AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 177
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 574

Murgia Jennifer - Gwiazda anioła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Murgia Jennifer - Gwiazda anioła.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Murgia Jennifer Gwiazda anioła Śmiertelna dziewczyna związana wielką miłością z aniołem światła, przyciągana hipnotyzującym urokiem anioła mroku W środku kręgu Garreth i Hadrian stali naprzeciw siebie, a płomienie tańczyły wokół ich nóg. Dwa anioły. Anioł światła i anioł ciemności. Obaj piękni. Obaj potężni. Jeden ucieleśniał miłość, drugi – zniszczenie. A ja byłam poza kręgiem i pragnęłam ich obu… W świecie dobrych i upadłych aniołów, tajemniczych symboli i wszechogarniającej miłości, anioł stróż zakochuje się ludzką miłością w dziewczynie kuszonej niebezpiecznym urokiem upadłego anioła.

Jest bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli (...) Ewangelia według świętego Łukasza 4,10 Biblia Tysiąclecia Prolog Wiedziałam, że zbliża się chwila mojej śmierci. Dziwne, ale stało się to w ciągu zaledwie kilku dni. Zdałam sobie sprawę, że drżę i muszę działać szybko, zanim... Nie chciałam o tym myśleć. Chwyciłam maleńki sztylet. Broń, choć śmiercionośna, była niezwykle piękna. Na rękojeści połyskiwały delikatne rzeźbienia - przedstawiały upadek archaniołów z nieba; ich historię wyryto kunsztownie na zabójczym ostrzu. Z trudem przełknęłam ślinę. Czy teraz Bóg mnie przyjmie? Przeszywały mnie ukłucia niepewności, ale już zdecydowałam. Bez namysłu wbiłam sobie sztylet w serce z nadzieją, że mój plan zadziała. Brakowało mi tchu. Poleciałam do przodu; szukałam czegokolwiek, czego mogłabym się złapać. Natrafiłam na zasłonę i zerwałam ją z łoskotem. W ścianie zostały ziejące dziury po wyrwanym karniszu. Jakby przedrzeźniając je, aksamit nocy rozdarł się i deszcz lunął strugami. Zamknęłam oczy i poddałam się ogarniającemu mnie zamroczeniu. Leżałam, a deszcz szybko plamił zmęczone niebo. Niebiosa płakały nade mną.

Rozdzial 1 Znowu tu było. Trzepotanie. Skrzydła. Zacisnęłam powieki i jeszcze raz wytłumaczyłam sobie, że to absolutnie nie może być prawda. Śniłam -znowu. Ale bez wątpienia poczułam podmuch na skórze, poczułam, jak rozwiewa mi włosy. Powietrze wokół mnie się poruszało, serce zaczęło mi bić szybciej. Przełknęłam gulę paniki, zepchnęłam ją głęboko do żołądka i zrobiłam to, co wiedziałam, że muszę zrobić. Otworzyłam oczy. Gdy świadomość powoli przebijała się przez mój mózg, patrzyłam na długie, dziwne cienie na suficie i przypominałam sobie sen. Bo to był sen, prawda? Sen tak bardzo rzeczywisty, który zaczął się, ledwie przymknęłam powieki. Sen, z którego rozpaczliwie chciałam się obudzić, a jednak tak bardzo usiłowałam zatrzymać go w pamięci, kiedy już otworzyłam oczy. Wciąż czułam na sobie spojrzenie jego oczu koloru burzy - czarnych jak smoła i nieustraszonych. Przyglądały mi się badawczo, kiedy szukałam

snów spokojniejszych, bardziej normalnych - ale teraz to już koniec. Obudziłam się. W moim pokoju było gorąco jak na marzec; mały wentylator czekał w garderobie na cieplejsze dni. Więc oczywiście zdziwiło mnie, gdy przesunęłam lepką od potu dłonią po swoich długich, mokrych włosach, które jeszcze przed chwilą podmuch delikatnie rozwiewał na poduszce. Nie pamiętałam, jak znalazłam się pod kołdrą i zasnęłam, ale oto leżałam, drżąc, jak w wiele innych nocy. Nie mogłam zasnąć, zwlokłam się z łóżka i podeszłam do komputera, którego zapomniałam wyłączyć na noc. Z reklamy patrzyły na mnie przerośnięte Chia Pets1. Chia, chia... pa, pa. W skrzynce czekały na mnie dwie wiadomości, więc kliknęłam na nie, ziewając. W pierwszej był kupon do Barnesa & Noble'a. - Dwadzieścia procent rabatu, całkiem nieźle - mruknęłam do siebie sennie. Cielęcym wzrokiem omiotłam półkę z kolekcją książek. - A co w drugiej? Moja mama, bibliotekarka, zawsze starała się mnie przekonać, żebym wypożyczała książki, zamiast wydawać na nie skromne kieszonkowe, ale ja tak nie mogę. Nie potrafię zrezygnować z dreszczyku emocji. Przeszłam do następnego e-maila i natychmiast poczułam, jak skóra cierpnie mi ze strachu. Był od Brynn Hanson - pięknej, wymachującej pomponami samo-zwańczej królowej liceum Carvera. Ja, niestety, byłam jej ulubioną ofiarą. Uwielbiała mnie dręczyć. Z wahaniem otworzyłam wiadomość. 1Popularne w Stanach Zjednoczonych w latach 80. figurki, między innymi zwierząt, porośnięte rzeżuchą (przyp. red.).

Zawierała tylko jedno słowo, ale to jedno słowo wystarczyło, żebym poczuła irytację aż w czubkach palców. „Świruska". Przeczytałam jeszcze raz. Właściwie przeczytałam kilka razy, bo nie mogłam uwierzyć, że jej nienawiść dotarła aż do mojego komputera - czyli w gruncie rzeczy do mnie. Szybko usunęłam e-mail, jakbym pozbywała się oślizgłego robala. - Poczekaj, powiem Claire - mruknęłam do siebie. Zastanawiałam się, jak moja najlepsza przyjaciółka poradziłaby sobie z tą sytuacją. Najprawdopodobniej odesłałaby wiadomość z powrotem do Brynn, żeby ta sama zobaczyła, jak to miło. Ale ja? Ja wciąż miałam nadzieję, że klawisz delete usunie ją na zawsze. Cytrynowozielona stacja dokująca iPoda na nocnym stoliku pokazywała szóstą dwanaście rano. Wsta- łam i przeciągnęłam się; skrzyżowałam ramiona przed twarzą, zasłaniając widok na moją mocno staroświecką sypialnię. Plakaty Evanescence i rysunki aniołów pokrywały bladofioletowe ściany, ale reszta nie rokowała większych nadziei. Poprawiłam kołdrę, odłożyłam wymięty egzemplarz Mrocznego sekretu i zebrałam się do szkoły. Wiedziałam, że zanim się obejrzę, Claire będzie trąbić klaksonem swojego małego białego cabrio. A jazda szkolnym autobusem zdecydowanie nie wchodziła w grę. Przez głowę przemknęły mi wspomnienia z drugiej klasy. Właśnie wtedy Brynn zaczęła mnie dręczyć - nabijała się z czapki, którą zrobiła mi na szydełku ciocia Karen. Na dodatek na śniadanie zjadłam kanapkę z jajkiem sadzonym, a potem zwymiotowałam na nowiutką bluzę Eddiego Carmichaela.

To był zły dzień. Wtedy jeszcze od czasu do czasu jeździłam autobusem. A Brynn? Cóż, Brynn w zeszłym roku dostała na szesnastkę kabriolet bmw Z-3. Sama nie wiem, dlaczego znalazłam się na pierwszym miejscu jej listy wrogów. Prawdę mówiąc, wielu rzeczy nie wiem. Przesunęłam palcami po srebrnej ramce stojącej na toaletce - jedynym zdjęciu mojego ojca, jakie szczęśliwie mogłam uważać za własne. Rodzice nie pobrali się, a mama nigdy o nim nie mówiła. Może bała się dnia, kiedy o niego zapytam, tej chwili, gdy zacznę dociekać, dlaczego to wszystko takie dziwne. On po prostu zniknął. Tyle, nic więcej do opowiadania. Inni mieli dwoje rodziców. Ja miałam tylko ją. I było dobrze. Łączyła nas więź, która rozciągała się i kurczyła jak gumowa lina. W jednej chwili najlepsze przyjaciółki, w następnej matka i córka. Ostatecznie ona krzyżowała ręce na piersi i wzdychała, ja przewracałam oczami, a potem wszystko znowu zaskakiwało. Ale kiedy podrosłam, czasami przychodziło mi do głowy, że może jest samotna. Nieobecność ojca tworzyła niewypowiedzianą pustkę w naszym domu i choć tęskniłam za dniem, kiedy ja też się zakocham, czułam lęk. A co, jeśli ktoś, kto pewnego dnia zawładnie moim sercem, również zniknie? - Zostawiłam ci trochę gorącej wody, kochanie! -zawołała mama. Zakręciła prysznic i wiedziałam, że jeśli się nie sprężę, stracę okazję i będę musiała jednak pojechać tym znienawidzonym autobusem. Kiedy dotarłam do szkoły, serce waliło mi ze zdenerwowania. Stałam, gapiłam się we wnętrze swojej szafki

chyba całą wieczność i przeklinałam w duchu „powitalny" e-mail Brynn i mój ponury sen. - Hej! Co z tobą? Jakbyś miała katatonię - odezwała się Claire, pogryzając wiśniowego twizzlera. - Boli mnie głowa - odparłam cicho i dalej wybierałam książki potrzebne na przedpołudnie. Hałas na korytarzu pierwszego piętra zaczynał wprawiać mnie w oszołomienie. Zastanawiałam się, czy ktoś uspokoi dzieciaki przed pierwszą lekcją. - Znowu do późna przy komputerze? Uwierz mi, udowodniono, że Google powoduje poważne proble- my neurologiczne u ludzi w naszym wieku. Chyba że... - W jasnych oczach Claire pojawił się błysk zrozumienia. - Spotkałaś jakiegoś chłopaka na czacie? Znamy go? Powoli odwróciłam się do niej. Claire Meyers i ja byłyśmy nierozłączne od trzeciej klasy, ale funkcjonowanie jej mózgu wciąż stanowiło dla mnie zagadkę. - Dostałam wredny e-mail od Brynn - przyznałam, a mój i tak kiepski nastrój pogorszył się jeszcze bardziej. Claire oparła się o sąsiednią szafkę i westchnęła ze współczuciem. - Nie. Znowu? - No. Przynajmniej ktoś nie śpi w nocy z mojego powodu. - To dla dobra ludzkości. - S'cuse moi? - Przynajmniej nie pastwi się nade mną! - Claire uśmiechnęła się i szturchnęła mnie w ramię. Mierzyła mnie wzrokiem przez kilka sekund, po czym powiedziała poważnie: - Potrzebny ci chłopak.

Wysunęłam szczękę i westchnęłam. Jakby coś takiego miało szansę się zdarzyć. - No, wiesz. Ktoś, kto ratowałby cię przed złą wiedźmą grasującą po tych korytarzach. - Claire powiodła wzrokiem po tłumie uczniów. Już otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, kiedy rozległ się dobrze znany stukot skórzanych butów na płaskim obcasie i nagle ucichł tuż za nami. - Dostałaś moją wiadomość? - Brynn mlasnęła językiem. Stała z rękoma skrzyżowanymi na wyprasowanej białej bluzce, starannie włożonej w tartanową spódniczkę. Jej ciemnobrązowe oczy wpatrywały się w nas złośliwie. - Wiesz, my chodzimy do publicznej szkoły - odpaliła moja pyskata przyjaciółka. - Może zabłądziłaś i nie trafiłaś do Saint Andrew's po drugiej stronie miasta. Brynn, uprzejma jak zawsze, pokazała nam środkowy palec, odwróciła się na pięcie i poszła sobie. - No co? - Claire wsunęła do ust gumę do żucia i beztrosko wrzuciła opakowanie do mojej szafki. - Przecież pomyślałaś to samo. Ona się ubiera, jakby chodziła do jakiejś prywatnej szkoły, a nas traktuje jak śmieci. Po prostu ją zignoruj, Teagan. Słyszałam, co mówi Claire, i, fakt, całkowicie się z nią zgadzałam, ale nie mogłam przestać gapić się za Brynn. Nie mogłam przestać patrzeć w koniec korytarza, gdzie jedni szarpali się ze swoimi plecakami, inni otwierali i zamykali szafki... śmiali się, plotkowali, rozmawiali. Oderwanie wzroku przerastało moje siły, bo dokładnie w tym momencie korytarz stał się ciemnym, dusznym tunelem, na którego jednym końcu stałam ja, a na drugim - on. Czy to możliwe?

Czułam na sobie spojrzenie jego czarnych oczu tak samo jak w swoich snach. Czułam, że moja skóra reaguje tak dobrze znanym dreszczem. Mięśnie mi skamieniały i sterczałam bezradnie, jak przyrośnięta do tego miejsca, choć miałam dziką ochotę natychmiast zwiać. Za plecami tej postaci wznosiły się dwa wielkie cienie, tak ogromne, że nawet z daleka mogłam rozpoznać czarne jak węgiel skórzaste skrzydła jarzące się fluorescencyjnym blaskiem. Odetchnęłam głęboko. Claire najwyraźniej nie zwróciła uwagi na tego niesamowitego intruza w głębi holu. Nikt go nie zauważył. Odruchowo cofnęłam się o krok, a wtedy on zniknął. - Ona myśli, że jest doskonała - mówiła dalej Claire. Jej głos stopniowo nabierał mocy w moich uszach, jakby wcześniej dźwięk był przyciszony i dopiero teraz powoli wracał do normalnego poziomu. Drżąc, chwyciłam swoje książki i poczułam, że odruchowo kiwam głową. - To oznaka niepewności. Teraz ona ma cię w garści. Wie, jaki guzik nacisnąć. Poza tym zdajesz sobie sprawę, że ona czuje się lepsza, kiedy tylko może kogoś zgnoić. Patrzyłam na swoją najlepszą przyjaciółkę, jakby właśnie wróciła z Księżyca. - Claire, czy ty nic nie widziałaś? - Spojrzałam tam, gdzie przed chwilą zniknęła ciemna postać. - Och tak, widziałam. I wygląda całkiem nieźle. Zapomnijmy o tym. Straciłam ją. Ryan Jameson poprawił sobie na szerokim ramieniu pasek skórzanej torby i zatrzymał się przed nami w tej samej chwili, gdy w holu zabrzęczał dzwonek. - Teagan. - Pozdrowił mnie kiwnięciem głowy.

Odpowiedziałam uśmiechem. Starałam się nie zauważać, jak szybko i sprawnie dłoń Claire wsunęła się w jego dłoń. - Może powinnaś pójść do pielęgniarki. Jesteś blada. - Claire z troską zmarszczyła brwi. - Zobaczymy się na lunchu, Tea. Patrzyłam jeszcze, jak mi macha, odchodząc ze swoim nowym chłopakiem, po czym zatrzasnęłam szafkę. Ten dźwięk odbił się echem w mojej obolałej głowie. Wzięłam się w garść i ruszyłam w stronę sali gimnastycznej. Mijałam rzędy szafek i kilku odrażających futbolistów, ale moje spojrzenie wciąż wracało w koniec korytarza, wciąż próbowałam zrozumieć tamto niesamowite zjawisko. A może ciągle jeszcze nie otrząsnęłam się po strasznym poranku i umysł płata mi figle? Wyglądało na to, że koszmar trwa, przekracza granicę rzeczywistości i prześladuje mnie również w szkole. Może Claire miała rację. Może potrzebny mi był chłopak... albo szkolna pielęgniarka... ktoś, kto pomógłby mi zachować rozsądek w obłąkanym życiu. W ułamku sekundy zdecydowałam dać sobie spokój z pielęgniarką i z salą gimnastyczną. Wyszłam na dziedziniec zaczerpnąć świeżego powietrza. Rzuciłam plecak na ziemię i opadłam ciężko na betonową ławkę. Poranek był piękny, choć mroźny, a rześkie powietrze rozjaśniło mi w głowie. Zaczęłam widzieć i myśleć racjonalniej. Patrzyłam na okolicę, na drzewa, na chodnik prowadzący do południowej klatki schodowej. Było spokojnie i pusto, żadnych małych, ciemnych zakamarków, z których mogłaby nagle wyskoczyć skrzydlata kreatura. Podziwiałam różowe pączki - wyrastały z jeszcze niedawno szkieletowatych gałęzi nade mną. Nawet

niebo było idealne, bezchmurnie błękitne, takie jakie można zobaczyć na pocztówkach albo w reklamach. Tak, wszystko to powinno sprawić, że poczuję się radosna i pełna energii, ale nic z tego. Ukryłam twarz w dłoniach i zamknęłam oczy, bo dudnienie w głowie nie ustępowało. Nagle przebił się przez nie stłumiony głos. - Dobrze się czujesz? Nie słyszałam, żeby ktoś wchodził na dziedziniec; nawet jednego kroku, dlatego zdawało się, że ten głos dobiegł znikąd. Musiałam podskoczyć albo wrzasnąć, bo niepewny wyraz twarzy nieznajomego doskonale odzwierciedlał to, co czułam. Serce łomotało mi w piersi. - Nie chciałem cię wystraszyć. Odchrząknęłam. - Nie, wcale nie. To znaczy, wszystko w porządku. Wpatrywałam się w najpiękniejszą twarz, jaką kie- dykolwiek widziałam. Dokładnie na wprost mnie stał wysoki chłopak o delikatnych, a jednocześnie wyrazistych rysach; nie mogłam nie zauważyć, jak promienie słońca rozświetlają jego złociste włosy. Loki wiły się luźno wokół twarzy, chwytając plamki światła, które padało na nas między gałęziami. Ale... jego oczy. Były niewyobrażalnie ciepłe, w najgłębszym odcieniu akwamaryny... i nieludzko hipnotyzujące. Nagle dudnienie w głowie zniknęło, czułam tylko, jak przepływa przeze mnie kojące ciepło. Poranna panika - niepokojące, uskrzydlone widmo w holu - po prostu rozpłynęła się w niebycie na sam jego widok. - Jestem Garreth. Siedziałam jak idiotka i gapiłam się na rękę, którą do mnie wyciągnął. Z zakłopotaniem stwierdziłam, że

nie mogę się odezwać. Rozpaczliwie próbowałam wykrztusić z siebie jakieś słowo, ale byłam jak w transie. Musiałam coś powiedzieć, i to szybko, inaczej pomyśli, że jestem jakaś dzika, co w tym szczególnym momencie byłoby gorsze od śmierci. - Teagan. - W końcu odzyskałam głos. Podałam chłopakowi rękę. Była tak ciepła, że miałam ochotę w ogóle jej nie puszczać. Uśmiechnął się do mnie, a ja poczułam, że się czerwienię. Ten uścisk trwał chyba trochę zbyt długo. Garreth patrzył na mnie, szybko odwróciłam wzrok. Ogarnęła mnie panika. Ale dobra panika. Przyjemna. Garreth rozwinął kawałek papieru - aha, plan lekcji. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie znowu. - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest sala 303? - spytał z uśmiechem. - Ja też mam na następnej lekcji mitologię. Pokażę ci, jak chcesz. Spoconymi rękoma sięgałam po torbę, a wtedy on uprzejmie schylił się po nią i mi podał. Wstałam powoli, żeby nie zakręciło mi się w głowie, ale co zaskakujące -wszystko było w porządku, mimo dziwnego trzepotania w sercu. - Dzięki. Wzięłam torbę, stanęłam prosto i poczułam się taka malutka. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Wydawało się, że jest starszy ode mnie; wyglądałam przy nim jak dziecko i przeklinałam w duchu swoją drobną budowę. - Przeprowadziłeś się tutaj? - spytałam. Musiałabym go widzieć wcześniej w mieście, gdyby przeniósł się po prostu z innej szkoły. W Hopewell były trzy: liceum Carvera, technikum Hopewell i Saint An-

drew's. Hopewell nie jest duże. To małe, ciche miasteczko ze staroświeckimi wiktoriańskimi i kolonialnymi domami, położone na zachodzie New Jersey. Najczęściej panował tu święty spokój, a kiedy dzieciakom się nudziło, śmigały do New Hope albo Princeton. - Przeniosłem się z Saint Andrew's. Rozmawiał swobodnie; jego złocisty głos roztapiał się w powietrzu wokół nas jak wata cukrowa. Zdałam sobie sprawę, że zerkam na niego ukradkiem, gdy szliśmy w stronę klatki schodowej. - Hm. - Skinęłam lekko głową. Z uwagą wsłuchiwałam się w każde jego słowo, a jednocześnie zastanawiałam się, jak mogłam nigdy wcześniej go nie zauważyć, nawet kiedy drużyna Carvera grała przeciwko Saint Andrew's. Wszyscy byli na tamtym meczu. Rozmawialiśmy beztrosko całą drogę do klasy, od czasu do czasu wychwytując zaciekawione spojrzenia. Dziwne, ale Garreth wydawał się całkowicie obojętny na wszystko, co nas otacza. Pokrótce opowiedziałam mu o przyziemnych korzyściach płynących z chodzenia do liceum Carvera i zupełnie nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego chciał się tutaj przenieść. Może to tylko moja wyobraźnia, ale sprawiał wrażenie, jakby chłonął każde moje słowo, a ja miałam niesamowite uczucie, że unoszę się w powietrzu. - No, jesteśmy - powiedziałam cicho. Starałam się nie okazywać rozczarowania tym, że droga do klasy nie trwała dłużej. - Pan Barry to całkiem fajny gość, polubisz go. Dopóki odróżniasz Greków od Rzymian i nie chrapiesz przy Jazonie i Argonautach, wszystko jest w porządku.

- Dzięki, Teagan. - Uśmiechnął się, chyba szczerze, i podał jakąś kartkę panu Barry'emu. Odpowiedziałam nieśmiałym uśmiechem i niechętnie poszłam na swoje miejsce w drugim rzędzie. Trudno było nie zauważyć, jak inne dziewczyny gapią się i szepczą między sobą, gdy Garreth usiadł z tyłu sali. Poczułam, że dostaję gęsiej skórki na rękach, jakby ostatnie minuty dały mi jakieś prawa do niego. Kilka dziewczyn - snobek z elitarnej grupy Brynn - posłało w moją stronę lodowate spojrzenia, ale nie zareagowałam. Moje myśli wciąż krążyły wokół rozmowy sprzed chwili, a kiedy odwróciłam się i zerknęłam na Garretha, stwierdziłam z zadowoleniem, że patrzy na nie.

Rozdzial 2 Resztę dnia pamiętam niewyraźnie, minął mi jak we śnie. Gdziekolwiek musiałam być w szkole, wiedziałam, że Garreth jest gdzieś w pobliżu. Znajdowałam go bez trudu, jakbym miała jakiś system radarowy, i choć jego obecność była najprawdopodobniej przypadkowa, to przypominam sobie, że odczuwałam przyjemne podekscytowanie. Jak każda siedemnastolatka, do perfekcji opanowałam sztukę myślenia życzeniowego, ale mogłabym przysiąc, że wpatrywał się we mnie. Za każdym razem, gdy zdobywałam się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy, uśmiechał się słodko, a ja czułam się głupio i miałam ochotę chichotać. Nawet Claire zauważyła to w czasie lunchu. - Czy pielęgniarka nie dała ci przypadkiem przeterminowanego ibuprofenu albo czegoś nielegalnego? -Przyjrzała mi się podejrzliwie. - Taaak. - Nic więcej nie byłam w stanie powiedzieć. Claire wyjęła zawartość swojej pomarańczowej torby na śniadanie. Jak zwykle miała śmieciowe żarcie. - Po szkole krążą plotki - powiedziała szeptem, jakby zdradzała mi wielki sekret.

- Hm? - mruknęłam z roztargnieniem, przeczesując wzrokiem stołówkę w nadziei, że gdzieś wypatrzę złociste loki, ale Garretha nigdzie nie było. Poczułam się rozczarowana. Natychmiast przywołałam się do porządku: a co, gdybym go wypatrzyła, a on siedziałby z piękną, milusią cheerleaderką? - Hej, nie jesteś ciekawa? Westchnęłam i przestałam się rozglądać. - Dwa słowa. Garreth Adams. - Już się poznaliśmy - wydusiłam szeptem. Claire gwałtownie pokręciła głową. - Mieliśmy razem mitologię - dodałam. - No i? - Wpatrywała się we mnie i gestem ponaglała, żebym mówiła dalej. - Co? Spojrzałam jej w oczy. Wiedziałam, co będzie dalej. Trzymałam przed nią w tajemnicy cenne informacje, a ona zdawała sobie z tego sprawę, ale lubiłam grać w tę grę. Zabawnie było patrzeć, jak zżera ją ciekawość. Wprost wychodziła ze skóry. Nie zaskoczyło mnie to, że prawdopodobnie cała szkoła już gada o moim dzisiejszym dodatkowym zajęciu przewodniczki. Bóg jeden wie, co Claire słyszała. - Z tego, co słyszałam, nie mógł od ciebie oderwać wzroku. Ty to masz szczęście! - Aż kipiała. - Widzisz? Mówiłam, że potrzebujesz chłopaka. Kto by pomyślał, że zostanę psychologiem i jasnowidzem jednego dnia? Włożyłam do ust ostatni kęs kanapki z masłem orzechowym i popatrzyłam na siedzącego po drugiej stronie stołu potwora, którego sama stworzyłam. Claire wyglądała na zadowoloną z siebie. To było niemal okrutne z mojej strony, odezwać się teraz i ze-

psuć jej całą frajdę, ale musiałam to zrobić. Uderzyłam w najbardziej dyplomatyczny ton, w jaki mogłam. - Okej, jest miły, ale nie odczytuj tego tak jak zawsze. I daruj sobie pomysły z kryształowymi kulami, noszeniem obszarpanych ciuchów albo jakichś opasek na głowę. On po prostu docenił, że mu pomogłam. Nic wielkiego. Poza tym wygląda jak bóg albo przynajmniej model, a ja... no cóż, ja jak ja. - Zjadłam ostatniego cheetosa i dopiłam resztę wody z butelki. Dość już powiedziałam. - Uhum. - Claire zerkała na mnie znad ciastka, które pożerała. Sięgnęła przez stół, chwyciła mnie za rękę i otworzyła moją dłoń. - Tak jak myślałam. Tu jest wypisane: „Mam na oku Garretha Adamsa". To właśnie mówi twoja mała spocona dłoń. - Nieprawda! - Wstałam i wrzuciłam pustą torebkę do kosza, odwracając się do Claire plecami. - Właśnie że prawda! Pot nie kłamie! - zawołała za mną. Na szczęście przerwa na lunch się kończyła. Złapałam się na tym, że jak magnes nieustannie zmierzam w kierunku Garretha, zbliżam się do niego bez względu na to, gdzie jest. Mógł być na końcu korytarza, a moje nogi zaczynały automatycznie prowadzić mnie w tamtym kierunku, nawet jeśli miałam zajęcia w innej części szkoły. Nieważne, czułam potrzebę bycia blisko niego. Musiałam znaleźć się blisko niego. To pewnie brzmi bardzo romantycznie. Albo idiotycznie. Bo prawdę mówiąc, to, co czułam, było objawem czystego szaleństwa. Aż do dzisiaj ani razu nie widziałam Garretha Adamsa, a już teraz wiedziałam... wierzyłam... że on będzie ważną częścią mojego życia. A przynajmniej miałam taką nadzieję.

Garreth pojawił się nie tylko na mitologii, ale też na trzech pozostałych moich lekcjach tego dnia. Na chemii próbowałam udawać, że wcale nie siedzi w tym samym pomieszczeniu. Tak, jasne. Jakby to było łatwe. Wszyscy zauważyli, że mózg Garretha Adamsa przyswoił informacje, których nie potrafił zrozumieć nikt inny. Biedny chłopak szybko stał się ulubieńcem pana Quinna i przez całą lekcję niechętnie udzielał odpowiedzi za wszystkich innych. Starałam się pilnie robić notatki w zeszycie i przy każdym pociągnięciu piórem wypchnąć go ze swojej głowy, ale już nie dawałam rady. Lekko obróciłam się na krześle, że niby patrzę na tablicę ogłoszeniową z tyłu klasy, i oczywiście te niebieskie oczy już na mnie czekały. Gwałtownie odwróciłam się z powrotem. Nie odwzajemniłam uśmiechu, ale poczułam, że pod wpływem Garretha zupełnie się rozpływam. W tej samej chwili obok mojego stolika przechodził pan Quinn. Rozdawał naczynia laboratoryjne i zestaw, który mi wręczał, uderzył mnie w twarz. - Au! - Coś ważnego dzieje się tam z tyłu? Proszę uważać na to, co się dzieje przy tablicy, panno McNeel. Brynn zachichotała przy stoliku po przekątnej. Dostarczyłam jej broni, której nie zawaha się użyć przeciwko mnie. Teraz mogłam tylko mieć nadzieję, że Garreth przeniesie się na chemię dla zaawansowanych, bo wydawało mi się mało prawdopodobne, że będę miała tyle szczęścia, żeby samoistnie spłonąć, co położyłoby kres mojej niedoli. Rozległ się dzwonek, wszyscy ruszyliśmy do drzwi i oczywiście... - Trochę za wysoko sięgasz, nie uważasz? Nowy chłopak połapie się, co tu najlepsze, więc nie rób ma-

ślanych oczu. Świruska - syknęła Brynn i dźgnęła mnie rogiem podręcznika. Jak zwykle nie odpowiedziałam. Nie zasługiwała na to. Nauka w przerwie między zajęciami, historia Ameryki i literatura angielska przyszły i minęły, aż wreszcie dzień w szkole się skończył. Claire zgodziła się pojechać z Ryanem. Najwyraźniej niezbyt się przejmowała, że zostawia swój samochód na parkingu. A co ważniejsze, nie przejmowała się tym, że zostawia na parkingu również mnie. I tak oto mój idealny dzień dobiegł zgrzytliwego końca - szykowałam się do przejażdżki wielkim autobusem przeznaczenia. Zupełnie jakby uszło ze mnie całe powietrze, ruszyłam asfaltową ulicą w kierunku cuchnących wyziewów żółtego wehikułu. Podciągnęłam rękaw fioletowego T-shirta i, jak należało oczekiwać, zobaczyłam wspaniale się rozwijający czarno-granatowy siniak. A zawdzięczałam go temu, że Brynn odczuwa potrzebę zadawania bólu przy każdej nadarzającej się okazji. Zacisnęłam zęby i opuściłam rękaw. Odprowadziłam wzrokiem uczniów, którzy szli do autobusów i samochodów. Popołudnie okazało się jednak ładne i słońce przyjemnie przygrzewało. W tej samej chwili zauważyłam kilka metrów ode mnie Brynn i jej paczkę. Jak zwykle, Panna Wspaniała się uśmiechała. Dlaczego miałaby się nie uśmiechać? Mogła zrujnować życie każdemu. A jej życie? Jej życie było po prostu świetne. Chyba z kimś flirtowała; przewróciłam oczami. Oczywiście wszyscy chłopcy uważali, że jest niesamowita. Pochylała się tak, że niemal właziła przez otwarte okno do szarego dżipa i pewnie eksponowała swój obsceniczny dekolt. Nagle Sage Fisher i Emily Lawrence przesunęły

się w bok i zobaczyłam, w czyje okno wsuwała dekolt. To był Garreth. - Teagan. Nie mogłam oderwać oczu od ich dwojga. Po prostu nie mogłam przestać się gapić. - Teagan. - Boże, co? Ledwie się odwróciłam, ogarnął mnie jakiś mroczny cień, przypominający spaliny, tylko bardziej materialny; nagle zabrakło mi tchu. Niewidzialna dłoń chwyciła mnie za gardło i oczy zaczęły mi łzawić. Wszystko dookoła spowiła mgła. Uszy wypełnił mi przeraźliwie głośny łopot skrzydeł, jakby ogromny ptak przelatywał tuż nad moją głową, ale odgłos dobiegał zewsząd, odbijał się od asfaltu, od mojej skóry. Straciłam grunt pod nogami, stopa ześlizgnęła mi się z krawężnika, jak gdyby ktoś niewidzialny złapał mnie za kostkę i szarpnął. Czyjeś ciepłe, bezpieczne ramiona schwyciły mnie i podtrzymały. Choć mocno oszołomiona, zdołałam skupić wzrok na tym, kto okazał się tak troskliwy, kto uratował mnie przed upadkiem wprost pod koła autobusu. Wpatrywały się we mnie niebieskie oczy, kilkanaście centymetrów od mojej twarzy. Garreth. Stałam na chodniku, dobre dwa metry od krawężnika. Autobusy powoli podjeżdżały po uczniów i zatrzymywały się w zwykłej kolejności: 12A, 4B i tak dalej. Gwar wokół mnie był taki sam jak poprzednio, jakby nikt nie zauważył mojego małego wypadku. Nikt nie okazał najmniejszego zainteresowania - poza Garrethem, który wciąż trzymał mnie za łokieć. - Eee... dziękuję - wykrztusiłam drżącym głosem.

Czy to się naprawdę zdarzyło? Wciąż czułam uścisk palców chwytających mnie za kostkę. Pochyliłam się, ale oczywiście niczego niezwykłego nie zobaczyłam. Byłam zbita z tropu, zdezorientowana. Starałam się nie myśleć o bardzo realnym fakcie, że właśnie mogłam zginąć. - Widziałeś...? - zaczęłam. Dalsze słowa uwięzły mi w gardle. Przyjrzał mi się uważnie. Z jego zatroskanego wyrazu twarzy nic nie mogłam wywnioskować. - Co widziałem? Nagle nie potrafiłam sobie tego przypomnieć, za to zdałam sobie sprawę, że Garreth o coś mnie pyta. - Hm, nic - odparłam. - Miałem nadzieję, że się spotkamy w czasie lunchu, ale musiałem wypełnić tonę formularzy w sekretariacie. Wpatrywałam się w niego w milczeniu i uświadomiłam sobie, że pewnie wyglądam głupio. Znowu. - A jutro? - spytał. - Jutro? - W czasie lunchu? - Czy nie rozmawiałeś przed chwilą z Brynn? -Zerknęłam na drugi koniec parkingu, gdzie widziałam ich dwoje przed kilkoma minutami, ale Brynn gdzieś zniknęła. Garreth zamarł. - Przez moment. Musiałam mieć bardzo rozczarowaną minę, bo pochylił się w moją stronę. - Myślę, że jest strasznie pretensjonalna, a ty? Zaczynałam zauważać, że kiedy patrzę mu w oczy, trudno mi się skoncentrować.

- Nie lubisz pretensjonalnych dziewczyn? - spytałam. Uśmiechnął się. - Ani trochę. Mogę cię podwieźć do domu? Odszukałam wzrokiem samochód Claire i Ryana po drugiej stronie parkingu. - Hm, dzięki, ale dzisiaj muszę pojechać autobusem. - Po tym, jak omal nie wpadłam pod jeden z nich, powrót do domu tym środkiem lokomocji wymagał sporego samozaparcia. Miałam ogromną ochotę przyjąć propozycję Garretha, ale nie mogłam, nawet jeśliby bardzo namawiał. - Mama będzie na mnie czekała na przystanku. A tak naprawdę mama by się wściekła, gdybym zgodziła się pojechać z chłopakiem, którego dopiero poznałam. Jasne, jest miły. I fajny. Ale zasady to zasady, a musiałam szczerze przyznać, że jeszcze wcale go nie znam. Nie wspominając o tym, że wciąż próbowałam zrozumieć, co się przed chwilą wydarzyło. - Zobaczymy się jutro? - zaproponowałam, kierując się do autobusu. - Jasne. Do zobaczenia jutro, Teagan - mrugnął do mnie i odszedł w swoją stronę. - Trzymaj się z daleka od krawężników. Przez chwilę byłam oszołomiona. Więc on naprawdę ściągnął mnie z ulicy. A już zaczynałam podejrzewać, że to wszystko sobie wyobraziłam. Odprowadziłam go wzrokiem aż do samochodu, potem niechętnie wsiadłam do autobusu i przeszłam na tył. Zajęłam wolne miejsce przy oknie, skąd dobrze widziałam, jak manipuluje przy swoim radiu. Zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu jestem na skraju całkowitego i niezaprzeczalnego zadurzenia.

Rozsiadłam się wygodniej i zatkałam uszy słuchawkami. Doskonale wiedziałam, dlaczego tak nie cierpię autobusów. Wydzielają kwaśny zapach plastiku, od którego żołądek wywraca mi się na drugą stronę, a w środku ściska mnie tak, że muszę bardzo się starać, żeby nie zwymiotować. Choroba lokomocyjna to całkiem normalna rzecz, prawda? Byłam absolutnie pewna, że kierowcy autobusów specjalnie jeżdżą jak wariaci, po prostu dla zabawy, bo dobrze wiedzą, że cenny ładunek, jaki przewożą, ma delikatne żołądki. Brynn w czarnej lśniącej beemce czekała w takim miejscu, żeby przejechać tuż przed maską autobusu; przez szybę widziałam jej szyderczy uśmieszek. Spojrzała na mnie, przytknęła wypielęgnowany palec do ust i udała, że wymiotuje, a potem razem z resztą dziewczyn wybuchnęła śmiechem. Zapadłam się głębiej w siedzenie, gdy wokół mnie rozległy się chichoty. Zamknęłam oczy. Udawałam, że nic nie widzę, że jestem gdzie indziej... że jestem kimś innym. Puls dudnił mi w uszach i przypomniałam sobie łopot czarnych skrzydeł, który słyszałam dwa razy: tuż przed tym, jak Garreth przyszedł mi na ratunek, i ostatniej nocy. Te dwie chwile splatały się i stapiały w jedno, gdy głośny łomot odbijał się echem pod czaszką. Wiedziałam, że za chwilę zrobi mi się niedobrze. Potrzebowałam powietrza. Autobus ruszył. Usłyszałam klakson, gdy kierowca puścił Brynn przodem. Siedziałam na tyle daleko, że nie mogła zobaczyć mnie przez okno. Wyglądało na to, że jestem bezpieczna. Uniosłam się, złapałam obiema rękami za zatrzask okna, nacisnęłam i pociągnęłam w dół. Przyjemnie chłodny podmuch powietrza owiał moje

spocone czoło. Próbowałam się skupić na czymkolwiek, więc pomyślałam o Garrecie. Mdłości zaczęły ustępować. Dlaczego nikt inny nie zauważył mojego potknięcia? Co to był za wstrętny czarny dym? W głębi ducha wiedziałam, że nie pochodził z autobusów. I jak to możliwe, że Garreth znalazł się przy mnie w ułamku sekundy? Mniejsza z tym, dużo mu zawdzięczam. Może nawet życie. Nie mogłam zrozumieć tego przyciągania, zauroczenia, które spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Może miałam zbyt bujną wyobraźnię i byłam na tyle naiwna, żeby uwierzyć w gadkę Claire, że potrzebny mi chłopak. Otrząsnęłam się na myśl o tym dziwacznym dniu. Jak do tej pory jego jedynym godnym uwagi elementem był Garreth. W głębi ducha wiedziałam, że ten szalony sen to wcale nie sen. Prześladował mnie, a gdybym o nim opowiedziała, podziałałby na chłopaków jak odstraszacz. Może to nie chłopaka potrzebowałam. Tylko ochrony. Prawdę mówiąc, potrzebowałam życia. Zaśmiałam się z samej siebie, kiedy zdałam sobie sprawę, że autobus się zatrzymał i wwierca się we mnie kilka par oczu. Dotarliśmy do mojego skrzyżowania, a kierowca ze zniecierpliwieniem spoglądał na mnie z wielkiego wstecznego lusterka. Chwyciłam iPoda i plecak i zaczęłam się przeciskać do przednich drzwi. Starannie unikałam spojrzeń innych, którzy już zaczynali szeptać między sobą. - Przepraszam - mruknęłam do sadystycznego kierowcy i wysiadłam. Z tego pośpiechu cudem nie zabiłam się na krawężniku. Będę musiała pomówić z Claire o zorganizowaniu stałego transportu, bo już nigdy więcej nie pojadę autobusem.