą, żeby ich nazywano maklerami giełdowymi. Zawsze kiedy wchodzę do takiego biura, czuję się nie na miejscu. Matka była zła na nowotwór, bo nie pozwalał jej zajmować się czymś pożytecznym. Chemia, którą jej podawano, sprawiała, że gasła jak świeca, ale kiedy do niej przychodziłem, mówiła tylko: „Ach, to taki nieprzyjemny widok! Naprawdę bardzo cię przepraszam!”. Do diabła, Beżowa znów tu jest! Nie ma nic innego do roboty? Wygląda jak panienka z dobrego domu, która znalazła sobie tymczasową pracę i czeka, aż ożeni się z nią główny księgowy jakiegoś banku. Prawdę mówiąc, wygląda, jakby pracowała w banku spółdzielczym. Siada i przygląda mi się, jakbym był czekiem bez pokrycia. Dość krępujące, ale to przecież nie jej problem. Potem wzdycha głęboko i z dużej torby w kwiaty wyjmuje notes. Bardzo starannie odkręca wieczne pióro i zaczyna coś pisać, powoli, drobnymi literkami. Oczywiście, że jestem ciekaw, kim jest kobieta, która siedząc przy grobie, coś notuje. Sporządza listę mężów, których pozbawiła życia? Nagle podnosi głowę i słyszę, jak parska, krótko, zdecydowanie: zauważyła, że się jej przyglądam. Żeby się na niej zemścić za to zadzieranie nosa, próbuję wyobrazić ją sobie w nylonowej peruczce w loczki i

siatkowych pończochach. Mlecznobiałe piersi, mocno ściśnięte, wylewają się z gorsetu z lakierowanej skóry. Pozwalam jej zatrzymać te jej białe rzęsy i tę kretyńską sfilcowaną wełnianą czapkę w grzybki. Scenka jest tak zabawna, że nagle łapię się na tym, że siedzę, wpatruję się w nią i uśmiecham od ucha do ucha. Nagle znów na mnie zerka, próbuję się odwrócić, za późno. I wtedy widzę, że odwzajemnia mój uśmiech! Czy to naprawdę ona? Beżowa, która wysiaduje tu i z zaciśniętymi ustami czci stary szary kamień? Naprawdę potrafi się tak uśmiechać? Jak dziecko na wakacjach albo jak dziecko, które dostało pierwszy rower. Tak samo bezgranicznie szczęśliwa jak dziewczynka z konewką przy sąsiednim grobie. I tak trwamy. Włączyliśmy długie światła i żadne z nas nie zamierza ustąpić. O co tu chodzi? Powinienem coś zrobić? Spytać: „Często pani tu przychodzi? Podoba się pani kapliczka?”. Rzucić: „Dużo tu dzisiaj ludzi”. A może dotknąć kolanami jej ud? Nagle ktoś wyciąga wtyczkę i znów oboje odwracamy głowy i patrzymy przed siebie. Przez chwilę siedzimy nieruchomo, jakby ławka była zaminowana. Potem zaczynam się bawić kluczykami, żeby nie eksplodować i nie rozlecieć się na kawałki. Kątem oka widzę, że wbiła wzrok w moją rękę. Całe lata ćwiczyłem, żeby nie chować jej do kieszeni, kiedy ktoś zaczyna się jej przyglądać. Więc i teraz tego nie robię. Three- finger Benny, that’s me, babe. Take it or leave it! I wyszło leave it! Ha, ha. Beżowa wstaje, jakby się bała, że zaraz ją tymi swoimi biednymi trzema palcami uszczypnę w pośladek. Czemu tak się wściekła? Pewnie znów dał o sobie znać Kawaler. Dawniej, kiedy bez przerwy oglądałem się za dziewczynami, ciągle przytrafiały mi się takie historie. Szedłem tam, gdzie chciał mój wacek. Wskazywał mi drogę, bez pudła. Latem do Parku Ludowego. Zimą do miasta. Tam były miejsca, gdzie można było potańczyć. Szkolne sale gimnastyczne, duże i ponure, w których wieczorami w dni powszednie odbywały się spotkania Stowarzyszenia Abstynentów, a w piątki i soboty świetlówki wymieniano na kolorowe lampki, upinano na ścianach krepinę i wynajmowano kapelę. Do dyskotek nie chodziłem. Trochę dlatego, że przestałem nadążać za trendami. Zrozumiałem to, kiedy zauważyłem, że młodzież nosi czapki daszkami do tyłu. Poza tym uznałem, że to strata czasu, stać daleko od siebie i się kołysać. Ja potrzebowałem bliskości. Lubiłem położyć rękę na plecach dziewczyny i poprowadzić ją w stronę parkietu. Czułem się wtedy, jakbym wygrał los na loterii. Dziewczyny cudownie pachniały i wszystkie były niewiarygodnie piękne. Byłem gotów zakochać się w każdej. Kiedy muzyka cichła, niechętnie je puszczałem. W tańcu na ogół milczałem, nie chciałem przekrzykiwać muzyki. Jedyne, czego pragnąłem, to trzymać dziewczynę w objęciach, napawać się jej zapachem, zamknąć oczy i tańczyć. Nie przyszło mi do głowy, że to nie wystarczy. W ostatniej klasie liceum kręciło się koło mnie dużo dziewczyn, na wielu ławkach

wypisane było moje imię. Ale potem, kiedy przejąłem gospodarstwo, rzadko się z kimkolwiek widywałem. Nie zauważamy, jak szybko mijają lata. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo zardzewiałem. Na początku wszystko szło dobrze. Nawet jeśli dreptałem w miejscu, dziewczynom to nie przeszkadzało, zawsze potrafiły się usunąć, żebym im nie podeptał szpilek. Niektóre czuły muzykę tak świetnie, że od razu łapaliśmy rytm. Wtedy było cudownie. Kiedy taniec się kończył, stawaliśmy przed sobą. Patrzyły na mnie. A ja patrzyłem na nie i się uśmiechałem. Nigdy jednak nie spytałem: „Często tu przychodzisz? Podoba ci się muzyka?”. Nie rzuciłem: „Straszny tu dzisiaj tłok...”. Takie rozmowy o niczym. Wiem, że są potrzebne, podtrzymują kontakt, ale ja się do tego nie nadaję. Zdarzało się, że po kilku tańcach dziewczyna oswobadzała się z moich objęć i wracała pod ścianę, gdzie gromadki dziewczyn odpoczywały między tańcami. W końcu odważyłem się otworzyć usta. – Co cię uszczęśliwia? – spytałem dziewczynę, z którą tańczyłem. Naprawdę mnie to intrygowało. – Co takiego?! – krzyknęła przez gwar. – Co cię... uszczęśliwia... A zresztą nieważne! Szybko odholowałem ją do grupy dziewcząt pod ścianą, a moje uszy robiły się coraz bardziej czerwone. Ale to nie było jeszcze najgorsze. Kiedyś zdarzyło mi się przetańczyć pięć tańców z jedną dziewczyną. Tak cudownie pachniała. Kiedy skończył się piąty taniec, nachyliłem się i niewiele myśląc, dotknąłem nosem dołeczka przy jej szyi. Natychmiast zrobiła trzy kroki do tyłu. Uznała, że jestem wampirem? Wyobraziłem sobie, jak rosną mi fluorowane kły, i roześmiałem się głośno. Wtedy syknęła jak wściekła łabędzica, odwróciła się i odeszła. Potem przypadkiem stanąłem za nią w holu. – Co to za kawalera załatwiłaś sobie do tanga? – usłyszałem, jak pyta ją koleżanka. – Był pijany. Słowem się nie odezwał, tylko głupio się uśmiechał. Kawaler. Do tanga. Czyli taki, co to wkłada jedwabną koszulę i używa za dużo wody po goleniu. I w ogóle wyobraża sobie nie wiadomo co. Benny. Kawaler do tanga. Straszy ludzi uśmiechem mordercy. Pewnie dlatego uciekła. Ta Beżowa. Chociaż... Też się uśmiechnęła.

5 Dzień za dniem stajemy twarzą w twarz ze spękaną taflą lustra i złośliwymi panienkami od mandatów Kiedy w swoim niebieskim notesie czytam zapiski z tamtego lata, uderza mnie, że pewnie miałam wtedy depresję, jakiś rodzaj na pewno. W pracy żartowałam histerycznie, ciesząc się, że koleżanki śmieją się tak, że tusz im się rozmazuje. W takich chwilach znów wszystko wydawało mi się normalne. Świetnie się bawiłam. A kiedy po południu wracałam do domu z zakupami z supermarketu Konsum, zawsze potrafiłam znaleźć sobie jakieś zajęcie. Układałam warzywa, tworząc martwą naturę na duńskim ceramicznym talerzu, podlewałam kiełki, wybierałam jakąś lekko szaloną arię operową i puszczałam na cały regulator, zapalałam świeczki w łazience i brałam długą kąpiel, rozkoszowałam się zapachem lawendy wypełniającym moją białą łazienkę. Tej jesieni czytałam autobiografie i komiksy fantasy. Działały trochę jak narkotyki, pozwalały mi poznać inne światy. Kiedy kończyłam, leżałam wyczerpana i drżąca w rogu kanapy, jakby fale wyrzuciły mnie na brzeg morza po katastrofie statku. Autobiografie sprawiały, że zaczęłam zadawać sobie pytanie, po co właściwie żyję i jaki użytek robię z życia, które jest tak kruche, tak krótkie i nie do ogarnięcia. Nocami sny przynosiły mi różne odpowiedzi. W jednym byłam boginią, chodziłam po galerii blasków i cieni. Z czubków moich palców rozchodziło się życie w najróżniejszych formach: bujne, mięsiste pnącza i pulchne dziecięce ciała. Kiedy indziej miałam wrażenie, że moje dni składają się głównie ze śniegu z deszczem i niekończącego się oczekiwania na autobus. Podwyższyłam składkę ubezpieczenia emerytalnego i napisałam testament. Skoro Örjan wybrał Białe Archiwum Fonusa, postanowiłam pójść jego śladem. W takie dni porządkowałam rachunki i faktury, układałam je w osobnych teczkach, kupowałam w Ikei kartony do garderoby i wkładałam w ramki stare przezrocza. Zdjęcia, które były dla mnie tak samo ważne jak zeszłoroczny śnieg. Często się masturbowałam. Wszyscy mężczyźni z moich fantazji byli potężni, mieli kłujące brody i ręce z odciskami. Twarzy nie mieli, kończyły się na brodach. Moją kotwicą i życiową ostoją była Märta. Potrafiła wpaść do łazienki, wymachując dwoma biletami do kina, aż w końcu wychodziłam z wanny, gasiłam świeczki i szłam za nią. Potem zalegałyśmy u mnie w domu, każda na swojej kanapie, i dyskutowałyśmy o codziennych sprawach albo o sensie życia, albo o błogiej mieszance jednego i drugiego, przechodząc od ostatniego wyskoku jej neurotycznego szefa do zaciekłej krytyki postrzegania kobiety przez Augustyna, jednego z Ojców Kościoła. Märta rozsiewała wokół siebie ciepły zapach chleba, eau de parfum i cygaretek.

Chwilowo mieszkała albo nie mieszkała ze swoją Wielką Namiętnością o imieniu Robert. Gdy czasem wyjeżdżał w jedną ze swoich tajemniczych podróży służbowych, wypijałyśmy butelkę białego portweinu, a potem Märta nocowała na mojej kanapie. Następny ranek spędzałyśmy na niegroźnych kłótniach, włosy miałyśmy w strąkach, twarze spuchnięte. Märta wkładała szarobury szlafrok Örjana, którego wciąż nie potrafiłam się pozbyć. Czasem zdarzało nam się żałować, że nie jesteśmy lesbijkami. Spokojnie mogłabym żyć z kimś takim jak ona, a ona coraz częściej miewała dosyć Roberta. Pewnej nocy opowiedziałam jej o Leśniku i jego niewytłumaczalnym uśmiechu. Usiadła na kanapie, uniosła dłoń, polizała palec wskazujący i podniosła go do góry. – Coś się zaczyna dziać – stwierdziła z zachwytem.

6 Samotne życie, bez rodziny i dzieci... Może odczuwa się to szczególnie dotkliwie, gdy się jest rolnikiem z kilkoma hektarami uprawnej ziemi, a do tego jeszcze z kawałkiem lasu. Człowiek zaczyna się zastanawiać, dla kogo tak naprawdę sadzi ten las, z którego pożytek będzie dopiero za trzydzieści lat. Dla kogo odłoguje ziemię, by także w przyszłości można ją było uprawiać. I kto pomoże przy sianokosach? Przeglądałem comiesięczne wyniki badań jakości mleka. Były coraz lepsze, wydajność rosła, bakterii było coraz mniej. Planowałem modernizację systemu usuwania obornika, wysprzątałem pomieszczenie, w którym przechowywałem mleko, zainstalowałem nowy zbiornik. Kupiłem traktor z podwójnymi kołami, nie dlatego, żebym go potrzebował, ale żeby mieć wrażenie, że coś w moim życiu zmienia się na lepsze. Może zabrzmi to niewiarygodnie, ale pracowałem coraz więcej i coraz później kończyłem. Byle tylko uniknąć panującej w domu zwartej ciszy i coraz bardziej dojmującego zapachu upadku. Pewnego dnia pojechałem do miasta w środku tygodnia i kupiłem okropne czarne radio, takie w kształcie cygara. Postawiłem je na blacie w kuchni. Od tej pory, kiedy późnym wieczorem wracałem do domu, pierwsze, co robiłem, jeszcze zanim wszedłem pod prysznic, to włączałem radio na cały regulator, najczęściej na kanał, na którym leciały reklamy. Podniecone głosy dawały mi poczucie, że jednak gdzieś toczy się jakieś życie, które cienką strużką dociera także do mojej starej, zniszczonej kuchni. Mimo to nie potrafiłem się przemóc, żeby wyrzucić stary odbiornik z brązowego bakelitu z jasnożółtą plecionką z przodu, który ojciec kupił matce w latach pięćdziesiątych na którąś rocznicę ślubu. Włączałem je i ściszałem głos. Kiedy się rozgrzało, przychodził kot i kładł się na nim. Wszystkie ubrania prałem razem w pralce, więc po jakimś czasie przybrały jednolity szaroniebieski kolor. Czasem sięgałem po drugą część tygodnika „Land” i oglądałem, jak ludzie z zapałem remontują sienie albo sami robią kiełbasy. Kogo obchodzi, jak wygląda sień, w której, wchodząc, zostawia się buty i może jeszcze składuje skrzynki po piwie! A kiełbasę można kupić podczas cotygodniowej wyprawy do Konsumu. Zajmuje to dwie sekundy. Miałem nie do końca sprecyzowane plany, żeby wymyć starą lodówkę. Niektóre rzeczy pewnie wyszłyby stamtąd same. Słoiki dżemów z wypisanymi przez mamę etykietkami i grubą warstwą pleśni na wierzchu. Wyrzucając je, miałbym wrażenie, że wyrzucam własną matkę. Oczywiście mogłem zapisać się na kursy wieczorowe i poznawać ludzi. Miejscowy oddział LRF2 prowadził kurs „Poznaj swoje gospodarstwo”, który natychmiast został przechrzczony na „Spal swoje gospodarstwo”, co wydawało się najkorzystniejszym rozwiązaniem. Byłem na kilku pierwszych spotkaniach, ale przychodzili tam ci sami ludzie, których widywałem na zebraniach naszej spółdzielni rolniczej, spotykałem w punktach

sprzedaży maszyn rolniczych i na bożonarodzeniowych imprezach związkowych. Na te ostatnie faceci stawiali się z żonami. Z niektórymi nawet tańczyłem, pozwalając dłoniom wędrować tu i tam. Zdarzało się, że któraś z kobiet zaczynała głośniej oddychać i kręcić biodrami. Wtedy, lekko zażenowany, spoglądałem na jej męża. Późno wieczorem mężczyźni, opróżniwszy zapasy, które ze sobą przynieśli, zbierali się za budynkiem i zaczynali opowiadać dowcipy: o córce chłopa i komiwojażerze, i o tym, co pewna dziewka powiedziała parobkowi. Czasem robiliśmy się sentymentalni i zaczynaliśmy narzekać, że się poświęcamy i uprawiamy ziemię i gówno z tego mamy. A potem impreza się kończyła. Ostatni taniec należał do małżeństw, pozostali stali w drzwiach i kłócili się o to, jak najlepiej usuwać osad z pojemników albo o Unię Europejską. A potem zawsze znajdował się ktoś, kto miał żonę, która musiała wstać bladym świtem, żeby zdążyć do pracy w szpitalu, więc zabierałem się z nimi. Jeśli nie byłem zbyt pijany, fantazjowałem o którejś z kobiet, do której przytulałem się w tańcu, mając cały czas w głowie, że muszę wstać o szóstej rano, bo nie stać mnie na najęcie kogoś, kto by mnie zastąpił. A oni wszyscy, myślałem sobie, wrócą do swoich odnowionych z pasją sieni, utulą śpiące w łóżeczkach dzieci, a rano kobiety zaparzą swoim facetom kawę. Mężczyźni ruszą do pracy w polu, kobiety zagniotą ciasto i zaczną robić kiełbasy. Po co ja, do licha, żyję? Nie wstydzę się przyznać, że kiedyś napisałem nawet do takiej agencji, która podejmowała się załatwić Filipinkę. Kiedy dostałem ich broszurę, kilka niechlujnie sklejonych kartek z czarno-białymi zdjęciami, poczułem, że skręca mnie w żołądku. I nagle zacząłem się zastanawiać, co by pomyślała Beżowa z cmentarza, gdyby zobaczyła, że przeglądam taką broszurę. W życiu nie czułem się bardziej zdołowany.

7 Parkometry data przydatności do spożycia termin zapłaty metastazy ludzkiego ciała Przez jakiś czas czułam opór przed chodzeniem na grób Örjana. Robi się zimno, tłumaczyłam sobie, nie ma sensu, żebym tam przesiadywała i narażała się na zapalenie jajników. Podejmiemy ryzyko, odpowiadały moje jajniki. Chcemy sobie obejrzeć tego Leśnika, dodawały. Któregoś dnia podczas zebrania poświęconego rocznemu budżetowi biblioteki po prostu wstałam i poszłam na cmentarz. Leśnika oczywiście nie było przy grobie. Nie jestem zresztą pewna, czy w ogóle bym go poznała. Gdyby był inaczej ubrany i wyglądał poważniej... Na pewno natomiast rozpoznałabym jego uśmiech. Wszędzie. Współczułam Örjanowi, przystojnemu, ciemnolicemu i pełnemu dobrych chęci. Siedziałam przy jego grobie i rozmyślałam o innym! Z drugiej strony gdybym to ja leżała w ziemi, a Örjan siedział na ławce, zapewne miałby w ręku lornetkę. Moje zauroczenie minęło, zanim jeszcze się pobraliśmy. Zniknęło jak opalenizna. Czy ktoś uświadamia sobie, kiedy takie rzeczy się dzieją? Tyle że – w przeciwieństwie do opalenizny – moje zauroczenie nigdy nie wróciło. Był taki okres, jeszcze przed ślubem, kiedy załamywałam ręce, uświadamiając sobie, że gdzieś hen, daleko, jest coś, czego nigdy nie przeżyję, w każdym razie na pewno nie z Örjanem. To był trudny okres również dla Märty. Wiadra herbaty do czwartej nad ranem. – Nie można być wiecznie zakochanym, prawda? – pytałam retorycznie. – Zauroczenie z czasem zastępuje miłość, coś trwalszego, coś, na czym można budować przyszłość. Miłość, która jest i przyjaźnią, i seksem – marudziłam. Boże, na jej miejscu wyrzygałabym się prosto na moje kolana! A ona, przyglądając mi się znad swoich odwiecznych cygaretek, stwierdzała nieporuszona, że trudno przekonać samą siebie. Hołdowała bowiem zasadzie, że należy słuchać głosu serca. – Örjan ma wszystko – upierałam się. – Zgodnie z danymi Urzędu ds. Konsumentów – prychała. – Best in test, w grupie wiekowej dwadzieścia pięć do trzydziestu pięciu lat. Myślisz, że on naprawdę istnieje, czy może to prototyp? Sprawdziłaś, czy działa na baterie? Przyłóż do ucha i posłuchaj, jeśli usłyszysz lekki szum... Wkrótce potem jej Wielka Namiętność, Robert, sprzedał jej samochód i zwiał z forsą na Madagaskar, oczywiście bez niej. Na jakiś czas jej twarz jakby lekko się rozsypała. Wkrótce jednak Märta odzyskała dawną formę. Ziała nienawiścią, trochę popłakiwała, pracowała jak szalona, by wieczorem, przed pójściem spać, znów ziać nienawiścią. Kiedy

wrócił, opalony i boski, po trzech tygodniach znów wzięła go w ramiona. To rozstrzygnęło sprawę. Jeśli tam, hen, daleko, coś jest, to proszę bardzo. Nie byłam zainteresowana. Zabrałam się do realizacji swojego celu, którym było Szczęśliwe Małżeństwo. Po pół roku nasz związek przypominał stare, wygodne kapcie. Dzieliliśmy się solidarnie wydatkami i obowiązkami domowymi, urządzaliśmy przyjęcia dla znajomych, podając grecką demesticę i prawdziwą bułgarską fetę, malowaliśmy meble kupowane okazyjnie na aukcjach i wycinaliśmy z gazet artykuły, które mogły zainteresować drugą stronę. Nasze pożycie małżeńskie było nieco problematyczne. Winą za to obarczaliśmy moje uczuciowo ubogie dzieciństwo. Örjan poświęcał co najmniej pół godziny na grę wstępną, a ja nadal byłam sucha jak papier ścierny, coś między nami trzeszczało. Oczywiście nigdy go tak do końca nie poznałam. Nie żeby miał przede mną jakieś tajemnice. Jeśli zadawałam mu pytanie, chętnie na nie odpowiadał. Był gotów wyznać mi wszystko, od sympatii politycznych począwszy na nazwisku panieńskim matki skończywszy. A jednak... Osoby przedstawione na zdjęciu nie mają nic wspólnego z treścią artykułu, można czasem przeczytać pod zdjęciem w prasie. To w jakiś dziwny, mroczny sposób doskonale charakteryzuje Örjana. W końcu przestałam pytać. On też raczej nie zadawał mi pytań. A kiedy to robił, na czole miał wymalowane: Okazuję zainteresowanie. Więc przestałam odpowiadać. Chyba mu to specjalnie nie przeszkadzało. Najbliżsi sobie czuliśmy się, kiedy rozmawialiśmy o znajomych, którzy rozwodzili się po burzliwych sesjach u terapeuty rodzinnego. Uwielbialiśmy siedzieć i analizować ich błędy, zdarzało się, że potem od razu kładliśmy się w swojej dizajnerskiej pościeli. Wtedy trzeszczało między nami trochę mniej. Ale nigdy, nigdy nie czułam, żeby moje jajeczko robiło fikołka, niezależnie od tego, jak bardzo Örjan pracował nad moimi strefami erogennymi. Niewiele brakowało, a odmroziłabym sobie pośladki, siedząc na ławce przed grobem. W końcu sobie poszłam. Nie ma Leśnika! Ha, ha! Dwa kolejne razy też go nie zastałam. Za trzecim spotkałam go przy bramie, kiedy opuszczałam cmentarz. Miał ze sobą gałązkę świerku, wianuszek plastikowych kalii i znicz. Jasne, dzień Wszystkich Świętych! Skinął głową, ponuro jak stary skostniały nauczyciel. Jakby chciał spytać: I co, panienko, zapaliłaś znicz? Pomyślałam o Märcie i o jej Wielkiej Namiętności. Ciekawe, czy ich związek też tak się zaczął. Czy w ich przypadku decyzję też tak naprawdę podjęły ich stopy i jej jajniki. Wianek ze sztucznych kwiatów! Örjan by się ubawił. Byłam tego pewna. W kolejnym tygodniu nie poszłam na cmentarz. Moje stopy i jajniki musiały zostać osadzone na miejscu, sytuacja stawała się żałosna. Olof, niedawno rozwiedziony bibliotekarz, spytał, czy może pójdziemy po pracy coś zjeść. Poszliśmy do niedawno otwartego pubu, starannie urządzonego w stylu, w którym urządzano angielskie puby w latach trzydziestych. Olof ma chłopięcą, przyprószoną siwizną

grzywkę, która opada mu na czoło, kiedy czymś się podnieci, i długie białe dłonie, którymi elegancko gestykuluje. Podejrzewam, że nabrał tych manier w Paryżu, gdzie w młodości studiował na Sorbonie. Jedliśmy jagnię z rożna, ja piłam wino, Olof zamówił mętne belgijskie piwo, o którym dużo mi opowiadał, cały czas potrząsając grzywką. Potem rozmawialiśmy: o Jacques’u Lacanie, o Julii Kristevej i o gregoriańskiej muzyce chóralnej, a potem poszliśmy do mnie i się kochaliśmy. Było w porządku. Po tak długiej przerwie... Ale jajniki ani drgnęły. Kiedy skończyliśmy, wzięliśmy prysznic i wypiliśmy mojego pernoda. Olof pokazał mi zdjęcia dwójki swoich dzieci i opowiedział ze szczegółami o aparacie ortodontycznym córeczki. A potem zaczął płakać. Kiedy wyszedł, chyba oboje poczuliśmy ulgę. Potem przez kilka dni w ogóle nie myślałam o Leśniku. Więc to jest sposób na uspokojenie jajników. Zafundować sobie od czasu do czasu kochanka, żeby system funkcjonował. Zainteresowanie Leśnikiem było jedynie symptomem jakiegoś braku w organizmie, tak jak na przykład kruche paznokcie oznaczają brak witaminy B. Wystarczy zażyć tabletki drożdżowe i wszystko wraca do normy.

8 Jestem Głupkiem, powiedziałbym nawet Pierwszym Głupkiem w Kraju. Skończę w skansenie, jako wypchany okaz. Czuję to za każdym razem, kiedy jadę do miasta, ale nie tylko wtedy. Również kiedy oglądam telewizję. XX wiek jest nie dla mnie. W każdym razie nie jego końcówka. I znów nie chodzi tylko o poglądy, ale tak w ogóle. Pochodzę ze wsi, ubieram się w dość przypadkowe ciuchy zamawiane z katalogu Halčnsa. Mam trzydzieści sześć lat, u nas na wsi to dużo. Kobiety rzadko zwracają na mnie uwagę. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy byłem najlepszym oszczepnikiem w szkole. Dwadzieścia lat temu! Boże, gdzie te lata się podziały? Ćwierć życia spędziłem, nie podnosząc głowy znad dokumentów związanych z gospodarstwem! Ale nie chodzi tylko o ubranie. Ludzi, którzy się tak ubierają, jest na wsi dużo. Większość nie ma z tym żadnego problemu. Chodzi o to, że coraz częściej robię coś, co sprawia, że wychodzę na kretyna, delikatnie mówiąc. Zero zdrowego rozsądku. Pewnie zbyt długo moim jedynym towarzystwem były krowy. Weźmy na przykład wczorajszy dzień. Wszystkich Świętych. Od czasu śmierci ojca co roku tego dnia jechaliśmy z matką na cmentarz i zapalaliśmy znicz na jego grobie. Mama zawsze kupowała wieniec z szyszkami albo z plastikowymi kaliami, który mógł dłużej poleżeć, bo przecież nie mieliśmy czasu bez przerwy jeździć na cmentarz. A teraz, kiedy ona już też tam leży, uznałem, że i jej powinienem kupić taki wieniec. W bramie cmentarza natknąłem się na Beżową. Miałem wrażenie, że patrzy na mnie, jakby się bała, że Kawaler znów obdarzy ją swoim głupkowatym uśmiechem. Zrobiłem więc poważną minę, skinąłem głową i poszedłem dalej. A potem... Jakby ktoś mi dał w twarz. Byłem zawiedziony, że poszła! Przez kilka tygodni wmawiałem sobie, że to cudownie móc siedzieć na ławce i rozmyślać w samotności. A teraz pragnąłem, żeby była przy mnie. Uznałem, że muszę się dowiedzieć, dokąd pójdzie, kiedy wyjdzie z cmentarza! Zawróciłem i ruszyłem za nią, w pewnej odległości. Ludzie zerkali na mnie zdziwieni, widząc, jak się skradam z wiankiem i zniczem w ręku, chowając się od czasu do czasu za samochodami, na wypadek gdyby nagle się odwróciła. Ale ona nie zamierzała się odwracać. Raźnym krokiem pomaszerowała prosto do biblioteki. Mogłem się domyślić. Wyglądała na taką, która czyta, dużo i z własnej woli. Grube zniszczone tomy, bez zdjęć. Zatrzymałem się niezdecydowany przed wejściem. Nawet ktoś taki jak ja rozumie, że nie wchodzi się do biblioteki z wieńcem i zniczem w garści. Wyobraziłem sobie, jak kładę wieniec na półce na kapelusze, stawiam znicz na blacie w informacji i pytam, czy ktoś przypadkiem nie widział tu takiej beżowej dziewczyny. Może zaraz wyjdzie z torbą pełną książek, pomyślałem. Ze swoją dzienną dawką lektur. Jak długo musiałbym czekać? Ludzie już dziwnie mi się przyglądali. Więc Głupek

uśmiechał się najpromienniej, jak potrafił, i machał zniczem. Jakby chciał powiedzieć: Jestem na przepustce z wariatkowa! Ale jestem całkowicie niegroźny! Nagle zatrzymałem się, zawróciłem i puściłem się biegiem przez miasto, z powrotem na cmentarz. Wzbudzając oczywiście wcale nie mniejsze zainteresowanie! Dokąd on biegnie z tym wiankiem w ręku? Co się stało? Gdzie ukrył ciało? Niech to szlag!

9 Ja marzę o zapachu kwiatów jabłoni... Ty uginasz się pod ciężarem koszy jabłek. Kto z nas wie cokolwiek o jabłkach? – Widzę, że sobie radzisz – rzuciła Lilian znacząco. Pracujemy razem w bibliotece. Należy do tych moich znajomych, których zwykle staram się unikać. Wystarczy, że słyszę, jak wpada zdyszana, stukając obcasami, z nie bardzo wiadomo czym w rękach. Zawsze wygląda na bardzo zajętą. Zawsze jest zmęczona, ale niechętnie dzieli się pracą. Tylko niech nikt nie myśli, że czerpie z niej przyjemność. – Jasne – westchnęła, zwijając apaszkę Kenzo w sznur. – To znaczy masz wolne wieczory i tak dalej. Możesz się skupić na pracy. Powiedziała to z wyraźnie agresywnym podtekstem, jakbym próbowała kogoś oszukać. Dorosła, ale bez rodziny, łamistrajk w kobiecym świecie. Małpa! Sama, przekrzywiając lekko głowę, często prosiła, żebym wzięła za nią wieczorną albo niedzielną zmianę. Skoro nie mam rodziny... Zostałam kierowniczką działu dziecięcego. W ostatnich latach często organizowałam imprezy dla dzieci. Czytanie bajek, festiwale książki dziecięcej, wystawy rysunków. Pani Lundmark, która dotychczas prowadziła dział, miała wkrótce przejść na emeryturę. Zamierzała co prawda dalej pracować, ale na pół etatu. Dla niej szkolne czytanki nadal stanowiły wzorzec literatury dla dzieci. Sama praca już dawno przestała ją interesować. Ostatnio rzadko widywaliśmy ją na górze wśród regałów, znacznie częściej przebywała w magazynie. Była zadowolona, kiedy od czasu do czasu wpadałam na pomysł, jak uatrakcyjnić naszą działalność. Nie miała nic przeciwko temu, chociaż, prawdę mówiąc, nie należało to do moich obowiązków. Robiłam to wszystko dlatego, że fascynowały mnie dzieci. Potajemnie. Tak, potajemnie! Bo przecież nie mogłam się do tego przyznać, będąc trzydziestopięcioletnią bezdzietną wdową! Wystarczyłoby, żebym wzięła na kolana dziecko, a wszystkie znajome kobiety – z wyjątkiem Märty – od razu zaczęłyby mi współczuć. A tej satysfakcji nie chciałam im dać. Od razu posypałyby się uwagi, że one przynajmniej mają dzieci, nawet jeśli chodzą na terapię rodzinną i/lub są rozwiedzione, i muszą pracować na pół etatu i klepać biedę. Zaczęłyby się skarżyć, że dzieciaki nie dają im spać po nocach, że tłuką się ze sobą, rzygają w samochodzie, że nie chcą odrabiać lekcji, że mleko jest drogie, że dzieci muszą mieć buty do piłki nożnej i chodzić na lekcje jazdy konnej. Czasem któraś z nich wychodziła wcześniej z pracy, bo Pelle miał gorączkę, a Fię trzeba było zaprowadzić do dentysty. Idąc na zebranie do szkoły albo na kurs Suzuki, nadal były rodzicami. Tobie to dobrze, mówiły mi. Możesz zostać dłużej w pracy. Szczęściara! Tak więc czasem wieczorem wracałam do biblioteki i pracowałam, w tajemnicy przed wszystkimi! Lubiłam oglądać kolorowe rysunki dzieci, organizowałam głośne czytanie bajek, żeby móc popatrzeć, jak dzieciaki siedzą zasłuchane. Oczy na szypułkach, otwarte

buzie, zwrócone w stronę czytającego jak kwiat zwraca się do słońca. Byłam podglądaczką! Prawda jest taka, że ludzie bezdzietni nie mają prawa interesować się dziećmi. Prawdziwi Rodzice uważają to za prowokację. – Gdybyś wiedziała – wzdychają. – Czasem człowiek ma ochotę rzucić nimi o ścianę. Pewnie nie mają nic złego na myśli. Tak, wiem: zegar biologiczny tyka coraz głośniej! Märta też nie ma dzieci, ponieważ jej Wielka Namiętność absolutnie nie chce mieć więcej. Robi, co może, żeby uniknąć płacenia alimentów za tę trójkę, którą ma, każde z inną kobietą. Kiedyś Märta stwierdziła z krzywym uśmiechem, że ludzie nie powinni mieć dzieci, zanim nie nauczą się ich doceniać. Ja i Örjan na pewno byśmy to potrafili. Ale też nigdy nie musieliśmy czyścić samochodu z wymiocin. – Nigdy nie mogłabym sobie pozwolić na kierowanie jakimkolwiek działem – stwierdziła Lilian. – Dla domu oznaczałoby to co najmniej jedną katastrofę tygodniowo więcej. Będę musiała zaczekać, aż najmłodszy pójdzie do wojska. Poza tym trochę więcej zarobisz. Dostaniesz mniej więcej tyle co świeżo zatrudniony ogrodnik w parku. Będziesz miała szansę spłacić przed śmiercią dług za studia! Mnie nie stać nawet na zapisanie się do Strażników Wagi, co zresztą nie ma znaczenia, bo i tak nie mam pieniędzy na jedzenie. Ha, ha! Podejrzewam, że Olof cię polecił... W jednym zdaniu udało jej się dać mi do zrozumienia, że to moja wina, że jej dzieci głodują, i zasugerować, że dostałam stanowisko przez łóżko. Pięknie, Lilian! Nie licz na to, że jeszcze kiedyś wezmę za ciebie niedzielną zmianę. Zegar biologiczny. Wyobrażam go sobie jako duży, ładny budzik z małym młoteczkiem, uderzającym histerycznie w dwie okrągłe półkule. Człowiek od razu się budzi i natychmiast chce się rozmnażać, płodzić dzieci. Ciekawe, czy taki zegar ma funkcję drzemki. Pozwala na chwilę zasnąć, ale też daje jeszcze jedną szansę. To by było coś dla mnie. Wystarczy pomyśleć, co zrobił ze mną. Reaguję perwersyjnie na Leśnika! A może on ma już tuzin dzieci, wszystkie w takich samych czapeczkach z daszkiem. Już sobie wyobrażam, jak idą za nim rzędem, każde z łopatą w ręku. Jutro kończę trzydzieści pięć lat. Nikt mi nie poda kawy do łóżka. Märta jest w Kopenhadze ze swoją Wielką Namiętnością, a ojciec nigdy nie pamiętał o moich urodzinach, takie sprawy zostawiał mamie. Ona pamiętała o każdych, i nadal pamięta, do tego stopnia, że ciągle gdzieś się wybiera, niekiedy nawet w środku nocy, tak przynajmniej twierdzą pielęgniarki z oddziału. W pracy wszyscy spodziewają się tortu urodzinowego, inaczej pewnie nie podarują mi tej ceramicznej doniczki, którą kupili za składkowe pieniądze w sklepie z rzemiosłem ludowym. Örjan zawsze dawał mi prezenty na urodziny. Gustowne, praktyczne i bezosobowe. Dizajnerski opiekacz do chleba, kask rowerowy, a kiedyś nawet podwójnie tkane długie norweskie kalesony. Ale nigdy nie podawał mi kawy do łóżka. Wychodził z założenia, że