FIRMA
Minęło już tyle lat, a ona wciąż odczuwała tremę przed teściową,
kobietą, która ani razu jej nie skrytykowała, nie przywiązywała wagi do
drobnych potknięć, nigdy nie okazywała swojej wyższości. Wobec teścia
czuła się swobodniej. Adorował ją w staroświecki, rozbrajający sposób.
Jedyny dżentelmen, jakiego znała. Do pokoju wszedł Michał w
niebieskim fartuchu i zapytał, czy coś mówiła.
– Żebyś zajrzał do piecyka.
– Coś o dzieciach.
– Że starzy ludzie są jak małe dzieci.
Oliwia ostrożnie odsunęła kieliszki kilka centymetrów od talerzy.
Teraz będzie dobrze, pomyślała. Wyglądają jak baletnice czekające na
pierwszy akord.
– Źle śpią w nocy?
– Łatwo odwrócić ich uwagę. Zapominają, co chcieli zrobić.
– Właśnie tak się stanie. Nie martw się. Jak usłyszą „Barcelona",
będą zachwyceni. Zobaczysz. – Michał próbował uspokoić żonę, ale sam
był coraz bardziej zmartwiony postępowaniem rodziców.
Gdy był u nich ostatnim razem, zauważył ciemnozielony prostokąt
nad kanapą zamiast obrazu Fałata. Pozbywali się dzieł sztuki i rodowej
biżuterii, by wyremontować rodzinny dom, odzyskany wreszcie po wielu
latach sądzenia się z miastem. Najlepiej, gdyby od razu go sprzedali, ale
nie mieli zamiaru. Zachodnie skrzydło wynajęli synowi znajomych na
restaurację. W pozostałej części wciąż trwały prace, które osobiście
nadzorowali – w podeszłym wieku, ale wciąż pełni energii. Na jak długo
wystarczy im tego paliwa? Zapowiadali, że chcą założyć własną firmę.
Brzmiało to złowieszczo. Nie mieli pojęcia o prawach rządzących
ekonomią.
– Jeżeli nie podziała Barcelona, to nie wiem... – Oliwia układała
niebieskie kwiatuszki w trzech czarkach. Zapomniała ich nazwy. – Może
by ich ubezwłasnowolnić? – zaryzykowała.
– Moich rodziców? – Michał patrzył na nią z góry. – Masz swoich.
– Moi nie żyją, a gdy żyli, to jak najskromniej, by zostawić jak
najwięcej. Powiedz sam, czy tak nie było. Nie uprawiali rabunku
wybiegającego w przyszłość.
– Przestań. – Spojrzał na nią z niechęcią.
Miał klasę. Nie przypominał, że cały majątek jej rodziców to
pięćdziesięciometrowe mieszkanie do podziału pomiędzy troje
rodzeństwa. Nie wypominał, że ciężar opieki nad owdowiałą, ciężko
chorą matką spadł na nich, bo jej siostra i brat od mówili pomocy.
– Jaką działalność gospodarczą mogło wymyślić dwoje emerytów?
– próbowała zatrzeć złe wrażenie.
– Zaraz się dowiemy – odparł, bo ktoś zadzwonił do drzwi.
Przyszedł Bartek, który wyprowadził się rok temu. Od razu poczuł,
że coś się przypala, i Michał popędził do kuchni. Miał pretensje, że go
zaprosili. Co z tego, że sobota, on w sobotę jest tak samo zapracowany
jak w każdy inny dzień i nie ma czasu na rodzinne obiadki. Studiował na
dwóch fakultetach i potrafił jeszcze dorobić. Oliwia powiedziała o
rodzinnym zmartwieniu. Że dziadkowie mają zamiar założyć firmę, co
prawdopodobnie zakończy się katastrofą, bo nie mają pojęcia o
prowadzeniu biznesu: dziadek całe życie na uczelni, a babcia w aptece,
gdzie nawet prostą rachunkowością zajmowała się księgowa.
– I co mnie to? – skwitował Bartek rodzicielskie niepokoje.
– Przecież ty wszystko dziedziczysz – przypomniała Oliwia. – A
mogą ci zostawić potężne długi.
– Chcecie mnie napuścić na babcię i dziadka?
– Ależ skąd! – żachnęła się Oliwia. – Po prostu wnuki szybciej
znajdują wspólny język z dziadkami aniżeli dzieci.
– Dziadkowie mogą robić, co tylko im się podoba. Cieszę się, że
mają nowe pomysły na życie.
Oliwia westchnęła tylko i poprosiła Bartka, by włączył muzykę,
gdy dziadkowie staną w drzwiach. Syn się skrzywił, zniesmaczony
dziecinną zagrywką rodziców.
– Jesteście beznadziejni – powiedział.
Teściowie przyszli jak zwykle punktualnie. Cyprian wręczył Oliwii
bukiet.
– Dla mojej pięknej synowej.
Zdejmowali płaszcze, gdy popłynęła ich ulubiona stara melodia
Uliczka w Barcelonie. Krystyna była zachwycona, chciała natychmiast
tańczyć. Cyprian się opierał, więc wyciągnęła rękę do wnuka. Była
wysoka i chuda jak kij, ale poruszała się z gracją. Na teściu również
luźno wisiała marynarka. Twierdzili, że tajemnica zdrowia tkwi w tym,
by nigdy nie wstawać od stołu nasyconym. Wystarczy jeść tyle, aby
zaspokoić głód. Ich niepospolity sposób bycia na początku ją raził,
dopatrywała się sztuczności i pozy, ale z czasem przekonała się, że nie
udają. Byli jak para białych niedźwiedzi lub innych zwierząt, skazanych
przez cywilizację na zagładę, która znalazła sobie niszę ekologiczną.
Lubiła na nich patrzeć i ich słuchać. Stanowili żywą i piękną pamiątkę
po minionym czasie. Często siwe głowy pochylali ku sobie, niemal
dotykając się skrońmi jak na starych fotografiach. Kiedyś Cyprian
przyznał się, że gdy przejeżdżał tramwajem obok apteki, w której
pracowała żona, zawsze uchylał kapelusza. Dobrali się jak w korcu
maku, to o nich.
Przy drugim daniu Michał nie wytrzymał i zapytał, jaki interes
mają zamiar prowadzić.
– Niespodzianka – odparł ojciec.
– My również mamy niespodziankę – uśmiechnęła się Oliwia z
dumą. – Prezent na urodziny mamy, zbliżające się urodziny taty i
zbliżającą się pięćdziesiątą piątą rocznicę waszego ślubu.
Teściowie wyglądali na uradowanych. Cyprian lekko uścisnął dłoń
żony wspartą o krawędź stołu. Spojrzeli na siebie z uśmiechem. Jeśli z
czegoś tylko się dało wycisnąć trochę radości, natychmiast to robili, nie
lekceważąc żadnej okazji. Krystyna chciała się dowiedzieć, jaka to
niespodzianka, i przez kilka chwil przekomarzali się, bo Oliwia prosiła,
by oni pierwsi wyjawili swoją. Nie, nie, najpierw wy. Nie, nie, wy macie
pierwszeństwo. Wreszcie poirytowany Bartek zwrócił się do matki, by
skończyła tę żenadę, i Oliwia uroczyście wręczyła teściom folder wraz z
biletami lotniczymi do Barcelony. Dwa tygodnie w uroczym hoteliku.
Przecież często mówili, że ich marzeniem jest wycieczka do tego miasta.
Dlatego ta piosenka na wejście. Cyprian i Krystyna tylko spojrzeli na
siebie i zaczęli nucić:
Uliczkę znam w Barcelonie
Pachnącą kwiatem jabłoni,
Bardzo lubię chodzić po niej
La, lalala, la, lala...
– Barcelona! Och! Barcelona! – zawołała Krystyna. – Jaka
szkoda... Co za pech, że nie możemy skorzystać z zaproszenia. – Objęła
Oliwię i ucałowała ją w obydwa policzki, a potem odsunęła krzesło i tak
samo ucałowała Michała oraz wnuka, mimo iż tłumaczył, że on nie ma
nic wspólnego z tym pomysłem.
– Jesteście kochani. Nie macie pojęcia, jak mi żal.
– Pech. Prawdziwy pech – powiedział Cyprian.
– Dlaczego?! – zawołali Michał i Oliwia.
– Przecież możecie sobie zrobić przerwę. Odpocząć wreszcie –
zwrócił się do dziadków Bartek.
– Nie możemy – odparła Krystyna, poważniejąc. – Jesteśmy bardzo
zajęci. Musicie nas zrozumieć. Zostało nam niewiele czasu. Niemal w
ostatniej chwili wpadliśmy na pomysł, by uszczęśliwić trochę ludzi.
Ludzie tak rozpaczliwie szukają szczęścia. A my zawsze lubiliśmy robić
dobre uczynki. Jesteśmy po prostu skazani na robienie dobrych
uczynków.
– Mam nadzieję, że nie przepisaliście domu bezdomnym – wtrącił
Michał.
– Nie, nie, nie. Nie obawiajcie się – zapewniała Krystyna. – Proszę,
zrozumcie nas. Już wielu naszych przyjaciół odeszło. Niestety
nieciekawie. Żadnej niespodzianki. Poza śmiercią oczywiście. Jakoś
tak... nijako. Żyli, żyli i umarli. Rozumiecie? – Zgromadzeni przy
rodzinnym obiedzie przytaknęli, a seniorka rodu kontynuowała: – W
ostatniej chwili. Może nie w tak ostatniej, ale w ostatniej chwili
przytomnego pomyślunku olśniło nas, że wstyd umierać, nie zrobiwszy
wcześniej nic dobrego dla ludzkości.
– Jak to nic? – żachnął się Michał. – Wychowaliście dwóch
wspaniałych synów. Tata zabierał nas na wycieczki, na poszukiwanie
skarbów w ruinach zamków. Rozbijaliśmy namiot pod gwiazdami. A
góry to nic? Mało? A pierożki? – pochylił głowę i ucałował dłoń
Krystyny.
Bartek przypomniał, że gdyby nie dziadek, nie umiałby jeździć na
rowerze, a gdyby nie babcia, nie znałby bajek Andersena i Amicisa.
– A ilu inżynierów tata wykształcił i wypuścił w świat –
przypomniała Oliwia. – A ile leków mama wydała chorym, cierpiącym.
Nigdy się nie pomyliła. Nigdy. Możecie spokojnie umierać. Nie teraz
oczywiście – poprawiła się szybko – ale w razie czego całkiem
spokojnie. W każdej chwili.
– Ale to są zwyczajne rzeczy – Krystyna się uśmiechnęła i dotknęła
koniuszkami palców dłoni synowej spoczywającej na białym obrusie –
wynikające ze zwyczajnego, przyzwoitego życia. Przejadła nam się ta
zwyczajność. Mamy ambicje. Chcemy czegoś więcej. Jak Kopernik,
Maria Skłodowska, Bach, Matka Teresa, Anna Dymna.
– O, Boże kochany – jęknęła Oliwia.
– Babciu, dziadku, zlitujcie się, bo mama nam tu zaraz fiknie –
powiedział Bartek.
– Moi kochani – zaczęła uroczyście Krystyna. – Postanowiliśmy,
że zanim odejdziemy, zrobimy coś dobrego.
– Babciu. – Bartek zaczął się już denerwować. – Tyle już wiemy.
Konkrety. Prosimy o konkrety.
– Coś niezwykłego – powiedział Cyprian.
– I szlachetnego – uzupełniła Krystyna.
– Umówiliście się, że trochę się zabawicie naszym kosztem? –
zapytał Bartek, ale nie zważali na niego.
– Jednocześnie tajemniczego i dziecinnie prostego – dodał Cyprian.
– A można zarobić na waszej tajemnicy? – zapytał wnuczek.
– Jest warta z milion. Milion dolarów oczywiście – powiedział
Cyprian. – Gdybyśmy postanowili opatentować nasz pomysł. Nawet
milion milionów.
– Miliard? – zapytała Oliwia.
– Może nawet więcej – odparła Krystyna. – Zanim odejdziemy,
pragniemy podzielić się naszym szczęściem. Byłoby szczytem egoizmu
zabierać naszą tajemnicę do grobu. Ludzie tak pragną szczęścia i nie
mają pojęcia, gdzie go szukać. Kręcą się w kółko, a bywa, że nie potrafią
w nie uwierzyć. Sprzedażą tej tajemnicy zajmie się nasza firma.
– Czy my dowiemy się, jaka to tajemnica? – zapytał Michał. –
Zupełnie za darmo?
– Oczywiście synku – powiedziała Krystyna. – Ale musimy was
przygotować stopniowo. Pragniemy oszczędzić wam szoku. Nie dlatego,
że jest tak straszna, tylko tak prosta, a jednocześnie wspaniała. – Starsza
pani zawiesiła głos i popatrzyła po twarzach obecnych.
– Babciu, wal – nie wytrzymał Bartek.
– Że trzeba być dobrym – oznajmiła Krystyna.
Miała rację. Obecni nie mogli wykrztusić słowa. Zaskoczenie
przewyższyło ich przygotowanie.
– Słucham? – pierwsza odezwała się Oliwia. – Że jak?
– Powinniśmy być dla siebie dobrzy – powtórzyła Krystyna. –
Patrz, jak to działa. – Dotknęła palcami odsłoniętego ramienia synowej.
– Ja jestem dobra dla ciebie, ty dla ojca, ojciec dla Michała, Michał dla
Bartka... I tak dalej. Powinniśmy sobie nawzajem pomagać w wędrówce
przez to coś, co każdy musi przejść.
Przez minutę wszyscy zajęli się kaczką na talerzu. Pierwszy
oprzytomniał Bartek:
– A może wydrukowałbym ulotki, a babcia zaniosłaby do swojej
apteki i pani magister dokładałaby każdemu za darmo do leków? Każdy
by się zapoznał i się poprawił. Albo może jeszcze lepiej: rozdawać
ludziom na ulicy. Albo wtykać za wycieraczki. Emerytki tak dorabiają.
– Niestety, mój chłopcze – powiedział Cyprian – darmowej wiedzy
ludzie nie cenią. Jutro idę zarejestrować naszą firmę. W dziale usług dla
ludności.
– A konkretnie? – dopytywał się coraz bardziej zaciekawiony
Bartek.
– Naprawa mężczyzn. Na razie tylko naprawa popsutych, ale
mamy w planie poszerzyć usługi o ich wynajmowanie. Nie mamy jednak
odpowiednich funduszy. Wystąpiliśmy o kredyt hipoteczny, ale to
potrwa.
– Dlaczego tylko mężczyzn? – zapytał Michał.
– A jak myślisz? Mężczyźni częściej się psują – odrzekła Krystyna.
– Kobiety są z lepszego materiału, lepszej jakości. Tak podają statystyki
socjologiczne.
Michał przypomniał, że pierwsza kobieta została ulepiona z żebra
Adama, a Krystyna, która musiała być w świetnej formie dzisiejszego
dnia i nieźle się bawiła skołowaną i przestraszoną rodziną, odparowała,
że tak się akurat złożyło, że tylko to Adamowe żebro było wykonane z
najlepszego materiału – tytan, diament, włókno węglowe.
– Na pewno nie chcecie jechać do Barcelony? – zapytała Oliwia
bez większej nadziei w głosie.
Krystyna spojrzała na Cypriana i naradzając się bez słów, raz
jeszcze zaśpiewali.
Uliczkę znam w Barcelonie,
Bardzo lubię chodzić po niej
La, la, la
Bardzo dziękujemy,
Lecz nie pojedziemy.
Oliwia poczuła wzbierającą w niej złość – na lekkomyślność
starych ludzi, ich beztroskę... Przepowiedziała im plajtę.
– Po trzech dniach splajtujecie. Zobaczycie. Który mężczyzna do
was przyjdzie? Przecież każdy uważa się za coś wspaniałego. Prawda,
Michał? – zwróciła się o pomoc do męża, a on przytaknął.
– Naturalnie, że tak – zgodziła się Krystyna. – Mężczyzna nie ma
pojęcia, że się zepsuł. Kobieta go przyprowadzi.
– Akurat – powiedział Michał, wstając z krzesła.
Zaczął zbierać brudne talerze, a Bartek mu pomagał. Cyprian
zabrał swoją filiżankę i wyszedł za nimi do kuchni.
Teściowa popatrzyła na Oliwię i przechyliła głowę w jej stronę,
zniżając głos:
– Czy mogę cię o coś zapytać? Masz tyle przyjaciółek...
– O, nie, nie, nie. Niech mama na mnie nie liczy. – Oliwia aż się
zarumieniła. Wypiła trzy kieliszki wina i mogło się jej wyrwać coś
niepotrzebnego.
– Spokojnie, skarbie. Pytanie brzmi tak: Wiem, że małżeństwa,
nawet tak zwane udane, czasem się kłócą. Słyszałam o tym. Widziałam
na filmach, ale to skrajne, wyolbrzymione przypadki. Powiedz mi, z
jakiego powodu w zwykłym życiu można pokłócić się z mężem.
Oliwia odparła bez namysłu i zgodnie z prawdą:
– Z każdego, mamo. Z każdego.
Krystyna patrzyła przez dłuższą chwilę na synową, wreszcie
zaproponowała, by pokłóciła się z Michałem.
– Teraz, przy was? – zapytała wkurzona Oliwia. – Zwykle kłócimy
się po wyjściu gości. Ale wyjątkowo mogę to zrobić dla ciebie. –
Zaczerpnęła głęboko powietrza i wrzasnęła w stronę kuchni: – Michał!
Co się tak guzdrzesz?! Co tam robicie?!
Do pokoju zajrzał Michał, by zapytać, co jest.
– Co cię ugryzło?
Odparła, że nic, że chciała pokazać mamie, jak się robi małżeńską
kłótnię. Michał pokiwał ze zrozumieniem głową i się wycofał.
– A mama z tatą nigdy? – zapytała Oliwia.
– Nie. Nie mamy powodu. Może kiedyś, gdy byliśmy młodzi,
jakieś dąsy, ale to naprawdę musiało być dawno.
– I jak chcecie radzić w ciężkich przypadkach małżeńskich?
– Czy onkolog musi chorować na raka, by leczyć nowotwory?
Po deserze starsi państwo się pożegnali. Na przystanek
odprowadził ich Michał. Oliwia zauważyła na komodzie papierową
teczkę zostawioną przez teściową. Złapała ją, by dogonić teściów na
schodach, ale uczyniła to tak niezręcznie, że ze środka wysypały się
zadrukowane kartki. Przykucnęła i mimo woli przebiegła wzrokiem po
tekście, który na pierwszy rzut oka wyglądał na ankietę.
– O, w mordę jeża – zaklęła zaskoczona.
Bartek podniósł kilka kartek i przeczytał głośno:
– „Kiedy ostatni raz dałeś swojej żonie, w nawiasie: narzeczonej,
kwiaty bez żadnej okazji?" Ja cię sunę – dodał od siebie. – „Kiedy
ostatni raz nosiłeś żonę, w nawiasie: narzeczoną, na rękach?"
– O, w kolano motyla! – zawołała Oliwia.
– „Czy wychodzisz do przedpokoju, gdy słyszysz, że twoja żona, w
nawiasie: narzeczona, przekręca klucz w zamku? Pomagasz się jej
rozebrać, odbierasz od niej mokrą parasolkę, siatki z zakupami?" O,
kurwa! „Czy otwierasz drzwi samochodu..." – Bartek podniósł głowę. –
Miałaś, mamo, rację. To katastrofa.
Mijał już tydzień od otwarcia Punktu Naprawiającego Mężczyzn,
ale nawet pies z kulawą nogą nie zajrzał do środka.
Krystyna siedziała za biurkiem, patrzyła w ekran komputera i coś
tam sprawdzała, a Cyprian stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Która
wreszcie z was się odważy? – myślał, obserwując spacerujące po parku
kobiety. Niektóre przysiadały na ławkach, rozmawiały i patrzyły w ich
stronę. Widział, a raczej wyobrażał sobie, że biedaczki mają chęć wejść,
ale coś je powstrzymuje. Czasem jakiś mężczyzna, bywało, że w
towarzystwie, zdecydowanie skręcał w alejkę na wprost wejścia, ale
mijał ich drzwi i szedł do restauracji obok, Pod Złotą Rączkę. Uspokajał
więc żonę, że mogą sobie pozwolić nawet na pół roku utrzymywania
firmy bez dochodów, bo uważał, że jeszcze nie pora, by ją martwić. W
rzeczywistości funduszy miało wystarczyć im najwyżej na miesiąc.
– Wiesz, jaki argument daliśmy kobietom w naszym mieście? –
zapytała Krystyna, nie podnosząc głowy. – Idź się zreperuj, kochanie. –
Roześmiała się. – Celne, prawda? Idź się zreperuj. Idź się napraw.
Cyprian lubił śmiech żony i jej poczucie humoru. Była jego
najlepszym przyjacielem, miłością jego życia. Podszedł do radia
stojącego na regale w rogu i pogłośnił, ponieważ usłyszał piosenkę
Cohena, ich ulubioną. Poprosił Krystynę i przytuleni tańczyli na środku
gabinetu. Nie zauważyli ani nie usłyszeli, że przez uchylone drzwi
wsunęła się do środka młoda kobieta i wzruszona obserwuje, jak tańczą
dla niej, ona dla niego. Pierwsza dostrzegła ją Krystyna.
– Proszę, proszę dalej. Zachowujemy się nieprofesjonalnie,
prawda? Żeby tańczyć w miejscu pracy! Sama muszę sobie dać naganę.
Na razie ustną. Proszę usiąść. – Wskazała jej fotel przed biurkiem.
Młoda kobieta stała wciąż w tym samym miejscu.
– Przepraszam, wiem, że nie jestem mężczyzną...
– Nie szkodzi. Proszę się tym nie przejmować. Proszę usiąść.
Bardzo proszę.
Kobieta drobnymi kroczkami przesuwała się ku fotelowi, jakby
czekał ją ważny egzamin, do którego nie była za dobrze przygotowana, a
jeszcze miała szansę, by się odwrócić i uciec. Cyprian przeprosił i znikł
za drzwiami prowadzącymi na zaplecze.
– Mam na imię Krystyna – przedstawiła się Krystyna.
– Alicja. Chciałabym zapytać najpierw o cenę, bo nie wiem...
– Dzisiaj jest pani szczęśliwy dzień.
Staruszka wstała zza biurka i otworzyła drzwi na zaplecze:
– Panie profesorze, nasza pierwsza klientka otrzyma poradę
gratisowo?
– Oczywiście, pani magister.
– Widzi pani? Nic pani nie płaci. Jest pani mężatką, narzeczoną,
singielką, rozwódką?
– Nie wiem... Jestem... Przechodziłam akurat tędy...
– Spokojnie, pani Alicjo. Zaczniemy od wypełnienia ankiety. –
Krystyna otworzyła szufladę biurka.
– Może ja kiedy indziej... – młoda kobieta nagle wstała.
– Spokojnie, pani Alicjo.
Krystyna poderwała się, obeszła szybko biurko i objęła ramieniem
wystraszoną kobietę, a właściwie dziewczynę. Była szczuplutka i bardzo
młoda. Posłusznie usiadła.
– Nie będziemy nic wypełniać. Żadnego pisania. Porozmawiamy
sobie. Albo pomilczymy. Posiedzimy w ciszy. Cały świat został na
zewnątrz. A my same. W najbardziej bezpiecznym i zacisznym kąciku
na ziemi.
– No nie wiem. – Alicja zerknęła w stronę drzwi. – On może być
na zewnątrz. Mógł mnie śledzić. Nie jestem pewna. Nigdy nie jestem.
Wie pani, że on może mnie zabić? Mam serdeczną prośbę.
– Śmiało. Słucham, dziecino.
– Gdyby w jutrzejszej prasie ukazała się wiadomość, że znaleziono
ciało młodej kobiety, proszę zgłosić na policję, że to ja.
– Kto pani grozi?
– Mój mąż. Wciąż powtarza, że mnie zabije, i w końcu pewnie to
zrobi.
– A dlaczego miałby panią zabić? Zdradza go pani?
– Gdybym go zdradzała, już dawno bym nie żyła.
– Czy pani poznała swojego męża po wyroku, czy przed?
– Nie rozumiem.
– Przestępstwo. Kara. Wyrok. Więzienie.
– Aaaa. Tak to pani odebrała? Widocznie mówię bardzo
chaotycznie i na pierwszy plan wysuwa się jego chęć mordu. Mam
wielki zamęt w głowie i nie wiem, co najważniejsze. Od czego zacząć.
Co wybrać z tylu rzeczy! Gerard nie jest przestępcą. To bardzo porządny
człowiek. Jest utalentowany i wykształcony. Pochodzi z porządnej
rodziny lekarskiej. Matka jest kardiologiem, ojciec – chirurgiem, a on –
kardiochirurgiem. Zrobił doktorat i ma zamiar zostać profesorem przed
czterdziestką. – Alicja nagle zamilkła. Wyglądała na zmęczoną.
Krystyna zaproponowała jej herbatę, ale młoda kobieta poprosiła o
szklankę wody. Poczęstowała się zielonym cukiereczkiem z metalowego
pudełka. Cukierki były wytwarzane przez Krystynę: rozgniatała w
moździerzu różne pastylki, dodawała wyciągu z ziół, a potem malowała
drażetki lukrem na różne kolory. Zapytała, gdzie jest teraz mąż Alicji.
– W szpitalu, ale lubi sprawdzać, czy go nie oszukuję. Zdarza się,
że pomiędzy jedną operacją a drugą wskakuje w auto, by zobaczyć, co
porabiam, czy mówię prawdę. Bardzo się pilnuję, by nie przyłapał mnie
na kłamstwie. – Zamyślona upiła łyk wody i milczała przez chwilę. –
Ale mam wrażenie, że nawet jeśli jestem tam, gdzie mówiłam, że będę, i
robię to, co mówiłam, że będę robić, wcale się nie uspokaja. Staje się
jeszcze bardziej wściekły, że nie dałam się złapać. Jakbym go
przechytrzyła. A on tego nie lubi, pani magister. Okropnie nie lubi
cwaniactwa.
– Nie przejmuj się, Alicjo. Za bardzo się przejmujesz. Po kolei
wszystko wyjaśnimy. Ustaliłyśmy, że pani mąż nie jest przestępcą.
– Nie jest. Raz tylko zostawił w pacjencie jakąś chustę, ale to
przecież nie jest przestępstwo. Nie zrobił tego celowo. Chociaż pacjent
zmarł, i tak wszyscy chcą się u niego operować. Naprawdę.
– Pewnie jest bardzo zestresowany.
– O tak. Nawet zły. W sensie: wściekły. Z trudem wytrzymuje, że
ludzie są tak beznadziejnie głupi, a on musi ich znosić. Ja go nawet pod
tym względem rozumiem, bo on jest niezwykle inteligentny i ciągle
powtarza, że w szpitalu otoczony jest samymi głupkami i miernotami.
Ale najbardziej na nerwy działam mu ja. Nie mam pojęcia, co zrobić,
żeby go tak nie denerwować. Wiele razy się zmieniałam, ale za każdym
razem niewypał. Wciąż jest wkurzony. Już nie mam pomysłu. Żebym nie
wiem jak się starała, zawsze wyłazi ze mnie coś takiego, co go
doprowadza do wściekłości.
– Przepraszam, pani Alicjo, ale muszę pani zadać osobiste pytanie.
Czy pani kocha swojego męża?
– Pewnie tak. – Alicja chwilę się zastanawiała. – Męża się kocha,
prawda? Jak pani magister sądzi? On mnie wciąż zapewnia, że kocha,
więc i ja powinnam, prawda?
– Trudno, moje dziecko, kochać kogoś, przed kim czuje się strach.
Czym się pani zajmuje?
Krystyna była prawie pewna, że zaraz usłyszy, iż ta zagubiona i
nieszczęśliwa kobieta z zawodu jest pielęgniarką, która prosto po szkole
trafiła do szpitala, gdzie pracował Gerard. Młody lekarz zakochał się w
niej, ale niestety nie żyli długo i szczęśliwie. Lecz prawda okazała się
zupełnie inna.
Alicja po ukończeniu średniej szkoły muzycznej w Radomiu w
klasie skrzypiec – co oznaczało dla niej dziesięć lat dojazdów z małego
miasteczka – namówiona przez swoją panią profesor zdecydowała się na
studia w konserwatorium w Warszawie. Na ostatnim roku koleżanka
poznała ją z Gerardem i wkrótce się pobrali. Jeszcze jako studentka
dostała angaż w filharmonii, ale po dwóch latach musiała zrezygnować,
ponieważ okazało się, że mąż nie znosił, gdy ćwiczyła. Przed ślubem
chodził z nią na koncerty, uwielbiał Wieniawskiego, Bacewicz, a później
nagle trach! Urodziła córeczkę i została w domu. Rodzice, a szczególnie
ojciec, który był instruktorem w ognisku muzycznym w zamku
szydłowieckim, nie mogli przeboleć, że córka odłożyła skrzypce. Alicja
czasem marzyła, żeby zabrać córeczkę i uciec do rodziców, ale się bała.
Gerard powiedział, że wszędzie ją znajdzie i zabije. A ona nie ma
powodu, by mu nie wierzyć. W najlepszym razie odbierze jej córeczkę.
On ma wszędzie znajomości. Nawet w sądzie. Poza tym jaka to byłaby
tragedia dla rodziców. W Szydłowcu wszyscy ludzie wiedzieli, że tak
dobrze wyszła za mąż i jest taka utalentowana. Nikt nie miał pojęcia, że
już nie gra w filharmonii. Zresztą ojciec wciąż się łudził, że gdy
wnuczka podrośnie, to Alicja znowu wyjmie skrzypce, natrze kalafonią
smyczek i pociągnie po strunach. Ale ona już straciła nadzieję.
W połowie tej opowieści do gabinetu po cichu wszedł Cyprian,
usiadł w kącie i przysłuchiwał się z uwagą.
– Musimy z nim porozmawiać – przerwał milczenie, gdy Alicja
skończyła.
Odwróciła się zaskoczona.
– To niemożliwe. On się nie zgodzi. Nigdy. Pan go nie zna. Gdyby
się dowiedział, że ja tu przyszłam... No nie wiem.
– Spokojnie, dziecino – powiedziała łagodnie Krystyna. – Nic pani
nie zrobi. Jest pani tu bezpieczna jak u mamy i taty. Nawet na moment
nie zostanie pani sama ze swoim mężem. Obiecuję.
– A potem?
– Po wizycie? – zapytał Cyprian. – Po seansie? Mąż już będzie
naprawiony.
– A gdyby okazało się, że męża nie da się naprawić? No nie da się i
już? – Alicja miała minę, jakby z trudem powstrzymywała łzy. – Na
przykład okaże się, że jakąś część trzeba wymienić na nową i nigdzie nie
można jej dostać? Tej nowej części.
– Wymyślasz, moje dziecko, zupełnie nieprawdopodobne historie –
próbowała ją uspokoić Krystyna. – Teoretycznie... ale co będziemy tu
gdybać...
– Proszę panią. Błagam. – Alicja oparła się o brzeg biurka dłońmi
zwiniętymi w pięści i patrzyła niebieskimi oczyma na Krystynę, jakby
była jej ostatnią deską ratunku.
Starsza pani nachyliła się, ujęła dłonie kobiety i kazała je
rozprostować.
– Nie wolno tak ich zaciskać. Wiem, że się boisz, ale ten lęk będzie
cię paraliżował, bo zatrzymujesz go w sobie. Otwórz. Pamiętaj, nie kul
dłoni. Rozprostuj palce. Oddychaj głęboko. A jeśli nie uda się nam
naprawić pani męża, pani Alicjo, sprawimy, że sam w błyskawicznym
tempie podejmie decyzję o rozwodzie.
– Możecie tak zrobić? – zapytała Alicja z niedowierzaniem.
– Możemy. Ale to jest nasza tajemnica zawodowa – odezwał się
Cyprian. – Niech pani nam zaufa i wykonuje nasze polecenia. Proszę
zatelefonować do męża i powiedzieć, że czeka pani na niego Pod Złotą
Rączką. To ta restauracja obok. Ani na sekundę nie zostawię pani samej.
Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, zanim zdołali ją uspokoić i
przekonać, że nic złego się nie stanie. Cyprian poprosił, by włączyła w
komórce tryb głośnomówiący.
Mąż był oczywiście bardzo zaskoczony i domagał się wyjaśnień,
dlaczego ma w tej chwili jechać do restauracji, ale wyłączyła się, bo tak
na migi kazała jej zrobić Krystyna. Następnie wystraszona Alicja
przeszła z Cyprianem Pod Złotą Rączkę przez korytarz na zapleczu.
Usiedli przy osobnych stolikach i czekali. Wkrótce pojawił się
zdenerwowany Gerard.
– Co się stało? Co tu robisz? – pytał, a ona patrzyła na niego z
przerażeniem.
Nie mogła wydusić słowa, zresztą nie miała pojęcia, które wybrać.
Zgodnie z instrukcją wstała, gdy podniósł się Cyprian, i ruszyła za nim, a
za nią cicho przeklinający mąż. Gdy znaleźli się w pomieszczeniu firmy,
Cyprian nagle wyciągnął pistolet i wymierzył w Gerarda. Była to
zabawka przywieziona przez niego dla syna w latach siedemdziesiątych
z NRD-owa.
Gerard był przerażony. Krzyczał do Alicji, by wybiegła na ulicę i
wzywała pomocy, ale ona tylko stała i patrzyła szeroko otwartymi
oczami na przebieg wypadków. Usiadł więc posłusznie w fotelu,
pozwolił się przykuć kajdankami do poręczy i wciąż wrzeszczał na
Alicję:
– Rusz się, kretynko! Co tak stoisz jak kloc?! Umówiłaś się na
randkę z mafią?!
Żeby go uspokoić, Krystyna włożyła mu ręcznik w usta.
– Pani Alicjo – zwrócił się do niej Cyprian. – Potwór schwytany.
Proszę się uśmiechnąć. Nic już pani nie grozi. Niech się pani wybierze
na zakupy. Tu wokół jest mnóstwo eleganckich butików. Za godzinę
proszę wrócić po męża.
– Dobrze, przejdę się – powiedziała Alicja potulnie.
– Nie ma pani pieniędzy? – domyśliła się Krystyna. – Poprosimy
męża.
Ale zamiast go poprosić, przeszukała tylko wewnętrzne kieszenie
jego marynarki i wyciągnęła portfel, a z niego złotą kartę i plik
banknotów.
– Proszę – wręczyła je Alicji. – Proszę sobie kupić kilka par butów,
spódnic długich i krótkich, spodni szerokich i wąskich.
W tym momencie do firmy weszła młoda kobieta o jasnych długich
włosach i dużym biuście i z zainteresowaniem zaczęła się przyglądać
zastanej sytuacji.
– To pani mąż? – zwróciła się do Alicji, a ona skinęła głową.
– Przepraszam, ale jesteśmy teraz bardzo zajęci – powiedział
Cyprian. – Właśnie prowadzimy terapię. Zapraszamy jutro.
– Można z mężem?
– A mąż wie?
– O, tak! Nie może się doczekać. A może mogliby nas państwo
wcisnąć jeszcze na dziś? Proszę, bardzo mi zależy. Mąż mnie zdradza. I
jest taki chwiejny. Boję się, że do jutra może się rozmyślić.
– Panie profesorze, powinniśmy się uporać z tym wierzgającym
przypadkiem w ciągu... dwóch godzin – ujęła się za nową klientką
Krystyna. – Proszę przyjść z mężem za dwie i pół godziny.
Młoda kobieta, ale starsza od Alicji mniej więcej o dziesięć lat,
podziękowała uradowana i opuściła firmę wraz z pierwszą klientką.
Cyprian przekręcił klucz w zamku.
– Czy można panu wyjąć ręcznik? Chcielibyśmy z panem
porozmawiać – powiedziała Krystyna, a gdy pacjent skinął głową,
ostrzegła, że jeśli będzie krzyczał, znowu go zakneblują. – Jak się pan
czuje? – zapytała.
– Już lepiej – odparł Gerard. – Ile chcecie za uwolnienie?
– Wie pan, gdzie pan jest? – zapytał Cyprian.
– W firmie naprawiającej mężczyzn. Przygotowaliście pułapkę, by
złowić kogoś zamożnego. Przy udziale skretyniałej żony. Podzielicie się
z nią?
Krystyna poczęstowała go cukierkiem.
– My pragniemy tylko pana dobra. I pana żony. Proszę nam zaufać.
Jesteśmy małżeństwem z pięćdziesięcioletnim stażem. I wciąż jesteśmy
szczęśliwi. Wie pan dlaczego?
– Umieram z ciekawości. – Wyglądał na uspokojonego. Sięgnął
wolną ręką po następny cukierek.
– Zawsze byłem dobry dla mojej żony, a ona dla mnie – powiedział
Cyprian.
– Jestem wzruszony – rzucił Gerard zgryźliwie.
– Pan również może być szczęśliwy. I pani Alicja – zapewnił go
Cyprian.
– Nic, mafioso, nie rozumiesz – oponował Gerard trochę
niewyraźnie.
– Czy byłeś molestowany jako dziecko?
– Mafioso psychoanalityk – parsknął śmiechem Gerard.
– A ty kim jesteś? – zapytała Krystyna.
– Jestem zdolnym, a nawet wybitnym kardiochirurgiem.
– Jak sądzisz, dlaczego twoja żona tu przyszła?
– No właśnie. Dlaczego moja żona tu przyszła? Może wy mi
odpowiecie na to pytanie, skoro jesteście tacy mądrzy.
– Bo nie jest szczęśliwa.
– I pani zapewne przypuszcza, że przeze mnie. Zapomnijmy na
chwilę, że jestem kardiochirurgiem. Wybitnie uzdolnionym
kardiochirurgiem. Jeżeli odejmiemy wybitnie zdolnego kardiochirurga,
zostaje nam jeszcze przystojny mężczyzna. Każda normalna kobieta...
rozumie pani? A co się okazało? Wkrótce po ślubie okazało się, że
miłość Alicji nie dorasta do pięt mojej miłości. Czy ja się użalam? Nie
mogę się odkochać, nie mogę pokochać innej. A sytuacja wciąż się
rozwija. W pracy otoczony jestem miernotami, w domu napotykam
nienawistne spojrzenia żony... Tysiące kobiet chciałyby się znaleźć na jej
miejscu. Tysiące kobiet... jeśli nie więcej. Czy może być coś bardziej
przerażającego, aniżeli nienawiść własnej żony? Jestem przystojnym
mężczyzną, wybitnym kardiochirurgiem, należę do elity. Potrzebuję
akceptacji i podziwu. Ile lat można siebie samego podziwiać? Kochać
siebie? Opowiedzieć o tym? Poczęstujesz mnie cukiereczkiem?
Krystyna z innej puszki wyjęła fioletową pastylkę i wręczywszy
mu ją, poprosiła, by jeszcze coś opowiedział o sobie i swojej żonie.
Gerard skinął głową, która zaczęła mu się lekko chwiać, i naśladując
kobiecy, wysoki głos, zaczął mówić:
– Jestem piękną kobietą. Mrużę oczy ocienione długą rzęsą. Kuszę
mężczyzn. Kręcę tyłkiem. Gdy idę ulicą, wszyscy mężczyźni chcą to
robić ze mną. Bardzo chętnie rozkładam nogi. Jedna w tę, druga w tę.
Uwielbiam się pieprzyć. To jest takie sexy. Najbardziej lubię to robić z
przygodnymi mężczyznami. Ale również z przyjaciółmi mojego
Gerarda. – Chichot panienki. – Mój głupek Gerard. Na jego oczach
uwodzę, uśmiecham się, obściskuję w pomieszczeniu na miotły i mopy.
Puszczam się każdego dnia. Mojemu mężowi rogaczowi trudno mnie
przyłapać, bo jestem sprytna. Te jego kamery, podsłuchy, tropienia...
Mówi głupek, że wyjeżdża na trzy dni na ważną konferencję naukową
kardiochirurgów, na przykład do Montrealu. „Spakuj mnie, bo lecę", że
tak daleko niby i żebym czujność straciła, głupek jeden. Lubię młodych,
ale nie potrafię odmówić staremu. Niech sobie dotknie przynajmniej.
Łóżka, łóżka, łóżka. Przez ile ja łóżek przeszłam? Zawsze zerkam na
łóżko... – mówił coraz bardziej bełkotliwie, aż zamilkł. Głowa opadła
mu na piersi i zasnął.
Cyprian opryskał mu twarz wodą z karafki, ale ten nie reagował.
Krystyna klepała go po twarzy, powtarzając:
– Gerard, Gerard, jesteś tam? Ocknij się... Gerard, wracaj.
I wówczas nieprzytomny mężczyzna chłopięcym głosem przed
mutacją zapytał:
– Mama?
Zaskoczona Krystyna nie wiedziała, co powiedzieć.
– Śmiało, kochanie – zachęcił ją Cyprian, by jakoś zareagowała. –
Powiedz „syneczku".
– Tata? – Gerard usiłował odwrócić ciążącą mu głowę w stronę
Cypriana.
– Tak, syneczku. Tata.
– Fajnie, fajnie było. Super. Nie mogę nic więcej... Mama by się
gniewała... – zamilkł i poleciał bezwładnie na oparcie fotela.
Przestraszona Krystyna potrząsała przelewającym się ciałem
Gerarda, zwracała się do niego „panie doktorze", wzywała do pilnego
przypadku, ale bezskutecznie. Rozpuściła w wodzie dwie żółte pastylki i
próbowała wlać mu chociaż odrobinę płynu do ust, ale nie miał już
odruchu przełykania. Cyprian odpiął mu kajdanki i ułożył go na
podłodze. Na zmianę robili mu masaż serca i sztuczne oddychanie. Sami
już ledwo żyli. Krystyna usiadła w fotelu i z trudem łapała powietrze.
Cyprian nie musiał jej wypominać, że przedawkowała. Straciła rachubę,
ponieważ była przejęta pierwszym i od razu tak skomplikowanym
przypadkiem. Po namyśle zgodzili się, że nie ma sensu wzywać
pogotowia. Za późno. Należało je wezwać, gdy zaczął mamrotać, ale oni
chcieli jak najwięcej dowiedzieć się o jego stanie psychicznym, a ciało
odsunęło się na drugi plan. Gerard stygł, zamieniał się w zimnego trupa.
W tej sytuacji mogli tylko zadzwonić na policję, ale po namyśle
postanowili, że skoro w jesieni życia zdecydowali się na biznesową
działalność, nie będą jej niszczyć u samego początku. To był
nieszczęśliwy wypadek, który mógł zaszkodzić ich firmie, zepsuć jej
wizerunek, ośmieszyć ideę ratowania mężczyzn dla kobiet i odwrotnie,
więc właściwie całej ludzkości.
Wystarczyło jednak kilka minut, by ta złośliwość losu poderwała
ich do działania. Nie do poddania się ani wycofania. Postanowili aż tak
nie ułatwiać pracy policji. Nie chcieli na własne życzenie iść na stare lata
do więzienia. Tam zawsze zdążą, jeśli każdy zajmie się swoją robotą.
Tylko gdzie ukryć ciało?
Cyprian przypomniał sobie o piwniczce pod podłogą. Nie zasypali
jej nielegalni właściciele, nie pozwolił też zlikwidować jej podczas
remontu, mimo że szef ekipy namawiał go, tłumacząc, że pusta jama w
ziemi schładza niepotrzebnie powietrze w holu, a koszty wykonania
podłogi wzrosną o jedną trzecią. Cyprian się uparł. Każdy, kto zna
choćby na trzy z minusem historię naszego doświadczonego
nieszczęściami kraju, nie będzie likwidował lekkomyślnie takiej
kryjówki. Odwinął dywan. Wystarczyło przycisnąć jedną klepkę ze
słojami drewna ułożonymi tak, że przypominały kocie oczy, a kwadrat
podłogi metr na metr sam się odsunął. Gdy ciało pana doktora znalazło
się w środku, byli zupełnie wyczerpani. Krystyna musiała zażyć
lekarstwo, by uspokoić skołatane serce. Drżały jej kolana, łydki i
mięśnie ramion. Miała siedemdziesiąt pięć lat i jej organizm wolałby
bardziej spacerowy tryb życia. Cyprianowi do osiemdziesiątki brakowało
roku. Spojrzała na niego z podziwem. Był taki silny.
– Jesteś wielki – powiedziała, ale chyba nie usłyszał.
– Musimy coś ustalić, kochanie – odezwał się przyduszonym
głosem. – Gdyby sprawy tak się potoczyły, że znajdą ciało, biorę całą
winę na siebie. Ja mu podawałem cukiereczki, ja przedawkowałem.
– Cyprian...
– Już ustalone – przerwał jej. – Będziesz mnie odwiedzała.
Uprosimy, żebym odsiadywał wyrok w naszym mieście. Powinni się
zgodzić. „Stoję w oknie" – zanucił piosenkę Niemena – „długo w noc,
tak długo jak tyyy..."
– „Kiedy stoję pod oknem, z góry na mnie pada deszcz" –
odśpiewała mu Krystyna, bo umiłowali sobie taki sposób
odreagowywania wszystkich kuksańców losu. – Wiesz, co będę zabierała
do pokoju widzeń? Zgadnij.
– Pieczoną kaczkę z jabłkami?
– Też. To coś znajduje się w tym pomieszczeniu.
Cyprian rozejrzał się wokół.
– Radio – zgadł.
Domyślił się, że będą tańczyć. Odkryli stację radiową, w której
nadawano na okrągło stare dobre przeboje.
– „Tylko nie tańczcie, tylko nie tańczcie" – przedrzeźniał syna,
którego drażniło ich niepoważne traktowanie starości.
Ktoś ruszył klamką, a potem zadzwonił. To była Alicja. Rozejrzała
się i zapytała niepewnie, czy Gerard już poszedł.
– Tak – odparła Krystyna. – Proszę wracać do domu, spokojnie
czekać na męża i cieszyć się życiem.
– Czy się zmienił? – zapytała lękliwie.
– O tak. Zupełnie inny człowiek. Może ciut sztywny, ale to mu
przejdzie po jakimś czasie. Bardzo się wyciszył. Nie jest już taki
nerwowy. Proszę się do nas odezwać po kilku dniach, czy jest pani
zadowolona.
– Nie wiem, jak mam się państwu odwdzięczyć.
– Zwyczajne „dziękuję" zupełnie nam wystarczy.
Jeszcze Krystyna nie skończyła mówić, gdy w torebce Alicji
zadzwoniła komórka.
– To Gerard – powiedziała i przyłożyła aparat do ucha.
Krystyna z Cyprianem wszystko słyszeli, ponieważ nie wyłączyła
trybu głośnomówiącego.
– Jak się czujesz?
– Doskonale, kochanie – odparł Gerard. – Jestem taki szczęśliwy.
Ja tym ludziom, tym, wiesz, z tej firmy, będę do końca życia wdzięczny.
– Naprawdę? – zapytała Alicja z lekkim niedowierzaniem.
– Ja ich po nogach, po rękach...
– Właśnie jestem u nich. I oni cię słyszą. Są bardzo zadowoleni.
– Wspaniale. Od razu im podziękuję.
Cyprian z trudem podniósł się z fotela i jeszcze raz odwinął ciężki
dywan, i otworzył klapę do piwniczki. We troje pomogli Gerardowi
wydostać się na powierzchnię.
Garnitur miał powalany ziemią i trzymał się za głowę. Ale
najważniejsze, że się uśmiechał. Gdy usiadł w fotelu, Krystyna
delikatnie rozgarnęła mu włosy i ujrzała wielki guz. Spadając, musiał się
uderzyć o głaz wystający z podmurówki od strony południowej.
Prawdziwe piwnice, do których schodziło się po szesnastu kamiennych
stopniach, znajdowały się w północno-zachodniej części domu.
Krystyna przyłożyła do głowy Gerarda kostki lodu zawinięte w
lnianą ściereczkę. Uśmiechnął się z wdzięcznością, powtarzając: „To
nic, to nic, niech boli". Krystyna z nieufnością obserwowała tę nagłą
przemianę kardiochirurga. Podziękował Alicji, że go tu przyprowadziła.
– Naprawdę? – młoda kobieta się rozpromieniła.
– Przekonasz się, ty moje kochane biedactwo.
– Trochę przesadziliśmy z pastylkami – rzekł Cyprian. – No, wie
pan, te cukiereczki. A później zbyt pochopnie, no wie pan...
– Nic nie szkodzi. – Gerard podniósł się z fotela i uściskał dłoń
starszego pana.
– A jak się pan czuje? – Cypriana też nieco niepokoił szeroki
uśmiech na twarzy lekarza.
– Doskonale. Jakby mnie koń kopnął. – Dotknął palcami
zawiniątka z lodem. – Mój dobry kolega, psychiatra, opowiadał mi o
pewnym farmerze z Teksasu. Nie pamiętam jego nazwiska, ale jego
przypadek opisany jest we wszystkich podręcznikach do psychiatrii. To
był furiat i sadysta. Znęcał się nad rodziną, a zdarzało się, że i nad
zwierzętami. Pewnego razu kopnął go w głowę koń. Leżał kilka dni
nieprzytomny, a gdy wreszcie wróciła mu świadomość, okazało się, że
jego usposobienie diametralnie się zmieniło. Stał się miły i łagodny.
Działo się to w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Zrobię sobie
tomografię mózgu i podaruję mojemu koledze psychiatrze. – Gerard
posłał swój dziwny uśmiech Alicji.
Do firmy weszła pulchna blondynka, a za nią brunet z
niezdecydowaną miną. Krystyna była tak skonana, że najchętniej
odesłałaby ich na inny termin, ale wiedziała, że tak łatwo się ich nie
pozbędzie.
– Czy coś się stało? – zapytała kobieta, przyglądając się
Gerardowi.
– Owszem – odparł lekarz. – Stało się. Coś dobrego, szanowna
pani. Coś wspaniałego. Państwo w sprawie naprawy?
– Niby tak – odezwał się mężczyzna bez entuzjazmu.
– Świetna decyzja. Świetna. Gratuluję. – Odłożył lód na biurko,
wstał, poprawił krawat i otrzepał z pyłu marynarkę. – Pożegnamy się już,
skarbie? – zwrócił się do Alicji, po czym ukłonił się nisko i
wypowiedział kilka słów najniższego uszanowania. Obiecał, że przyśle
do firmy kosz znakomitych koniaków. – Będziemy w kontakcie – dodał
jeszcze już w otwartych drzwiach. – Mam kilka pomysłów.
Stanowili piękną parę. Możliwe, że będą szczęśliwi, pomyślała
Krystyna. Teraz mogła się skoncentrować na nowych klientach –
Wioletcie i Romanie.
Gdy usiedli, Krystyna zapytała, z jakim problemem przyszli.
Okazało się, że mąż ma kochankę.
– To prawda? – zapytała Krystyna.
– Prawda. Naprawiajta mnie – odparł mężczyzna chyba
żartobliwie.
– Jak długo?
– Pół roku. Od pół roku wiem – powiedziała Wioletta.
– Czy od tej pory coś się zmieniło?
– Że wiem.
– Zna pan taką piosenkę „Tylko ty"? – zapytał Cyprian.
Roman nie kojarzył.
– Nie ma takiej piosenki „Tylko wy dwie" – tłumaczył Cyprian.
– Nie rozumiem – przyznał się Roman.
– Pan profesor tłumaczy, że jest taki szlagier „Only you" –
wyjaśniła Krystyna. – Nie słyszał pan? – Zanuciła refren. – Co znaczy
„tylko ty". Tylko ty jedna jedyna. Natomiast nie ma „Tylko wy dwie".
Nikt czegoś takiego nie napisał.
– Jeszcze nikt nie napisał? A może zaprosić tu Monikę?
– To jest ta pana...
– ...zdzira – dokończyła Wioletta.
– Po co ona miałaby tu przychodzić? – zapytała Krystyna.
– Żeby porozmawiały. Jak kobieta z kobietą. Wiola powiedziałaby,
jak mnie kocha, i Monika powiedziałaby, jak mnie kocha. Chciałbym
posłuchać. Niechby mnie któraś przekonała, bo trudno się zdecy dować.
Krystyna wyciągnęła blaszane pudełko z cukierkami i wyciągnęła
w stronę Romana, ale odmówił:
– Nie lubię.
I żeby tylko to powiedział, ale on łapą tak od siebie, że aż niemiło.
– To nie są zwykłe cukierki – powiedziała Krystyna z nutą
cierpliwej perswazji w głosie.
– Nie chcę.
– One wspomagają terapię.
– Powiedziałem „nie".
– Pani magister wiele lat spędziła nad ich recepturą – przyszedł jej
z pomocą Cyprian, który najwidoczniej już dochodził do siebie. – Ja
byłem królikiem doświadczalnym. Jestem żywym dowodem ich
skuteczności. Zaświadczenia mogę wydawać.
A Roman nic. Gapił się w wyciągnięte przed siebie nożyska, jakby
na dżinsach wypatrywał jakichś znaków.
– No, Roman – szturchnęła go zachęcająco Wiola. – Skoro
zdecydowałeś się przyjść... Za wizytę trzeba i tak zapłacić, prawda?
– Oczywiście – przyznała Krystyna i rozłożyła na blacie biurka
cukiereczki. – Co nagle, to po diable. Spokojnie. Na początek sam pan
sobie wybierze. Te żółte są na porost włosów, te fioletowe na światło...
– Na jakie światło? – zainteresowała się Wiola.
– Działają niczym diamentowe wiertło. Przewiercają się przez
najtwardsze skamieliny mózgowe, by wpuścić do nich nieco światła.
Nawet najbardziej zaślepiony mężczyzna zaczyna dostrzegać nagą
prawdę. Te czerwone zaś są na wzrost potencji, a zielone – obniżenie
cholesterolu.
Roman sięgnął po czerwonego i włożył go sobie do ust.
– Roman! – zawołała Wiola. – Nie spodziewałam się po tobie! Ty
gnoju! – Chwyciła z biurka segregator i zaczęła okładać nim po głowie
niewiernego męża.
– Proszę się uspokoić – powiedziała Krystyna. – Proszę o
wybaczenie, ale użyłam podstępu. Wszystkie moje cukiereczki działają
na centralny układ nerwowy. – Postukała się wymownie w głowę. – Tu
się wwiercają. Są tylko pomalowane na różne kolory. Za chwilę
cukiereczek zacznie działać. Nie żywi pan do mnie urazy? – zwróciła się
do Romana.
Mężczyzna przytaknął trochę zakłopotany i nieco oszołomiony.
Krystyna przysunęła się do ekranu komputera.
– Zapiszę pana na wizytę w przyszłym tygodniu. Naturalnie już bez
małżonki. Może być wtorek, siedemnasta?
Wreszcie zostali sami. Byli tak zmęczeni, że nie mieli siły udać się
na spóźniony obiad do pobliskiego baru, gdzie zwykle zamawiali kaszę
gryczaną z gulaszem i surówkę z kapusty kiszonej oraz startej
marchewki. Cyprian zaproponował, by poszli Pod Złotą Rączkę, ale
Krystynie było żal pieniędzy.
Pojechali dwunastoletnim fordem do domu, gdzie Krystyna
postawiła na gaz garnuszek ze skorupą płatków owsianych, które zostały
ze śniadania. Dolała mleka i skrobała łyżką po dnie, rozdrabniając szare
grudy na mniejsze.
– Przetrwamy – powiedziała bez przekonania, gdy się posilili.
– Już przetrwaliśmy. – Cyprian uśmiechnął się do żony. – A to już
ostatni wysiłek, żeby się na coś przydać.
Krystyna złożyła talerze, popatrzyła na męża z czułością i zadała to
samo pytanie, na które od pięćdziesięciu lat nigdy nie otrzymała
odpowiedzi:
– Wiesz, że jesteś wielki?
FIRMA Minęło już tyle lat, a ona wciąż odczuwała tremę przed teściową, kobietą, która ani razu jej nie skrytykowała, nie przywiązywała wagi do drobnych potknięć, nigdy nie okazywała swojej wyższości. Wobec teścia czuła się swobodniej. Adorował ją w staroświecki, rozbrajający sposób. Jedyny dżentelmen, jakiego znała. Do pokoju wszedł Michał w niebieskim fartuchu i zapytał, czy coś mówiła. – Żebyś zajrzał do piecyka. – Coś o dzieciach. – Że starzy ludzie są jak małe dzieci. Oliwia ostrożnie odsunęła kieliszki kilka centymetrów od talerzy. Teraz będzie dobrze, pomyślała. Wyglądają jak baletnice czekające na pierwszy akord. – Źle śpią w nocy? – Łatwo odwrócić ich uwagę. Zapominają, co chcieli zrobić. – Właśnie tak się stanie. Nie martw się. Jak usłyszą „Barcelona", będą zachwyceni. Zobaczysz. – Michał próbował uspokoić żonę, ale sam był coraz bardziej zmartwiony postępowaniem rodziców. Gdy był u nich ostatnim razem, zauważył ciemnozielony prostokąt nad kanapą zamiast obrazu Fałata. Pozbywali się dzieł sztuki i rodowej biżuterii, by wyremontować rodzinny dom, odzyskany wreszcie po wielu latach sądzenia się z miastem. Najlepiej, gdyby od razu go sprzedali, ale nie mieli zamiaru. Zachodnie skrzydło wynajęli synowi znajomych na restaurację. W pozostałej części wciąż trwały prace, które osobiście nadzorowali – w podeszłym wieku, ale wciąż pełni energii. Na jak długo wystarczy im tego paliwa? Zapowiadali, że chcą założyć własną firmę. Brzmiało to złowieszczo. Nie mieli pojęcia o prawach rządzących ekonomią. – Jeżeli nie podziała Barcelona, to nie wiem... – Oliwia układała niebieskie kwiatuszki w trzech czarkach. Zapomniała ich nazwy. – Może by ich ubezwłasnowolnić? – zaryzykowała. – Moich rodziców? – Michał patrzył na nią z góry. – Masz swoich. – Moi nie żyją, a gdy żyli, to jak najskromniej, by zostawić jak najwięcej. Powiedz sam, czy tak nie było. Nie uprawiali rabunku
wybiegającego w przyszłość. – Przestań. – Spojrzał na nią z niechęcią. Miał klasę. Nie przypominał, że cały majątek jej rodziców to pięćdziesięciometrowe mieszkanie do podziału pomiędzy troje rodzeństwa. Nie wypominał, że ciężar opieki nad owdowiałą, ciężko chorą matką spadł na nich, bo jej siostra i brat od mówili pomocy. – Jaką działalność gospodarczą mogło wymyślić dwoje emerytów? – próbowała zatrzeć złe wrażenie. – Zaraz się dowiemy – odparł, bo ktoś zadzwonił do drzwi. Przyszedł Bartek, który wyprowadził się rok temu. Od razu poczuł, że coś się przypala, i Michał popędził do kuchni. Miał pretensje, że go zaprosili. Co z tego, że sobota, on w sobotę jest tak samo zapracowany jak w każdy inny dzień i nie ma czasu na rodzinne obiadki. Studiował na dwóch fakultetach i potrafił jeszcze dorobić. Oliwia powiedziała o rodzinnym zmartwieniu. Że dziadkowie mają zamiar założyć firmę, co prawdopodobnie zakończy się katastrofą, bo nie mają pojęcia o prowadzeniu biznesu: dziadek całe życie na uczelni, a babcia w aptece, gdzie nawet prostą rachunkowością zajmowała się księgowa. – I co mnie to? – skwitował Bartek rodzicielskie niepokoje. – Przecież ty wszystko dziedziczysz – przypomniała Oliwia. – A mogą ci zostawić potężne długi. – Chcecie mnie napuścić na babcię i dziadka? – Ależ skąd! – żachnęła się Oliwia. – Po prostu wnuki szybciej znajdują wspólny język z dziadkami aniżeli dzieci. – Dziadkowie mogą robić, co tylko im się podoba. Cieszę się, że mają nowe pomysły na życie. Oliwia westchnęła tylko i poprosiła Bartka, by włączył muzykę, gdy dziadkowie staną w drzwiach. Syn się skrzywił, zniesmaczony dziecinną zagrywką rodziców. – Jesteście beznadziejni – powiedział. Teściowie przyszli jak zwykle punktualnie. Cyprian wręczył Oliwii bukiet. – Dla mojej pięknej synowej. Zdejmowali płaszcze, gdy popłynęła ich ulubiona stara melodia Uliczka w Barcelonie. Krystyna była zachwycona, chciała natychmiast
tańczyć. Cyprian się opierał, więc wyciągnęła rękę do wnuka. Była wysoka i chuda jak kij, ale poruszała się z gracją. Na teściu również luźno wisiała marynarka. Twierdzili, że tajemnica zdrowia tkwi w tym, by nigdy nie wstawać od stołu nasyconym. Wystarczy jeść tyle, aby zaspokoić głód. Ich niepospolity sposób bycia na początku ją raził, dopatrywała się sztuczności i pozy, ale z czasem przekonała się, że nie udają. Byli jak para białych niedźwiedzi lub innych zwierząt, skazanych przez cywilizację na zagładę, która znalazła sobie niszę ekologiczną. Lubiła na nich patrzeć i ich słuchać. Stanowili żywą i piękną pamiątkę po minionym czasie. Często siwe głowy pochylali ku sobie, niemal dotykając się skrońmi jak na starych fotografiach. Kiedyś Cyprian przyznał się, że gdy przejeżdżał tramwajem obok apteki, w której pracowała żona, zawsze uchylał kapelusza. Dobrali się jak w korcu maku, to o nich. Przy drugim daniu Michał nie wytrzymał i zapytał, jaki interes mają zamiar prowadzić. – Niespodzianka – odparł ojciec. – My również mamy niespodziankę – uśmiechnęła się Oliwia z dumą. – Prezent na urodziny mamy, zbliżające się urodziny taty i zbliżającą się pięćdziesiątą piątą rocznicę waszego ślubu. Teściowie wyglądali na uradowanych. Cyprian lekko uścisnął dłoń żony wspartą o krawędź stołu. Spojrzeli na siebie z uśmiechem. Jeśli z czegoś tylko się dało wycisnąć trochę radości, natychmiast to robili, nie lekceważąc żadnej okazji. Krystyna chciała się dowiedzieć, jaka to niespodzianka, i przez kilka chwil przekomarzali się, bo Oliwia prosiła, by oni pierwsi wyjawili swoją. Nie, nie, najpierw wy. Nie, nie, wy macie pierwszeństwo. Wreszcie poirytowany Bartek zwrócił się do matki, by skończyła tę żenadę, i Oliwia uroczyście wręczyła teściom folder wraz z biletami lotniczymi do Barcelony. Dwa tygodnie w uroczym hoteliku. Przecież często mówili, że ich marzeniem jest wycieczka do tego miasta. Dlatego ta piosenka na wejście. Cyprian i Krystyna tylko spojrzeli na siebie i zaczęli nucić: Uliczkę znam w Barcelonie Pachnącą kwiatem jabłoni, Bardzo lubię chodzić po niej
La, lalala, la, lala... – Barcelona! Och! Barcelona! – zawołała Krystyna. – Jaka szkoda... Co za pech, że nie możemy skorzystać z zaproszenia. – Objęła Oliwię i ucałowała ją w obydwa policzki, a potem odsunęła krzesło i tak samo ucałowała Michała oraz wnuka, mimo iż tłumaczył, że on nie ma nic wspólnego z tym pomysłem. – Jesteście kochani. Nie macie pojęcia, jak mi żal. – Pech. Prawdziwy pech – powiedział Cyprian. – Dlaczego?! – zawołali Michał i Oliwia. – Przecież możecie sobie zrobić przerwę. Odpocząć wreszcie – zwrócił się do dziadków Bartek. – Nie możemy – odparła Krystyna, poważniejąc. – Jesteśmy bardzo zajęci. Musicie nas zrozumieć. Zostało nam niewiele czasu. Niemal w ostatniej chwili wpadliśmy na pomysł, by uszczęśliwić trochę ludzi. Ludzie tak rozpaczliwie szukają szczęścia. A my zawsze lubiliśmy robić dobre uczynki. Jesteśmy po prostu skazani na robienie dobrych uczynków. – Mam nadzieję, że nie przepisaliście domu bezdomnym – wtrącił Michał. – Nie, nie, nie. Nie obawiajcie się – zapewniała Krystyna. – Proszę, zrozumcie nas. Już wielu naszych przyjaciół odeszło. Niestety nieciekawie. Żadnej niespodzianki. Poza śmiercią oczywiście. Jakoś tak... nijako. Żyli, żyli i umarli. Rozumiecie? – Zgromadzeni przy rodzinnym obiedzie przytaknęli, a seniorka rodu kontynuowała: – W ostatniej chwili. Może nie w tak ostatniej, ale w ostatniej chwili przytomnego pomyślunku olśniło nas, że wstyd umierać, nie zrobiwszy wcześniej nic dobrego dla ludzkości. – Jak to nic? – żachnął się Michał. – Wychowaliście dwóch wspaniałych synów. Tata zabierał nas na wycieczki, na poszukiwanie skarbów w ruinach zamków. Rozbijaliśmy namiot pod gwiazdami. A góry to nic? Mało? A pierożki? – pochylił głowę i ucałował dłoń Krystyny. Bartek przypomniał, że gdyby nie dziadek, nie umiałby jeździć na rowerze, a gdyby nie babcia, nie znałby bajek Andersena i Amicisa. – A ilu inżynierów tata wykształcił i wypuścił w świat –
przypomniała Oliwia. – A ile leków mama wydała chorym, cierpiącym. Nigdy się nie pomyliła. Nigdy. Możecie spokojnie umierać. Nie teraz oczywiście – poprawiła się szybko – ale w razie czego całkiem spokojnie. W każdej chwili. – Ale to są zwyczajne rzeczy – Krystyna się uśmiechnęła i dotknęła koniuszkami palców dłoni synowej spoczywającej na białym obrusie – wynikające ze zwyczajnego, przyzwoitego życia. Przejadła nam się ta zwyczajność. Mamy ambicje. Chcemy czegoś więcej. Jak Kopernik, Maria Skłodowska, Bach, Matka Teresa, Anna Dymna. – O, Boże kochany – jęknęła Oliwia. – Babciu, dziadku, zlitujcie się, bo mama nam tu zaraz fiknie – powiedział Bartek. – Moi kochani – zaczęła uroczyście Krystyna. – Postanowiliśmy, że zanim odejdziemy, zrobimy coś dobrego. – Babciu. – Bartek zaczął się już denerwować. – Tyle już wiemy. Konkrety. Prosimy o konkrety. – Coś niezwykłego – powiedział Cyprian. – I szlachetnego – uzupełniła Krystyna. – Umówiliście się, że trochę się zabawicie naszym kosztem? – zapytał Bartek, ale nie zważali na niego. – Jednocześnie tajemniczego i dziecinnie prostego – dodał Cyprian. – A można zarobić na waszej tajemnicy? – zapytał wnuczek. – Jest warta z milion. Milion dolarów oczywiście – powiedział Cyprian. – Gdybyśmy postanowili opatentować nasz pomysł. Nawet milion milionów. – Miliard? – zapytała Oliwia. – Może nawet więcej – odparła Krystyna. – Zanim odejdziemy, pragniemy podzielić się naszym szczęściem. Byłoby szczytem egoizmu zabierać naszą tajemnicę do grobu. Ludzie tak pragną szczęścia i nie mają pojęcia, gdzie go szukać. Kręcą się w kółko, a bywa, że nie potrafią w nie uwierzyć. Sprzedażą tej tajemnicy zajmie się nasza firma. – Czy my dowiemy się, jaka to tajemnica? – zapytał Michał. – Zupełnie za darmo? – Oczywiście synku – powiedziała Krystyna. – Ale musimy was przygotować stopniowo. Pragniemy oszczędzić wam szoku. Nie dlatego,
że jest tak straszna, tylko tak prosta, a jednocześnie wspaniała. – Starsza pani zawiesiła głos i popatrzyła po twarzach obecnych. – Babciu, wal – nie wytrzymał Bartek. – Że trzeba być dobrym – oznajmiła Krystyna. Miała rację. Obecni nie mogli wykrztusić słowa. Zaskoczenie przewyższyło ich przygotowanie. – Słucham? – pierwsza odezwała się Oliwia. – Że jak? – Powinniśmy być dla siebie dobrzy – powtórzyła Krystyna. – Patrz, jak to działa. – Dotknęła palcami odsłoniętego ramienia synowej. – Ja jestem dobra dla ciebie, ty dla ojca, ojciec dla Michała, Michał dla Bartka... I tak dalej. Powinniśmy sobie nawzajem pomagać w wędrówce przez to coś, co każdy musi przejść. Przez minutę wszyscy zajęli się kaczką na talerzu. Pierwszy oprzytomniał Bartek: – A może wydrukowałbym ulotki, a babcia zaniosłaby do swojej apteki i pani magister dokładałaby każdemu za darmo do leków? Każdy by się zapoznał i się poprawił. Albo może jeszcze lepiej: rozdawać ludziom na ulicy. Albo wtykać za wycieraczki. Emerytki tak dorabiają. – Niestety, mój chłopcze – powiedział Cyprian – darmowej wiedzy ludzie nie cenią. Jutro idę zarejestrować naszą firmę. W dziale usług dla ludności. – A konkretnie? – dopytywał się coraz bardziej zaciekawiony Bartek. – Naprawa mężczyzn. Na razie tylko naprawa popsutych, ale mamy w planie poszerzyć usługi o ich wynajmowanie. Nie mamy jednak odpowiednich funduszy. Wystąpiliśmy o kredyt hipoteczny, ale to potrwa. – Dlaczego tylko mężczyzn? – zapytał Michał. – A jak myślisz? Mężczyźni częściej się psują – odrzekła Krystyna. – Kobiety są z lepszego materiału, lepszej jakości. Tak podają statystyki socjologiczne. Michał przypomniał, że pierwsza kobieta została ulepiona z żebra Adama, a Krystyna, która musiała być w świetnej formie dzisiejszego dnia i nieźle się bawiła skołowaną i przestraszoną rodziną, odparowała, że tak się akurat złożyło, że tylko to Adamowe żebro było wykonane z
najlepszego materiału – tytan, diament, włókno węglowe. – Na pewno nie chcecie jechać do Barcelony? – zapytała Oliwia bez większej nadziei w głosie. Krystyna spojrzała na Cypriana i naradzając się bez słów, raz jeszcze zaśpiewali. Uliczkę znam w Barcelonie, Bardzo lubię chodzić po niej La, la, la Bardzo dziękujemy, Lecz nie pojedziemy. Oliwia poczuła wzbierającą w niej złość – na lekkomyślność starych ludzi, ich beztroskę... Przepowiedziała im plajtę. – Po trzech dniach splajtujecie. Zobaczycie. Który mężczyzna do was przyjdzie? Przecież każdy uważa się za coś wspaniałego. Prawda, Michał? – zwróciła się o pomoc do męża, a on przytaknął. – Naturalnie, że tak – zgodziła się Krystyna. – Mężczyzna nie ma pojęcia, że się zepsuł. Kobieta go przyprowadzi. – Akurat – powiedział Michał, wstając z krzesła. Zaczął zbierać brudne talerze, a Bartek mu pomagał. Cyprian zabrał swoją filiżankę i wyszedł za nimi do kuchni. Teściowa popatrzyła na Oliwię i przechyliła głowę w jej stronę, zniżając głos: – Czy mogę cię o coś zapytać? Masz tyle przyjaciółek... – O, nie, nie, nie. Niech mama na mnie nie liczy. – Oliwia aż się zarumieniła. Wypiła trzy kieliszki wina i mogło się jej wyrwać coś niepotrzebnego. – Spokojnie, skarbie. Pytanie brzmi tak: Wiem, że małżeństwa, nawet tak zwane udane, czasem się kłócą. Słyszałam o tym. Widziałam na filmach, ale to skrajne, wyolbrzymione przypadki. Powiedz mi, z jakiego powodu w zwykłym życiu można pokłócić się z mężem. Oliwia odparła bez namysłu i zgodnie z prawdą: – Z każdego, mamo. Z każdego. Krystyna patrzyła przez dłuższą chwilę na synową, wreszcie zaproponowała, by pokłóciła się z Michałem. – Teraz, przy was? – zapytała wkurzona Oliwia. – Zwykle kłócimy
się po wyjściu gości. Ale wyjątkowo mogę to zrobić dla ciebie. – Zaczerpnęła głęboko powietrza i wrzasnęła w stronę kuchni: – Michał! Co się tak guzdrzesz?! Co tam robicie?! Do pokoju zajrzał Michał, by zapytać, co jest. – Co cię ugryzło? Odparła, że nic, że chciała pokazać mamie, jak się robi małżeńską kłótnię. Michał pokiwał ze zrozumieniem głową i się wycofał. – A mama z tatą nigdy? – zapytała Oliwia. – Nie. Nie mamy powodu. Może kiedyś, gdy byliśmy młodzi, jakieś dąsy, ale to naprawdę musiało być dawno. – I jak chcecie radzić w ciężkich przypadkach małżeńskich? – Czy onkolog musi chorować na raka, by leczyć nowotwory? Po deserze starsi państwo się pożegnali. Na przystanek odprowadził ich Michał. Oliwia zauważyła na komodzie papierową teczkę zostawioną przez teściową. Złapała ją, by dogonić teściów na schodach, ale uczyniła to tak niezręcznie, że ze środka wysypały się zadrukowane kartki. Przykucnęła i mimo woli przebiegła wzrokiem po tekście, który na pierwszy rzut oka wyglądał na ankietę. – O, w mordę jeża – zaklęła zaskoczona. Bartek podniósł kilka kartek i przeczytał głośno: – „Kiedy ostatni raz dałeś swojej żonie, w nawiasie: narzeczonej, kwiaty bez żadnej okazji?" Ja cię sunę – dodał od siebie. – „Kiedy ostatni raz nosiłeś żonę, w nawiasie: narzeczoną, na rękach?" – O, w kolano motyla! – zawołała Oliwia. – „Czy wychodzisz do przedpokoju, gdy słyszysz, że twoja żona, w nawiasie: narzeczona, przekręca klucz w zamku? Pomagasz się jej rozebrać, odbierasz od niej mokrą parasolkę, siatki z zakupami?" O, kurwa! „Czy otwierasz drzwi samochodu..." – Bartek podniósł głowę. – Miałaś, mamo, rację. To katastrofa. Mijał już tydzień od otwarcia Punktu Naprawiającego Mężczyzn, ale nawet pies z kulawą nogą nie zajrzał do środka. Krystyna siedziała za biurkiem, patrzyła w ekran komputera i coś tam sprawdzała, a Cyprian stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Która wreszcie z was się odważy? – myślał, obserwując spacerujące po parku kobiety. Niektóre przysiadały na ławkach, rozmawiały i patrzyły w ich
stronę. Widział, a raczej wyobrażał sobie, że biedaczki mają chęć wejść, ale coś je powstrzymuje. Czasem jakiś mężczyzna, bywało, że w towarzystwie, zdecydowanie skręcał w alejkę na wprost wejścia, ale mijał ich drzwi i szedł do restauracji obok, Pod Złotą Rączkę. Uspokajał więc żonę, że mogą sobie pozwolić nawet na pół roku utrzymywania firmy bez dochodów, bo uważał, że jeszcze nie pora, by ją martwić. W rzeczywistości funduszy miało wystarczyć im najwyżej na miesiąc. – Wiesz, jaki argument daliśmy kobietom w naszym mieście? – zapytała Krystyna, nie podnosząc głowy. – Idź się zreperuj, kochanie. – Roześmiała się. – Celne, prawda? Idź się zreperuj. Idź się napraw. Cyprian lubił śmiech żony i jej poczucie humoru. Była jego najlepszym przyjacielem, miłością jego życia. Podszedł do radia stojącego na regale w rogu i pogłośnił, ponieważ usłyszał piosenkę Cohena, ich ulubioną. Poprosił Krystynę i przytuleni tańczyli na środku gabinetu. Nie zauważyli ani nie usłyszeli, że przez uchylone drzwi wsunęła się do środka młoda kobieta i wzruszona obserwuje, jak tańczą dla niej, ona dla niego. Pierwsza dostrzegła ją Krystyna. – Proszę, proszę dalej. Zachowujemy się nieprofesjonalnie, prawda? Żeby tańczyć w miejscu pracy! Sama muszę sobie dać naganę. Na razie ustną. Proszę usiąść. – Wskazała jej fotel przed biurkiem. Młoda kobieta stała wciąż w tym samym miejscu. – Przepraszam, wiem, że nie jestem mężczyzną... – Nie szkodzi. Proszę się tym nie przejmować. Proszę usiąść. Bardzo proszę. Kobieta drobnymi kroczkami przesuwała się ku fotelowi, jakby czekał ją ważny egzamin, do którego nie była za dobrze przygotowana, a jeszcze miała szansę, by się odwrócić i uciec. Cyprian przeprosił i znikł za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. – Mam na imię Krystyna – przedstawiła się Krystyna. – Alicja. Chciałabym zapytać najpierw o cenę, bo nie wiem... – Dzisiaj jest pani szczęśliwy dzień. Staruszka wstała zza biurka i otworzyła drzwi na zaplecze: – Panie profesorze, nasza pierwsza klientka otrzyma poradę gratisowo? – Oczywiście, pani magister.
– Widzi pani? Nic pani nie płaci. Jest pani mężatką, narzeczoną, singielką, rozwódką? – Nie wiem... Jestem... Przechodziłam akurat tędy... – Spokojnie, pani Alicjo. Zaczniemy od wypełnienia ankiety. – Krystyna otworzyła szufladę biurka. – Może ja kiedy indziej... – młoda kobieta nagle wstała. – Spokojnie, pani Alicjo. Krystyna poderwała się, obeszła szybko biurko i objęła ramieniem wystraszoną kobietę, a właściwie dziewczynę. Była szczuplutka i bardzo młoda. Posłusznie usiadła. – Nie będziemy nic wypełniać. Żadnego pisania. Porozmawiamy sobie. Albo pomilczymy. Posiedzimy w ciszy. Cały świat został na zewnątrz. A my same. W najbardziej bezpiecznym i zacisznym kąciku na ziemi. – No nie wiem. – Alicja zerknęła w stronę drzwi. – On może być na zewnątrz. Mógł mnie śledzić. Nie jestem pewna. Nigdy nie jestem. Wie pani, że on może mnie zabić? Mam serdeczną prośbę. – Śmiało. Słucham, dziecino. – Gdyby w jutrzejszej prasie ukazała się wiadomość, że znaleziono ciało młodej kobiety, proszę zgłosić na policję, że to ja. – Kto pani grozi? – Mój mąż. Wciąż powtarza, że mnie zabije, i w końcu pewnie to zrobi. – A dlaczego miałby panią zabić? Zdradza go pani? – Gdybym go zdradzała, już dawno bym nie żyła. – Czy pani poznała swojego męża po wyroku, czy przed? – Nie rozumiem. – Przestępstwo. Kara. Wyrok. Więzienie. – Aaaa. Tak to pani odebrała? Widocznie mówię bardzo chaotycznie i na pierwszy plan wysuwa się jego chęć mordu. Mam wielki zamęt w głowie i nie wiem, co najważniejsze. Od czego zacząć. Co wybrać z tylu rzeczy! Gerard nie jest przestępcą. To bardzo porządny człowiek. Jest utalentowany i wykształcony. Pochodzi z porządnej rodziny lekarskiej. Matka jest kardiologiem, ojciec – chirurgiem, a on – kardiochirurgiem. Zrobił doktorat i ma zamiar zostać profesorem przed
czterdziestką. – Alicja nagle zamilkła. Wyglądała na zmęczoną. Krystyna zaproponowała jej herbatę, ale młoda kobieta poprosiła o szklankę wody. Poczęstowała się zielonym cukiereczkiem z metalowego pudełka. Cukierki były wytwarzane przez Krystynę: rozgniatała w moździerzu różne pastylki, dodawała wyciągu z ziół, a potem malowała drażetki lukrem na różne kolory. Zapytała, gdzie jest teraz mąż Alicji. – W szpitalu, ale lubi sprawdzać, czy go nie oszukuję. Zdarza się, że pomiędzy jedną operacją a drugą wskakuje w auto, by zobaczyć, co porabiam, czy mówię prawdę. Bardzo się pilnuję, by nie przyłapał mnie na kłamstwie. – Zamyślona upiła łyk wody i milczała przez chwilę. – Ale mam wrażenie, że nawet jeśli jestem tam, gdzie mówiłam, że będę, i robię to, co mówiłam, że będę robić, wcale się nie uspokaja. Staje się jeszcze bardziej wściekły, że nie dałam się złapać. Jakbym go przechytrzyła. A on tego nie lubi, pani magister. Okropnie nie lubi cwaniactwa. – Nie przejmuj się, Alicjo. Za bardzo się przejmujesz. Po kolei wszystko wyjaśnimy. Ustaliłyśmy, że pani mąż nie jest przestępcą. – Nie jest. Raz tylko zostawił w pacjencie jakąś chustę, ale to przecież nie jest przestępstwo. Nie zrobił tego celowo. Chociaż pacjent zmarł, i tak wszyscy chcą się u niego operować. Naprawdę. – Pewnie jest bardzo zestresowany. – O tak. Nawet zły. W sensie: wściekły. Z trudem wytrzymuje, że ludzie są tak beznadziejnie głupi, a on musi ich znosić. Ja go nawet pod tym względem rozumiem, bo on jest niezwykle inteligentny i ciągle powtarza, że w szpitalu otoczony jest samymi głupkami i miernotami. Ale najbardziej na nerwy działam mu ja. Nie mam pojęcia, co zrobić, żeby go tak nie denerwować. Wiele razy się zmieniałam, ale za każdym razem niewypał. Wciąż jest wkurzony. Już nie mam pomysłu. Żebym nie wiem jak się starała, zawsze wyłazi ze mnie coś takiego, co go doprowadza do wściekłości. – Przepraszam, pani Alicjo, ale muszę pani zadać osobiste pytanie. Czy pani kocha swojego męża? – Pewnie tak. – Alicja chwilę się zastanawiała. – Męża się kocha, prawda? Jak pani magister sądzi? On mnie wciąż zapewnia, że kocha, więc i ja powinnam, prawda?
– Trudno, moje dziecko, kochać kogoś, przed kim czuje się strach. Czym się pani zajmuje? Krystyna była prawie pewna, że zaraz usłyszy, iż ta zagubiona i nieszczęśliwa kobieta z zawodu jest pielęgniarką, która prosto po szkole trafiła do szpitala, gdzie pracował Gerard. Młody lekarz zakochał się w niej, ale niestety nie żyli długo i szczęśliwie. Lecz prawda okazała się zupełnie inna. Alicja po ukończeniu średniej szkoły muzycznej w Radomiu w klasie skrzypiec – co oznaczało dla niej dziesięć lat dojazdów z małego miasteczka – namówiona przez swoją panią profesor zdecydowała się na studia w konserwatorium w Warszawie. Na ostatnim roku koleżanka poznała ją z Gerardem i wkrótce się pobrali. Jeszcze jako studentka dostała angaż w filharmonii, ale po dwóch latach musiała zrezygnować, ponieważ okazało się, że mąż nie znosił, gdy ćwiczyła. Przed ślubem chodził z nią na koncerty, uwielbiał Wieniawskiego, Bacewicz, a później nagle trach! Urodziła córeczkę i została w domu. Rodzice, a szczególnie ojciec, który był instruktorem w ognisku muzycznym w zamku szydłowieckim, nie mogli przeboleć, że córka odłożyła skrzypce. Alicja czasem marzyła, żeby zabrać córeczkę i uciec do rodziców, ale się bała. Gerard powiedział, że wszędzie ją znajdzie i zabije. A ona nie ma powodu, by mu nie wierzyć. W najlepszym razie odbierze jej córeczkę. On ma wszędzie znajomości. Nawet w sądzie. Poza tym jaka to byłaby tragedia dla rodziców. W Szydłowcu wszyscy ludzie wiedzieli, że tak dobrze wyszła za mąż i jest taka utalentowana. Nikt nie miał pojęcia, że już nie gra w filharmonii. Zresztą ojciec wciąż się łudził, że gdy wnuczka podrośnie, to Alicja znowu wyjmie skrzypce, natrze kalafonią smyczek i pociągnie po strunach. Ale ona już straciła nadzieję. W połowie tej opowieści do gabinetu po cichu wszedł Cyprian, usiadł w kącie i przysłuchiwał się z uwagą. – Musimy z nim porozmawiać – przerwał milczenie, gdy Alicja skończyła. Odwróciła się zaskoczona. – To niemożliwe. On się nie zgodzi. Nigdy. Pan go nie zna. Gdyby się dowiedział, że ja tu przyszłam... No nie wiem. – Spokojnie, dziecino – powiedziała łagodnie Krystyna. – Nic pani
nie zrobi. Jest pani tu bezpieczna jak u mamy i taty. Nawet na moment nie zostanie pani sama ze swoim mężem. Obiecuję. – A potem? – Po wizycie? – zapytał Cyprian. – Po seansie? Mąż już będzie naprawiony. – A gdyby okazało się, że męża nie da się naprawić? No nie da się i już? – Alicja miała minę, jakby z trudem powstrzymywała łzy. – Na przykład okaże się, że jakąś część trzeba wymienić na nową i nigdzie nie można jej dostać? Tej nowej części. – Wymyślasz, moje dziecko, zupełnie nieprawdopodobne historie – próbowała ją uspokoić Krystyna. – Teoretycznie... ale co będziemy tu gdybać... – Proszę panią. Błagam. – Alicja oparła się o brzeg biurka dłońmi zwiniętymi w pięści i patrzyła niebieskimi oczyma na Krystynę, jakby była jej ostatnią deską ratunku. Starsza pani nachyliła się, ujęła dłonie kobiety i kazała je rozprostować. – Nie wolno tak ich zaciskać. Wiem, że się boisz, ale ten lęk będzie cię paraliżował, bo zatrzymujesz go w sobie. Otwórz. Pamiętaj, nie kul dłoni. Rozprostuj palce. Oddychaj głęboko. A jeśli nie uda się nam naprawić pani męża, pani Alicjo, sprawimy, że sam w błyskawicznym tempie podejmie decyzję o rozwodzie. – Możecie tak zrobić? – zapytała Alicja z niedowierzaniem. – Możemy. Ale to jest nasza tajemnica zawodowa – odezwał się Cyprian. – Niech pani nam zaufa i wykonuje nasze polecenia. Proszę zatelefonować do męża i powiedzieć, że czeka pani na niego Pod Złotą Rączką. To ta restauracja obok. Ani na sekundę nie zostawię pani samej. Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, zanim zdołali ją uspokoić i przekonać, że nic złego się nie stanie. Cyprian poprosił, by włączyła w komórce tryb głośnomówiący. Mąż był oczywiście bardzo zaskoczony i domagał się wyjaśnień, dlaczego ma w tej chwili jechać do restauracji, ale wyłączyła się, bo tak na migi kazała jej zrobić Krystyna. Następnie wystraszona Alicja przeszła z Cyprianem Pod Złotą Rączkę przez korytarz na zapleczu. Usiedli przy osobnych stolikach i czekali. Wkrótce pojawił się
zdenerwowany Gerard. – Co się stało? Co tu robisz? – pytał, a ona patrzyła na niego z przerażeniem. Nie mogła wydusić słowa, zresztą nie miała pojęcia, które wybrać. Zgodnie z instrukcją wstała, gdy podniósł się Cyprian, i ruszyła za nim, a za nią cicho przeklinający mąż. Gdy znaleźli się w pomieszczeniu firmy, Cyprian nagle wyciągnął pistolet i wymierzył w Gerarda. Była to zabawka przywieziona przez niego dla syna w latach siedemdziesiątych z NRD-owa. Gerard był przerażony. Krzyczał do Alicji, by wybiegła na ulicę i wzywała pomocy, ale ona tylko stała i patrzyła szeroko otwartymi oczami na przebieg wypadków. Usiadł więc posłusznie w fotelu, pozwolił się przykuć kajdankami do poręczy i wciąż wrzeszczał na Alicję: – Rusz się, kretynko! Co tak stoisz jak kloc?! Umówiłaś się na randkę z mafią?! Żeby go uspokoić, Krystyna włożyła mu ręcznik w usta. – Pani Alicjo – zwrócił się do niej Cyprian. – Potwór schwytany. Proszę się uśmiechnąć. Nic już pani nie grozi. Niech się pani wybierze na zakupy. Tu wokół jest mnóstwo eleganckich butików. Za godzinę proszę wrócić po męża. – Dobrze, przejdę się – powiedziała Alicja potulnie. – Nie ma pani pieniędzy? – domyśliła się Krystyna. – Poprosimy męża. Ale zamiast go poprosić, przeszukała tylko wewnętrzne kieszenie jego marynarki i wyciągnęła portfel, a z niego złotą kartę i plik banknotów. – Proszę – wręczyła je Alicji. – Proszę sobie kupić kilka par butów, spódnic długich i krótkich, spodni szerokich i wąskich. W tym momencie do firmy weszła młoda kobieta o jasnych długich włosach i dużym biuście i z zainteresowaniem zaczęła się przyglądać zastanej sytuacji. – To pani mąż? – zwróciła się do Alicji, a ona skinęła głową. – Przepraszam, ale jesteśmy teraz bardzo zajęci – powiedział Cyprian. – Właśnie prowadzimy terapię. Zapraszamy jutro.
– Można z mężem? – A mąż wie? – O, tak! Nie może się doczekać. A może mogliby nas państwo wcisnąć jeszcze na dziś? Proszę, bardzo mi zależy. Mąż mnie zdradza. I jest taki chwiejny. Boję się, że do jutra może się rozmyślić. – Panie profesorze, powinniśmy się uporać z tym wierzgającym przypadkiem w ciągu... dwóch godzin – ujęła się za nową klientką Krystyna. – Proszę przyjść z mężem za dwie i pół godziny. Młoda kobieta, ale starsza od Alicji mniej więcej o dziesięć lat, podziękowała uradowana i opuściła firmę wraz z pierwszą klientką. Cyprian przekręcił klucz w zamku. – Czy można panu wyjąć ręcznik? Chcielibyśmy z panem porozmawiać – powiedziała Krystyna, a gdy pacjent skinął głową, ostrzegła, że jeśli będzie krzyczał, znowu go zakneblują. – Jak się pan czuje? – zapytała. – Już lepiej – odparł Gerard. – Ile chcecie za uwolnienie? – Wie pan, gdzie pan jest? – zapytał Cyprian. – W firmie naprawiającej mężczyzn. Przygotowaliście pułapkę, by złowić kogoś zamożnego. Przy udziale skretyniałej żony. Podzielicie się z nią? Krystyna poczęstowała go cukierkiem. – My pragniemy tylko pana dobra. I pana żony. Proszę nam zaufać. Jesteśmy małżeństwem z pięćdziesięcioletnim stażem. I wciąż jesteśmy szczęśliwi. Wie pan dlaczego? – Umieram z ciekawości. – Wyglądał na uspokojonego. Sięgnął wolną ręką po następny cukierek. – Zawsze byłem dobry dla mojej żony, a ona dla mnie – powiedział Cyprian. – Jestem wzruszony – rzucił Gerard zgryźliwie. – Pan również może być szczęśliwy. I pani Alicja – zapewnił go Cyprian. – Nic, mafioso, nie rozumiesz – oponował Gerard trochę niewyraźnie. – Czy byłeś molestowany jako dziecko? – Mafioso psychoanalityk – parsknął śmiechem Gerard.
– A ty kim jesteś? – zapytała Krystyna. – Jestem zdolnym, a nawet wybitnym kardiochirurgiem. – Jak sądzisz, dlaczego twoja żona tu przyszła? – No właśnie. Dlaczego moja żona tu przyszła? Może wy mi odpowiecie na to pytanie, skoro jesteście tacy mądrzy. – Bo nie jest szczęśliwa. – I pani zapewne przypuszcza, że przeze mnie. Zapomnijmy na chwilę, że jestem kardiochirurgiem. Wybitnie uzdolnionym kardiochirurgiem. Jeżeli odejmiemy wybitnie zdolnego kardiochirurga, zostaje nam jeszcze przystojny mężczyzna. Każda normalna kobieta... rozumie pani? A co się okazało? Wkrótce po ślubie okazało się, że miłość Alicji nie dorasta do pięt mojej miłości. Czy ja się użalam? Nie mogę się odkochać, nie mogę pokochać innej. A sytuacja wciąż się rozwija. W pracy otoczony jestem miernotami, w domu napotykam nienawistne spojrzenia żony... Tysiące kobiet chciałyby się znaleźć na jej miejscu. Tysiące kobiet... jeśli nie więcej. Czy może być coś bardziej przerażającego, aniżeli nienawiść własnej żony? Jestem przystojnym mężczyzną, wybitnym kardiochirurgiem, należę do elity. Potrzebuję akceptacji i podziwu. Ile lat można siebie samego podziwiać? Kochać siebie? Opowiedzieć o tym? Poczęstujesz mnie cukiereczkiem? Krystyna z innej puszki wyjęła fioletową pastylkę i wręczywszy mu ją, poprosiła, by jeszcze coś opowiedział o sobie i swojej żonie. Gerard skinął głową, która zaczęła mu się lekko chwiać, i naśladując kobiecy, wysoki głos, zaczął mówić: – Jestem piękną kobietą. Mrużę oczy ocienione długą rzęsą. Kuszę mężczyzn. Kręcę tyłkiem. Gdy idę ulicą, wszyscy mężczyźni chcą to robić ze mną. Bardzo chętnie rozkładam nogi. Jedna w tę, druga w tę. Uwielbiam się pieprzyć. To jest takie sexy. Najbardziej lubię to robić z przygodnymi mężczyznami. Ale również z przyjaciółmi mojego Gerarda. – Chichot panienki. – Mój głupek Gerard. Na jego oczach uwodzę, uśmiecham się, obściskuję w pomieszczeniu na miotły i mopy. Puszczam się każdego dnia. Mojemu mężowi rogaczowi trudno mnie przyłapać, bo jestem sprytna. Te jego kamery, podsłuchy, tropienia... Mówi głupek, że wyjeżdża na trzy dni na ważną konferencję naukową kardiochirurgów, na przykład do Montrealu. „Spakuj mnie, bo lecę", że
tak daleko niby i żebym czujność straciła, głupek jeden. Lubię młodych, ale nie potrafię odmówić staremu. Niech sobie dotknie przynajmniej. Łóżka, łóżka, łóżka. Przez ile ja łóżek przeszłam? Zawsze zerkam na łóżko... – mówił coraz bardziej bełkotliwie, aż zamilkł. Głowa opadła mu na piersi i zasnął. Cyprian opryskał mu twarz wodą z karafki, ale ten nie reagował. Krystyna klepała go po twarzy, powtarzając: – Gerard, Gerard, jesteś tam? Ocknij się... Gerard, wracaj. I wówczas nieprzytomny mężczyzna chłopięcym głosem przed mutacją zapytał: – Mama? Zaskoczona Krystyna nie wiedziała, co powiedzieć. – Śmiało, kochanie – zachęcił ją Cyprian, by jakoś zareagowała. – Powiedz „syneczku". – Tata? – Gerard usiłował odwrócić ciążącą mu głowę w stronę Cypriana. – Tak, syneczku. Tata. – Fajnie, fajnie było. Super. Nie mogę nic więcej... Mama by się gniewała... – zamilkł i poleciał bezwładnie na oparcie fotela. Przestraszona Krystyna potrząsała przelewającym się ciałem Gerarda, zwracała się do niego „panie doktorze", wzywała do pilnego przypadku, ale bezskutecznie. Rozpuściła w wodzie dwie żółte pastylki i próbowała wlać mu chociaż odrobinę płynu do ust, ale nie miał już odruchu przełykania. Cyprian odpiął mu kajdanki i ułożył go na podłodze. Na zmianę robili mu masaż serca i sztuczne oddychanie. Sami już ledwo żyli. Krystyna usiadła w fotelu i z trudem łapała powietrze. Cyprian nie musiał jej wypominać, że przedawkowała. Straciła rachubę, ponieważ była przejęta pierwszym i od razu tak skomplikowanym przypadkiem. Po namyśle zgodzili się, że nie ma sensu wzywać pogotowia. Za późno. Należało je wezwać, gdy zaczął mamrotać, ale oni chcieli jak najwięcej dowiedzieć się o jego stanie psychicznym, a ciało odsunęło się na drugi plan. Gerard stygł, zamieniał się w zimnego trupa. W tej sytuacji mogli tylko zadzwonić na policję, ale po namyśle postanowili, że skoro w jesieni życia zdecydowali się na biznesową działalność, nie będą jej niszczyć u samego początku. To był
nieszczęśliwy wypadek, który mógł zaszkodzić ich firmie, zepsuć jej wizerunek, ośmieszyć ideę ratowania mężczyzn dla kobiet i odwrotnie, więc właściwie całej ludzkości. Wystarczyło jednak kilka minut, by ta złośliwość losu poderwała ich do działania. Nie do poddania się ani wycofania. Postanowili aż tak nie ułatwiać pracy policji. Nie chcieli na własne życzenie iść na stare lata do więzienia. Tam zawsze zdążą, jeśli każdy zajmie się swoją robotą. Tylko gdzie ukryć ciało? Cyprian przypomniał sobie o piwniczce pod podłogą. Nie zasypali jej nielegalni właściciele, nie pozwolił też zlikwidować jej podczas remontu, mimo że szef ekipy namawiał go, tłumacząc, że pusta jama w ziemi schładza niepotrzebnie powietrze w holu, a koszty wykonania podłogi wzrosną o jedną trzecią. Cyprian się uparł. Każdy, kto zna choćby na trzy z minusem historię naszego doświadczonego nieszczęściami kraju, nie będzie likwidował lekkomyślnie takiej kryjówki. Odwinął dywan. Wystarczyło przycisnąć jedną klepkę ze słojami drewna ułożonymi tak, że przypominały kocie oczy, a kwadrat podłogi metr na metr sam się odsunął. Gdy ciało pana doktora znalazło się w środku, byli zupełnie wyczerpani. Krystyna musiała zażyć lekarstwo, by uspokoić skołatane serce. Drżały jej kolana, łydki i mięśnie ramion. Miała siedemdziesiąt pięć lat i jej organizm wolałby bardziej spacerowy tryb życia. Cyprianowi do osiemdziesiątki brakowało roku. Spojrzała na niego z podziwem. Był taki silny. – Jesteś wielki – powiedziała, ale chyba nie usłyszał. – Musimy coś ustalić, kochanie – odezwał się przyduszonym głosem. – Gdyby sprawy tak się potoczyły, że znajdą ciało, biorę całą winę na siebie. Ja mu podawałem cukiereczki, ja przedawkowałem. – Cyprian... – Już ustalone – przerwał jej. – Będziesz mnie odwiedzała. Uprosimy, żebym odsiadywał wyrok w naszym mieście. Powinni się zgodzić. „Stoję w oknie" – zanucił piosenkę Niemena – „długo w noc, tak długo jak tyyy..." – „Kiedy stoję pod oknem, z góry na mnie pada deszcz" – odśpiewała mu Krystyna, bo umiłowali sobie taki sposób odreagowywania wszystkich kuksańców losu. – Wiesz, co będę zabierała
do pokoju widzeń? Zgadnij. – Pieczoną kaczkę z jabłkami? – Też. To coś znajduje się w tym pomieszczeniu. Cyprian rozejrzał się wokół. – Radio – zgadł. Domyślił się, że będą tańczyć. Odkryli stację radiową, w której nadawano na okrągło stare dobre przeboje. – „Tylko nie tańczcie, tylko nie tańczcie" – przedrzeźniał syna, którego drażniło ich niepoważne traktowanie starości. Ktoś ruszył klamką, a potem zadzwonił. To była Alicja. Rozejrzała się i zapytała niepewnie, czy Gerard już poszedł. – Tak – odparła Krystyna. – Proszę wracać do domu, spokojnie czekać na męża i cieszyć się życiem. – Czy się zmienił? – zapytała lękliwie. – O tak. Zupełnie inny człowiek. Może ciut sztywny, ale to mu przejdzie po jakimś czasie. Bardzo się wyciszył. Nie jest już taki nerwowy. Proszę się do nas odezwać po kilku dniach, czy jest pani zadowolona. – Nie wiem, jak mam się państwu odwdzięczyć. – Zwyczajne „dziękuję" zupełnie nam wystarczy. Jeszcze Krystyna nie skończyła mówić, gdy w torebce Alicji zadzwoniła komórka. – To Gerard – powiedziała i przyłożyła aparat do ucha. Krystyna z Cyprianem wszystko słyszeli, ponieważ nie wyłączyła trybu głośnomówiącego. – Jak się czujesz? – Doskonale, kochanie – odparł Gerard. – Jestem taki szczęśliwy. Ja tym ludziom, tym, wiesz, z tej firmy, będę do końca życia wdzięczny. – Naprawdę? – zapytała Alicja z lekkim niedowierzaniem. – Ja ich po nogach, po rękach... – Właśnie jestem u nich. I oni cię słyszą. Są bardzo zadowoleni. – Wspaniale. Od razu im podziękuję. Cyprian z trudem podniósł się z fotela i jeszcze raz odwinął ciężki dywan, i otworzył klapę do piwniczki. We troje pomogli Gerardowi wydostać się na powierzchnię.
Garnitur miał powalany ziemią i trzymał się za głowę. Ale najważniejsze, że się uśmiechał. Gdy usiadł w fotelu, Krystyna delikatnie rozgarnęła mu włosy i ujrzała wielki guz. Spadając, musiał się uderzyć o głaz wystający z podmurówki od strony południowej. Prawdziwe piwnice, do których schodziło się po szesnastu kamiennych stopniach, znajdowały się w północno-zachodniej części domu. Krystyna przyłożyła do głowy Gerarda kostki lodu zawinięte w lnianą ściereczkę. Uśmiechnął się z wdzięcznością, powtarzając: „To nic, to nic, niech boli". Krystyna z nieufnością obserwowała tę nagłą przemianę kardiochirurga. Podziękował Alicji, że go tu przyprowadziła. – Naprawdę? – młoda kobieta się rozpromieniła. – Przekonasz się, ty moje kochane biedactwo. – Trochę przesadziliśmy z pastylkami – rzekł Cyprian. – No, wie pan, te cukiereczki. A później zbyt pochopnie, no wie pan... – Nic nie szkodzi. – Gerard podniósł się z fotela i uściskał dłoń starszego pana. – A jak się pan czuje? – Cypriana też nieco niepokoił szeroki uśmiech na twarzy lekarza. – Doskonale. Jakby mnie koń kopnął. – Dotknął palcami zawiniątka z lodem. – Mój dobry kolega, psychiatra, opowiadał mi o pewnym farmerze z Teksasu. Nie pamiętam jego nazwiska, ale jego przypadek opisany jest we wszystkich podręcznikach do psychiatrii. To był furiat i sadysta. Znęcał się nad rodziną, a zdarzało się, że i nad zwierzętami. Pewnego razu kopnął go w głowę koń. Leżał kilka dni nieprzytomny, a gdy wreszcie wróciła mu świadomość, okazało się, że jego usposobienie diametralnie się zmieniło. Stał się miły i łagodny. Działo się to w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Zrobię sobie tomografię mózgu i podaruję mojemu koledze psychiatrze. – Gerard posłał swój dziwny uśmiech Alicji. Do firmy weszła pulchna blondynka, a za nią brunet z niezdecydowaną miną. Krystyna była tak skonana, że najchętniej odesłałaby ich na inny termin, ale wiedziała, że tak łatwo się ich nie pozbędzie. – Czy coś się stało? – zapytała kobieta, przyglądając się Gerardowi.
– Owszem – odparł lekarz. – Stało się. Coś dobrego, szanowna pani. Coś wspaniałego. Państwo w sprawie naprawy? – Niby tak – odezwał się mężczyzna bez entuzjazmu. – Świetna decyzja. Świetna. Gratuluję. – Odłożył lód na biurko, wstał, poprawił krawat i otrzepał z pyłu marynarkę. – Pożegnamy się już, skarbie? – zwrócił się do Alicji, po czym ukłonił się nisko i wypowiedział kilka słów najniższego uszanowania. Obiecał, że przyśle do firmy kosz znakomitych koniaków. – Będziemy w kontakcie – dodał jeszcze już w otwartych drzwiach. – Mam kilka pomysłów. Stanowili piękną parę. Możliwe, że będą szczęśliwi, pomyślała Krystyna. Teraz mogła się skoncentrować na nowych klientach – Wioletcie i Romanie. Gdy usiedli, Krystyna zapytała, z jakim problemem przyszli. Okazało się, że mąż ma kochankę. – To prawda? – zapytała Krystyna. – Prawda. Naprawiajta mnie – odparł mężczyzna chyba żartobliwie. – Jak długo? – Pół roku. Od pół roku wiem – powiedziała Wioletta. – Czy od tej pory coś się zmieniło? – Że wiem. – Zna pan taką piosenkę „Tylko ty"? – zapytał Cyprian. Roman nie kojarzył. – Nie ma takiej piosenki „Tylko wy dwie" – tłumaczył Cyprian. – Nie rozumiem – przyznał się Roman. – Pan profesor tłumaczy, że jest taki szlagier „Only you" – wyjaśniła Krystyna. – Nie słyszał pan? – Zanuciła refren. – Co znaczy „tylko ty". Tylko ty jedna jedyna. Natomiast nie ma „Tylko wy dwie". Nikt czegoś takiego nie napisał. – Jeszcze nikt nie napisał? A może zaprosić tu Monikę? – To jest ta pana... – ...zdzira – dokończyła Wioletta. – Po co ona miałaby tu przychodzić? – zapytała Krystyna. – Żeby porozmawiały. Jak kobieta z kobietą. Wiola powiedziałaby, jak mnie kocha, i Monika powiedziałaby, jak mnie kocha. Chciałbym
posłuchać. Niechby mnie któraś przekonała, bo trudno się zdecy dować. Krystyna wyciągnęła blaszane pudełko z cukierkami i wyciągnęła w stronę Romana, ale odmówił: – Nie lubię. I żeby tylko to powiedział, ale on łapą tak od siebie, że aż niemiło. – To nie są zwykłe cukierki – powiedziała Krystyna z nutą cierpliwej perswazji w głosie. – Nie chcę. – One wspomagają terapię. – Powiedziałem „nie". – Pani magister wiele lat spędziła nad ich recepturą – przyszedł jej z pomocą Cyprian, który najwidoczniej już dochodził do siebie. – Ja byłem królikiem doświadczalnym. Jestem żywym dowodem ich skuteczności. Zaświadczenia mogę wydawać. A Roman nic. Gapił się w wyciągnięte przed siebie nożyska, jakby na dżinsach wypatrywał jakichś znaków. – No, Roman – szturchnęła go zachęcająco Wiola. – Skoro zdecydowałeś się przyjść... Za wizytę trzeba i tak zapłacić, prawda? – Oczywiście – przyznała Krystyna i rozłożyła na blacie biurka cukiereczki. – Co nagle, to po diable. Spokojnie. Na początek sam pan sobie wybierze. Te żółte są na porost włosów, te fioletowe na światło... – Na jakie światło? – zainteresowała się Wiola. – Działają niczym diamentowe wiertło. Przewiercają się przez najtwardsze skamieliny mózgowe, by wpuścić do nich nieco światła. Nawet najbardziej zaślepiony mężczyzna zaczyna dostrzegać nagą prawdę. Te czerwone zaś są na wzrost potencji, a zielone – obniżenie cholesterolu. Roman sięgnął po czerwonego i włożył go sobie do ust. – Roman! – zawołała Wiola. – Nie spodziewałam się po tobie! Ty gnoju! – Chwyciła z biurka segregator i zaczęła okładać nim po głowie niewiernego męża. – Proszę się uspokoić – powiedziała Krystyna. – Proszę o wybaczenie, ale użyłam podstępu. Wszystkie moje cukiereczki działają na centralny układ nerwowy. – Postukała się wymownie w głowę. – Tu się wwiercają. Są tylko pomalowane na różne kolory. Za chwilę
cukiereczek zacznie działać. Nie żywi pan do mnie urazy? – zwróciła się do Romana. Mężczyzna przytaknął trochę zakłopotany i nieco oszołomiony. Krystyna przysunęła się do ekranu komputera. – Zapiszę pana na wizytę w przyszłym tygodniu. Naturalnie już bez małżonki. Może być wtorek, siedemnasta? Wreszcie zostali sami. Byli tak zmęczeni, że nie mieli siły udać się na spóźniony obiad do pobliskiego baru, gdzie zwykle zamawiali kaszę gryczaną z gulaszem i surówkę z kapusty kiszonej oraz startej marchewki. Cyprian zaproponował, by poszli Pod Złotą Rączkę, ale Krystynie było żal pieniędzy. Pojechali dwunastoletnim fordem do domu, gdzie Krystyna postawiła na gaz garnuszek ze skorupą płatków owsianych, które zostały ze śniadania. Dolała mleka i skrobała łyżką po dnie, rozdrabniając szare grudy na mniejsze. – Przetrwamy – powiedziała bez przekonania, gdy się posilili. – Już przetrwaliśmy. – Cyprian uśmiechnął się do żony. – A to już ostatni wysiłek, żeby się na coś przydać. Krystyna złożyła talerze, popatrzyła na męża z czułością i zadała to samo pytanie, na które od pięćdziesięciu lat nigdy nie otrzymała odpowiedzi: – Wiesz, że jesteś wielki?