AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 579
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 198

Mira Grant - Przegląd Końca Świata 4 - Countdown

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :537.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Mira Grant - Przegląd Końca Świata 4 - Countdown.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 46 stron)

Mira Grant Przegląd Końca Świata Countdown tłumaczenie Agnieszka Brodzik

Odliczanie Powstanie wyzwoliło w ludziach ich najgorsze i najlepsze cechy. Gdybyśmy mieli wybrać moment w najdoskonalszy sposób ukazujący historię naszego gatunku, chyba nic nie mogłoby przebić Powstania. Mahir Gowda Ludzie winią naukę. Cholera, nie powinni. Ludzie powinni winić ludzi. Shaun Mason 15 maja 2014 Denver w Kolorado – Jak się dzisiaj czujemy, Amando? – Doktor Wells sprawdził na monitorze ciśnienie krwi, poświęcając znudzonej pacjentce tylko połowę swojej uwagi. Dla obojga ta rozmowa stała się już rutyną. – Jakieś bóle, złe samopoczucie, niespodziewane krwawienie, kłopoty ze wzrokiem…? – Nic a nic. Wszystkie parametry w normie, żadnych niepokojących oznak. – Amanda Amberlee odchyliła głowę i wbiła wzrok w kolorowy rysunek chmur i baloników pokrywający prawie cały sufit. Wciąż pamiętała dzień, kiedy zrobili go dla niej pracownicy szpitala. Miała wtedy trzynaście lat, a oni chcieli, żeby ze spokojem przyjmowała pompowaną do żył śmiertelną chorobę, stworzoną, by zniszczyć inną śmiertelną chorobę, która towarzyszyła jej już od dawna. – Kończymy? Jestem umówiona na przymiarkę. – Ach. – Doktor Wells, ojciec dwóch nastolatek, uśmiechnął się. – Studniówka? – Studniówka – potwierdziła Amanda. – Zobaczę, co da się zrobić. Pacjenci doktora Wellsa zazwyczaj nie potrafili ukryć zniecierpliwienia, a czasami nawet obrażali swojego lekarza. Amanda była wyjątkiem. Kiedy rozpoczęła leczenie, jej białaczka weszła w tak zaawansowane stadium, że dziewczyna nie miała zupełnie siły na narzekanie czy pyskowanie. Bez ociągania poddawała się wszelkim badaniom, chociaż w trakcie często zasypiała. Tylko dzięki cudom zaawansowanej medycyny mogła silić się na złośliwości czy w typowy dla nastolatków sposób przewracać oczami. Marburg EX19 – nazywany przez naukowców „Marburg Amberlee”, po pierwszej chorej osobie, zamiast „Marburg Denver”, co źle wpłynęłoby na turystykę – był tym cudem. Pierwszy na świecie prawdziwy lek na raka, stworzony z jednego z najbardziej niebezpiecznych wirusów znanych człowiekowi. W wieku trzynastu lat Amanda Amberlee miała przed sobą raptem pół roku życia. Teraz, po pięciu latach, może śmiało zakładać, że

zobaczy jeszcze swoje wnuki… i żadne z nich nigdy nie będzie się bało raka. Tak jak kiedyś ospa wietrzna, tak teraz nowotwór już za chwilę przejdzie do historii. Amanda uniosła głowę, żeby widzieć, jak lekarz pobiera jej krew ze zgięcia ręki. Jeśli nawet bała się kiedyś igieł, fobia umarła śmiercią naturalną w trakcie wieloletniej kuracji. – Jak radzi sobie mój wirus? – zapytała. – Nie zbadałem jeszcze próbki, ale jeśli jest choć zbliżona do poprzedniej, twój wirus powinien spać głęboko. W ciągu roku przejdzie w stan spoczynku. – Doktor Wells posłał jej pełne otuchy spojrzenie. – Potem będziemy się widywać tylko raz na pół roku. – Nie chcę wyjść niewdzięcznicę, ale strasznie się cieszę. – Większość dzieciaków ze szkoły przestała nazywać ją „balonową dziewczyną”, kiedy wreszcie mogła dołączyć do drużyny piłkarskiej, ale wizyty w szpitalu co dwa tygodnie mocno nadwerężały kalendarz towarzyski młodej kobiety. – Rozumiem. – Doktor Wells wyjął igłę i przycisnął kawałek gazy do maleńkiej ranki, z której wydostała się zaledwie kropelka krwi. – Gotowe. Baw się dobrze na studniówce. Amanda podniosła się z fotela, a potem przeciągnęła się i rozprostowała nogi. – Dziękuję. Do zobaczenia za dwa tygodnie. Daniel Wells uśmiechnął się i patrzył, jak z jego gabinetu wychodzi dziewczyna będąca symbolem przyszłości. Przyszłości bez raka. Cóż za wspaniała perspektywa. * * * Doktor Daniel Wells z Centrum Badań nad Nowotworem w Kolorado przyznał w przeprowadzonym w tym tygodniu wywiadzie, że z „coraz większym optymizmem” patrzy na możliwość wynalezienia leku na nowotwór jeszcze w tej dekadzie. Pięć lat temu dostał zgodę na przeprowadzenie badań klinicznych i dotychczas wszyscy pacjenci odczuwają poprawę stanu zdrowia… * * * 15 maja 2014 Reston w Wirginii Zraszacze zamontowane w suficie nad klatkami do karmienia włączyły się równo o trzeciej, wypełniając powietrze w pomieszczeniu mieszanką pary wodnej i sześciu różnych szczepów rinowirusa. Pięć minut wcześniej, kiedy podano pokarm, do klatek weszły małpy i świnki morskie. Zwierzęta zignorowały mgiełkę, całą uwagę skupiając na jedzeniu. Doktor Alexander Kellis patrzył, jak się pożywiają, i zapisywał spostrzeżenia na iPadzie kilkoma szybkimi ruchami kciuka. Nie patrzył na ekran. – Jak idzie? – To ich siódmy kontakt z wirusem. Do tej pory ani jedno nie wykazało symptomów. Apetyt w normie, żadnych szklistych oczu, cieknących nosów, kaszlu… Trochę kichania, ale okazuje się, że Obiekt 11c ma alergię. Mężczyzna stojący obok najlepszego amerykańskiego eksperta inżynierii genetycznej rino- i koronawirusów uniósł brew.

– Alergię? – Tak. – Doktor Kellis wskazał na jedną z małp, która siedziała na tyłku i wpychała winogrona do pyska, zdeterminowana, by zjeść ich jak najwięcej, zanim pozostałe zwierzęta zabiorą resztę. – Wydaje mi się, że biedaczka ma uczulenie na świnki morskie. Jego towarzysz wybuchnął śmiechem. – Tak, biedaczka – przyznał, a potem pochylił się i pocałował doktora Kellisa w policzek. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale udzieliłeś mi wczoraj specjalnego pozwolenia i mogę zmusić cię do opuszczenia laboratorium w porze obiadu. Mam to na piśmie. – John, naprawdę… – Zobowiązałeś się też do spania na kanapie przez resztę miesiąca, jeśli odmówisz bez wyraźnego powodu, a takim byłaby tylko choroba któregoś ze zwierząt, więc przypominam, że po nocy w salonie zawsze bolą cię plecy. – John Kellis zrobił krok w tył, skrzyżował ręce na piersi i stał tak, patrząc spokojnie na swojego męża. – To jak będzie? Miły obiad i błogi małżeński spokój czy sprężyny wpijające się w bok i żal, że nie posłuchałeś mnie, gdy miałeś szansę? Alexander westchnął. – Nie grasz fair. – Już od miesiąca nie wychodzisz z laboratorium – odpowiedział John. – Dlaczego dbałość o twoje zdrowie jest nie fair? Gdybyś zachorował, próbując uratować ludzkość przed tyranią grypy, byłoby śmiesznie. Ale dobrze wiesz, że byś oszalał. – Masz rację. – Geniusz wreszcie zaczyna coś rozumieć. A teraz zostaw komputer i załóż płaszcz. Świat może poczekać jeszcze parę godzin na uratowanie, a my w tym czasie zjemy pożywny posiłek, dla odmiany niepochodzący z automatu. Tym razem to Alexander się uśmiechnął. John odpowiedział tym samym. To odruch, ulga, miłość, wszystko razem. Przypomniał sobie, dlaczego zakochał się w tym wspaniałym, czarującym i wkurzającym człowieku i dlaczego już od dziesięciu lat dzielił z nim życie. – Kiedyś będziemy sławni – powiedział Alexander. – Ludzie zapamiętają nazwisko Kellis na wieki. – Na pewno będzie mi miło to wspominać, gdy już umrzesz z głodu. – John złapał męża za ramię. – Chodź, geniuszu. Chciałbym mieć cię na chwilę tylko dla siebie, zanim zapiszesz się w historii jako zbawca ludzkości. Za ich plecami w pomieszczeniu laboratoryjnym znowu uruchomiły się zraszacze, a małpy głośno zaprotestowały. * * * Doktor Alexander Kellis zwołał wczoraj prywatną konferencję prasową, żeby podzielić się najnowszymi doniesieniami z jego często szkalowanej „walki z przeziębieniem”. Doktor Kellis jest specjalistą w dziedzinie wirusologii i biologii molekularnej, a przez ostatnią dekadę skupiał swoje wysiłki na badaniach… * * *

29 maja 2014 Denver w Kolorado – Doktorze Wells? Wszystko w porządku? Daniel Wells odwrócił się do swojej asystentki administracyjnej i posłał jej słaby uśmiech. – Amanda miała jeszcze do nas zajrzeć – powiedział – i opowiedzieć mi o swojej studniówce. – Wiem. – Janice Barton podała lekarzowi płaszcz. – Czas na nas. – Wiem. – Wziął ubranie i pokręcił głową. – Była taka młoda. – Przynajmniej miała szybką śmierć i wiedziała, że dzięki panu dostała dodatkowe pięć lat. Między nimi zawisło niewypowiedziane: „Przynajmniej Marburg jej nie zabił”. Marburg Amberlee pomagał, a nie zabijał. – Tak. – Westchnął. – Dobra, idziemy. Pogrzeb zaczyna się za pół godziny. * * * Osiemnastoletnia Amanda Amberlee zmarła w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym, do którego doszło po studniówce w szkole Lost Pines. Prawdopodobnie kierowca był pijany… * * * 9 czerwca 2014 Manhattan w Nowym Jorku Nagranie z konferencji doktora Kellisa było ziarniste, ponieważ wykonano je telefonem komórkowym – a do tego, jak zauważył Robert Stalnaker z grymasem na twarzy, wcale nie był to jeden z najnowszych modeli. Oczywiście to tylko szczegół, bowiem liczył się fakt, że pompatyczna, pełna przechwałek przemowa doktora Kellisa została zarejestrowana w całości. Kiedy Robert pierwszy raz usłyszał ten wywód, podsumował go krótko – intelektualna paplanina. I tak też przedstawił go swojemu redaktorowi naczelnemu, próbując namówić szefa na zrobienie z tego mało znaczącego niusa pełnowymiarowego materiału. – Koleś myśli, że jak zeżre parę podręczników, to zacznie srać cudami. Nie chce, żeby ludzie zrozumieli, o czym naprawdę mówi, bo doskonale wie, że jakby na chwilę przełączył się na normalny angielski, wszyscy by się dowiedzieli, jak bardzo mają przesrane. – Czyste wciskanie kitu, które miało wykorzystać lęk przed nauką. I tak jak się tego spodziewał, jego naczelny łyknął wszystko bez mrugnięcia okiem. Instrukcje były jasne: żadnego zniesławienia, żadnych bezpośrednich obelg. Insynuacje, nadinterpretacje i kwestionowanie korzyści płynących z nauki mogą zmienić tę względnie nieciekawą historię w coś, co sprzeda kilka egzemplarzy gazety więcej. W dzisiejszym świecie tylko to się liczyło. Blogerzy i niusy internetowe i tak już mocno nadszarpnęły

wyniki finansowe prasy. – Czas to naprawić – wymamrotał Stalnaker i znowu włączył nagranie. Przy piątym podejściu wreszcie trafił na żyłę złota. Zatrzymał filmik, cofnął o sześć sekund i puścił. Z głośników znowu popłynął szorstki głos doktora Kellisa: – …sposób dystrybucji należy opracować, zanim wyjdziemy z fazy testów laboratoryjnych, ale do tej pory wyniki były… Przewiń. Włącz. – …sposób dystrybucji… Przewiń. Włącz. – …dystrybucji… Na twarzy Roberta Stalnakera zagościł uśmiech. Pół godziny później udało mu się potwierdzić, że żadne standardowe ubezpieczenie zdrowotne w kraju nie pokryje procedury zapobiegawczej niebędącej szczepionką (a doktor Kellis bardzo wyraźnie podkreślił, że jego remedium nie jest szczepionką). Nawet najdroższe oferty ubezpieczenia nie przewidują nowej metody leczenia czegoś tak mało istotnego dla przeciętnego obywatela. Nie wspominając już o tym, jak wielkie straty poniosą koncerny farmaceutyczne, jeśli na rynku znajdzie się skuteczny i trwały lek na przeziębienie, dostępny w rozsądnej cenie. Firmy ubezpieczeniowe i farmaceutyczne pilnują nawzajem swoich interesów i jego zdaniem nie zrobią nic, by sobie wzajemnie zaszkodzić. To wszystko przekręt. Wielki, obrzydliwy przekręt na grubą kasę. Nawet jeśli nauka jest dobra, nawet jeśli to „remedium” naprawdę zadziała tak, jak twierdzi jego przemądrzały twórca, kto je dostanie? Bogaci i wpływowi ludzie, którzy i tak nie muszą przejmować się utratą pracy, gdy ich dzieciaki przyniosą do domu zarazki. Którzy mogą sobie pozwolić na immunologiczne dopalacze i zmielone rogi nosorożców, czy co tam teraz jest w modzie, więc i tak nigdy nie zachorują. Oczywiście doktor Kellis w ogóle o tym nie mówił, ale Stalnaker był reporterem i wiedział, jak czytać między wierszami. Robert Stalnaker dotknął palcami klawiszy i zaczął uprawiać dziennikarstwo. * * * Pasjonujący tekst Roberta Stalnakera o morderczym uścisku, w którym bogacze trzymają zdrowie publiczne, spotkał się z krytyką środowiska medycznego; nazwano go „nieodpowiedzialnym” i „szukającym sensacji”. Stalnaker jeszcze nie odpowiedział na ten komentarz, ale wcześniej w podobnej sprawie stwierdził, że historia mówi sama za siebie… * * * 11 czerwca 2014 Allentown w Pensylwanii Hazel Allen naprawdę się naćpała. Wcale nie była na lekkim rauszu, och nie, narąbała się

jak meserszmit. Spodobało jej się to określenie i zaczęła chichotać, co samo w sobie świadczyło o jej stanie. Powoli przechyliła się w bok, aż w końcu jej głowa wylądowała na ramieniu chłopaka. Brandon Majors, samozwańczy zbawca ludzkości, zlekceważył farmaceutyczną ignorancję swojej dziewczyny. Zbyt pochłaniało go tłumaczenie słuchającej uważnie (i tylko odrobinę mniej naćpanej) widowni, jak to wspólnie, jako Armia Wybawienia, doprowadzą Ich do upadku, upokorzą przed ludzkością, a potem powstaną, by nieść światło nowemu pokoleniu pełnych współczucia, zajebistych ludzi. Gdyby ktokolwiek zadał sobie trud i zapytał Brandona, co sądzi o tym, że któregoś dnia cisi posiądą ziemię, w ogóle nie pojąłby ironii. – Pazerność to prawdziwa choroba, która trawi ten kraj – powiedział, uderzając pięścią we własną nogę. Po jego słowach ludzie zaczęli kiwać głowami i zgodnie mamrotać pod nosem (z wyjątkiem Hazel, która skupiła się na splataniu swoich palców). – Mamy tyyyle nauki i tyle surowców naturalnych, że chyba nikt nie powinien być głodny! Nikt nie powinien być bezdomny! Nikt nie powinien jeść zwierząt! Powinniśmy odżywiać się genetycznie modyfikowanymi magicznymi owocami, które smakują, jak tylko zechcesz, bo przecież jesteśmy dominującym gatunkiem. – Masz na myśli takie coś jak smarkowe jagody Williego Wonki? – zapytał jeden z widzów z konsternacją w głosie. Studiował biochemię i przyszedł na spotkanie, bo słyszał, że będzie dobre zioło. Nikt nie wspominał o politycznej tyradzie mężczyzny, którego zdaniem metafory są jak koktajle: im bardziej wymieszane, tym lepsze. – Smarkate – poprawiła nieprzytomnie Hazel. Brandon nie zwrócił uwagi na tę wymianę zdań. – A teraz chcą nam wmówić, że mają remedium na przeziębienie. Tylko że wiecie, kto je dostanie? Ja nie. Wy też nie. Ani nasi rodzice. Ani nasze dzieci. Tylko bogacze, których będzie na nie stać. Paris Hilton nigdy nie będzie miała kataru, ale ja, wy i wszyscy wasi bliscy mamy przejebane. Tak samo jak ci, którzy nie pracowali dla Nich, odkąd to zdeprawowane społeczeństwo przejęło władzę. Czas to zmienić! Czas wyrwać przyszłość z Ich rąk i oddać ją tym, którym się należy: ludziom! Jego deklaracja wywołała oklaski. Hazel, mimo upalenia i senności, przypomniała sobie, że teraz czas na jej partię, wstała więc i zapytała: – Ale jak to zrobimy? – Włamiemy się do opłacanej przez rząd maszynki do robienia pieniędzy z małp, a potem oddamy ludziom to, co prawnie im się należy. – Brandon uśmiechnął się i wstając, delikatnie odepchnął od siebie Hazel. – Pojedziemy do Wirginii i sprzątniemy im lekarstwo sprzed nosa. A potem damy je światu, bo tak właśnie powinno być! Kto jest ze mną? Jeśli ktoś z publiczności miał jeszcze jakieś wątpliwości, szybko znikły pod wpływem oparów marihuany i doniosłej atmosfery zbliżającej się rewolucji. Zamierzali zmienić świat! Zamierzali uratować ludzkość! Zamierzali pojechać do Wirginii. * * *

Grupa tytułująca się Armią Wybawienia przyznała się do włamania do laboratorium doktora Alexandra Kellisa. Doktor Kellis, wirusolog zajmujący się genetycznie modyfikowanymi chorobami, niedawno ujawnił swoje badania nad lekiem uodparniającym na przeziębienie, który nie wszedł jeszcze do etapu testów na ludziach… * * * 11 czerwca 2014 Berkeley w Kalifornii – Phillip! Czas na obiad! – Stacy Mason stała w progu małego profesorskiego domu w Berkeley (wkrótce spłacą go do końca i czyż ten dzień nie zapisze się na stałe w historii?), wycierając ręce w ścierkę i rozglądając się po ogrodzie w poszukiwaniu krnąbrnego syna. Phillip nie chciał być niegrzeczny, nie do końca, ale miał zdolność skupienia uwagi typową dla małego chłopca, czyli, mówiąc wprost, nie miał jej wcale. – Phillip! Chichot za płotem zdradził jego kryjówkę. Stacy westchnęła – w połowie z miłości, w połowie z irytacji – a potem rzuciła ścierkę na blat i wyszła do ogrodu. – Gdzie jesteś, mały człowieku? – zawołała. Kolejny chichot. Stacy przeszła przez grządki z pomidorami – zauważając, że jeśli chcą mieć jakieś owoce przed końcem miesiąca, muszą podlać krzaczki jeszcze w tym tygodniu – i znalazła swojego syna kucającego w samym środku młodej sałaty i śmiejącego się z golden retrievera sąsiadów, który spokojnie wylizywał mu twarz. Stacy się zatrzymała i sama musiała zdusić śmiech. – Zmowa rozrabiaków, oto, z czym mamy tu do czynienia – powiedziała. Phillip odwrócił się w jej stronę z szerokim uśmiechem na twarzy. – Ma! Stacy kiwnęła głową. Phillip zaczął mówić dość późno. Lekarze zapewniali ją przez rok, że wciąż nie ma się czego obawiać. Stacy osobiście miała jednak coraz więcej wątpliwości – ale też zaczynało mieć to dla niej coraz mniejsze znaczenie. Phillip to Phillip i będzie go kochać bez względu na wszystko. – Zgadza się. – Esek! – I znowu się zgadza. Witaj, Marigold. Nie powinnaś być w swoim ogródku? Suczka pomachała nieśmiało ogonem, jakby mówiła, że jest bardzo niegrzecznym pieskiem, ale przecież ten chłopiec pilnie potrzebował mycia twarzy. Stacy westchnęła i pokręciła głową z żartobliwą irytacją. Już setki razy rozmawiała z Connorsami na temat ich psów i sąsiedzi naprawdę się starali, ale Marigold i Maize nie mogły powstrzymać żadne płoty i kraty, które ich właściciele próbowali stawiać. Pewnie problem byłby poważniejszy, gdyby nie chodziło o tak słodkie psy. Marigold i Maize uwielbiały Phillipa, więc w zasadzie Stacy miała dwie uczynne niańki tuż za płotem. Żałowała tylko, że na ich wizyty może liczyć nieodmiennie w porze obiadu. – No dobra, Phillip, idziemy jeść. Pożegnaj się z Marigold. Phillip kiwnął głową, a potem rzucił się suczce na szyję, chowając twarz w jej sierści.

Stłumionym, ale słyszalnym głosem powiedział: – Pa, esek. Marigold zaszczekała, zupełnie jakby akceptowała to pożegnanie. Spełniwszy swoje zadanie, Phillip puścił psa, wstał i podbiegł do matki, która objęła go mocno, przypłacając to rozmazanym błotem na bawełnianej bluzce. – Ma! – Nie mogę cię dzisiaj przechytrzyć, co? – zapytała i cmoknęła go głośno w policzek, na co chłopiec zachichotał. – Wracaj do domu, Marigold. Twoi właściciele będą się o ciebie martwić. Do domu! Suczka, wesoło machając ogonem, wstała i pobiegła przez podwórze. Zapewne znalazła tam kolejną obluzowaną sztachetę, więc Michael będzie miał co naprawiać, gdy wróci do domu z uczelni i da się przekonać słodkimi słówkami do wykonania swojej części ogrodowych obowiązków. Do tego czasu psy nikomu nie robiły krzywdy, a Phillip je wprost uwielbiał. – No chodź, mały człowieku. Napełnimy ci brzuszek masłem orzechowym i galaretką, co ty na to? – Znowu go pocałowała, a chłopiec zachichotał. Może przyszedł czas, żeby dostał własnego psa. Może jak trochę podrośnie. * * * Profesor Michael Mason piastuje funkcję szefa Wydziału Biologicznego. Zanim dołączył do grona pracowników naszej uczelni, przez sześć lat wykładał na Uniwersytecie w Redmond. Jego urocza żona Stacy jest wielbicielką ogrodnictwa, a syn Phillip uwielbia kreskówki i bieganie za gołębiami… * * * 12 czerwca 2014 Niższa warstwa stratosfery Uwolniony z chronionego środowiska laboratoryjnego Alpha-RC007 leciał swobodnie, nie zdając sobie sprawy z podmuchów w stratosferze. Nie cieszył się z wolności ani nie darzył jej nienawiścią, nie czuł nic, nawet zimna unoszącego go powietrza. Z braku żywego nosiciela hybrydowy wirus pozostawał bierny, czekając, aż pojawi się coś, co nada mu pozorne życie. Daleko na ziemi doktor Alexander Kellis opłakiwał swoje zniszczone laboratorium i rozmyślał, co się wydarzy, skoro jego dzieło zostało wypuszczone w świat. Niczym doktor Frankenstein działał z najlepszymi intencjami, ale ostatecznie z niepokojem patrzył w przyszłość. Ukochany próbował go pocieszyć, jednak został odtrącony przez żal tak bezbrzeżny i głęboki, że nie da się go wyrazić żadnymi słowami. Alpha-RC007 – potocznie zwany remedium Kellisa – nie smucił się, nie kochał ani nie martwił o przyszłość. Alpha-RC007 po prostu dryfował w powietrzu. Jego płaszcz białkowy był z grubsza taki sam jak u zwykłego rinowirusa i składał się z

białek połączonych ze sobą w kształt dwudziestościanu foremnego. Miały one jednak znacznie więcej wspólnego z przodkami hybrydy, koronawirusami, i tworzyły serię kluczy, do których żaden naturalny system immunologiczny nie potrafił znaleźć zamków, by je zablokować. Pięć białek wirusowych tworzących strukturę dwudziestościanu pochodziło z różnych rodzin: dwa z jednej, dwa z drugiej, a piąte… Piąte białko zostało stworzone przez człowieka i nie miało nic wspólnego z naturą. Tej maleńkiej cząsteczce, mniejszej nawet od tyciego VP4, rinowirus zawdzięczał swoją wysoką zaraźliwość. Białko tworzyło na powierzchni struktury pierścień przypominających rzepy haczyków, dzięki którym Alpha-RC007 potrafił uczepić się wszystkiego i nie dało się go pozbyć. W ten sposób wirus miał tyle czasu, ile tylko potrzebował, żeby odpowiednio skolonizować swojego nosiciela. Kiedy już uda mu się dostać do środka, swoje pięć minut sławy dostaną inne specjalnie przygotowane narzędzia. Stworzony w laboratorium wirus musi tylko kupić sobie trochę czasu i przedostać się przez barierę ochronną. Zawirowania powietrza pozwoliły maleńkim cząsteczkom opaść w trochę niższe warstwy stratosfery. Dzięki korzystnym wiatrom stadko dzikich gęsi zdołało dostać się na sam brzeg atmosfery, ich krzyki rozbrzmiewały w rzadkim powietrzu jak sygnały alarmowe. Jedna, chcąc zmienić nieznacznie kierunek lotu, uniosła skrzydło dosłownie kilka centymetrów wyżej, pochylając się mocno w prawo. Jej pióra delikatnie otarły się o znajdujący się wyżej prąd powietrza. Tym samym zmiotły trochę pyłu i zanieczyszczeń – oraz kilka dryfujących cząstek Alpha-RC007. Haczyki na powierzchni płaszcza białkowego wirusa uczepiły się gęsiego skrzydła, zupełnie nieświadomie reagując na zmianę środowiska. Nie był to pożądany nosiciel, więc większość cząsteczek wirusa pozostała nieaktywna i pozwoliła ponieść się przez tę przypadkową eskortę w dół, na powierzchnię ziemi. Gęsi wylądowały, krzycząc głośno. W wyższych prądach powietrza pozostałe cząsteczki wirusa uwolnionego z laboratorium doktora Alexandra Kellisa dryfowały dalej, czekając na przybycie własnej eskorty, która pozwoli im swobodnie włóczyć się po ziemi. Nie ma na tym i żadnym innym świecie nic tak cierpliwego jak wirus wypatrujący swojego nosiciela. * * * Na środkowym wschodzie na niebie żadnych chmur, a temperatury mają pobić rekord tegorocznego lata – bierzcie więc krem do opalania i w czasie leniwego weekendu trzymajcie się z dala od słońca! Spodziewamy się niskiego stężenia pyłków w powietrzu… * * * 13 czerwca 2014 Denver w Kolorado Suzanne Amberlee szykowała się do spakowania rzeczy córki praktycznie od dnia, kiedy u

Amandy zdiagnozowano białaczkę. Terapeutka powiedziała, że to „mechanizm akceptacji” i że godziny spędzane na rozmyślaniu o pudłach i rzeczach zbyt cennych, by oddać je biednym, są czymś zupełnie normalnym. Jako rodzic chorego dziecka wierzyła, że trzeba się łapać wszystkiego, co może przynieść ulgę jej przerażonemu umysłowi. Już dawno sporządziła listy. Na jednej wypisała wszystkie rzeczy, które zostawi. Na innej wszystko, co wyśle rodzinie, a na kolejnej – co odda przyjaciołom Amandy. Proste linie wyrysowane atramentem kreślą zarys jej serca. Jednak co innego o tym myśleć, a co innego to zrobić. Kiedy stanęła w pokoju ukochanej córeczki i wyobraziła sobie puste miejsce pozbawione wszystkich rzeczy, które przypominały o Amandzie, nie mogła się pozbierać. Po długich tygodniach walki z samą sobą wreszcie udało jej się zacisnąć dłoń na klamce i otworzyć drzwi do sypialni. Wciąż nie potrafiła jednak przekroczyć progu. W tym pomieszczeniu znajdowały się wszystkie rzeczy Amandy – wszystkie rzeczy, które dzięki lekarzom miała szansę posiadać. Pluszowe maskotki, z których uparcie nie chciała wyrosnąć, mówiąc, że to jej jedyni przyjaciele w czasie choroby i nie zamierza ich teraz porzucić. Półki wypełnione w równej części bibelotami i nagrodami piłkarskimi, co książkami. Oprawiony obrazek ze schematem budowy wirusa Marburg EX19, który dostała od doktora Wellsa, kiedy testy kliniczne przyniosły pierwsze pozytywne rezultaty. Suzanne wciąż pamiętała ten dzień. Amandę, bladą i osłabioną, oraz doktora Wellsa, jej uśmiechniętego zbawcę. – Ten maluszek to teraz twój najlepszy przyjaciel, Amando. – Właśnie to powiedział do niej tamtego pięknego popołudnia, kiedy przyszłość nagle znowu można było brać pod uwagę. – Zadbaj o niego, a on zadba o ciebie. Suzanne poczuła nagły przypływ gniewu. Otworzyła oczy i spojrzała wściekle na wiszący po drugiej stronie pokoju wizerunek choroby. Gdzie była, kiedy jej córeczka umierała? Marburg EX19 miał uratować życie jej dziecku, ale w końcu zawiódł, pozwolił jej zginąć. Na co się zdał ten cały ból, niezliczone godziny spędzone w szpitalnym łóżku i nigdy niespełnione obietnice, skoro i tak wirus nie zdołał uratować Amandy? Nieważne, że zmarła w wypadku samochodowym. Nieważne, że nowotwór nie miał z tym nic wspólnego. Marburg EX19 miał ją ochronić, ale zawiódł. – Nienawidzę cię – wyszeptała Suzanne. Nie mogła teraz zająć się sypialnią. Nie dzisiaj, może nawet nigdy. Może będzie musiała sprzedać cały dom, zostawić rzeczy Amandy w pokoju, żeby zajęli się nimi nowi właściciele. Oni spojrzą na okruchy życia Amandy i nie zobaczą w nich jej twarzy, nie usłyszą, jak snuje plany na przyszłość. Będą mogli spakować wszystko do pudeł, nie łamiąc sobie przy tym serca. Jeśli istniało coś gorszego niż pochowanie własnego dziecka, Suzanne Amberlee nie potrafiła sobie tego wyobrazić. W końcu się poddała i kolejna bitwa w jej wewnętrznej wojnie dobiegła końca, a Suzanne zamknęła drzwi i zeszła na dół. Może jutro uda jej się opróżnić ten pokój. Może jutro zacznie pakować rzeczy do pudeł. Może jutro zacznie godzić się ze śmiercią Amandy. Może jutro. Może nigdy. Suzanne Amberlee odeszła, nie zdając sobie sprawy, że w jej ciele żyje maleńka kolonia wirusów, bezpiecznie schowana w tkance płuc. Zadowolony z tego

przypadkowego domu Marburg EX19 spał, czekając, aż coś go obudzi. Był cierpliwy, miał mnóstwo czasu. * * * Śmierć Amandy Amberlee opłakuje jej matka, Suzanne Amberlee. Zamiast kwiatów rodzina prosi o wpłaty na rzecz Centrum Badań nad Nowotworem w Kolorado. * * * 15 czerwca 2014 Reston w Wirginii – Alex? Światła w głównym laboratorium były zgaszone, więc pomieszczenie wypełnił klaustrofobiczny mrok. Większość pracowników dawno wróciła do domów. I nic dziwnego, bo minęła już jedenasta, a kiedy John Kellis zatrzymał się przed budynkiem, na parkingu stał tylko znajomy ford w kolorze butelkowej zieleni, należący do jego męża. John nie zapowiedział swojego przyjazdu. Może inni mężczyźni chadzali do barów i klubów ze striptizem. Nie Alex. Kochankiem Alexa było laboratorium. John się zawahał, a potem otworzył drzwi prowadzące do gabinetu. Denerwowanie i tak już mocno przewrażliwionego Alexa to ostatnia rzecz, jakiej chciał. – Kochanie? Jesteś tam? Nie usłyszał odpowiedzi. Serce Johna przyspieszyło, napędzane strachem. Od czasu włamania ciążyła na nich znacznie większa presja. Całe lata pracy przepadły, miliony dolarów z prywatnych inwestycji zostały zmarnowane i, co chyba najgorsze, Alex stracił wiarę, że świat zacznie grać sprawiedliwie. John nie był pewien, czy sobie z tym poradzą, a jeśli Alexowi się to nie uda, to Johnowi tym bardziej. Laboratorium już długo stanowiło oś ich życia. Wakacje planowali tak, by nie zaszkodzić badaniom; nawet kwestię posiadania potomstwa wciąż przekładali na później, żeby Alex mógł pracować. Zawsze wierzyli, że warto. Czy jeden akt ekoterroryzmu może to wszystko zmienić? John nagle zaczął się bać, że tak. – Jestem tutaj, John – zawołał Alex. Jego głos był cichy, stłumiony… martwy. Serce Johna waliło jak młotem, kiedy szybkim krokiem wyszedł za róg i zobaczył okno pomieszczenia laboratoryjnego. Alex stał przed nim, zupełnie jak wiele razy wcześniej, ale teraz jego ramiona zwisały smętnie. Wydawał się pokonany. – Alex, przestań to sobie robić. – Puls Johna zwolnił, gdy mężczyzna zorientował się, że jego mężowi nic nie grozi. Resztę dzielącego ich dystansu pokonał spokojnie, a potem zatrzymał się za Alexem i go objął. – No chodź. Chodź ze mną. – Nie mogę. – Alex pokazał na okno. – Popatrz. Pomieszczenie zostało powtórnie zabezpieczone po włamaniu. Może i nie zdołali powstrzymać stworzonych własnoręcznie patogenów przed wydostaniem się do atmosfery, ale teraz nie zamierzali wpuszczać do środka niczego nowego. Małpy i świnki morskie

wróciły do klatek. Niektóre właśnie jadły, niektóre spały; inne zajmowały się swoimi sprawami, nie zdając sobie sprawy z obecności obserwujących ich ludzi. – Nie rozumiem – powiedział John, krzywiąc się. – Na co mam patrzeć? Wyglądają zupełnie normalnie. – Zrobiłem im prysznic z każdej próbki, jaką mogłem znaleźć, z kilkoma różnymi grypami i przenoszonym przez powietrze syfilisem. Jedna ze świnek zdechła, ale sekcja nie wykazała żadnych oznak infekcji ani innych śmiertelnych chorób. Czasami świnki po prostu umierają. – Przykro mi, ale nie rozumiem problemu. Co jest złego w tym, że twoje zwierzęta laboratoryjne są zdrowe? Alexander Kellis odsunął się od męża, a potem spojrzał na niego ze zbolałą miną. – Nie potrafię wyróżnić tych, które złapały moje remedium. Nie da się go wykryć w żywym organizmie. Po włamaniu zapewne sami się zaraziliśmy. A ja nie wiem, jaki to może mieć wpływ na człowieka. Nie byliśmy gotowi. – Rozpłakał się i wyglądał przy tym jednocześnie bardzo młodo i bardzo staro. – Kto wie, może właśnie nas wszystkich zabiłem. – Och, kochanie, nie… – John przytulił męża, wydając przy tym kojące dźwięki. Ale jego oczy wpatrywały się w zwierzęta za szybą. Zupełnie zdrowe, zupełnie normalne zwierzęta. Nagle zrozumiał, że nie może odwrócić od nich wzroku. * * * Doktor Alexander Kellis odmówił komentarza na temat potencjalnego ryzyka, jakie stanowi jego „remedium na przeziębienie”, wypuszczone trzy dni temu przez grupę nazywającą się Armią Wybawienia… * * * 18 czerwca 2014 Atlanta w Georgii Najlepszym słowem opisującym atmosferę panującą w Centrum Zwalczania i Kontroli Chorób w Atlancie było „napięta”. Wszyscy czekali na katastrofę, od kiedy pojawiły się doniesienia, że tak zwana Armia Wybawienia wypuściła w świat eksperymentalny patogen. Napięcie jeszcze wzrosło, gdy doktor Kellis w odpowiedzi na ich prośby udostępnił więcej informacji na temat wirusa, a w nich szczegółowo i wyczerpująco opisał wysoką zaraźliwość swego hybrydowego tworu. Chyba najlepiej ujął to jeden z asystentów, który patrzył na mapę przedstawiającą przewidywany zasięg patogenu i z przerażeniem stwierdził: – Gdyby facet pracował nad wścieklizną czy czymś podobnym, wszystkich by nas pozabijał. Doktor Ian Matras przyznał w duchu, że nie jest pewien, czy doktor Alexander Kellis właśnie tego nie zrobił, nawet jeśli zupełnie tego nie chciał. Białka tworzące kapsyd Alpha-RC007 zostały genialnie skonstruowane, co samo w sobie było dobre – im większa

stabilizacja, tym większa przewidywalność zachowania – dopóki idioci z Armii Wybawienia nie przedarli się przez śluzę oddzielającą wirus od reszty świata. Teraz te same białka sprawiały, że Alpha-RC007 stał się niezwykle zakaźny i niebezpieczny, a do tego trudno go było wykryć u żywego nosiciela. Zwierzęta laboratoryjne, które odebrali od doktora Kellisa, zostały z pewnością zarażone, ale nie wykazywały praktycznie żadnych oznak choroby; cztery z pięciu badań krwi pod kątem obecności Alpha-RC007 dały negatywne wyniki, a piąty wykazał zaawansowaną infekcję. Wirus Kellisa potrafił się schować. Ujawniał się dopiero wtedy, kiedy nosiciel zarażał się innym wirusem… i właśnie to czyniło Alpha-RC007 naprawdę przerażającym. Wirus Kellisa powstał, żeby wyeliminować przeziębienie, co osiągał przez wywołanie własnej, konkurującej z innymi infekcji. Kiedy już raz wniknął do organizmu, nigdy go nie opuszczał. Niezwykła struktura płaszcza białkowego w jakiś sposób potrafiła oszukać układ immunologiczny, który zaczynał wierzyć, że Alpha-RC007 to kolejny rodzaj limfocytu – i w pewnym sensie tak właśnie było. Wirus Kellisa chciał pomóc, a jego atak na inne wirusy pojawiające się w organizmie stanowił mrożącą krew w żyłach demonstrację doskonałej biologicznej efektywności. Alpha-RC007 zabijał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Nie tolerował żadnej innej infekcji. Co by się stało, gdyby Alpha-RC007 uznał, że układ immunologiczny człowieka to kolejna infekcja? Nikt tego nie wiedział, a wirus do tej pory opierał się wszelkim próbom usunięcia go z żywego organizmu. O ile nie uda im się znaleźć odpowiedniej metody, zanim wirus Kellisa obróci się przeciwko nosicielowi, zdaniem doktora Matrasa już wkrótce cały świat się przekona, jak bardzo złośliwy potrafi być Alpha-RC007. Naukowiec usiadł przy biurku i patrząc na modele rozprzestrzeniania się infekcji na terytorium Ameryki Północnej i całego świata, szacował, ile naprawdę zostało im czasu do chwili, w której przekonają się, czy Armia Wybawienia zdołała zniszczyć ludzkość – z drobną pomocą doktora Alexandra Kellisa, oczywiście. – Rozchmurz się, Ian! – zawołał jeden z jego kolegów, przechodząc obok w drodze do pokoju socjalnego. – Mogliśmy trafić na coś znacznie gorszego niż pandemia wirusa, który sprawia, że jesteś zdrowy. – A co zrobi nam za rok, Chris? – odparował doktor Matras. Doktor Chris Sinclair uśmiechnął się szeroko. – Wskrzesi umarłych, oczywiście – powiedział. – Nie oglądasz filmów? A potem odszedł, zostawiając doktora Matrasa pogrążonego w myślach. * * * Centrum Zwalczania i Kontroli Chorób wydało oświadczenie, w którym wzywa ludzi do zachowania spokoju w obliczu uwolnienia niezidentyfikowanego patogenu z mieszczącego się w Wirginii laboratorium doktora Alexandra Kellisa. „Dotychczas nie pojawiły się żadne przesłanki, jakoby wirus miał być groźny dla ludzi”, powiedział doktor Chris Sinclair. Siedemdziesięcioletni weteran z Wywiadu Epidemiologicznego ukończył Princeton… * * *

2 lipca 2014 Denver w Kolorado Janice Barton zapukała dwa razy do drzwi gabinetu doktora Wellsa, a potem otworzyła je i weszła do środka. – Jest pan w stanie przyjąć dzisiaj jeszcze trzech pacjentów? – zapytała bez ogródek. – Słucham? – Doktor Wells uniósł wzrok znad papierów, odruchowo zaciskając palce na długopisie. – Od czwartej miałem już dziewięciu! Dopiero co mi się udało wypełnić dokumenty ubezpieczeniowe pani Bridge. Jak mam przyjąć jeszcze trzech przed zamknięciem? – Bo jeśli zgodzi się pan ich zbadać, być może uda mi się przekonać pozostałych dziewiętnastu, żeby wrócili jutro – odpowiedziała Janice, a doktor Wells dopiero teraz zauważył, jak zdenerwowana wydawała się jego zazwyczaj spokojna asystentka. Miała połamane paznokcie i dziwnym trafem właśnie to go najbardziej zaniepokoiło. Stworzony przez człowieka wirus był na wolności, Marburg Amberlee robił… coś… a Janice zaniedbała swój manikiur. – Przyjmę trzech z najpilniejszymi objawami, a potem będę musiał zamknąć gabinet – powiedział, odkładając długopis. – Jeśli się nie zdrzemnę, na nic się już nikomu nie przydam. – Wszyscy potrzebują pilnej wizyty. Nie może pan wybierać. Ale dziękuję – powiedziała Janice i wyszła. Kiedy wyjrzał z gabinetu, jej już nie było – oddała się nieznanym mu czynnościom, które wykonywała, gdy miała dość zajmowania się szaleństwem w poczekalni. Chociaż nie zawsze tak to wyglądało, dzisiaj z pewnością panował tu chaos. Kiedy tylko pojawili się pacjenci, od razu podnieśli rwetes, domagając się jego uwagi. Niektórzy nawet krzyczeli. Doktor Wells przystanął, spojrzał na tłum i zastanowił się, czy inni lekarze prowadzący badania nad Marburg Amberlee przeżywali to samo. Obawiał się, że tak. Problem nie tkwił w samych pacjentach, którzy wyglądali zdrowo jak zawsze, więc bez trudu mogli głośno domagać się wizyty. Ich nowotwory dzięki infekcji Marburg Amberlee zniknęły albo zostały opanowane. To ludzie, których przyprowadzali ze sobą, stanowili prawdziwy problem. Mężowie i żony, rodzice i dzieci, wszyscy mieli szkliste oczy i płytki, rwany oddech. Niektórzy krwawili z nosa albo oczu – tylko kilka kropelek, nic wymagającego natychmiastowej interwencji, ale ten maleńki strumyczek wystarczał, żeby przerazić doktora Wellsa i sprawić, że ścisnął mu się żołądek. Cierpieli na wczesne objawy zarażenia Marburg Amberlee, kiedy to system immunologiczny organizmu próbuje zwalczyć dobrego wirusa. Właśnie na tym jednym etapie infekcja może być naprawdę groźna; kiedy Marburg Amberlee zostaje zaatakowany, sam również przechodzi do ofensywy i bardziej interesuje go obrona własnej pozycji niż zachowanie nosiciela przy życiu. Ci ludzie byli zarażeni, i to wszyscy. A to po prostu niemożliwe. Marburg Amberlee nie można się zarazić przez normalny kontakt – przynajmniej tak miało to wyglądać, lecz jeśli badania okazały się błędne w tym

aspekcie, co jeszcze mogło pójść nie tak? Wskazując niemal przypadkowe osoby, powiedział: – Zapraszam pana, panią i pana. A resztę proszę o przyjście jutro. Bardzo mi przykro. Zapraszam do Janice przed wyjściem, zapisze państwa na kolejną wizytę. Odpowiedziały mu jęki i krzyki. – Moje dziecko jest chore! – zawołała jedna z kobiet. Rok wcześniej umierała na raka płuc. Nazwała go cudotwórcą, a teraz patrzyła na niego jak na diabelski pomiot. – Co pan z tym zrobi? – Przyjmę panią jutro – powiedział doktor Wells stanowczo i wprowadził wybrane osoby przez drzwi dzielące poczekalnię i gabinety. Wyszedł z ulgą, czując coraz większe przerażenie. Naprawdę nie miał pojęcia, co ma z tym wszystkim zrobić. * * * Doniesienia o epidemii gorączki krwotocznej w pobliżu Centrum Badań nad Nowotworem w Kolorado nie zostały jeszcze potwierdzone. Główny lekarz pracujący w centrum, Daniel Wells, jest w tej chwili nieosiągalny. * * * 4 lipca 2014 Allentown w Pensylwanii Ulice Allentown przystrojono czerwienią, bielą i błękitem, kolorami symbolizującymi wolność od opresji – symbolizującymi niepodległość. To słowo nigdy nie było bardziej na czasie. Brandon Majors spacerował, uśmiechając się do każdej czerwonej wstążki i niebieskiej kokardy. Żałował, że nie może wskoczyć na ławkę i powiedzieć wszystkim, że to on jest odpowiedzialny za ich prawdziwą niezależność. Że to on przysłużył się ludzkości, ratując ich przed chorobą, uwalniając od grypy i dając możliwość spędzania chorobowego na ławce, z drinkiem w dłoni i bez ścisłej obserwacji przez Nich! Zapewne daliby mu medal albo przynajmniej wzięli w ramiona i obnieśli po mieście. Niestety ich triumfalny marsz przerwałaby policja. Oni wysłali swoje psy na poszukiwania członków Armii Wybawienia, nazywając ich ekoterrorystami i rzucając fałszywe oskarżenia o działanie na szkodę zdrowia obywateli. Na jaką szkodę? Zaszkodzili ludziom, uwalniając ich spod tyranii Wielkiego Biznesu Farmaceutycznego? Jeśli tak wyglądała szkoda, to może przyszedł czas, żeby wszystkim zaszkodzić. Nawet Oni będą musieli to przyznać, kiedy już zobaczą, że dzięki Brandonowi i jego odważnym kompanom świat stał się lepszy. Chłopak szedł właśnie do domu, zatopiony w myślach o zaszczytach, jakich dostąpi, gdy Armia Wybawienia wyjdzie z ukrycia i ogłosi się zbawcą ludzkości. Ile w ogóle można dostać za ekoterroryzm? Złagodzą wyroki – przynajmniej w ich przypadku – gdy ludzie zrozumieją, jaki otrzymali dar? Może… Minął róg i zobaczył radiowozy ustawione wokół domu. Zamarł, patrząc szeroko

otwartymi oczami na policjantów wyprowadzających szamoczącą się i płaczącą Hazel. Otworzono tylne drzwi czarno-białego vana i trzech kolejnych mundurowych wciągnęło ją do środka. Brandon słyszał, jak szlocha i głośno domaga się informacji, co zrobiła źle. Nie mógł jej pomóc. Powtarzał sobie to raz po raz, cofając się o dwa kroki i ruszając do biegu. Znaleźli ich. Jakimś cudem ich znaleźli i teraz Hazel zostanie męczenniczką. Nic nie mógł na to poradzić. Psy już ją miały. Już ją zgarniały jak w jakiejś wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Nie mógł tam iść i wyrwać jej z ich rąk. Miała bogatych rodziców, którzy znajdą sposób, by ją uwolnić. Tymczasem on naprawdę nic a nic nie mógł zrobić. Hazel nie chciałaby, żeby się dla niej poświęcił. Tego był pewien. Jedno z nich musiało uciec. Jedno z nich musiało Im uciec. Brandon wciąż to sobie powtarzał, kiedy za jego plecami zaczęły wyć syreny, a zniekształcony przez megafon głos oznajmił: – Panie Majors, proszę przestać uciekać albo będziemy zmuszeni użyć broni. Właściciel głosu wydawał się nie mieć nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Brandon się zatrzymał. Nie odwracając się, uniósł ręce i zawołał: – Jestem amerykańskim obywatelem! Zostałem niesłusznie zatrzymany! Jego głos załamał się na ostatnim słowie, rujnując wizerunek uciśnionego rewolucjonisty. Ciężkie kroki za jego plecami obwieściły przybycie mundurowych, a kilka sekund później ktoś złapał i wykręcił Brandonowi ręce. – Nazywasz to niesłusznym zatrzymaniem? Masz szczęście, że w ogóle cię aresztujemy, a nie publikujemy twojego nazwiska i adresu w gazecie, idioto – wysyczała policjantka szorstko, tuż przy uchu chłopaka. – Myślisz, że to kraj wielbicieli terrorystów? – Zrobiliśmy to dla was! – jęknął. – Powiesz to sędziemu – stwierdziła i siłą odwróciła chłopaka twarzą do siebie, a potem zabrała do radiowozu. * * * Przywódcy tak zwanej Armii Wybawienia zostali dzisiaj aresztowani dzięki wskazówce udzielonej przez byłego członka organizacji. Jego nazwisko nie zostało jeszcze ujawnione. Brandon Majors, 25 lat, oraz Hazel Allen, 23 lata, są mieszkańcami Allentown w Pensylwanii. Na miejscu zatrzymania znaleziono narkotyki… * * * 4 lipca 2014 Berkeley w Kalifornii Przystań w Berkeley była pełna rodziców z dziećmi, staruszków, studentów na wakacyjnej przerwie, psich właścicieli oraz członków każdej innej grupy społecznej w regionie. Obok przebiegł dog niemiecki, ciągnąc swoją ubraną w bikini właścicielkę na rolkach. Grupa

nastolatek szła w przeciwnym kierunku w tak jaskrawych ciuchach, że przywodziła na myśl stado egzotycznych ptaków. Trajkotały z szybkością typową dla swojego gatunku, używając tego przejściowego języka, który rozwijało każde pokolenie nastolatków od zarania dziejów. Stacy Mason przestała obserwować męża goniącego syna wokół przystani i zerknęła na tę głośną zgraję, której śmiech rozbrzmiewał głośno w popołudniowym słońcu. Kiedyś była jedną z takich dziewcząt, wesoła i pogodna, absolutnie pewna, że świat da jej wszystko, o co tylko poprosi. Czy one też będą zaskoczone, gdy się okaże, że czasami tak naprawdę nie chcą tego, o co poprosiły? – Gdzie uciekłaś? – Michael stanął za jej plecami, objął ją w talii i pocałował w szyję. – Mamy tu w Berkeley piękny letni dzień, a niedługo zacznie się pokaz laserów. Naprawdę warto tu wrócić. – Po prostu patrzę na ludzi. – Stacy zerknęła na męża i uśmiechnęła się, rozbawiona. – A czy przypadkiem ty nie miałeś na kogoś patrzeć? A dokładniej: na naszego syna? – Rzucił mnie dla bardziej atrakcyjnej niańki – powiedział Michael poważnym tonem, ale jego oczy mówiły co innego. – Naprawdę? I kimże jest ta dama? Za jej plecami Phillip zawołał radośnie: – Esek! – Ach, rozumiem. – Stacy odwróciła się i zobaczyła, jak chłopiec goni w kółko za Maize, a Marigold siedzi z boku i spokojnie obserwuje ich zabawę. Pan Connors trzymał ją krótko, podczas gdy Maize ciągnęła swoją smycz po ziemi, uciekając przed towarzyszem zabaw. – Dzień dobry, panie Connors! Gdzie Marla? – Witaj, Stacy! – Pan Connors odwrócił się, żeby jej pomachać, wciąż jednak patrzył na szybko poruszającą się parę. – Zeszła z doków, żeby kupić lemoniadę. Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam ta mała gonitwa. – Ani trochę. Pozbawienie naszych podopiecznych nadmiaru energii zrobi dobrze nam obojgu. – Stacy oparła się o Michaela, patrząc, jak Maize i Phillip gonią się nawzajem, jedno ze śmiechem, a drugie machając szaleńczo ogonem. – Może się zmęczą. Michael prychnął. – To by było coś. Moim zdaniem chłopaka napędza pluton. – A czyja to wina, co? Po prostu musiałam wyjść za naukowca. Mogłam wybrać gwiazdę rocka, ale nie, chciałam słodkiego życia u boku profesora. Tym razem to Michael głośno się zaśmiał. – Uwierz mi, każdego dnia dziękuję za swoje szczęście, mając na uwadze, że mogłaś wziąć gwiazdę rocka. Stacy uśmiechnęła się do niego ciepło, a potem rozejrzała po tłumie, spojrzała w niebo i na wodę. Phillip chichotał, a jego głos stapiał się z krzykami mew i szczekaniem podnieconych psów, dołączając do ogólnej kakofonii ludzkości. Nigdy nie słyszała nic piękniejszego. – Myślę, że wszyscy powinniśmy każdego dnia dziękować za nasze szczęście – powiedziała w końcu. – Życie nie mogłoby być wspanialsze. – Zawsze może być lepiej. – Michael pocałował ją jeszcze raz, pozostawiając swoje

usta przy jej policzku odrobinę dłużej. – Trzeba tylko poczekać. Za rok o tej porze wspomnimy to lato i pomyślimy sobie: „Och, nie mieliśmy pojęcia; wystarczyło tylko poczekać”. – Chciałabym, żebyś miał rację – stwierdziła Stacy i odwzajemniła pocałunek. * * * Pokaz laserów z okazji Dnia Niepodległości zorganizowany w przystani w Berkeley w tym roku okazał się ogromnym sukcesem, przyciągając rekordowe tłumy. Lasery, które w 2012 roku zastąpiły tradycyjne fajerwerki, na stałe wpisały się w kalendarz. Opracowany przez Wydział Informatyki Uniwersytetu w Berkeley… * * * 7 lipca 2014 Manhattan w Nowym Jorku Miesiąc po opublikowaniu artykułu o remedium Kellisa Robert Stalnaker cieszył się wielkim zainteresowaniem i zebrał tak ogromną liczbę pochwał – ale też, oczywiście, nieprzyjemnych i nienawistnych komentarzy – o jakiej wcześniej mógł tylko marzyć. Każdego ranka jego skrzynkę odbiorczą wypełniały wiadomości od ludzi chwalących bądź potępiających jego decyzję o ujawnieniu amerykańskiej opinii publicznej informacji o sprzeniewierzeniu się etyce naukowej przez doktora Alexandra Kellisa. Czy to on kazał Armii Wybawienia włamać się do laboratorium, dokonać kosztownych zniszczeń i wypuścić owoce badań wartych miliony dolarów? Nie, nie kazał. On tylko pełnił rolę zaniepokojonego przedstawiciela wolnej amerykańskiej prasy, wykonując swoją pracę i dostarczając informacji. To, że praktycznie zmyślił całą historię, przestało go martwić po otrzymaniu trzeciej propozycji wywiadu. Do poniedziałku po 4 lipca był już do tego stopnia przekonany o prawdziwości swojego tekstu, że szczerze by się zdziwił, gdyby ktoś w niego wątpił. Doktor Kellis może i miał inne zamiary, ale fakty pozostawały faktami, a Stalnaker tylko przedstawił je światu. Co najlepsze, dziennikarz już od dwóch tygodni nie widział, by ktokolwiek kaszlał albo smarkał. Nieważne, jakiego potwora Kellis wyhodował w swoim laboratorium – najwyraźniej remedium działało. Można wyrzucić chusteczki i odwołać zamówienie na rosół. – Amen – wymamrotał pod nosem Stalnaker, otwierając drzwi swojego nowojorskiego biura. Owionął go podmuch zimnego, klimatyzowanego powietrza, które zastąpiło letnią, miejską duchotę. Dziennikarz wszedł do środka, zamknął drzwi i zastygł, czekając na zasłużony aplauz. W końcu w pojedynkę i w ciągu zaledwie tygodnia zwiększył sprzedaż gazety o piętnaście procent. Oklaski się jednak nie pojawiły. Zamiast tego wokół zapanowała niepokojąca cisza. Ludzie porzucili swoje dotychczasowe zajęcia i w milczeniu zaczęli się gapić na dziennikarza. Ten z zaskoczeniem rozejrzał się po pomieszczeniu i zauważył naczelnego,

który patrzył na niego z ponurym wyrazem twarzy, nerwowo przygryzając wykałaczkę. Zawsze trzymał jedną w zębach, odkąd rok wcześniej rzucił palenie. Nigdy się z nimi nie rozstawał. – Stalnaker! – warknął, przesuwając kawałeczek drewna w kącik ust. – Gdzieś ty się podziewał? Nie sprawdzasz poczty? – Nie przy śniadaniu – powiedział Stalnaker, zdziwiony tonem swojego szefa. Don nigdy nie zwracał się do niego w ten sposób. Czasem bywał ostry, czasem zimny, owszem, ale nigdy nie mówił tak, jakby Stalnaker zrobił coś niewyobrażalnie złego; nigdy nie traktował go jak szczeniaczka, który napaskudził na dywan. – A co się stało? Jedząc bajgla, przegapiłem jakiś skandal polityczny czy coś podobnego? Don Nutick zawahał się i bardzo powoli wziął głęboki oddech, a potem powiedział: – Nie. Przegapiłeś informację o piątkowym aresztowaniu przywódców Armii Wybawienia przez policję w Pensylwanii. – Słucham? – Stalnaker gapił się na naczelnego, nagle skupiając na nim całą swoją uwagę. – Mówisz, że oni faktycznie złapali tych kolesi? Jakim cudem? – Jeden z ich ludzi się wygadał. Stwierdził, że powinni odpowiedzieć za swoje czyny. – Don pokręcił głową. – Nie opublikowali jeszcze nazwiska przywódcy. Ale na pewno dziennikarz, który dostanie wywiad na wyłączność, zyska pełną samodzielność. A już na pewno zdoła przekonać swojego szefa, żeby nie wywalał go na zbity pysk za pomówienia, za które gazeta może trafić przed sąd. – Sąd? – Mówiłem, żebyś częściej sprawdzał pocztę. Stalnaker prychnął. – Niczego mi nie udowodnią. – Jesteś pewien? Nastała chwila ciszy, po której Stalnaker stwierdził z ociąganiem: – No to chyba pojadę do Pensylwanii. – Tak – zgodził się Don. – Pojedziesz do Pensylwanii. * * * Chociaż dotychczas nie ujawniono personaliów dezertera z Armii Wybawienia, trzeba zadać jedno zasadnicze pytanie – dlaczego zdecydował się zdradzić swoich towarzyszy? Co takiego zobaczył w laboratorium, że zmienił zdanie? Postaramy się to ustalić… * * * 7 lipca 2014 Gdzieś w Ameryce Północnej Miejsce nie ma znaczenia, bo to samo zdarzyło się jednocześnie w całym kraju. Nie istniał punkt zapalny. Wszystko rozpoczęło się i skończyło zbyt szybko, żeby ktokolwiek zdążył to zauważyć i zanotować.

Na piórach migrującego ptaka i balonie pogodowym, na dryfujących pyłkach unoszonych przez delikatne podmuchy wiatru – Alpha-RC007 przedostał się ze stratosfery do niższych warstw powłoki powietrznej planety. Kiedy spotkał odpowiedniego nosiciela z klasy ssaków, przyczepił się do niego swoimi sztucznymi, białkowymi haczykami na tyle mocno, by móc podbić i skolonizować organizm, a potem przenieść się na kolejny. Nowo narodzonych infekcji nie dało się zobaczyć gołym okiem, a ich jedynym objawem był brak objawów. Nosiciele cieszyli się pełnym zdrowiem, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jakimi są szczęściarzami. Był to złoty okres dla wirusa. Trwał niecały miesiąc. Powiedzmy, że 7 lipca – z braku dokładnej daty – powiedzmy, że w Columbus w stanie Ohio – z braku dokładnego miejsca. Zatem: 7 lipca 2014 roku w Columbus w Ohio zaczął się koniec świata. Jedynym nosicielem wirusa Marburg Amberlee w Columbus była Lauren Morris, trzydziestoośmiolatka świętująca początek drugiego życia wycieczką po Stanach Zjednoczonych. Terapię z wykorzystaniem Marburg Amberlee zaczęła niemal dokładnie rok wcześniej, a jej nowotwór – według diagnozy śmiertelny – znikł niemal bez śladu. Gdyby ktoś ją zapytał, nazwałaby to cudem nauki. I miałaby rację. Do pierwszego spotkania Lauren z Alpha-RC007 doszło na targowisku farmerów. Podniosła ze straganu słoik z domowej roboty dżemem, żeby przyjrzeć się etykiecie, a potem ostatecznie zrezygnowała z zakupu. Dżem pozostał na swoim miejscu w przeciwieństwie do wirusa, którego zebrała na opuszkach palców. Jego cząsteczki już jej nie opuściły, czekając na szansę – a ta pojawiła się niecałe pięć minut później, kiedy Lauren przetarła oko, do którego dostał się pyłek. Alpha-RC007 przeniósł się ze skóry dłoni na śluz pokrywający membranę wewnątrz oka, a stamtąd wniknął do organizmu. Początkowe stadium infekcji przypominało to doskonale dziś znane – cząsteczki wirusa atakowały komórki, by potem cicho z nich uciec, pozostawiając swoje kopie. Alpha- RC007 naprawdę niszczył tylko inne infekcje, które napotkał na swojej drodze. Przekształcał je w małe fabryki, mikroskopijne hodowle siebie samego. W tym czasie wirus pokonał kilka różnych chorób, z których istnienia Lauren nie zdawała sobie sprawy, i stał się jedynym władcą jej ciała. Później, głęboko w tkance płuc, Alpha-RC007 napotkał coś nowego – coś, co zaskoczyło wirusa, o ile wirus może być czymkolwiek zaskoczony. Ta dziwna nowa rzecz miała strukturę równie obcą dla świata jak remedium Kellisa: w połowie naturalną i w połowie zmodyfikowaną, tak by wypełniała nowe zadanie. Zachowując się zgodnie z protokołami, które stanowiły sedno egzystencji wirusa, Alpha-RC007 zbliżył się do nieznajomego, wykorzystując swoje maleńkie, białkowe haczyki, żeby spróbować infiltracji. Nieznajomy zrobił to samo i w końcu ich proteinowe wypustki połączyły się tak, że nie dało się już wyróżnić, gdzie zaczynała się jedna, a kończyła druga. W ciele Lauren Morris działo się to tysiące razy. Wiele z tych spotkań kończyło się śmiercią jednego albo obu wirusów, jeśli ich cząsteczki nie połączyły się w odpowiedni sposób. Pozostałe niespodziewanie rozpoznały braci w swoich stworzonych przez człowieka strukturach i zaczęły wymieniać się materiałem genetycznym w pięknym tańcu, rozpoczętym u zarania dziejów, który skończy się wraz ze śmiercią ostatniego żywego organizmu.

Lauren Morris – nie zdając sobie sprawy z drugiego cudu nauki, który dokonywał się właśnie w jej ciele – poszła załatwić resztę sprawunków. Nigdy wcześniej nie była matką. Przed zachodem słońca stała się jedną z wielu rodzicielek Kellis-Amberlee. * * * Przepiękne mamy lato tego roku w Ontario i na te ciepłe, wspaniałe wieczory zaplanowaliśmy wiele wspaniałych wydarzeń. Zapraszamy na targowisko w Columbus, gdzie będziecie mieli okazję posmakować rarytasów z naszych lokalnych farm. Kto wie, co odkryjecie. Rusza również seria letnich koncertów… * * * 8 lipca 2014 Atlanta w Georgii Chris Sinclair swój czas w CZKC spędził, zachowując niemal patologiczny spokój. Pozostał całkowicie rozluźniony nawet w czasie wybuchów nieznanych infekcji, wykorzystując swoje szkolenie ze studiów i naturalną tendencję do „nieprzejmowania się pierdołami”, żeby nie tracić głowy, gdy wszyscy wokół zaczynają panikować. Wychowywał się w Santa Cruz w Kalifornii i, jak twierdził, to lokalni surferzy nauczyli go luzu. Ale teraz Chris Sinclair nie potrafił się już wyluzować. Chris Sinclair był przerażony. Wciąż nie mieli pewnego testu na wykrycie remedium Kellisa. Zamiast obserwować zasięg występowania infekcji, skorzystali ze starego triku i zaczęli śledzić jej brak. Każde miejsce, gdzie nagle spadła zachorowalność na letnie przeziębienia i grypy, nanosili na mapę jako możliwą epidemię remedium Kellisa. Nie był to pewny system – czasami ludzie po prostu cieszyli się dobrym zdrowiem bez pomocy genetycznie zmodyfikowanego wirusa. Jednak nawet jeśli tylko połowa ludzi potencjalnie zarażonych naprawdę miała w sobie remedium Kellisa… Jeśli tylko połowa ludzi potencjalnie zarażonych chorowała na tę chorobę, która wcale nie była chorobą, oznaczało to, że wirus rozprzestrzeniał się jak szalony i nie mieli szans go zatrzymać. Jeśli wypuszczą oficjalne oświadczenie, w którym odradzą wszelkiego kontaktu z ludźmi wyglądającymi na wyjątkowo zdrowych, Amerykanie szybko zaczną urządzać „przyjęcia z remedium”. Zanim wynaleziono szczepionkę na ospę wietrzną, rodzice wyprawiali przyjęcia z chorymi na ospę, bo choroba w dzieciństwie gwarantowała zdrowie w dorosłym wieku. Teraz zrobią to samo. A potem, kiedy remedium okaże się mieć drugą fazę – coś, co wykazałyby testy na ludziach, gdyby Alexander Kellis zdążył je przeprowadzić – wtedy zaczną się kłopoty. Oczywiście zakładając, że nie zaczęły się już teraz. – Nadal uważasz, że nie powinniśmy przejmować się pandemią, przez którą ludzie czują się lepiej? – Cześć, Ian. – Chris uniósł głowę i ze wstydem wzruszył nieznacznie ramionami. – Nie słyszałem, jak wszedłeś.

– Zakopałeś się w papierach. To zaktualizowane mapy spodziewanego zasięgu wirusa? – Owszem. – Chris zaśmiał się smutno. – Zapewne się ucieszysz, że nasze ostatnie bastiony w Ameryce Północnej właśnie poddały się tej tajemniczej fali dobrego zdrowia. Mamy ogniska epidemii w Nowej Funlandii i na Alasce. W obu przypadkach ustaliłem, że stało się to krótko po tym, jak ktoś ze strefy podejrzewanego zarażenia pojawiał się w mieście. Wirus się rozprzestrzenia. Jeśli nawet nie ma go jeszcze na całym świecie, niedługo będzie. – Zgłoszono jakieś symptomy? Coś, co mogłoby sugerować mutację? – Ian Matras napełnił swój kubek kawą z wydziałowego, na wpół opróżnionego dzbanka. Spróbował i skrzywił się, ale pił dalej. Napar był gorzki, lecz mocny. Tego właśnie potrzebował, żeby przetrwać katastrofę. – Zastanawiałem się, kiedy zaczniesz pytać o złą wiadomość. – A ta była dobra? Chris zignorował pytanie, szukając wśród papierów na biurku czerwonego folderu. Otworzył go i przeczytał na głos: – Nagłe zwiększone wydzielanie śliny u pacjentów badań klinicznych terapii McKenzie-Beatts przeciwko gruźlicy. To oni mieli modyfikowaną genetycznie febrę? Trzy zgony w grupie z modyfikowaną malarią. Ciągle czekamy na ostatnie ciało, ale w dwóch pozostałych przypadkach wyglądało na to, że stworzona w laboratorium malaria niespodziewanie zaczęła atakować czerwone krwinki nosicieli. Niszczyła je tak szybko, że szpik nie nadążał z produkcją nowych. – Remedium Kellisa nie umie się bawić grzecznie z innymi dziećmi – zauważył Ian. – Ano, nie umie. – Chris spojrzał ponuro na swego rozmówcę. – Reszta dokumentów dotyczy pacjentów z badań nad nowotworem, u których wykorzystywano aktywną formę modyfikowanego wirusa Marburga. Mają te same objawy co wszyscy… ale ich rodziny zaczynają wykazywać symptomy choroby Marburga. Najwyraźniej interakcja z remedium Kellisa uczy wirusa, jak się rozprzestrzeniać. Albo zarażał już na wcześniejszym etapie, ale teraz remedium go obudziło. Ian patrzył na niego, zapominając o kawie. – O Chryste. – Jestem pewien, że nie słucha, ale możesz się do niego zwrócić, jeśli ci to pomoże – powiedział Chris. Podał koledze folder i obaj wrócili do pracy. Starali się zapobiec temu, co nieuniknione. Każdy z nich zdawał sobie z tego sprawę. Ale i tak musieli spróbować. * * * Wszystkie badania kliniczne nad genetycznie modyfikowanymi wirusami zostają natychmiast zawieszone. Wszystkie dane i listy pacjentów muszą zostać przesłane do oddziału CZKC w Atlancie w stanie Georgia do południa 10 lipca czasu wschodniego. Niezastosowanie się do wytycznych może skutkować oskarżeniem o naruszenie prawa federalnego… * * *