PODZIĘKOWANIA
Ledwie mogę uwierzyć w to, że otrzymałam szansę
napisania drugiej powieści! Kiedy pisałam swoją pierwszą
książkę i modliłam się, by ją wydano, obiecałam Bogu, że
spróbuję pisać wartościowe, podnoszące na duchu historie.
Mam nadzieję, że czytelnicy odnajdą te cechy w mojej
powieści.
Kiedy zabrałam się do pisania, pewna młoda mama z
naszego kościoła, Krista Dirienzo, przedstawiła mnie swojemu
synkowi imieniem Joey. Krista podzieliła się ze mną bólem
towarzyszącym chwili, gdy dowiedziała się, że Joey jest
dotknięty autyzmem, i opowiedziała mi o niektórych
symptomach tej choroby. Otwartość Kristy i jej gotowość do
odpowiedzenia na wszystkie moje pytania stanowiły dla mnie
ogromną pomoc, a słodka osobowość Joeya - pierwszą
inspirację do stworzenia postaci Henry'ego.
Kiedy byłam już bliska ukończenia powieści, młody
mężczyzna nazwiskiem Michael Smith szczęśliwym trafem
usiadł obok mnie podczas spotkania autorskiego jednej z
moich książek dla dzieci. Michael pokazał mi swój
szkicownik pełen niesamowitych rysunków, a później zaczął
mi opowiadać, co to znaczy mieć autyzm. Michael udzielił
przemyślanych odpowiedzi na moje pytania, a gdy nie był
czegoś pewien, zachęcił do rozmowy z jego rodzicami.
Dziękuję mojej cudownej agentce Deirdre Mullane za
bezcenne wskazówki i słowa zachęty, których nigdy mi nie
szczędziła.
Mojej wspaniałej redaktorce Audrey LaFehr i wszystkim
pracownikom wydawnictwa Kensington, którzy we mnie
wierzą i dokładają wszelkich starań, by ich książki odniosły
sukces.
Mojemu mężowi Bruce'owi i naszym synom Cole'owi i
Noah, przystojniakom, którzy są dla mnie źródłem inspiracji i
radości!
Oraz wszystkim moim czytającym przyjaciołom: byłam
oszołomiona wsparciem okazanym mi przez czytelników z
całego kraju - a szczególnie tych z mojej wspólnoty -
począwszy od artykułów w lokalnych gazetach, aż po ludzi
zatrzymujących mnie na ulicy za każdym razem, gdy
przyjeżdżam do miasteczka, słowami: „Czytam twoją
książkę!" lub „Nasz klub czytelniczy wybrał twoją powieść!"
albo wygłaszających mój ulubiony komplement: „Przez twoją
książkę nie zmrużyłem tej nocy oka!".
Dziękuję wam wszystkim! Jesteście dla mnie prawdziwym
błogosławieństwem.
PROLOG
Callie stała przy oknie, obserwując, jak chylące się ku
zachodowi słońce bawi się w chowanego z chmurami.
Autobusy zaczęły kolejno odjeżdżać z parkingu i w jednym z
okien zauważyła przyklejoną do szyby blond główkę.
Wyglądający przez okno chłopiec sprawiał wrażenie
zmęczonego, lecz na jej widok wyprostował się, uśmiechnął
radośnie, po czym otworzył i zacisnął piąstkę. Callie
odwzajemniła uśmiech i również mu pomachała.
Przez chwilę jeszcze patrzyła na znikające autobusy, a
później zabrała się do uprzątnięcia sali. Pozbierała ołówki i
kredki, ustawiła krzesła na stołach, żeby Jim mógł pod nimi
odkurzyć. Kiedy jednak podeszła do biurka małego chłopca z
autobusu, zatrzymała się. Cichy Sam, jak go nazywała, zawsze
pamiętał o odłożeniu swojego krzesła na stół, a nawet
wyręczał w tym swoich zapominalskich kolegów. Wyobraziła
sobie jego słodki uśmiech i pomyślała o Henrym, kiedy miał
tyle samo lat. Sam był cichy, porządnicki i uwielbiał rysować,
więc Callie często myślała, że obaj chłopcy byli ulepieni z
jednej gliny.
Postawiła krzesło Sama na podłodze, usiadła na nim,
dotykając kolanami spodniej części biurka, i otworzyła
pudełko z kredkami. Sam układał kredki według kolorów,
podobnie jak Henry, i wiedziała, że każda z nich - nawet zbyt
krótka, by można nią było rysować - jest skrzętnie
przechowywana. Zamknęła pudełko, odłożyła na swoje
miejsce i spojrzała na rysunek, nad którym Sam pracował
przez cały dzień. Był to portret Winstona, jego ukochanego
golden retrievera. Uśmiechnęła się, przypominając sobie
obrazki Henry'ego przedstawiające Springera. Stary dobry
Springer!
Callie wyjrzała przez okno na poszarzałe niebo. Nie mogła
uwierzyć, że Henry skończy tej zimy szesnaście lat. Ależ
szybko minął ten czas. Nadal potrafiła wyobrazić go sobie z
ramieniem owiniętym wokół szyi Springera. Miała też w
pamięci wyraźne wspomnienie tamtego brzemiennego w
skutki tygodnia sprzed trzynastu lat, gdy życie ich obojga
zmieniło się raz na zawsze.
CZĘŚĆ I
Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów,
Co je podważa klinem zmarzłej warstwy gruntu
I z ich słonecznych szczytów wykrusza kamienie...
Robert Frost, Naprawianie muru
tłum. Stanisław Barańczak
ROZDZIAŁ 1
Callie uklękła obok łóżka Henry'ego. Wyglądał tak
spokojnie, w niczym nie przypominał sfrustrowanego
chłopczyka, z którym spędziła cały dzień. Wyciągnęła rękę i
delikatnie odgarnęła z jego czoła blond kosmyki.
Obserwowała, jak oddycha przez lekko rozchylone usta, i
podziwiała jego maleńkie, idealne dłonie, pieszcząc gładki
policzek. Henry wymamrotał coś przez sen i przyciągnął do
piersi ukochanego misia, mocno ściskając wysłużoną
pluszową zabawkę. Wyszeptała modlitwę za synka i jak co
dzień schyliła się, ucałowała go ostrożnie i wciągnęła słodki
dziecięcy zapach. Powstrzymywane przez cały dzień łzy
spłynęły gorącym strumieniem po jej policzkach. Ciężko
oparła się o łóżko, położyła głowę na rękach i zaszlochała w
miękką bawełnianą pościel. Wsłuchując się w odgłos
przetaczającej się po dolinie burzy, po raz setny tego dnia
bezgłośnie poprosiła: „Błagam, niech to nie będzie prawda.
Pozwól Henry'emu wyzdrowieć. Niech to zniknie. Nie karz
Henry'ego za to, co zrobiłam".
Callie długo siedziała przy Henrym, zanim wreszcie
dźwignęła się z podłogi i położyła na łóżku w sąsiednim
pokoju. Chociaż była wykończona, sen nie chciał nadejść.
Wpatrzona w ciemność, odtwarzała w myślach lekkomyślne
spotkanie, które raz na zawsze odmieniło jej życie. Wówczas
wydawało jej się ono całkowicie niewinne. Później jednak
zrozumiała, że w wydarzeniach prowadzących do tamtej nocy
nie było nic niewinnego.
Był słoneczny wtorek, gdy po raz pierwszy umówili się na
kawę w celu omówienia jej pracy magisterskiej. W piątek
wypili razem piwo w ogródku pubu przy Church Street, by
uczcić początek wiosny. A w sobotę zjawił się u niej,
przystojny i uśmiechnięty, z zaproszeniem na kolację w
cichym pensjonacie nad jeziorem Champlain. Siedząc na
werandzie, obserwowali migoczące w wodzie światło i niebo
przecinane świetlistymi rozbłyskami koloru. Wypili butelkę
merlota, gawędząc o planowanych przez nią studiach
podyplomowych i jego nadziejach na posadę wykładowcy.
Później zamówił drugą butelkę wina i Callie zaczęła się
zastanawiać, co też on sobie wyobraża. Patrzyła, jak obraca na
palcu złotą obrączkę, i jej myśli powędrowały ku Lindenowi.
Co by o mnie pomyślał, gdyby nas teraz zobaczył? Wolała się
nad tym nie zastanawiać.
Mężczyzna zapłacił za kolację, ostrożnie zakorkował
drugą butelkę i dyskretnie schował ją pod tweedową
marynarkę, po czym beztrosko objął Callie ramieniem w
drodze powrotnej do samochodu. Po chwili jazdy zaparkował
przy odludnej plaży. Kiedy otworzył bagażnik swojego volvo
kombi i wyciągnął z niego wełniany koc, Callie nagle
pomyślała, że to już przesada, i poczuła ogarniający ją
niepokój. Sprawy zaszły za daleko - przemknęło jej przez
głowę, ale nie zrobiła nic, by go powstrzymać.
Usiedli na kocu, on ze śmiechem mocował się z wetkniętą
między nogi butelką, i ona też się śmiała, kiedy próbowała mu
pomóc, przytrzymując butelkę. W końcu udało mu się
wyciągnąć korek, rozchlapując przy tym odrobinę czerwonego
wina na spodnie koloru khaki. Przeciągnął palcem po brzegu
szyjki, ścierając zbłąkane krople, po czym podał jej butelkę.
Callie zawahała się, nie przestając się uśmiechać, lecz w
końcu z bijącym sercem upiła łyk wina.
Gdy obserwowali tańczące po wodzie światła, mężczyzna
zdjął marynarkę i okrył nią ramiona Callie. Przekazywanie
sobie butelki z winem przypomniało jej czasy ogólniaka. A
później on przeciągnął dłonią po jej udzie i zaczął żartować z
Callie, że ma tylko jeden dołek w policzku. Szumiało jej w
głowie, gdy rozciągnęła usta w szelmowskim uśmiechu,
niespiesznie wodząc koniuszkiem języka wokół szyjki butelki.
Obserwował ją z uniesionymi brwiami.
- Gdzie się pani tego nauczyła, panno Wyeth?
- Czego? - zapytała z miną niewiniątka.
- Hm, a co jeszcze potrafisz?
Jego oczy błyszczały, gdy delikatnie dotknął palcem
dołeczka w policzku Callie i konturu jej ust, a ona Callie nie
cierpiała tego wspomnienia, lecz czasem pojawiało się
nieproszone. Dwa miesiące po tamtej nocy odkryła, że jest w
ciąży, lecz kiedy próbowała się z nim skontaktować, w
college'u powiedziano jej, że przyjął pracę w Kalifornii. A co
z posadą wykładowcy? - pomyślała z goryczą.
Callie wreszcie odpłynęła w sen, lecz wydawało jej się, że
już po kilku chwilach zbudził ją odgłos płaczu. W świetle
wczesnego poranka znalazła Henry'ego na podłodze,
kołyszącego się w przód i w tył. Podniosła synka do góry,
poczuła, jak drży w jej ramionach, i owinęła go kocem.
Chłopiec nie przestawał szlochać, więc szepnęła łagodnie w
jego splątane włosy: „Wszystko w porządku, Hen - Benie,
wszystko będzie dobrze". Chciała w ten sposób dodać otuchy i
jemu, i sobie.
Spojrzała na stertę pudeł po przeciwnej stronie pokoju i
westchnęła. Wiedziała, że nieznane otoczenie nie pomagało
Henry'emu, ale nic więcej nie mogła zrobić. Bez opieki do
dziecka nie była w stanie pracować, a musiała, bo nie miała
już pieniędzy. W bladym świetle poranka wpatrywała się w
pudło podpisane „Henry / klocki lego" i przeżywała na nowo
wydarzenia kilku ostatnich miesięcy.
W tym czasie zauważyła zmianę, jaka zaszła w Henrym,
lecz wmówiła sobie, że to nic poważnego. On jest po prostu
milczący. Niektórzy chłopcy rozwijają się nieco wolniej niż
inni, a poza tym Henry potrafi mówić... już przecież zaczął.
Callie spróbowała sobie przypomnieć ostatni raz, gdy jej syn
faktycznie coś powiedział. To nic takiego - przekonywała
samą siebie - nauczy się, gdy będzie gotów. Jednak wszystkie
uspokajające słowa straciły moc z chwilą, gdy swoje obawy
wyraziła pani Cooper.
Pani Cooper była kierowniczką żłobka nieopodal
college'u. Callie przyprowadzała do niego Henry'ego, odkąd
skończył sześć miesięcy. Kiedy przyszedł na świat, musiała
zrezygnować ze studiów i podjęła pracę w biurze pomocy
finansowej. Była bardzo zadowolona i wdzięczna losowi, że
udało jej się znaleźć taki wspaniały zastępczy dom dla
Henry'ego. Nadal pamiętała wypłowiały zielony dywan oraz
wzór rzucanych przez okna cieni na podłodze przestronnej sali
zabaw, z której każdego popołudnia odbierała syna.
Ostatniego dnia Callie czekała na niego przy drzwiach, kiedy
pani Cooper wzięła ją na stronę. Pamiętała troskę w jej głosie,
gdy cicho poinformowała ją, że od kilku tygodni obserwowała
Henry'ego i modliła się o jakąś poprawę.
- Henry jest taki cichy - powiedziała - i często wydaje się
nieobecny. Ostatnio przestał okazywać zainteresowanie
zabawą z innymi dziećmi. Zamiast tego stoi przy stole,
przesypuje ryż z jednego kubka do drugiego albo pozwala
ziarenkom przesypywać się przez palce. Jeśli inne dziecko mu
przeszkodzi lub pożyczy któryś z jego kubków, wpada w
rozdrażnienie. Chociażby dzisiaj: jeden z chłopców wziął
kubek Henry'ego i dał mu drugi. Henry bardzo się
zdenerwował i wpadł w szał. Zrzucił ze stołu wszystkie
zabawki, a potem zaczął ciskać klockami lego.
Kiedy się wreszcie uspokoił - kontynuowała pani Cooper -
poprosiłam, by pobawił się z resztą grupy, lecz odmówił i po
prostu siedział w kącie, kołysząc się w przód i w tył. Tak mi
przykro, Callie, wolałam się upewnić, zanim cokolwiek ci
powiedziałam.
Callie wpatrywała się we wzór na dywanie, kiedy
przepływająca po niebie chmura zasłoniła słońce. Kiwnęła
powoli głową, czując pod powiekami piekące łzy.
- Myślę, że powinnaś zbadać Henry'ego, moja droga -
powiedziała łagodnie pani Cooper, przytulając Callie. - Daj
nam znać, jak sobie radzisz. Będziemy się za was modlili.
Callie zrozumiała, co tak naprawdę chce jej powiedzieć
pani Cooper: że nie będzie się mogła dłużej opiekować się
Henrym.
Callie przycisnęła policzek do kręconych włosów
Henry'ego i zorientowała się, że zasnął. Położyła go z
powrotem i otuliła miękkim kocem. Chociaż była bardzo
zmęczona, wracanie do łóżka nie miało sensu. Poza tym
mogła załatwić wiele spraw, gdy Henry spał, więc wyślizgnęła
się cichutko z pokoju, który kiedyś należał do niej, zostawiła
niewielką szparę w drzwiach i pomaszerowała boso do kuchni,
żeby sprawdzić, czy zostało trochę kawy. Otworzyła szafkę
obok zlewu, w której jej rodzice zawsze przechowywali kawę,
i oto znalazła ją w tym samym miejscu co zwykle: granatową
puszkę Maxwell House. Widok znajomej puszki we
właściwym miejscu wywołał w Callie dziwne uczucie
spokoju. Jednak sięgając po puszkę, boleśnie uzmysłowiła
sobie panującą w domu jej rodziców pustkę. Ludzi, których
kochała najbardziej na świecie, już tu nie było i nigdy więcej
nie mieli się pojawić, by zaparzyć kawę, ogrzać dłonie
ciepłymi filiżankami, pogawędzić przy śniadaniu, omówić
plany na nadchodzący dzień, a później wybiec z domu do
szkoły czy pracy, z pocałunkiem i pozdrowieniem na ustach:
„Kocham cię! Bóg z tobą! Do zobaczenia wieczorem!". Ich
serdeczne głosy rozbrzmiewały w umyśle Callie, która
wyglądała przez kuchenne okno swojego rodzinnego domu z
oczami pełnymi łez. Nigdy wcześniej nie czuła się tak
samotna.
ROZDZIAŁ 2
Linden Finch zasunął okna swojego starego forda pikapa i
wysiadł. Wrócił do domu spóźniony, za to prognozowana
przez synoptyków burza zjawiła się o czasie. Nagły podmuch
wiatru zakołysał złowieszczo gałęziami drzew i zmusił
Lindena do przyspieszenia kroku. Dwa żółte labradory, które
przez cały dzień ganiały wiewiórki i wylegiwały się na ganku,
obudziły się z drzemki, przeciągnęły i radośnie potruchtały
przez podwórze w stronę Lindena, który przyklęknął, by się z
nimi przywitać.
- Jak minął dzień? - zapytał łagodnie. W odpowiedzi
zaczęły skakać wokół niego, lizać go po twarzy i bić ogonami
po głowie. Odgłos grzmotu w oddali sprawił, że Linden wstał
i spojrzał w stronę ściany złowrogich chmur zbierających się
nad łąką. Gdy to zrobił, niebo przeciął rozpalony do białości
zygzak błyskawicy. Zgodnie z chłopięcym nawykiem, zaczął
odliczać w myślach sekundy dzielące pojawienie się
błyskawicy od grzmotu, ale nim dotarł do dwóch, ponownie
usłyszał huk. Pognał do stodoły i otworzył boksy dwóch krów
rasy Randall, które niecierpliwie napierały na furtkę boksu.
Zwierzęta trąciły ciepłymi pyskami klatkę piersiową Lindena,
schroniły się bezpiecznie w swoich boksach i wyczekująco
zwiesiły łby. Po chwili dołączył do nich młody muł. Linden
nacisnął włącznik i stodoła wypełniła się światłem, które w
porównaniu z ciemnością na zewnątrz dawało wrażenie ciepła
i przytulności. Psy ryły nosami zaściełające podłogę siano,
podczas gdy Linden nakarmił i napoił bydło, przez cały czas
czule do niego przemawiając. Młodszy z psów podniósł pysk
w stronę stogu siana i warknął na Maude, rudą prążkowaną
kocicę, która spokojnie w nim drzemała. Kocica otworzyła
oko i obojętnie przypatrywała się psu. Tymczasem drugi z
kotów, imieniem Harold, posiadacz jedwabistej ciemnoszarej
sierści, ziewnął i przeciągnął się na sianie ponad jej głową.
Linden opuścił szybko stodołę, by sprawdzić jeszcze kurnik.
Wszystkie jego mieszkanki zdążyły już wrócić na noc, więc
tylko cicho zamknął i zabezpieczył drzwi.
Grube krople deszczu zaczęły się rozpryskiwać po suchej
ziemi, gdy Linden wrócił do stodoły. Spojrzał w górę na
usadowioną na krokwiach cętkowaną sowę, która
odwzajemniła mu się mrugnięciem. Linden wyłączył światło,
przywołał do siebie psy i już we troje wyjrzeli na podwórko.
Jak na komendę lunął deszcz. Linden szybko oszacował
odległość dzielącą stodołę od ganku i stopień przemoknięcia,
jakie niewątpliwie ich czekało.
- Chodu! - zawołał i rzucił się biegiem przez podwórze.
Psy radośnie do niego dołączyły, nie omijając po drodze
ani jednej kałuży.
W schronieniu kuchni Linden ściągnął mokrą koszulę,
powiesił ją na oparciu krzesła, sięgnął po ściereczkę, osuszył
nią włosy, a później wytarł oba psy, które nie przestawały się
wokół niego kręcić. Wrzucił ściereczkę do pralki, otworzył
lodówkę, wyciągnął z niej piwo i ruszył w stronę niewielkiej
spiżarni na tyłach kuchni. Psy poszły za nim i posłusznie
położyły się na podłodze, gdy odmierzył każdemu z nich
porcję suchej karmy. Linden zawahał się i Springer spojrzał
wyczekująco na swoje jedzenie, podczas gdy Kat
obserwowała Lindena. Ten kiwnął do niej głową i, przez
wzgląd na Springera, wypowiedział na głos: „Okej!". Springer
rzucił się na swoją miskę, jakby nie był karmiony od tygodnia,
ale Kat podjęła daremną próbę zachowania się jak dama.
Linden pokręcił głową, wsunął szyjkę butelki w metalowy
otwieracz przytwierdzony do framugi drzwi, pociągnął, złapał
kapsel i wycofał się na ganek, by popatrzeć na burzę.
Usadowił się na jednym ze starych wiklinowych foteli,
przeciągnął dłonią po mokrych włosach i wciągnął w płuca
przesycone deszczem powietrze. Wsłuchując się w odgłosy
burzy, przypomniał sobie, że widział światła w domu
Wyethów, i zaczął się zastanawiać, czy nie stało się nic złego.
Pan Wyeth przebywał w domu opieki już od sześciu miesięcy,
lecz podobno ostatnimi czasy jego stan zdrowia się pogorszył.
Burza szybko minęła i Linden zauważył, że psy wyglądają
przez siatkę w drzwiach. Podniósł się z fotela, a gdy otworzył
drzwi, psy powitały go niczym dawno niewidzianego
przyjaciela, po czym radośnie powędrowały za nim do kuchni,
by sprawdzić, co też on zamierzał zjeść na kolację. Linden
postawił na kuchence niewielką patelnię z resztkami spaghetti,
umył i pokroił pomidora, a następnie wrzucił do ust soczysty
kawałek, przejrzał pocztę i znalazł w niej czek za robotę, z
którą uporał się dwa miesiące wcześniej. Po kolacji umył
naczynia, wypuścił psy z domu, dał każdemu z nich ulubiony
smakołyk, wyłączył światło i poszedł do sypialni.
W półmroku cisnął dżinsy na oparcie krzesła, a
podkoszulek na piętrzącą się w koszu na brudną bieliznę górę
prania. Otworzył okno i zaczął się wsłuchiwać w znajome
pohukiwanie sowy. Rozpoznał głos wiernej lokatorki jego
stodoły, a później usłyszał dobiegającą gdzieś z oddali
odpowiedź. Chłodny wiatr szarpał zasłonami, gdy Linden
położył się na łóżku i, po raz pierwszy od bardzo długiego
czasu, pozwolił wślizgnąć się do swego umysłu wspomnieniu
Callie. Był to zawsze ten sam obraz - o ile sobie na niego
pozwalał - niczym ulubiona fotografia przechowywana za
szybką w jego pamięci.
Callie uśmiechała się i próbowała odsunąć z twarzy
niesforne kręcone włosy, które wiatr rozwiewał jej po
policzkach. Była ubrana w śnieżnobiały top narzucony na
czerwony kostium ratownika, a jej ramiona miały złocisty
odcień opalenizny pod koniec lata. Linden nie miał pojęcia,
dlaczego za każdym razem wyobrażał ją sobie w ten sposób.
Minęły już cztery łata, lecz odkąd zobaczył światła w domu jej
rodziców, bez przerwy zastanawiał się, czy wreszcie wróciła
do domu. Z obrazem Callie pod powiekami Linden odpłynął
w sen.
Przed świtem zbudził go łoskot upadającego na ziemię
karmnika dla ptaków, po którym rozległ się dźwięk
przepychanki. Linden w jednej chwili uzmysłowił sobie, że
zapomniał wczoraj schować karmnik na noc.
- Przeklęte szopy! - mruknął pod nosem, gramoląc się
spod kołdry. Ubrany wyłącznie w bokserki, powlókł się do
tylnych drzwi i włączył światło. - Wynocha stąd! - warknął,
trzaskając drzwiami, by pokazać im, że nie żartuje. - Pewnego
dnia was przechytrzę albo zastrzelę! - dodał.
Psy życzliwie zamachały ogonami i spojrzały w górę,
zastanawiając się, czy nie czas na śniadanie. Wystarczyło mu
jedno spojrzenie, by wiedzieć, o czym myślą.
- Nie, jeszcze nie - burknął, wracając do łóżka, ale
wiedział, że to bez sensu; i tak już nie zaśnie.
Wstał, ubrał wysłużone levisy, poszedł na bosaka do
kuchni, sięgnął po prawie pustą torebkę kawy Green Mountain
i włączył radio w samą porę, by usłyszeć nagranie ptasich
treli, którym gospodarz programu Robert J. Lurtzimer zawsze
rozpoczynał swoją audycję. Przez większość czasu sygnał
stacji WGBH nie był dostatecznie silny, by dotrzeć aż do New
Hampshire, ale zdarzały się dni, kiedy rozbrzmiewał czysto i
wyraźnie. Linden uśmiechnął się i zaczął zastanawiać, czy
jego rodzice - z natury ranne ptaszki - słuchali radia w swoim
bostońskim domu. Jego matka uwielbiała muzykę klasyczną i
dla świętego spokoju Linden przez osiem długich lat znosił
lekcje gry na pianinie. Swego czasu potrafił zagrać wszystko,
poczynając od Dla Elizy Beethovena, a na kompletnym Das
Wohltemperierte Klavier Bacha skończywszy, lecz - po to
tylko by doprowadzić matkę do szału - zdarzało mu się także
wykonywać żywiołowe interpretacje tematu z Wyspy
Gilligana czy piosenki Pinball Wizard w wersji Eltona Johna.
„Wiedziałam, że powinniśmy go posłać do prywatnej szkoły!"
- zrzędziła jego matka. Ostatecznie to Linden postawił na
swoim: matka ustąpiła, pozwalając mu porzucić lekcje.
Z radia płynęły łagodne dźwięki Pachelbel Canon, kiedy
Linden nalewał parującą kawę do ulubionego kremowego
kubka. Naczynie było ozdobione wyblakłym wizerunkiem
latarni morskiej i należało do nielicznych sprzętów, włącznie
ze starym chevroletem pikapem, które pozostawił po sobie
poprzedni właściciel domu. Linden upił łyk, wyjrzał przez
okno na mgłę zbierającą się nad płynącą w kierunku
północnym Contoocook River i mimo wszystko poczuł się
dziwnie szczęśliwy.
ROZDZIAŁ 3
Callie niemal słyszała głos swojego ojca: „Głowa do góry,
dziecko! To nie koniec świata!". Bezwiednie uśmiechnęła się,
nalewając kawę do jego ulubionego kubka, i przesunęła
palcem wzdłuż zdobiącej go wyblakłej kotwicy amerykańskiej
marynarki. Usiadła przy kuchennym stole i zauważyła
wepchniętą pod papiery Biblię ojca. Zastanawiała się,
dlaczego nie zabrał jej ze sobą do domu opieki. Sięgnęła po
Biblię i znalazła między jej stronami egzemplarz
chrześcijańskiej gazetki „Upper Room". Odkąd sięgała
pamięcią, jej rodzice każdego ranka wiernie odczytywali
biblijny werset zasugerowany przez magazyn i naukę na dany
dzień. W szkole średniej przez pewien czas kontynuowała ten
nawyk i często zaskakiwało ją to, że przeczytane słowa
zdawały się korespondować z wyzwaniami, które akurat ją
czekały. Kiedy poszła na studia, mama regularnie wysyłała jej
magazyn, lecz Callie rzadko znajdowała czas na lekturę.
Wyjęła gazetkę z Biblii i spojrzała na zaznaczoną datę,
piętnasty stycznia, dwa dni przed tym jak jej ojciec
przeprowadził się do domu opieki. Pomyślała o telefonie od
jego adwokata, który odebrała mniej więcej w tym czasie, z
pytaniem, czy mogłaby przyjechać do domu i zająć się jego
osuszeniem. Adwokat wyjaśnił, że pozwoliłoby to oszczędzić
na ogrzewaniu, ale Callie nigdy nie znalazła czasu.
Odwiedzała ojca tak często jak mogła, ale celowo unikała
przyjazdu do domu. Gdyby to zrobiła, przyszło jej teraz do
głowy, znalazłaby Biblię wcześniej. Podniosła ją i położyła
przy drzwiach. Postanowiła zatrzymać się w kościele, kupić
aktualny numer „Upper Room" i zanieść go ojcu przy
najbliższej okazji.
Sięgając nad zlewem, Callie nacisnęła szary metalowy
wspornik, który blokował dolną część kuchennego okna, ale
ten ani drgnął, więc wdrapała się na blat, jak to robiła w
dzieciństwie, i naparła na okno całym swoim ciężarem. Okno
zaskrzypiało i niechętnie się uchyliło, wpuszczając powiew
świeżego porannego powietrza do zatęchłej kuchni. Callie
przeniosła się do salonu i tam również otworzyła okna, a
później otworzyła ciężkie drewniane drzwi wejściowe i
odkryła, że brakuje w nich zabezpieczającej przed insektami
siatki.
Cichutko się ubrała, związała blond włosy w kucyk,
zajrzała do Henry'ego i wyszła z kawą na zewnątrz. Stojąc w
drzwiach garażu, przyglądała się stercie pudeł czekających na
przyczepie ciężarówki jej ojca i ciężko westchnęła. Jak na
kogoś posiadającego tak niewiele pieniędzy, udało jej się
zgromadzić zadziwiająco pokaźny dobytek.
Włączyła silnik ciężarówki, wyjechała nią na słońce i
zaczęła rozładowywać pudła.
Henry otworzył oczy i szybko zamknął je z powrotem. Za
każdym razem miał nadzieję, że zobaczy drewniany regał z
książkami na tle błękitnej ściany. Na półce regału, który miał
z jednej strony długą rysę, powinno się znajdować sześć
książek ustawionych według wielkości, a obok nich - model
ciężarówki, którą złożył z klocków lego, i niewielki traktor.
Jednak za każdym razem gdy otwierał oczy, błyskawicznie je
zamykał, ponieważ nigdy nie widział tego, czego się
spodziewał. Musiał też pilnie iść do toalety. W końcu, kiedy
nie mógł już dłużej wytrzymać, pozwolił strumieniowi
wypłynąć. Z początku zrobiło mu się ciepło, lecz po chwili
poczuł zimno i zaczął płakać.
Callie wniosła do środka ostatnie pudło. Odkładając je na
kuchenny blat, usłyszała zduszony dźwięk, pobiegła
korytarzem i znalazła Henry'ego na podłodze, w mokrej
piżamie, obejmującego ramionami kolana.
- Och, kochanie, tak mi przykro. - Pomogła mu wstać i
poprowadziła przez korytarz. - Dlaczego nie poszukałeś
łazienki?
Henry potarł oczy i posłusznie rozejrzał się dookoła.
Nie przestawała do niego mówić, napełniając wannę
ciepłą wodą. Wykąpała go szybko, a ponieważ woda zdawała
się działać na Henry'ego uspokajająco, pozwoliła mu się przez
kilka minut pobawić, podczas gdy sama poszła zdjąć z łóżka
mokrą pościel. Kiedy jednak przyszła po synka i spróbowała
wyjąć go z wanny, zaczął wierzgać i krzyczeć. Callie włożyła
go z powrotem do wanny, zniknęła na chwilę i wróciła z
ciężarówką w nadziei, że to odwróci jego uwagę. Gdy Henry
zajął się zabawką, ponownie wyjęła go z wanny i delikatnie
wytarła miękkim ręcznikiem. Następnie spłukała wannę i
ruszyła korytarzem na poszukiwanie pudła z ubraniami. Henry
dreptał za nią z ramionami owiniętymi ręcznikiem i
ciężarówką w dłoni.
- Czy wiesz, że kiedyś to był pokój mamusi? - zapytała,
przeglądając zawartość jednego z pudeł.
Henry poważnie zmarszczył brwi i rozejrzał się po
niewielkim, skromnie umeblowanym pomieszczeniu. Wskazał
na sosnową komodę i Callie odwróciła się, by sprawdzić, co
przykuło jego uwagę. Na tle lustra stało w szeregu kilka
starych trofeów. Callie wyciągnęła czystą bieliznę, szorty i
koszulkę z pękającego w szwach pudła ubrań, wcisnęła je pod
ramię, podniosła jedną z nagród i uklękła przed Henrym.
Chłopiec delikatnie przeciągnął paluszkiem po figurce
dziewczynki celującej piłką do kosza, zostawiając złocisty
ślad w wieloletniej warstwie kurzu. Callie dała mu trofeum do
potrzymania, a sama naciągnęła Henry'emu szorty. Podnosząc
nogi, chłopiec opierał się wolną ręką o jej ramię. Kiedy
zakładała mu koszulkę przez głowę, odłożył figurkę na
podłogę i wsunął ramiona w rękawy. Gdy był już ubrany,
podniósł statuetkę i przeciągnął palcem po grawerowanej
tabliczce.
- Sprawdźmy, za co ta nagroda - powiedziała Callie,
pochylając się nad inskrypcją - „Za największe
zaangażowanie". Można by pomyśleć, że od tamtego meczu
minęły całe wieki.
Henry wskazał na figurkę dziewczynki kopiącej piłkę, a
później tej biorącej zamach baseballowym kijem. Callie
cierpliwie podawała mu jedną po drugiej wszystkie nagrody
zdobyte w szkole średniej i patrzyła, jak starannie układa je
zgodnie z wielkością.
- Zabawny z ciebie chłopczyk - powiedziała z łagodnym
uśmiechem.
Henry uniósł wzrok i wskazał na medal zwisający z
górnego rogu lustra. Sięgając po niego, Callie zauważyła
wypłowiałą fotografię wsuniętą za ramę. Wręczyła medal
Henry'emu, wyjęła zdjęcie i usiadła obok chłopca. Podczas
gdy Henry zajmował się swoim nowym skarbem, Callie
patrzyła na wysokiego szczupłego chłopca na fotografii i
cofnęła się pamięcią do pewnego letniego dnia przed wieloma
laty.
Był to ostatni dzień przed ich wyjazdem do dwóch
różnych college'ów, na co usilnie nalegali rodzice obojga.
Tamtego ranka Callie zaczęła się w końcu pakować, kiedy
zaskoczył ją swoją wizytą i pytaniem, czy nie miałaby ochoty
na pieszą wycieczkę. Spakował nawet kosz piknikowy. Callie
przyjrzała się stertom ubrań piętrzącym się na łóżku, a później
wyrazowi jego twarzy i niepewnie się zgodziła.
Powietrze w New Hampshire pachniało już jesienią. Callie
pamiętała, co wtedy przyszło jej do głowy: że nigdy nie
widziała równie błękitnego nieba. Wspięli się na szczyt
Monadnock, a gdy jej chłopak podniósł się z ziemi po
zjedzonym obiedzie, Callie wyciągnęła z plecaka aparat i
zawołała do niego. Odwrócił się przez ramię i widząc aparat,
przywołał na twarz cień uśmiechu. Na zdjęciu jego
kasztanowe włosy były rozjaśnione słońcem i rozwichrzone
od wspinaczki, twarz miał opaloną, lecz w jego oczach czaił
się smutek.
Henry wyciągnął rączki, założył Callie medal na szyję, a
później wskazał na chłopca z fotografii. Callie uśmiechnęła się
tęsknie i wyszeptała:
- Linden.
Kiedy już zrobiła mu zdjęcie, Linden chwycił ją w
ramiona, lecz gdy spróbowała mu spojrzeć w oczy, odwrócił
wzrok.
- Co się stało? - zapytała.
- Nic takiego - mruknął. Jego oczy błyszczały w
słonecznym świetle.
- Nie wygląda mi to na nic.
Linden spojrzał w bezkresny błękit nieba i wyjąkał:
- Mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo będzie mi ciebie
brakowało. - W końcu odwrócił się do niej i odwzajemnił
spojrzenie. - Proszę, nie zapomnij o nas, Callie.
- Co ty opowiadasz, Lindenie? - szepnęła. - Nigdy nie
mogłabym o nas zapomnieć.
Callie smutno pokręciła głową, wsunęła zdjęcie z
powrotem za ramę lustra i poszła do stojącej w korytarzu
bieliźniarki, by poszukać czystej pościeli. Na dnie starannie
ułożonego stosu znalazła swój stary komplet i czysty
pokrowiec na materac. Wyjęła je z bieliźniarki, wróciła do
pokoju, założyła pokrowiec, rozłożyła prześcieradło,
naciągnęła je na wierzchołki materaca i przypomniała sobie,
że zawsze prosiła mamę o ten sam komplet pościeli. Henry
wskazał palcem na postacie zdobiące wysłużoną poszewkę na
poduszkę i Callie pokiwała głową.
- Tak, tutaj mamy Myszki Miki i Minnie, a tam -
przełożyła poszewkę na drugą stronę - Donalda i Daisy.
Henry spojrzał na Donalda i Daisy, a później przełożył
poszewkę w taki sposób, żeby to Miki i Minnie byli widoczni.
Kiedy już łóżko było posłane, Callie zniosła kosz z praniem
do piwnicy i załadowała starą pralkę rodziców, wytrząsając
resztę proszku z zawilgoconego pudełka, które leżało na
podłodze. Idąc po schodach w górę, zastanawiała się, czy uda
im się znaleźć w szafce coś na śniadanie. Kiedy weszła do
kuchni, Henry był zajęty ustawianiem krzeseł w równym
szeregu.
- Co ty wyprawiasz, Hen - Benie? - zapytała z
uśmiechem, podnosząc go do góry, ale Henry zaczął marudzić
i się wyrywać, więc odstawiła go z powrotem.
Otworzyła szafkę i znalazła w niej pudełko zwietrzałych
płatków owsianych i stare opakowanie czekoladowej owsianki
- żadne z nich nie nadawało się do zalania mlekiem.
Wyłączyła ekspres do kawy, sięgnęła po Biblię ojca i zwróciła
się do Henry'ego:
- Jedziemy do dziadka.
Ku jej zdziwieniu zostawił krzesła bez słowa sprzeciwu.
po wstąpieniu do kościoła po egzemplarz „Upper Room",
Calllie zatrzymała się w McDonaldzie i ze zdumieniem
odkryła, że serwują już lunch. Sięgnęła do kieszeni,
wyciągnęła z niej trzy dolary i zamówiła zestaw Happy Meal.
Nie była bardzo głodna, poza tym wiedziała, że zje
przynajmniej jednego McNuggeta i kilka frytek. Koniecznie
musiała zapytać tatę, czy mógłby jej pożyczyć trochę
pieniędzy.
Kiedy tak jechali, Callie zastanawiała się nad domem
opieki i tym, czy jej ojciec mógłby się wprowadzić z
powrotem do domu, skoro i ona w nim teraz mieszkała.
Opieka nad nim nie mogła być łatwa, ale na pewno
uszczęśliwiłaby w ten sposób ojca. Sam pomysł poprawił jej
nastrój i wlał w serce nadzieję.
Powietrze w korytarzu domu opieki pachniało stęchlizną i
starością. Callie zatrzymała się przed windą i przypomniała
sobie scenę, jaką urządził Henry ostatnim razem, gdy z niej
korzystali. Ograniczona przestrzeń i nieznane ruchy wprawiły
go w rozdrażnienie, więc aby uniknąć kolejnej sceny, Callie
wzięła syna na ręce i pokonała trzy piętra pieszo. Przeskakując
po dwa stopnie, musiała się zatrzymać na drugim piętrze, by
poprawić wysuwającą się jej spod ramienia Biblię. Na trzecim
piętrze otworzyła drzwi, weszła na korytarz i szybkim
krokiem minęła szereg upiornie cichych pokoi. Starała się nie
zwracać uwagi na zapomniane dusze, które w nich mieszkały.
Serce jej się krajało na widok tak wielu samotnych starszych
osób i zastanawiała się, jak ktokolwiek mógł tu pracować,
dzień po dniu. Niektórzy pacjenci siedzieli na wózkach z
głowami opuszczonymi tak nisko, że ich podbródki
spoczywały na piersiach; tak jakby po tylu latach ich głowy
stały się zbyt ciężkie. Inni wolno popychali balkoniki,
zmierzając nie wiadomo dokąd, a jeden ze staruszków,
całkowicie pozbawiony zębów, zawołał: „Hej, ślicznotko,
może podwieziesz mnie do domu?". Callie uśmiechnęła się
smutno, pokręciła głową i szła dalej. Kiedy zbliżyła się do
pokoju ojca, ze środka wyszła pielęgniarka z naręczem
pościeli, ale na widok Callie gwałtownie się zatrzymała.
- Panno Wyeth, usiłowaliśmy się z panią skontaktować. -
Callie dostrzegła wyraz zaniepokojenia na jej twarzy i jej
serce zaczęło bić jak szalone.
- Czy wszystko z nim w porządku? - wydusiła.
- On... - Pielęgniarka urwała i położyła dłoń na ramieniu
Callie - przeszedł ubiegłej nocy lekki udar. Próbowaliśmy się
do pani dodzwonić na oba numery, które figurują w aktach,
ale usłyszeliśmy tylko nagraną wiadomość, że zostały
odłączone.
Callie zaczęła się wycofywać.
- Tak, wiem. Podłączono nam telefon, ale wciąż nie działa
tak, jak powinien. W przyszłym tygodniu mają go naprawić. -
Ruszyła w stronę drzwi do pokoju ojca, ale pielęgniarka ją
zatrzymała.
- Panno Wyeth, pani ojca tu nie ma. Ubiegłej nocy
przewieziono go do szpitala.
ROZDZIAŁ 4
Linden uwielbiał kamienne mury i chociaż rozumiał
emocje wyrażone w wierszu Roberta Frosta, czuł się dotknięty
jego doborem metafory. Dla Lindena akt wybudowania
kamiennego muru był formą sztuki, architektonicznym
rytuałem, zagadką do rozwiązania, czasem medytacji i
całkiem możliwe, że również prostą ścieżką do odkupienia.
Podczas pracy nad kamiennym murem Lindena przepełniał
spokój. Trzymał każdy kamień w dłoniach, badając jego wagę
i teksturę, wodząc palcami po pęknięciach i mchu, i rozmyślał
o dłoniach, które go wcześniej trzymały: być może były to
twarde, naznaczone odciskami ręce farmera, a może gładkie
zwinne dłonie indiańskiego zwiadowcy. Tylko kamień znał
dotyk, który umieścił go na właściwym miejscu lub
bezmyślnie rzucił na bok. Od śniegu po palące słońce, od
tornada jesiennych liści po gwałtowną ulewę, kamienie
przetrwały niejedną zawieruchę zdolne ponownie rozbłysnąć
w promieniach słońca sączących się przez korony drzew.
Ostrożnie dobierając każdy kamień, Linden czuł, że sam staje
się częścią jego historii.
Słowa wiersza krążyły mu w głowie, kiedy położył ostatni
kamień w murze Connorów i cofnął się o krok.
- Dobrze wygląda - rozległ się czyjś głos. Linden
odwrócił się i zobaczył zmierzającego w jego kierunku pana
Connora. - Przyszedłem w samą porę! - dodał z silnym
bostońskim akcentem i podał Lindenowi grubą kopertę. - Im
mniej wiadomo rządowi, tym lepiej! - Odsunął się do tyłu, by
podziwiać dzieło Lindena. - Bardzo ładnie! - ocenił, klepiąc
go po ramieniu. - Mam nadzieję, że przyjdziesz w tym roku na
piknik.
Linden uśmiechnął się i obaj spojrzeli na panią Connor
przemierzającą trawnik z talerzem w dłoni. Słysząc słowa
męża, wtrąciła:
Nancy Rossiter Zrozumieć bez słów Dla mamy i taty
PODZIĘKOWANIA Ledwie mogę uwierzyć w to, że otrzymałam szansę napisania drugiej powieści! Kiedy pisałam swoją pierwszą książkę i modliłam się, by ją wydano, obiecałam Bogu, że spróbuję pisać wartościowe, podnoszące na duchu historie. Mam nadzieję, że czytelnicy odnajdą te cechy w mojej powieści. Kiedy zabrałam się do pisania, pewna młoda mama z naszego kościoła, Krista Dirienzo, przedstawiła mnie swojemu synkowi imieniem Joey. Krista podzieliła się ze mną bólem towarzyszącym chwili, gdy dowiedziała się, że Joey jest dotknięty autyzmem, i opowiedziała mi o niektórych symptomach tej choroby. Otwartość Kristy i jej gotowość do odpowiedzenia na wszystkie moje pytania stanowiły dla mnie ogromną pomoc, a słodka osobowość Joeya - pierwszą inspirację do stworzenia postaci Henry'ego. Kiedy byłam już bliska ukończenia powieści, młody mężczyzna nazwiskiem Michael Smith szczęśliwym trafem usiadł obok mnie podczas spotkania autorskiego jednej z moich książek dla dzieci. Michael pokazał mi swój szkicownik pełen niesamowitych rysunków, a później zaczął mi opowiadać, co to znaczy mieć autyzm. Michael udzielił przemyślanych odpowiedzi na moje pytania, a gdy nie był czegoś pewien, zachęcił do rozmowy z jego rodzicami. Dziękuję mojej cudownej agentce Deirdre Mullane za bezcenne wskazówki i słowa zachęty, których nigdy mi nie szczędziła. Mojej wspaniałej redaktorce Audrey LaFehr i wszystkim pracownikom wydawnictwa Kensington, którzy we mnie wierzą i dokładają wszelkich starań, by ich książki odniosły sukces.
Mojemu mężowi Bruce'owi i naszym synom Cole'owi i Noah, przystojniakom, którzy są dla mnie źródłem inspiracji i radości! Oraz wszystkim moim czytającym przyjaciołom: byłam oszołomiona wsparciem okazanym mi przez czytelników z całego kraju - a szczególnie tych z mojej wspólnoty - począwszy od artykułów w lokalnych gazetach, aż po ludzi zatrzymujących mnie na ulicy za każdym razem, gdy przyjeżdżam do miasteczka, słowami: „Czytam twoją książkę!" lub „Nasz klub czytelniczy wybrał twoją powieść!" albo wygłaszających mój ulubiony komplement: „Przez twoją książkę nie zmrużyłem tej nocy oka!". Dziękuję wam wszystkim! Jesteście dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.
PROLOG Callie stała przy oknie, obserwując, jak chylące się ku zachodowi słońce bawi się w chowanego z chmurami. Autobusy zaczęły kolejno odjeżdżać z parkingu i w jednym z okien zauważyła przyklejoną do szyby blond główkę. Wyglądający przez okno chłopiec sprawiał wrażenie zmęczonego, lecz na jej widok wyprostował się, uśmiechnął radośnie, po czym otworzył i zacisnął piąstkę. Callie odwzajemniła uśmiech i również mu pomachała. Przez chwilę jeszcze patrzyła na znikające autobusy, a później zabrała się do uprzątnięcia sali. Pozbierała ołówki i kredki, ustawiła krzesła na stołach, żeby Jim mógł pod nimi odkurzyć. Kiedy jednak podeszła do biurka małego chłopca z autobusu, zatrzymała się. Cichy Sam, jak go nazywała, zawsze pamiętał o odłożeniu swojego krzesła na stół, a nawet wyręczał w tym swoich zapominalskich kolegów. Wyobraziła sobie jego słodki uśmiech i pomyślała o Henrym, kiedy miał tyle samo lat. Sam był cichy, porządnicki i uwielbiał rysować, więc Callie często myślała, że obaj chłopcy byli ulepieni z jednej gliny. Postawiła krzesło Sama na podłodze, usiadła na nim, dotykając kolanami spodniej części biurka, i otworzyła pudełko z kredkami. Sam układał kredki według kolorów, podobnie jak Henry, i wiedziała, że każda z nich - nawet zbyt krótka, by można nią było rysować - jest skrzętnie przechowywana. Zamknęła pudełko, odłożyła na swoje miejsce i spojrzała na rysunek, nad którym Sam pracował przez cały dzień. Był to portret Winstona, jego ukochanego golden retrievera. Uśmiechnęła się, przypominając sobie obrazki Henry'ego przedstawiające Springera. Stary dobry Springer! Callie wyjrzała przez okno na poszarzałe niebo. Nie mogła uwierzyć, że Henry skończy tej zimy szesnaście lat. Ależ
szybko minął ten czas. Nadal potrafiła wyobrazić go sobie z ramieniem owiniętym wokół szyi Springera. Miała też w pamięci wyraźne wspomnienie tamtego brzemiennego w skutki tygodnia sprzed trzynastu lat, gdy życie ich obojga zmieniło się raz na zawsze.
CZĘŚĆ I Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów, Co je podważa klinem zmarzłej warstwy gruntu I z ich słonecznych szczytów wykrusza kamienie... Robert Frost, Naprawianie muru tłum. Stanisław Barańczak
ROZDZIAŁ 1 Callie uklękła obok łóżka Henry'ego. Wyglądał tak spokojnie, w niczym nie przypominał sfrustrowanego chłopczyka, z którym spędziła cały dzień. Wyciągnęła rękę i delikatnie odgarnęła z jego czoła blond kosmyki. Obserwowała, jak oddycha przez lekko rozchylone usta, i podziwiała jego maleńkie, idealne dłonie, pieszcząc gładki policzek. Henry wymamrotał coś przez sen i przyciągnął do piersi ukochanego misia, mocno ściskając wysłużoną pluszową zabawkę. Wyszeptała modlitwę za synka i jak co dzień schyliła się, ucałowała go ostrożnie i wciągnęła słodki dziecięcy zapach. Powstrzymywane przez cały dzień łzy spłynęły gorącym strumieniem po jej policzkach. Ciężko oparła się o łóżko, położyła głowę na rękach i zaszlochała w miękką bawełnianą pościel. Wsłuchując się w odgłos przetaczającej się po dolinie burzy, po raz setny tego dnia bezgłośnie poprosiła: „Błagam, niech to nie będzie prawda. Pozwól Henry'emu wyzdrowieć. Niech to zniknie. Nie karz Henry'ego za to, co zrobiłam". Callie długo siedziała przy Henrym, zanim wreszcie dźwignęła się z podłogi i położyła na łóżku w sąsiednim pokoju. Chociaż była wykończona, sen nie chciał nadejść. Wpatrzona w ciemność, odtwarzała w myślach lekkomyślne spotkanie, które raz na zawsze odmieniło jej życie. Wówczas wydawało jej się ono całkowicie niewinne. Później jednak zrozumiała, że w wydarzeniach prowadzących do tamtej nocy nie było nic niewinnego. Był słoneczny wtorek, gdy po raz pierwszy umówili się na kawę w celu omówienia jej pracy magisterskiej. W piątek wypili razem piwo w ogródku pubu przy Church Street, by uczcić początek wiosny. A w sobotę zjawił się u niej, przystojny i uśmiechnięty, z zaproszeniem na kolację w cichym pensjonacie nad jeziorem Champlain. Siedząc na
werandzie, obserwowali migoczące w wodzie światło i niebo przecinane świetlistymi rozbłyskami koloru. Wypili butelkę merlota, gawędząc o planowanych przez nią studiach podyplomowych i jego nadziejach na posadę wykładowcy. Później zamówił drugą butelkę wina i Callie zaczęła się zastanawiać, co też on sobie wyobraża. Patrzyła, jak obraca na palcu złotą obrączkę, i jej myśli powędrowały ku Lindenowi. Co by o mnie pomyślał, gdyby nas teraz zobaczył? Wolała się nad tym nie zastanawiać. Mężczyzna zapłacił za kolację, ostrożnie zakorkował drugą butelkę i dyskretnie schował ją pod tweedową marynarkę, po czym beztrosko objął Callie ramieniem w drodze powrotnej do samochodu. Po chwili jazdy zaparkował przy odludnej plaży. Kiedy otworzył bagażnik swojego volvo kombi i wyciągnął z niego wełniany koc, Callie nagle pomyślała, że to już przesada, i poczuła ogarniający ją niepokój. Sprawy zaszły za daleko - przemknęło jej przez głowę, ale nie zrobiła nic, by go powstrzymać. Usiedli na kocu, on ze śmiechem mocował się z wetkniętą między nogi butelką, i ona też się śmiała, kiedy próbowała mu pomóc, przytrzymując butelkę. W końcu udało mu się wyciągnąć korek, rozchlapując przy tym odrobinę czerwonego wina na spodnie koloru khaki. Przeciągnął palcem po brzegu szyjki, ścierając zbłąkane krople, po czym podał jej butelkę. Callie zawahała się, nie przestając się uśmiechać, lecz w końcu z bijącym sercem upiła łyk wina. Gdy obserwowali tańczące po wodzie światła, mężczyzna zdjął marynarkę i okrył nią ramiona Callie. Przekazywanie sobie butelki z winem przypomniało jej czasy ogólniaka. A później on przeciągnął dłonią po jej udzie i zaczął żartować z Callie, że ma tylko jeden dołek w policzku. Szumiało jej w głowie, gdy rozciągnęła usta w szelmowskim uśmiechu, niespiesznie wodząc koniuszkiem języka wokół szyjki butelki.
Obserwował ją z uniesionymi brwiami. - Gdzie się pani tego nauczyła, panno Wyeth? - Czego? - zapytała z miną niewiniątka. - Hm, a co jeszcze potrafisz? Jego oczy błyszczały, gdy delikatnie dotknął palcem dołeczka w policzku Callie i konturu jej ust, a ona Callie nie cierpiała tego wspomnienia, lecz czasem pojawiało się nieproszone. Dwa miesiące po tamtej nocy odkryła, że jest w ciąży, lecz kiedy próbowała się z nim skontaktować, w college'u powiedziano jej, że przyjął pracę w Kalifornii. A co z posadą wykładowcy? - pomyślała z goryczą. Callie wreszcie odpłynęła w sen, lecz wydawało jej się, że już po kilku chwilach zbudził ją odgłos płaczu. W świetle wczesnego poranka znalazła Henry'ego na podłodze, kołyszącego się w przód i w tył. Podniosła synka do góry, poczuła, jak drży w jej ramionach, i owinęła go kocem. Chłopiec nie przestawał szlochać, więc szepnęła łagodnie w jego splątane włosy: „Wszystko w porządku, Hen - Benie, wszystko będzie dobrze". Chciała w ten sposób dodać otuchy i jemu, i sobie. Spojrzała na stertę pudeł po przeciwnej stronie pokoju i westchnęła. Wiedziała, że nieznane otoczenie nie pomagało Henry'emu, ale nic więcej nie mogła zrobić. Bez opieki do dziecka nie była w stanie pracować, a musiała, bo nie miała już pieniędzy. W bladym świetle poranka wpatrywała się w pudło podpisane „Henry / klocki lego" i przeżywała na nowo wydarzenia kilku ostatnich miesięcy. W tym czasie zauważyła zmianę, jaka zaszła w Henrym, lecz wmówiła sobie, że to nic poważnego. On jest po prostu milczący. Niektórzy chłopcy rozwijają się nieco wolniej niż inni, a poza tym Henry potrafi mówić... już przecież zaczął. Callie spróbowała sobie przypomnieć ostatni raz, gdy jej syn faktycznie coś powiedział. To nic takiego - przekonywała
samą siebie - nauczy się, gdy będzie gotów. Jednak wszystkie uspokajające słowa straciły moc z chwilą, gdy swoje obawy wyraziła pani Cooper. Pani Cooper była kierowniczką żłobka nieopodal college'u. Callie przyprowadzała do niego Henry'ego, odkąd skończył sześć miesięcy. Kiedy przyszedł na świat, musiała zrezygnować ze studiów i podjęła pracę w biurze pomocy finansowej. Była bardzo zadowolona i wdzięczna losowi, że udało jej się znaleźć taki wspaniały zastępczy dom dla Henry'ego. Nadal pamiętała wypłowiały zielony dywan oraz wzór rzucanych przez okna cieni na podłodze przestronnej sali zabaw, z której każdego popołudnia odbierała syna. Ostatniego dnia Callie czekała na niego przy drzwiach, kiedy pani Cooper wzięła ją na stronę. Pamiętała troskę w jej głosie, gdy cicho poinformowała ją, że od kilku tygodni obserwowała Henry'ego i modliła się o jakąś poprawę. - Henry jest taki cichy - powiedziała - i często wydaje się nieobecny. Ostatnio przestał okazywać zainteresowanie zabawą z innymi dziećmi. Zamiast tego stoi przy stole, przesypuje ryż z jednego kubka do drugiego albo pozwala ziarenkom przesypywać się przez palce. Jeśli inne dziecko mu przeszkodzi lub pożyczy któryś z jego kubków, wpada w rozdrażnienie. Chociażby dzisiaj: jeden z chłopców wziął kubek Henry'ego i dał mu drugi. Henry bardzo się zdenerwował i wpadł w szał. Zrzucił ze stołu wszystkie zabawki, a potem zaczął ciskać klockami lego. Kiedy się wreszcie uspokoił - kontynuowała pani Cooper - poprosiłam, by pobawił się z resztą grupy, lecz odmówił i po prostu siedział w kącie, kołysząc się w przód i w tył. Tak mi przykro, Callie, wolałam się upewnić, zanim cokolwiek ci powiedziałam.
Callie wpatrywała się we wzór na dywanie, kiedy przepływająca po niebie chmura zasłoniła słońce. Kiwnęła powoli głową, czując pod powiekami piekące łzy. - Myślę, że powinnaś zbadać Henry'ego, moja droga - powiedziała łagodnie pani Cooper, przytulając Callie. - Daj nam znać, jak sobie radzisz. Będziemy się za was modlili. Callie zrozumiała, co tak naprawdę chce jej powiedzieć pani Cooper: że nie będzie się mogła dłużej opiekować się Henrym. Callie przycisnęła policzek do kręconych włosów Henry'ego i zorientowała się, że zasnął. Położyła go z powrotem i otuliła miękkim kocem. Chociaż była bardzo zmęczona, wracanie do łóżka nie miało sensu. Poza tym mogła załatwić wiele spraw, gdy Henry spał, więc wyślizgnęła się cichutko z pokoju, który kiedyś należał do niej, zostawiła niewielką szparę w drzwiach i pomaszerowała boso do kuchni, żeby sprawdzić, czy zostało trochę kawy. Otworzyła szafkę obok zlewu, w której jej rodzice zawsze przechowywali kawę, i oto znalazła ją w tym samym miejscu co zwykle: granatową puszkę Maxwell House. Widok znajomej puszki we właściwym miejscu wywołał w Callie dziwne uczucie spokoju. Jednak sięgając po puszkę, boleśnie uzmysłowiła sobie panującą w domu jej rodziców pustkę. Ludzi, których kochała najbardziej na świecie, już tu nie było i nigdy więcej nie mieli się pojawić, by zaparzyć kawę, ogrzać dłonie ciepłymi filiżankami, pogawędzić przy śniadaniu, omówić plany na nadchodzący dzień, a później wybiec z domu do szkoły czy pracy, z pocałunkiem i pozdrowieniem na ustach: „Kocham cię! Bóg z tobą! Do zobaczenia wieczorem!". Ich serdeczne głosy rozbrzmiewały w umyśle Callie, która wyglądała przez kuchenne okno swojego rodzinnego domu z oczami pełnymi łez. Nigdy wcześniej nie czuła się tak samotna.
ROZDZIAŁ 2 Linden Finch zasunął okna swojego starego forda pikapa i wysiadł. Wrócił do domu spóźniony, za to prognozowana przez synoptyków burza zjawiła się o czasie. Nagły podmuch wiatru zakołysał złowieszczo gałęziami drzew i zmusił Lindena do przyspieszenia kroku. Dwa żółte labradory, które przez cały dzień ganiały wiewiórki i wylegiwały się na ganku, obudziły się z drzemki, przeciągnęły i radośnie potruchtały przez podwórze w stronę Lindena, który przyklęknął, by się z nimi przywitać. - Jak minął dzień? - zapytał łagodnie. W odpowiedzi zaczęły skakać wokół niego, lizać go po twarzy i bić ogonami po głowie. Odgłos grzmotu w oddali sprawił, że Linden wstał i spojrzał w stronę ściany złowrogich chmur zbierających się nad łąką. Gdy to zrobił, niebo przeciął rozpalony do białości zygzak błyskawicy. Zgodnie z chłopięcym nawykiem, zaczął odliczać w myślach sekundy dzielące pojawienie się błyskawicy od grzmotu, ale nim dotarł do dwóch, ponownie usłyszał huk. Pognał do stodoły i otworzył boksy dwóch krów rasy Randall, które niecierpliwie napierały na furtkę boksu. Zwierzęta trąciły ciepłymi pyskami klatkę piersiową Lindena, schroniły się bezpiecznie w swoich boksach i wyczekująco zwiesiły łby. Po chwili dołączył do nich młody muł. Linden nacisnął włącznik i stodoła wypełniła się światłem, które w porównaniu z ciemnością na zewnątrz dawało wrażenie ciepła i przytulności. Psy ryły nosami zaściełające podłogę siano, podczas gdy Linden nakarmił i napoił bydło, przez cały czas czule do niego przemawiając. Młodszy z psów podniósł pysk w stronę stogu siana i warknął na Maude, rudą prążkowaną kocicę, która spokojnie w nim drzemała. Kocica otworzyła oko i obojętnie przypatrywała się psu. Tymczasem drugi z kotów, imieniem Harold, posiadacz jedwabistej ciemnoszarej sierści, ziewnął i przeciągnął się na sianie ponad jej głową.
Linden opuścił szybko stodołę, by sprawdzić jeszcze kurnik. Wszystkie jego mieszkanki zdążyły już wrócić na noc, więc tylko cicho zamknął i zabezpieczył drzwi. Grube krople deszczu zaczęły się rozpryskiwać po suchej ziemi, gdy Linden wrócił do stodoły. Spojrzał w górę na usadowioną na krokwiach cętkowaną sowę, która odwzajemniła mu się mrugnięciem. Linden wyłączył światło, przywołał do siebie psy i już we troje wyjrzeli na podwórko. Jak na komendę lunął deszcz. Linden szybko oszacował odległość dzielącą stodołę od ganku i stopień przemoknięcia, jakie niewątpliwie ich czekało. - Chodu! - zawołał i rzucił się biegiem przez podwórze. Psy radośnie do niego dołączyły, nie omijając po drodze ani jednej kałuży. W schronieniu kuchni Linden ściągnął mokrą koszulę, powiesił ją na oparciu krzesła, sięgnął po ściereczkę, osuszył nią włosy, a później wytarł oba psy, które nie przestawały się wokół niego kręcić. Wrzucił ściereczkę do pralki, otworzył lodówkę, wyciągnął z niej piwo i ruszył w stronę niewielkiej spiżarni na tyłach kuchni. Psy poszły za nim i posłusznie położyły się na podłodze, gdy odmierzył każdemu z nich porcję suchej karmy. Linden zawahał się i Springer spojrzał wyczekująco na swoje jedzenie, podczas gdy Kat obserwowała Lindena. Ten kiwnął do niej głową i, przez wzgląd na Springera, wypowiedział na głos: „Okej!". Springer rzucił się na swoją miskę, jakby nie był karmiony od tygodnia, ale Kat podjęła daremną próbę zachowania się jak dama. Linden pokręcił głową, wsunął szyjkę butelki w metalowy otwieracz przytwierdzony do framugi drzwi, pociągnął, złapał kapsel i wycofał się na ganek, by popatrzeć na burzę. Usadowił się na jednym ze starych wiklinowych foteli, przeciągnął dłonią po mokrych włosach i wciągnął w płuca przesycone deszczem powietrze. Wsłuchując się w odgłosy
burzy, przypomniał sobie, że widział światła w domu Wyethów, i zaczął się zastanawiać, czy nie stało się nic złego. Pan Wyeth przebywał w domu opieki już od sześciu miesięcy, lecz podobno ostatnimi czasy jego stan zdrowia się pogorszył. Burza szybko minęła i Linden zauważył, że psy wyglądają przez siatkę w drzwiach. Podniósł się z fotela, a gdy otworzył drzwi, psy powitały go niczym dawno niewidzianego przyjaciela, po czym radośnie powędrowały za nim do kuchni, by sprawdzić, co też on zamierzał zjeść na kolację. Linden postawił na kuchence niewielką patelnię z resztkami spaghetti, umył i pokroił pomidora, a następnie wrzucił do ust soczysty kawałek, przejrzał pocztę i znalazł w niej czek za robotę, z którą uporał się dwa miesiące wcześniej. Po kolacji umył naczynia, wypuścił psy z domu, dał każdemu z nich ulubiony smakołyk, wyłączył światło i poszedł do sypialni. W półmroku cisnął dżinsy na oparcie krzesła, a podkoszulek na piętrzącą się w koszu na brudną bieliznę górę prania. Otworzył okno i zaczął się wsłuchiwać w znajome pohukiwanie sowy. Rozpoznał głos wiernej lokatorki jego stodoły, a później usłyszał dobiegającą gdzieś z oddali odpowiedź. Chłodny wiatr szarpał zasłonami, gdy Linden położył się na łóżku i, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, pozwolił wślizgnąć się do swego umysłu wspomnieniu Callie. Był to zawsze ten sam obraz - o ile sobie na niego pozwalał - niczym ulubiona fotografia przechowywana za szybką w jego pamięci. Callie uśmiechała się i próbowała odsunąć z twarzy niesforne kręcone włosy, które wiatr rozwiewał jej po policzkach. Była ubrana w śnieżnobiały top narzucony na czerwony kostium ratownika, a jej ramiona miały złocisty odcień opalenizny pod koniec lata. Linden nie miał pojęcia, dlaczego za każdym razem wyobrażał ją sobie w ten sposób. Minęły już cztery łata, lecz odkąd zobaczył światła w domu jej
rodziców, bez przerwy zastanawiał się, czy wreszcie wróciła do domu. Z obrazem Callie pod powiekami Linden odpłynął w sen. Przed świtem zbudził go łoskot upadającego na ziemię karmnika dla ptaków, po którym rozległ się dźwięk przepychanki. Linden w jednej chwili uzmysłowił sobie, że zapomniał wczoraj schować karmnik na noc. - Przeklęte szopy! - mruknął pod nosem, gramoląc się spod kołdry. Ubrany wyłącznie w bokserki, powlókł się do tylnych drzwi i włączył światło. - Wynocha stąd! - warknął, trzaskając drzwiami, by pokazać im, że nie żartuje. - Pewnego dnia was przechytrzę albo zastrzelę! - dodał. Psy życzliwie zamachały ogonami i spojrzały w górę, zastanawiając się, czy nie czas na śniadanie. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by wiedzieć, o czym myślą. - Nie, jeszcze nie - burknął, wracając do łóżka, ale wiedział, że to bez sensu; i tak już nie zaśnie. Wstał, ubrał wysłużone levisy, poszedł na bosaka do kuchni, sięgnął po prawie pustą torebkę kawy Green Mountain i włączył radio w samą porę, by usłyszeć nagranie ptasich treli, którym gospodarz programu Robert J. Lurtzimer zawsze rozpoczynał swoją audycję. Przez większość czasu sygnał stacji WGBH nie był dostatecznie silny, by dotrzeć aż do New Hampshire, ale zdarzały się dni, kiedy rozbrzmiewał czysto i wyraźnie. Linden uśmiechnął się i zaczął zastanawiać, czy jego rodzice - z natury ranne ptaszki - słuchali radia w swoim bostońskim domu. Jego matka uwielbiała muzykę klasyczną i dla świętego spokoju Linden przez osiem długich lat znosił lekcje gry na pianinie. Swego czasu potrafił zagrać wszystko, poczynając od Dla Elizy Beethovena, a na kompletnym Das Wohltemperierte Klavier Bacha skończywszy, lecz - po to tylko by doprowadzić matkę do szału - zdarzało mu się także wykonywać żywiołowe interpretacje tematu z Wyspy
Gilligana czy piosenki Pinball Wizard w wersji Eltona Johna. „Wiedziałam, że powinniśmy go posłać do prywatnej szkoły!" - zrzędziła jego matka. Ostatecznie to Linden postawił na swoim: matka ustąpiła, pozwalając mu porzucić lekcje. Z radia płynęły łagodne dźwięki Pachelbel Canon, kiedy Linden nalewał parującą kawę do ulubionego kremowego kubka. Naczynie było ozdobione wyblakłym wizerunkiem latarni morskiej i należało do nielicznych sprzętów, włącznie ze starym chevroletem pikapem, które pozostawił po sobie poprzedni właściciel domu. Linden upił łyk, wyjrzał przez okno na mgłę zbierającą się nad płynącą w kierunku północnym Contoocook River i mimo wszystko poczuł się dziwnie szczęśliwy.
ROZDZIAŁ 3 Callie niemal słyszała głos swojego ojca: „Głowa do góry, dziecko! To nie koniec świata!". Bezwiednie uśmiechnęła się, nalewając kawę do jego ulubionego kubka, i przesunęła palcem wzdłuż zdobiącej go wyblakłej kotwicy amerykańskiej marynarki. Usiadła przy kuchennym stole i zauważyła wepchniętą pod papiery Biblię ojca. Zastanawiała się, dlaczego nie zabrał jej ze sobą do domu opieki. Sięgnęła po Biblię i znalazła między jej stronami egzemplarz chrześcijańskiej gazetki „Upper Room". Odkąd sięgała pamięcią, jej rodzice każdego ranka wiernie odczytywali biblijny werset zasugerowany przez magazyn i naukę na dany dzień. W szkole średniej przez pewien czas kontynuowała ten nawyk i często zaskakiwało ją to, że przeczytane słowa zdawały się korespondować z wyzwaniami, które akurat ją czekały. Kiedy poszła na studia, mama regularnie wysyłała jej magazyn, lecz Callie rzadko znajdowała czas na lekturę. Wyjęła gazetkę z Biblii i spojrzała na zaznaczoną datę, piętnasty stycznia, dwa dni przed tym jak jej ojciec przeprowadził się do domu opieki. Pomyślała o telefonie od jego adwokata, który odebrała mniej więcej w tym czasie, z pytaniem, czy mogłaby przyjechać do domu i zająć się jego osuszeniem. Adwokat wyjaśnił, że pozwoliłoby to oszczędzić na ogrzewaniu, ale Callie nigdy nie znalazła czasu. Odwiedzała ojca tak często jak mogła, ale celowo unikała przyjazdu do domu. Gdyby to zrobiła, przyszło jej teraz do głowy, znalazłaby Biblię wcześniej. Podniosła ją i położyła przy drzwiach. Postanowiła zatrzymać się w kościele, kupić aktualny numer „Upper Room" i zanieść go ojcu przy najbliższej okazji. Sięgając nad zlewem, Callie nacisnęła szary metalowy wspornik, który blokował dolną część kuchennego okna, ale ten ani drgnął, więc wdrapała się na blat, jak to robiła w
dzieciństwie, i naparła na okno całym swoim ciężarem. Okno zaskrzypiało i niechętnie się uchyliło, wpuszczając powiew świeżego porannego powietrza do zatęchłej kuchni. Callie przeniosła się do salonu i tam również otworzyła okna, a później otworzyła ciężkie drewniane drzwi wejściowe i odkryła, że brakuje w nich zabezpieczającej przed insektami siatki. Cichutko się ubrała, związała blond włosy w kucyk, zajrzała do Henry'ego i wyszła z kawą na zewnątrz. Stojąc w drzwiach garażu, przyglądała się stercie pudeł czekających na przyczepie ciężarówki jej ojca i ciężko westchnęła. Jak na kogoś posiadającego tak niewiele pieniędzy, udało jej się zgromadzić zadziwiająco pokaźny dobytek. Włączyła silnik ciężarówki, wyjechała nią na słońce i zaczęła rozładowywać pudła. Henry otworzył oczy i szybko zamknął je z powrotem. Za każdym razem miał nadzieję, że zobaczy drewniany regał z książkami na tle błękitnej ściany. Na półce regału, który miał z jednej strony długą rysę, powinno się znajdować sześć książek ustawionych według wielkości, a obok nich - model ciężarówki, którą złożył z klocków lego, i niewielki traktor. Jednak za każdym razem gdy otwierał oczy, błyskawicznie je zamykał, ponieważ nigdy nie widział tego, czego się spodziewał. Musiał też pilnie iść do toalety. W końcu, kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, pozwolił strumieniowi wypłynąć. Z początku zrobiło mu się ciepło, lecz po chwili poczuł zimno i zaczął płakać. Callie wniosła do środka ostatnie pudło. Odkładając je na kuchenny blat, usłyszała zduszony dźwięk, pobiegła korytarzem i znalazła Henry'ego na podłodze, w mokrej piżamie, obejmującego ramionami kolana.
- Och, kochanie, tak mi przykro. - Pomogła mu wstać i poprowadziła przez korytarz. - Dlaczego nie poszukałeś łazienki? Henry potarł oczy i posłusznie rozejrzał się dookoła. Nie przestawała do niego mówić, napełniając wannę ciepłą wodą. Wykąpała go szybko, a ponieważ woda zdawała się działać na Henry'ego uspokajająco, pozwoliła mu się przez kilka minut pobawić, podczas gdy sama poszła zdjąć z łóżka mokrą pościel. Kiedy jednak przyszła po synka i spróbowała wyjąć go z wanny, zaczął wierzgać i krzyczeć. Callie włożyła go z powrotem do wanny, zniknęła na chwilę i wróciła z ciężarówką w nadziei, że to odwróci jego uwagę. Gdy Henry zajął się zabawką, ponownie wyjęła go z wanny i delikatnie wytarła miękkim ręcznikiem. Następnie spłukała wannę i ruszyła korytarzem na poszukiwanie pudła z ubraniami. Henry dreptał za nią z ramionami owiniętymi ręcznikiem i ciężarówką w dłoni. - Czy wiesz, że kiedyś to był pokój mamusi? - zapytała, przeglądając zawartość jednego z pudeł. Henry poważnie zmarszczył brwi i rozejrzał się po niewielkim, skromnie umeblowanym pomieszczeniu. Wskazał na sosnową komodę i Callie odwróciła się, by sprawdzić, co przykuło jego uwagę. Na tle lustra stało w szeregu kilka starych trofeów. Callie wyciągnęła czystą bieliznę, szorty i koszulkę z pękającego w szwach pudła ubrań, wcisnęła je pod ramię, podniosła jedną z nagród i uklękła przed Henrym. Chłopiec delikatnie przeciągnął paluszkiem po figurce dziewczynki celującej piłką do kosza, zostawiając złocisty ślad w wieloletniej warstwie kurzu. Callie dała mu trofeum do potrzymania, a sama naciągnęła Henry'emu szorty. Podnosząc nogi, chłopiec opierał się wolną ręką o jej ramię. Kiedy zakładała mu koszulkę przez głowę, odłożył figurkę na podłogę i wsunął ramiona w rękawy. Gdy był już ubrany,
podniósł statuetkę i przeciągnął palcem po grawerowanej tabliczce. - Sprawdźmy, za co ta nagroda - powiedziała Callie, pochylając się nad inskrypcją - „Za największe zaangażowanie". Można by pomyśleć, że od tamtego meczu minęły całe wieki. Henry wskazał na figurkę dziewczynki kopiącej piłkę, a później tej biorącej zamach baseballowym kijem. Callie cierpliwie podawała mu jedną po drugiej wszystkie nagrody zdobyte w szkole średniej i patrzyła, jak starannie układa je zgodnie z wielkością. - Zabawny z ciebie chłopczyk - powiedziała z łagodnym uśmiechem. Henry uniósł wzrok i wskazał na medal zwisający z górnego rogu lustra. Sięgając po niego, Callie zauważyła wypłowiałą fotografię wsuniętą za ramę. Wręczyła medal Henry'emu, wyjęła zdjęcie i usiadła obok chłopca. Podczas gdy Henry zajmował się swoim nowym skarbem, Callie patrzyła na wysokiego szczupłego chłopca na fotografii i cofnęła się pamięcią do pewnego letniego dnia przed wieloma laty. Był to ostatni dzień przed ich wyjazdem do dwóch różnych college'ów, na co usilnie nalegali rodzice obojga. Tamtego ranka Callie zaczęła się w końcu pakować, kiedy zaskoczył ją swoją wizytą i pytaniem, czy nie miałaby ochoty na pieszą wycieczkę. Spakował nawet kosz piknikowy. Callie przyjrzała się stertom ubrań piętrzącym się na łóżku, a później wyrazowi jego twarzy i niepewnie się zgodziła. Powietrze w New Hampshire pachniało już jesienią. Callie pamiętała, co wtedy przyszło jej do głowy: że nigdy nie widziała równie błękitnego nieba. Wspięli się na szczyt Monadnock, a gdy jej chłopak podniósł się z ziemi po zjedzonym obiedzie, Callie wyciągnęła z plecaka aparat i
zawołała do niego. Odwrócił się przez ramię i widząc aparat, przywołał na twarz cień uśmiechu. Na zdjęciu jego kasztanowe włosy były rozjaśnione słońcem i rozwichrzone od wspinaczki, twarz miał opaloną, lecz w jego oczach czaił się smutek. Henry wyciągnął rączki, założył Callie medal na szyję, a później wskazał na chłopca z fotografii. Callie uśmiechnęła się tęsknie i wyszeptała: - Linden. Kiedy już zrobiła mu zdjęcie, Linden chwycił ją w ramiona, lecz gdy spróbowała mu spojrzeć w oczy, odwrócił wzrok. - Co się stało? - zapytała. - Nic takiego - mruknął. Jego oczy błyszczały w słonecznym świetle. - Nie wygląda mi to na nic. Linden spojrzał w bezkresny błękit nieba i wyjąkał: - Mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo będzie mi ciebie brakowało. - W końcu odwrócił się do niej i odwzajemnił spojrzenie. - Proszę, nie zapomnij o nas, Callie. - Co ty opowiadasz, Lindenie? - szepnęła. - Nigdy nie mogłabym o nas zapomnieć. Callie smutno pokręciła głową, wsunęła zdjęcie z powrotem za ramę lustra i poszła do stojącej w korytarzu bieliźniarki, by poszukać czystej pościeli. Na dnie starannie ułożonego stosu znalazła swój stary komplet i czysty pokrowiec na materac. Wyjęła je z bieliźniarki, wróciła do pokoju, założyła pokrowiec, rozłożyła prześcieradło, naciągnęła je na wierzchołki materaca i przypomniała sobie, że zawsze prosiła mamę o ten sam komplet pościeli. Henry wskazał palcem na postacie zdobiące wysłużoną poszewkę na poduszkę i Callie pokiwała głową.
- Tak, tutaj mamy Myszki Miki i Minnie, a tam - przełożyła poszewkę na drugą stronę - Donalda i Daisy. Henry spojrzał na Donalda i Daisy, a później przełożył poszewkę w taki sposób, żeby to Miki i Minnie byli widoczni. Kiedy już łóżko było posłane, Callie zniosła kosz z praniem do piwnicy i załadowała starą pralkę rodziców, wytrząsając resztę proszku z zawilgoconego pudełka, które leżało na podłodze. Idąc po schodach w górę, zastanawiała się, czy uda im się znaleźć w szafce coś na śniadanie. Kiedy weszła do kuchni, Henry był zajęty ustawianiem krzeseł w równym szeregu. - Co ty wyprawiasz, Hen - Benie? - zapytała z uśmiechem, podnosząc go do góry, ale Henry zaczął marudzić i się wyrywać, więc odstawiła go z powrotem. Otworzyła szafkę i znalazła w niej pudełko zwietrzałych płatków owsianych i stare opakowanie czekoladowej owsianki - żadne z nich nie nadawało się do zalania mlekiem. Wyłączyła ekspres do kawy, sięgnęła po Biblię ojca i zwróciła się do Henry'ego: - Jedziemy do dziadka. Ku jej zdziwieniu zostawił krzesła bez słowa sprzeciwu. po wstąpieniu do kościoła po egzemplarz „Upper Room", Calllie zatrzymała się w McDonaldzie i ze zdumieniem odkryła, że serwują już lunch. Sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła z niej trzy dolary i zamówiła zestaw Happy Meal. Nie była bardzo głodna, poza tym wiedziała, że zje przynajmniej jednego McNuggeta i kilka frytek. Koniecznie musiała zapytać tatę, czy mógłby jej pożyczyć trochę pieniędzy. Kiedy tak jechali, Callie zastanawiała się nad domem opieki i tym, czy jej ojciec mógłby się wprowadzić z powrotem do domu, skoro i ona w nim teraz mieszkała. Opieka nad nim nie mogła być łatwa, ale na pewno
uszczęśliwiłaby w ten sposób ojca. Sam pomysł poprawił jej nastrój i wlał w serce nadzieję. Powietrze w korytarzu domu opieki pachniało stęchlizną i starością. Callie zatrzymała się przed windą i przypomniała sobie scenę, jaką urządził Henry ostatnim razem, gdy z niej korzystali. Ograniczona przestrzeń i nieznane ruchy wprawiły go w rozdrażnienie, więc aby uniknąć kolejnej sceny, Callie wzięła syna na ręce i pokonała trzy piętra pieszo. Przeskakując po dwa stopnie, musiała się zatrzymać na drugim piętrze, by poprawić wysuwającą się jej spod ramienia Biblię. Na trzecim piętrze otworzyła drzwi, weszła na korytarz i szybkim krokiem minęła szereg upiornie cichych pokoi. Starała się nie zwracać uwagi na zapomniane dusze, które w nich mieszkały. Serce jej się krajało na widok tak wielu samotnych starszych osób i zastanawiała się, jak ktokolwiek mógł tu pracować, dzień po dniu. Niektórzy pacjenci siedzieli na wózkach z głowami opuszczonymi tak nisko, że ich podbródki spoczywały na piersiach; tak jakby po tylu latach ich głowy stały się zbyt ciężkie. Inni wolno popychali balkoniki, zmierzając nie wiadomo dokąd, a jeden ze staruszków, całkowicie pozbawiony zębów, zawołał: „Hej, ślicznotko, może podwieziesz mnie do domu?". Callie uśmiechnęła się smutno, pokręciła głową i szła dalej. Kiedy zbliżyła się do pokoju ojca, ze środka wyszła pielęgniarka z naręczem pościeli, ale na widok Callie gwałtownie się zatrzymała. - Panno Wyeth, usiłowaliśmy się z panią skontaktować. - Callie dostrzegła wyraz zaniepokojenia na jej twarzy i jej serce zaczęło bić jak szalone. - Czy wszystko z nim w porządku? - wydusiła. - On... - Pielęgniarka urwała i położyła dłoń na ramieniu Callie - przeszedł ubiegłej nocy lekki udar. Próbowaliśmy się do pani dodzwonić na oba numery, które figurują w aktach,
ale usłyszeliśmy tylko nagraną wiadomość, że zostały odłączone. Callie zaczęła się wycofywać. - Tak, wiem. Podłączono nam telefon, ale wciąż nie działa tak, jak powinien. W przyszłym tygodniu mają go naprawić. - Ruszyła w stronę drzwi do pokoju ojca, ale pielęgniarka ją zatrzymała. - Panno Wyeth, pani ojca tu nie ma. Ubiegłej nocy przewieziono go do szpitala.
ROZDZIAŁ 4 Linden uwielbiał kamienne mury i chociaż rozumiał emocje wyrażone w wierszu Roberta Frosta, czuł się dotknięty jego doborem metafory. Dla Lindena akt wybudowania kamiennego muru był formą sztuki, architektonicznym rytuałem, zagadką do rozwiązania, czasem medytacji i całkiem możliwe, że również prostą ścieżką do odkupienia. Podczas pracy nad kamiennym murem Lindena przepełniał spokój. Trzymał każdy kamień w dłoniach, badając jego wagę i teksturę, wodząc palcami po pęknięciach i mchu, i rozmyślał o dłoniach, które go wcześniej trzymały: być może były to twarde, naznaczone odciskami ręce farmera, a może gładkie zwinne dłonie indiańskiego zwiadowcy. Tylko kamień znał dotyk, który umieścił go na właściwym miejscu lub bezmyślnie rzucił na bok. Od śniegu po palące słońce, od tornada jesiennych liści po gwałtowną ulewę, kamienie przetrwały niejedną zawieruchę zdolne ponownie rozbłysnąć w promieniach słońca sączących się przez korony drzew. Ostrożnie dobierając każdy kamień, Linden czuł, że sam staje się częścią jego historii. Słowa wiersza krążyły mu w głowie, kiedy położył ostatni kamień w murze Connorów i cofnął się o krok. - Dobrze wygląda - rozległ się czyjś głos. Linden odwrócił się i zobaczył zmierzającego w jego kierunku pana Connora. - Przyszedłem w samą porę! - dodał z silnym bostońskim akcentem i podał Lindenowi grubą kopertę. - Im mniej wiadomo rządowi, tym lepiej! - Odsunął się do tyłu, by podziwiać dzieło Lindena. - Bardzo ładnie! - ocenił, klepiąc go po ramieniu. - Mam nadzieję, że przyjdziesz w tym roku na piknik. Linden uśmiechnął się i obaj spojrzeli na panią Connor przemierzającą trawnik z talerzem w dłoni. Słysząc słowa męża, wtrąciła: