AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony124 177
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań71 574

Sarah J. Maas - Dwór cierni i róż (tom 3) - Dwór skrzydeł i zguby

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Sarah J. Maas - Dwór cierni i róż (tom 3) - Dwór skrzydeł i zguby.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 754 stron)

Sarah J. Maas DWÓR SKRZYDEŁ I ZGUBY Przełożył Jakub Radzimiński

Tytuł oryginału: A Court of Wings and Ruin Copyright © Sarah J. Maas 2017 This translation of A Court of Wings and Ruin is published by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII Copyright © for the Polish translation by Jakub Radzimiński, MMXVII Wydanie I Warszawa MMXVII

Dla Josha i Annie – Dar. Wszystko.

Rhysand Dwa lata przed powstaniem muru Brzęczenie much i krzyki ocalałych już dawno ucichły. Zastąpiło je dudnienie bębnów. Pole bitwy zasłane było skłębionymi trupami ludzi i fae. Tu i ówdzie leżał martwy koń lub połamane skrzydła sterczały ku szaremu niebu. Z powodu upału – pomimo gęstej pokrywy chmur – smród wkrótce miał stać się nie do zniesienia. Muchy już łaziły po oczach spoglądających nieruchomo w górę. Nie czyniło im różnicy, czy żywią się śmiertelnym, czy nieśmiertelnym mięsem. Przedzierałem się przez niegdyś porosłe trawą pole, co pewien czas mijając sztandary na wpół pogrzebane w błocie i wnętrznościach. Musiałem wytężyć wszystkie resztki sił, aby nie ciągnąć skrzydeł za sobą po zwłokach i pancerzach. Swoją moc wyczerpałem na długo przed końcem rzezi. Przez ostatnie godziny bitwy walczyłem tak samo jak stojący u mego boku śmiertelnicy: mieczem i pięścią, w okrutnym i bezlitosnym skupieniu. Nie daliśmy legionom Ravenii przełamać naszych szyków. Dawaliśmy im odpór godzina po godzinie – tak jak rozkazał nam mój ojciec; tak jak wiedziałem, że muszę zrobić. Przegrana tutaj dobiłaby nasz i tak już kruszejący ruch oporu. Twierdza górująca za moimi plecami była zbyt cenna, by mogła wpaść w ręce lojalistów. Nie tylko z racji swojego położenia w samym sercu kontynentu, ale z uwagi na zasoby, których strzegła: z powodu kuźni, które dzień i noc dymiły pod jej zachodnimi murami, mozolnie zaopatrując nasze siły. Dym z kominów zlewał się z kłębami unoszącymi się ze stosów już podpalanych wokół mnie. Szedłem wciąż przed siebie, omiatając wzrokiem twarze poległych. Zapisałem sobie w pamięci, by później wysłać żołnierzy o wystarczająco wytrzymałych żołądkach, by zebrali

broń żołnierzy obu armii. Za bardzo jej potrzebowaliśmy, by zawracać sobie głowę honorem. Zwłaszcza że druga strona zupełnie się nim nie przejmowała. Tak spokojne… pole bitwy było teraz tak spokojne w porównaniu z rzezią i chaosem, które ustały parę godzin temu. Armia lojalistów wolała odwrót od kapitulacji i pozostawiła swoich poległych krukom. Okrążyłem cielsko powalonego gniadego wałacha. Oczy tej pięknej bestii wciąż były rozszerzone z przerażenia; muchy całkiem obsiadły zakrwawiony bok. Jeździec leżał poskręcany pod swym wierzchowcem z połowicznie odrąbaną głową. To nie był cios mieczem. Nie – te przeraźliwe rany zostały uczynione pazurami. Nie sprzedawali tanio swojej skóry. Królestwa i władztwa pragnące odzyskać swoich ludzkich niewolników uznają swoją porażkę dopiero, gdy nie będą miały już żadnego innego wyjścia. A nawet wtedy… Przekonaliśmy się boleśnie już na samym początku wojny, że nie zamierzali przestrzegać pradawnych zasad i rytuałów wojennych. A fae, którzy walczyli ramię w ramię ze śmiertelnikami… Rozdeptywali nas, jakbyśmy byli robactwem. Odpędziłem muchę bzyczącą mi przy uchu dłonią unurzaną we krwi zarówno mojej, jak i cudzej. Zawsze sądziłem, że śmierć polega na jakimś spokojnym powrocie na łono przodków – jest słodką, choć smutną kołysanką, która poniesie mnie do tego, co nas czeka potem. Pancernym butem złamałem drzewce sztandaru lojalistów. Czerwone błoto chlapnęło na dzika o pokaźnych kłach wyszytego na szmaragdowym tle. Czy to nie brzęczenie much, a nie cudowna pieśń, było prawdziwą kołysanką śmierci? Czy owady i robaki nie były służkami kostuchy? Pole bitwy ciągnęło się we wszystkie strony aż po horyzont – wyjąwszy twierdzę za moimi plecami. Trzy dni dawaliśmy im odpór. Trzy dni walczyliśmy tu i tu umieraliśmy. Ale utrzymaliśmy nasze pozycje. Raz po raz zwoływałem ludzi i fae, odpierałem kolejne ataki wroga, nawet gdy drugiego dnia rzucili świeże siły na naszą osłabioną prawą flankę.

Czerpałem ze swojej mocy, aż stała się już tylko dymem w moich żyłach. Potem zdałem się na moje ilyryjskie wyszkolenie. Cały mój świat skurczył się do tarczy i miecza. Tylko to mi pozostało przeciwko nacierającym hordom. Porwane ilyryjskie skrzydło wystawało spomiędzy splątanych ciał fae, tak jakby trzeba było ich sześciu, by powalić tego jednego wojownika. Tak jakby zabrał ich wszystkich ze sobą na drugą stronę. Odwalałem sztywniejące ciała przy akompaniamencie serca łomoczącego w posiniaczonej piersi. O świcie trzeciego i ostatniego dnia bitwy przybyły posiłki wysłane przez mojego ojca w odpowiedzi na moje błaganie o pomoc. Byłem zbyt pochłonięty szałem bitewnym, by zauważyć, że nie przybył zwykły oddział Ilyrów; że tak wielu miało syfony. Minęły już godziny, odkąd ocalili nasze tyłki i odwrócili losy bitwy, a ja wciąż nie dostrzegłem wśród żywych żadnego z moich braci. Nawet nie wiedziałem, czy Kasjan lub Azriel w ogóle brali udział w tej odsieczy. Pieśniarza cieni raczej tu nie było, gdyż mój ojciec trzymał go zawsze przy swoim boku, by mógł dla niego szpiegować, ale Kasjan… jego mógł tu przysłać. Nie zdziwiłbym się, gdyby mój ojciec przeniósł Kasjana do jednostki, co do której się spodziewał, że zostanie wycięta do nogi. Zresztą prawie tak się stało – ci, którzy przeżyli, ostatkiem sił opuszczali pole bitwy. Zakrwawionymi i obolałymi palcami sięgnąłem głębiej między pogięte pancerze i śliskie, sztywne ciała. Po chwili odrzuciłem ostatniego fae leżącego na poległym Ilyrze. Ciemne włosy, opalona na złocisty brąz skóra… Takie same jak Kasjana. Ale to nie jego poszarzała od śmierci twarz wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w niebo. Odetchnąłem głośno. Płuca wciąż mnie bolały od ciągłego ryku. Usta miałem wyschnięte i spękane. Potrzebowałem się napić – i to bardzo. Ale w pobliżu dostrzegłem kolejną parę ilyryjskich skrzydeł wystających spomiędzy stosu trupów.

Potykając się i zataczając, ruszyłem w ich stronę. Pozwoliłem swoim myślom odpłynąć w ciemne i ciche miejsce, gdy odkręcałem skręcony kark, by spojrzeć na twarz otoczoną prostym hełmem. Nie on. Przedarłem się przez trupy do kolejnego Ilyra. I następnego. I jeszcze jednego. Niektórych znałem. Innych nie. A zasłane ciałami pole ciągnęło się w dal i w dal pod ołowianym niebem. Mila za milą. Królestwo gnijących trupów. A ja wciąż szukałem.

Część pierwsza Księżniczka rozkładu

Rozdział 1 Feyra Obraz był fałszywy. Był radosnym i ślicznym kłamstwem przepełnionym bladoróżowym kwieciem i silnymi promieniami słońca. Zaczęło się wczoraj od biernego obserwowania ogrodu różanego czającego się za otwartymi oknami pracowni. Przez gęstwinę cierni i atłasowych liści prześwitywała soczystsza zieleń majaczących w oddali pagórków. Nieustająca wieczna wiosna. Gdybym namalowała ten obraz tak, jak go czułam w trzewiach, byłyby to szarpiące ciało kolce, kwiaty odbierające światło słońca niższym roślinom i pagórki poplamione czerwienią. Ale każdy ruch pędzla na szerokim płótnie był wykalkulowany. Każde muśnięcie, każda smuga zlewających się barw miała ukazać nie tylko idylliczną wiosnę, ale też radosny nastrój. Nie nazbyt radosny, ale przepełniony ulgą z powodu wyzwolenia się od okropieństw, o których skrupulatnie wszystkim opowiedziałam. W minionych tygodniach chyba udało mi się ukształtować swoje zachowanie równie pieczołowicie co jeden z tych obrazów. Gdybym miała się ukazać taką, jaką naprawdę pragnęłam, miałabym zapewne ostre niczym brzytwy szpony, a moje dłonie wyciskałyby życie z gardeł tych, którzy mnie teraz otaczali. Splamiłabym te złocone korytarze krwią. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie czas, powtarzałam sobie przy każdym ruchu pędzla, na każdym kroku każdego dnia od przybycia tutaj. Szybka zemsta tylko zaspokoiłaby gotującą się wewnątrz mnie wściekłość, ale nikomu by nie pomogła. Chociaż przy każdej rozmowie z nimi słyszałam łkanie Elainy

wrzucanej siłą do Kotła. Chociaż każde spojrzenie na nich ukazywało mi Nestę wskazującą króla Hybernii palcem i obiecującą mu śmierć. Chociaż ich zapach wypełniał mi nozdrza kwaśną wonią krwi Kasjana tworzącej kałużę na ciemnym kamieniu kościanego zamku. Pędzel pękł między moimi palcami. Bezpowrotnie złamałam jasny trzonek na dwoje. Zaklęłam pod nosem i zerknęłam ku oknom, potem na drzwi. Zbyt wiele czujnych oczu mnie tu śledziło, by zaryzykować wyrzucenie narzędzia do kosza. Zarzuciłam swoje myśli wokół niczym sieć w poszukiwaniu kogokolwiek znajdującego się na tyle blisko, by móc mnie szpiegować. Nie znalazłam nikogo. Wyciągnęłam rozprostowane dłonie przed sobą, z połówką pędzla na każdej z nich. Przez chwilę pozwoliłam sobie przebić wzrokiem czar skrywający tatuaż na mojej prawej dłoni i przedramieniu. Rysunek mojego prawdziwego serca. Mojego prawdziwego tytułu. Księżnej Dworu Nocy. Wystarczyło mgnienie myśli i złamany pędzel spłonął. Ogień pożerający drewno, włosie i farbę nie sparzył mnie. Gdy pozostały już tylko dym i popiół, zaprosiłam wiatr, by zmiótł je z moich dłoni i poniósł przez otwarte okna. Dla pewności przyzwałam jeszcze powiew z ogrodu i nakazałam mu wić się po pracowni, by rozwiać ostatnie smużki dymu i wypełnić pomieszczenie stęchłą duszącą wonią róż. Może gdy wykonam tu już swoje zadanie, spalę też całą rezydencję? Zacznę od tych róż. Z tyłu głowy poczułam stukanie dwóch zbliżających się obecności. Porwałam szybko kolejny pędzel, umoczyłam go w pierwszej lepszej plamie farby i opuściłam niewidzialne mroczne sidła postawione wokół pracowni, które miały mnie ostrzec o wszelkich gościach. Pracowałam nad uchwyceniem promienia słońca rozświetlającego delikatne żyłki w płatku różanego kwiatu, usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo przypominało to grę światła na ilyryjskich skrzydłach, gdy drzwi stanęły otworem.

Naprawdę dobrze udawałam pochłoniętą bez reszty pracą, z lekko przygarbionymi ramionami i przechyloną na bok głową. Bardzo powoli obejrzałam się przez ramię, tak jakby oderwanie wzroku od obrazu wymagało ode mnie ogromnego wysiłku woli. Najtrudniejsze było jednak przywołanie uśmiechu na usta. I do oczu – ostatecznego dowodu prawdziwości grymasu. Bardzo długo ćwiczyłam to przed lustrem. Moje oczy zalśniły odbiciem nieśmiałego, ale radosnego uśmiechu posłanego Tamlinowi. I Lucienowi. – Wybacz, że przeszkadzamy – przeprosił Tamlin. Zlustrował moją twarz w poszukiwaniu najmniejszych oznak cieni, którym co pewien czas z rozmysłem się poddawałam, które wykorzystywałam, by utrzymać go z dala od siebie, gdy słońce kryło się za pagórkami. – Pomyślałem jednak, że chciałabyś się przygotować do spotkania. Zmusiłam się do przełknięcia śliny. Opuściłam pędzel. Ot, nerwowa, niepewna siebie dziewczyna, którą od dawna już nie byłam. – Czy… omówiłeś to z Ianthą? Naprawdę przybędzie? Jeszcze jej nie widziałam. Jeszcze się nie spotkałam z wysoką kapłanką, która wydała moje siostry królowi Hybernii, która wydała mu nas. I chociaż niejasne, śpieszne wiadomości przesyłane przez Rhysanda przez naszą więź godową złagodziły nieco moje przerażenie… to ona za to odpowiadała. Za to, co miało miejsce parę tygodni temu. Lucien przyglądał się mojemu obrazowi, tak jakby tkwił w nim dowód, którego wiem, że szukał. W końcu odpowiedział: – Tak. Ona… miała swoje powody. Jest skłonna ci je wytłumaczyć. Może zechce też wyłożyć powody, które ją pchały do obłapiania każdego mężczyzny, którego tylko sobie upatrzyła, niezależnie od tego, co on o tym myślał. Tak jak w przypadku Rhysa… i Luciena. Zachodziłam w głowę, co Lucien tak naprawdę z tego rozumiał. W tym z tego, że zastaw jej przymierza z Hybernią okazał się przeznaczoną mu towarzyszką życia. Elaina. Rozmawialiśmy o niej

tylko raz, dzień po moim powrocie. „Mimo tego, co Jurian sugerował w kwestii traktowania moich sióstr przez Rhysanda – powiedziałam mu wtedy. Mimo tego, jak wygląda Dwór Nocy, nie skrzywdzą w ten sposób Elainy ani Nesty… przynajmniej na razie. Rhysand ma w zanadrzu dużo bardziej pomysłowe sposoby ich dręczenia”. Jednak Lucien wciąż zdawał się mieć wątpliwości. Z drugiej strony sugerowałam też – moimi „lukami” w pamięci – że może ja nie zostałam potraktowana z taką samą pomysłowością czy kurtuazją. Że też z taką łatwością uwierzyli, że też podejrzewali Rhysanda o zdolność zmuszenia kogokolwiek do… Dodałam tę potwarz do długiej, naprawdę długiej listy rzeczy, za które zamierzałam im odpłacić. Odłożyłam pędzel, zdjęłam upstrzony farbą fartuch i odłożyłam go starannie na stołek, na którym tkwiłam już dwie godziny. – Pójdę się przebrać – wymamrotałam i odrzuciłam luźno spleciony warkocz przez ramię. Tamlin skinął głową. Śledził każdy mój ruch, gdy się do nich zbliżałam. – Obraz jest przepiękny. – Bardzo daleko mu do ukończenia – stwierdziłam, przywołując tę dziewczynę, która odrzucała pochwały i komplementy, która chciała pozostawać niezauważona. – Jest wciąż rozbabrany. Szczerze mówiąc, był jednym z moich najlepszych dzieł, nawet jeśli jego bezpłciowość dostrzegałam tylko ja. – To się chyba tyczy nas wszystkich – powiedział Tamlin z niepewnym uśmiechem. Powstrzymałam ochotę przewrócenia oczami i odwzajemniłam uśmiech. Gdy go mijałam, musnęłam dłonią jego ramię. Kiedy dziesięć minut później opuszczałam moją nową sypialnię, przed drzwiami czekał na mnie Lucien. Dwa dni zajęło, zanim przestałam odruchowo kierować się do starej – skręcać w prawo na szczycie schodów zamiast w lewo. Ale w tamtym pomieszczeniu niczego już nie było.

Zajrzałam tam raz w dniu naszego powrotu. Strzaskane meble; podarta pościel; ubrania rozrzucone, jakby szukał mnie gorączkowo w szafie. Najwyraźniej nikomu nie pozwolił posprzątać. Ale to pnącza – ciernie – sprawiały, że komnata nie nadawała się do użytku. Moja stara sypialnia cała była nimi zarośnięta. Pięły się i wiły po ścianach, oplatały resztki mebli. Tak jakby spełzły z krat pod moimi oknami; tak jakby minęło sto lat, a nie kilka miesięcy. Ta sypialnia była teraz grobowcem. Zebrałam w dłoń miękkie różowe fałdy spódnicy mojej zwiewnej sukni i zamknęłam za sobą drzwi. Lucien tkwił po drugiej stronie korytarza oparty o drzwi. Prowadzące do jego komnaty. Nie wątpiłam, że to on dopilnował, by przydzielono mi sypialnię blisko niego. Nie wątpiłam, że jego metalowe oko zawsze było zwrócone ku mojej komnacie, nawet kiedy spał. – Dziwię się twemu spokojowi, zważywszy na obietnice, które złożyłaś w Hybernii – rzucił Lucien w ramach powitania. Miał na myśli obietnice zabicia ludzkich królowych, króla Hybernii, Juriana i Ianthy za to, co wyrządzili moim siostrom. Moim przyjaciołom. – Sam powiedziałeś, że Iantha miała swoje powody. Może i jestem na nią wściekła, ale mogę jej przynajmniej wysłuchać. Nie zdradziłam Lucienowi tego, czego się o niej dowiedziałam – prawdy o jej charakterze. Musiałabym w tym celu wyjaśnić, że Rhys wyrzucił ją ze swojego domu i że zrobił to, by ochronić siebie i swoich dworzan. To by zrodziło zbyt wiele pytań, podkopało zbyt wiele misternie budowanych kłamstw, które zapewniały bezpieczeństwo jemu i jego dworowi – mojemu dworowi. Chociaż zastanawiałam się, czy po Velaris to było w ogóle konieczne. Nasi wrogowie wiedzieli o mieście; wiedzieli, że jest miejscem dobra i pokoju. I próbowali je zniszczyć przy pierwszej okazji. Poczucie winy za ten atak, który nastąpił po ukazaniu go królowym, będzie prześladowało mojego towarzysza do końca

naszych nieśmiertelnych żyć. – Opowie ci zgrabną historyjkę, którą będziesz chciała usłyszeć – ostrzegł mnie Lucien. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam iść pustym korytarzem. – Sama potrafię to ocenić. Chociaż odnoszę wrażenie, że ty już zdecydowałeś się jej nie uwierzyć. Zrównał się ze mną krokiem. – Wciągnęła w to dwie niewinne kobiety. – Chciała się upewnić, że sojusz z Hybernią będzie silny. Lucien chwycił mnie za łokieć i gwałtownie zatrzymał. Pozwoliłam mu, ponieważ alternatywa – wymknięcie się przeskokiem, tak jak to zrobiłam w lesie miesiące temu, albo wykorzystanie ilyryjskiego chwytu, by posłać go na podłogę – równałaby się zrzuceniu maski. – Jesteś zbyt mądra, by w to uwierzyć. Przyjrzałam się trzymającej mnie szerokiej opalonej dłoni, a następnie uniosłam wzrok i spojrzałam mu w oczy – jedno rdzawobrunatne i jedno złote. – Gdzie on ją trzyma? – zapytał szeptem. Wiedziałam, o co mu chodziło. Pokręciłam głową. – Nie wiem. Rhysand może teraz być w stu różnych miejscach, ale wątpię, czy w którymkolwiek z nich ukrył Elainę świadom, że o nich wiem. – Powiedz mi i tak. Powiedz mi o nich wszystkich. – Zginiesz w chwili, w której postawisz nogę na jego ziemiach. – Udało mi się jakoś przeżyć, kiedy cię znalazłem. – Nie potrafiłeś dostrzec, że ciążył na mnie jego urok. Pozwoliłeś mu mnie zabrać. Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Ale ból i poczucie winy, których się spodziewałam, nie nadeszły. Lucien powoli rozluźnił chwyt. – Muszę ją znaleźć. – Nawet jej nie znasz. Więź godowa jest tylko fizyczną reakcją przyćmiewającą twój rozsądek.

– Czy to właśnie zrobiła tobie i Rhysowi? Ciche, niebezpieczne pytanie. Lecz zmusiłam się do okazania strachu – przywołałam wspomnienie Tkaczki, Rzeźbiącego w Kościach, czerwia middengardzkiego, tak aby to dawne przerażenie nasyciło mój zapach. – Nie chcę o tym mówić – wykrztusiłam drżącym głosem. Na parterze zegar wybił godzinę. Zmówiłam w myślach modlitwę dziękczynną do Matki i ruszyłam szybko w stronę schodów. – Spóźnimy się. Lucien tylko kiwnął głową. Mimo to czułam jego wzrok wwiercający się w moje plecy, gdy schodziliśmy na dół. Musiałam zobaczyć się z Ianthą. I w końcu ustalić, w jaki sposób rozedrę ją na strzępy. *** Wysoka kapłanka wyglądała tak, jak ją zapamiętałam – zarówno ze wspomnień Rhysa, jak i moich snów na jawie, w których szponami drzemiącymi pod paznokciami wydrapywałam jej oczy, potem wyrywałam język, a na koniec rozdzierałam gardło. Wściekłość przerodziła się w samodzielną istotę dyszącą w mojej piersi, dudniącej echem bicia serca, które koiło mnie do snu i wybudzało rankiem. Uciszyłam ją, wpatrując się w Ianthę siedzącą na drugim końcu stołu jadalnianego. Tamlin i Lucien siedzieli po bokach. Miała na głowie ten sam jasny kaptur i srebrny diadem z błękitnym kryształem. Kamień przypominał syfony, które nosili Azriel i Kasjan. Zastanawiałam się, czy – jak to miało miejsce w przypadku ilyryjskich wojowników – klejnot w jakiś sposób pomagał jej ukształtować kłopotliwy magiczny dar w coś bardziej subtelnego i śmiercionośnego. Nigdy nie zdejmowała go z głowy, ale też nigdy nie widziałam, żeby zrobiła coś bardziej spektakularnego od zapalenia kuli czarodziejskiego światła. Kapłanka spuściła spojrzenie turkusowych oczu na ciemny blat stołu. Kaptur rzucał cienie na jej doskonałą twarz.

– Na początek pragnę powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro. Działałam powodowana pragnieniem… dania wam tego, czego w moim przekonaniu mogliście pożądać, ale do czego się nie przyznawaliście, a jednocześnie upewnienia się, że nasi hybernijscy sojusznicy nie zwątpią w naszą wierność. Śliczne jadowite kłamstwa. Ale odkrycie jej prawdziwych motywów… przez wszystkie te tygodnie czekałam na to spotkanie. Przez cały ten czas symulowałam powolny powrót do zdrowia, mozolne leczenie ran po tym, co miałam wycierpieć ze strony Rhysanda. – Dlaczego miałabym kiedykolwiek pragnąć, by moje siostry spotkało coś takiego? – zapytałam drżącym chłodnym głosem. Iantha uniosła głowę i przyjrzała się mojej twarzy, na którą przywołałam wyraz niepewności, może nawet lekkiej wyniosłości. – Żebyś mogła spędzić z nimi wieczność. A gdyby Lucien wcześniej odkrył, że Elaina jest mu przeznaczona, to… świadomość, że pozostało im zaledwie kilkadziesiąt lat, zniszczyłaby go. Dźwięk imienia Elainy na jej ustach wzbudził w moim gardle niski warkot, ale powstrzymałam go i założyłam maskę zbolałego spokoju – najnowszą broń w moim arsenale. – Jeśli oczekujesz naszej wdzięczności, Iantho – odparł Lucien – to trochę poczekasz. Tamlin rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwyraźniej nie spodobały mu się ani jego ton, ani dobór słów. Może Lucien zabije Ianthę, zanim ja będę miała szansę to zrobić. Za samą udrękę, którą zgotowała tamtego dnia jego towarzyszce życia. – Nie – wyszeptała Iantha z rozszerzonymi oczami, przybierając doskonałą maskę żalu i poczucia winy. – Nie, w najmniejszym stopniu nie oczekuję wdzięczności. Ani wybaczenia. Ale zrozumienia… To jest też mój dom. – Uniosła smukłą dłoń udekorowaną srebrnymi pierścieniami i bransoletami, po czym zatoczyła nią krąg, wskazując całe pomieszczenie, cały dom. – Wszyscy musieliśmy zawiązać sojusze, o które nigdy byśmy się nie podejrzewali… może odstręczające, owszem, ale… potęga Hybernii jest zbyt wielka, by ją powstrzymać. Teraz można ją tylko przeczekać, jak każdą inną burzę.

– Strzeliła wzrokiem w stronę Tamlina. – Tak ciężko pracowaliśmy, by się przygotować na nieuniknione nadejście Hybernii… przez te wszystkie miesiące. Popełniłam bardzo poważny błąd i zawsze będę żałować tego całego bólu, który spowodowałam, ale kontynuujmy wspólnie te dążenia ku lepszemu. Znajdźmy sposób na przetrwanie naszych ziem i naszego ludu. – Kosztem ilu innych? – zapytał Lucien. Kolejne ostrzegawcze spojrzenie Tamlina zostało zignorowane. – To, co widziałem w Hybernii… – zaczął Lucien, ściskając podłokietniki swojego krzesła tak mocno, że rzeźbione drewno zajęczało w proteście. – Wszelkie jego obietnice pokoju i nietykalności… Urwał, jak gdyby przypomniawszy sobie, że Iantha może równie dobrze powtórzyć każde jego słowo królowi. Puścił oparcia, rozprostował smukłe palce i ponownie wsparł się o krzesło. – Musimy postępować ostrożnie. – Tak zrobimy – obiecał Tamlin. – Ale już przystaliśmy na pewne warunki. Pewne wyrzeczenia. Jeśli teraz się wycofamy… Nawet w sojuszu z Hybernią musimy prezentować spójny front. Wszyscy razem. Wciąż jej ufał. Wciąż sądził, że „Iantha zwyczajnie pomyliła się w osądzie”. Nie miał pojęcia o tym, co czaiło się pod jej pięknem, pod ubraniami, pod pobożnymi zaśpiewami. Z drugiej strony ta sama ślepota nie pozwalała mu dostrzec tego, co krążyło pod moją skórą. Iantha ponownie skłoniła głowę. – Dołożę starań, by okazać się godną mych przyjaciół. Lucien zdawał się bardzo, ale to bardzo starać nie przewrócić oczami. – Wszyscy się postaramy – rzucił Tamlin. Moje nowe ulubione sformułowanie: „postaramy się”. Przełknęłam tylko ślinę – na tyle głośno, aby na pewno to usłyszał – i skinęłam powoli głową, nie odrywając wzroku od Ianthy. – Nigdy więcej nie rób czegoś takiego. Życzenie głupca – którego się po mnie spodziewała, wnosząc po

szybkości, z jaką pokiwała głową. Lucien odchylił się na krześle, zachowując swoje myśli dla siebie. – Ale Lucien ma rację – wykrztusiłam z maską troski na twarzy. – Co będzie z mieszkańcami tego dworu w czasie tego konfliktu? – Spojrzałam na Tamlina ze zmarszczonymi brwiami. – Cierpieli męki z rąk Amaranthy. Nie wiem, jak zniosą życie u boku Hybernii. Dość już przeszli. Mina Tamlina stężała. – Hybernia przyrzekła pozostawić nasz lud w spokoju. Nasz lud. Niemal się na te słowa skrzywiłam, lecz zdołałam ponownie skinąć głową ze zrozumieniem. – To była część naszego… układu – dodał. Kiedy sprzedał cały Prythian, wyprzedał wszystko, co było w nim poczciwego i dobrego, aby odzyskać mnie. – Gdy przybędą wojska Hybernii, nasz lud będzie bezpieczny. Chociaż powiadomiłem wszystkie rodziny, że powinny… przenieść się we wschodnią część naszych ziem. Tymczasowo. Dobrze. Przynajmniej pomyślał o potencjalnych ofiarach; przynajmniej dbał o swój lud na tyle, żeby wziąć pod uwagę nikczemności, w jakich lubowali się Hybernijczycy, oraz to, że potrafili przysiąc jedno, lecz mieć na myśli zgoła co innego. Jeśli już przemieszczał tych najbardziej narażonych na krzywdę podczas działań wojennych… tylko ułatwiał mi moje zadanie. Wschód… zapamiętałam ten szczegół. Skoro uważał wschód za bezpieczny, zatem zachód… Wojska Hybernii istotnie nadejdą z tego kierunku. Przybędą tutaj. Tamlin westchnął ciężko. – To prowadzi do drugiej przyczyny tego spotkania. Przygotowałam się na wysłuchanie dalszej przemowy, przywołując na twarz maskę mdłej ciekawości. – Jutro przybywają pierwsi Hybernijczycy. Złocista twarz Luciena pobladła. – Do południa zjawi się tu Jurian – dodał Tamlin.

Rozdział 2 W ostatnich tygodniach słyszałam ledwie parę szeptów na temat Juriana. Nie widziałam wskrzeszonego ludzkiego wodza od tamtej nocy na Hybernii. Jurian zrodził się na nowo dzięki mocy Kotła z odrażających szczątków, które Amarantha trzymała jako trofea przez pięć setek lat; w których uwięziła jego duszę, by był świadom wszystkiego wokół, by oglądał świat magicznie zakonserwowanym okiem. Był szalony – postradał zmysły na długo, zanim król Hybernii przywołał go na powrót z martwych, by powiódł ludzkie królowe drogą mimowolnej uległości. Tamlin i Lucien musieli to wiedzieć. Musieli dostrzec ten błysk w jego oczach. Ale… zdawali się nie mieć nic przeciwko temu, by król Hybernii pozostał w posiadaniu Kotła… i że za jego pomocą może roztrzaskać cały świat. Począwszy od muru. Jedynej przeszkody stojącej między gromadzącymi się potężnymi armiami fae a bezbronnymi ziemiami ludzi. Nie, to zagrożenie zdecydowanie nie spędzało Lucienowi i Tamlinowi snu z powiek. Ani nie powstrzymało ich przed zaproszeniem tych potworów do swego domu. Tamlin przyrzekł po moim powrocie, że zostanę włączona w planowanie, że będę uczestniczyła w każdym spotkaniu. I dotrzymał słowa, gdy klarował, że Jurian przybędzie z dwójką innych hybernijskich dowódców i że będę obecna podczas ich powitania. Chcieli zbadać mur i wybrać najlepsze miejsce do rozdarcia zasłony, gdy tylko Kocioł odzyska pełnię mocy. Przeobrażenie moich sióstr w fae najwyraźniej ją wyczerpało. Moja radość z tego faktu nie trwała długo. Pierwszym zadaniem było dowiedzieć się, gdzie zamierzali uderzyć i jak długo jeszcze Kocioł będzie regenerował siły. Potem zaś muszę przekazać te informacje Rhysandowi i pozostałym.

Następnego dnia dobrałam strój ze szczególną starannością. Po kolacji w towarzystwie nękanej poczuciem winy Ianthy, która z ogromną gorliwością podlizywała się mnie i Lucienowi, spałam wyjątkowo dobrze. Kapłanka najwyraźniej wolała się pokazać hybernijskim dowódcom dopiero, gdy ci się rozgoszczą. Cały czas paplała słodko, jak to by chciała dopilnować, by zdołali nas poznać, zanim nam przeszkodzi. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na Luciena, by przekonać się, że chociaż raz oboje się w czymś zgadzamy: musiała planować coś szczególnego, czym chciała zrobić wielkie wrażenie na przybyłych. Dla mnie – dla moich planów – było to bez różnicy. Następnego ranka przekazałam przez więź godową swoje zamiary – słowa i obrazy potoczyły się wypełnionym nocą korytarzem. Nie ważyłam się używać tego sposobu zbyt często. Od mojego przybycia skontaktowałam się z Rhysandem tylko raz – gdy zajrzałam do swojej starej sypialni i znalazłam ją zarośniętą ciernistymi pnączami. Przypominało to krzyczenie na wielką odległość, mówienie pod wodą. „Jestem cała i zdrowa – posłałam wzdłuż więzi. − Wkrótce przekażę ci, co już wiem”. Odczekałam chwilę, pozwalając słowom oddalić się w mrok, po czym zapytałam: „Żyją? Są ranni?”. Nie przypominałam sobie, żeby tak trudno było cokolwiek dosłyszeć przez łączącą nas więź – nawet wtedy, gdy mieszkałam tu, a on wykorzystywał ją, by się przekonać, czy wciąż oddycham; by się upewnić, że nie poddałam się już całkowicie rozpaczy. Po chwili jednak nadeszła odpowiedź Rhysanda: „Kocham cię. Żyją. Zdrowieją”. Tylko tyle. Tak jakby nie zdołał przekazać więcej. Wróciłam nieśpiesznie do swoich nowych komnat, zamknęłam drzwi na klucz i otoczyłam pomieszczenia murem zastygłego powietrza, by na zewnątrz nie wydostała się najlżejsza nawet woń mych cichych łez, które roniłam zwinięta w kącie komnaty łaziebnej. Już kiedyś tkwiłam tu w podobnej pozycji i obserwowałam gwiazdy w długie bezsenne godziny. Teraz wpatrywałam się w bezchmurne błękitne niebo za otwartym oknem, wsłuchiwałam

w szczebiot rozmawiających ze sobą ptaków i miałam ochotę ryknąć. Nie śmiałam prosić o więcej informacji o Kasjanie, Azrielu… czy moich siostrach. Ogarniał mnie lęk na wspomnienie tego, jak źle to wyglądało – i tego, co bym zrobiła, gdyby ich rekonwalescencja nie zakończyła się pomyślnie. Tego, co bym sprowadziła na wszystkich tutaj. Zdrowieją. Żyją i zdrowieją. Przypominałam sobie o tym każdego dnia. Chociaż nadal słyszałam ich krzyki, czułam zapach ich krwi. Ale nie prosiłam o więcej. Po tym jednym razie nie ryzykowałam już dotykania więzi. Nie wiedziałam, czy ktoś mógłby monitorować taką komunikację – podsłuchiwać ciche wiadomości przesyłane między dwójką związanych przeznaczeniem istot. Nie chciałam ryzykować w sytuacji, gdyby okazało się, że więź godową można wyczuć, a ja prowadziłam tak niebezpieczną grę. Wszyscy tu byli przekonani, że została przecięta; że snujący się za mną zapach Rhysa wynikał z tego, że mnie przymusił, że przemocą umieścił we mnie swoją woń. Wierzyli, że z czasem, daleko od księcia Dworu Nocy, jego zapach zaniknie. Po tygodniach, zapewne miesiącach. A gdy tak się nie stanie, gdy będzie wciąż obecny… Wtedy będę musiała uderzyć. Niezależnie od tego, czy zdołam do tego czasu zdobyć wszystkie potrzebne informacje. Ale skoro istniało ryzyko, że komunikowanie się przez naszą więź wzmacniało jego zapach… musiałam je ograniczyć do minimum. Nawet jeśli brak rozmów z Rhysem, niemożność usłyszenia tego rozbawienia, tej przebiegłości w jego głosie… Kiedyś ponownie to wszystko usłyszę. Tak sobie co rusz przyrzekałam. Kiedyś znowu zobaczę ten kpiący uśmieszek. Następnego dnia, gdy Jurian i dwójka hybernijskich dowódców pojawili się na żwirze podjazdu przed rezydencją Tamlina, znowu przyłapałam się na rozmyślaniu o bólu, który malował się na jego twarzy, gdy go widziałam po raz ostatni; o Rhysie w ubraniu poplamionym krwią Azriela i Kasjana.

Jurian miał na sobie tę samą lekką skórznię. Targane porywistym wiosennym wiatrem kasztanowe włosy smagały mu twarz. Zlustrował nas stojących na schodach z białego marmuru i wykrzywił usta w ironicznym pyszałkowatym uśmiechu. Schłodziłam krew w swoich żyłach zimnem pochodzącym z dworu, w którym jeszcze nigdy nie stanęła moja noga. Niemniej jednak zdołałam posłużyć się darem jego władcy i przekształcić płomienną wściekłość w lodowaty spokój. Jurian ruszył zawadiackim krokiem w naszą stronę z dłonią opartą na rękojeści miecza. Ale to z powodu dwójki dowódców w serce wbiła mi się drzazga strachu. Oboje wyglądali na fae wysokiego rodu. Ich skóra miała ten sam rumiany odcień, a włosy atramentową czernią dorównywały czuprynie ich króla. Wzrok najbardziej przyciągały jednak ich pozbawione wyrazu i wyprane z wszelkich emocji twarze. Obojętność doskonalona przez tysiąclecia okrucieństw. Tamlin i Lucien zesztywnieli, gdy Jurian zatrzymał się u stóp szerokich frontowych schodów. Ludzki wojownik uśmiechnął się zdawkowo. – Wyglądasz lepiej, niż kiedy widziałem cię po raz ostatni. Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. I zachowałam milczenie. Jurian parsknął i skinął na pozostałą dwójkę przybyszów, by podeszli bliżej. – Pragnę przedstawić ich wysokości księcia Dagdana i księżniczkę Brannagh, siostrzeńca i siostrzenicę króla Hybernii. Bliźnięta – może nawet dzielące tę samą moc i umysłową więź. Tamlin przypomniał sobie, że byli to teraz jego sprzymierzeńcy, i ruszył w dół schodów. Lucien podążył za nim. On nas sprzedał. Sprzedał cały Prythian – za mnie. Żeby mnie odzyskać. W moich ustach zaczął się kłębić dym. Ponownie musiałam sięgnąć po drzemiący we mnie mróz. Książę Dworu Wiosny skinął głową książętom. – Witajcie w moim domu. Przygotowaliśmy dla was wszystkich pokoje.

– Razem z bratem zajmiemy jedną komnatę – oznajmiła księżniczka. Głos miała zwodniczo delikatny, niemal dziewczęcy. Głęboko kontrastował z całkowitym brakiem wrażliwości i surową władczością. Mogłam niemal wyczuć kąśliwą ripostę kipiącą w głowie Luciena. Ubiegłam ją i dołączyłam do nich u stóp schodów, płynnie wchodząc w rolę pani domu, czego wszyscy – z Tamlinem na czele – niegdyś się po mnie spodziewali. – Nie będzie to żadnym kłopotem. Metalowe oko Luciena obróciło się ze zgrzytem w moją stronę i mechaniczna źrenica zwęziła się badawczo, ale ja zachowałam kamienną twarz i dygnęłam. Skłoniłam się wrogowi. Które z mych przyjaciół stawi im czoła na polu bitwy? Czy Kasjan i Azriel zdążyli się wyleczyć na tyle, by móc walczyć? By choć udźwignąć miecz? Nie pozwoliłam sobie dręczyć się tymi rozmyślaniami, wspomnieniami krzyków Kasjana, gdy jego skrzydła były rozrywane na strzępy. Księżniczka Brannagh przyjrzała się mi: omiotła wzrokiem różową suknię, włosy zaplecione w warkocz i zwinięte na czubku głowy przez Alis, przytrzymujący je diadem, bladoróżowe perły zdobiące uszy. Niegroźna maskotka w ślicznym opakowaniu, której jej książę mógł dosiadać, gdy tylko go naszła ochota. Brannagh wykrzywiła usta w kpiącym uśmieszku i zerknęła na brata. Wnosząc po jego lustrzanym grymasie, książę podzielał osąd siostry. Tamlin zawarczał cicho, ostrzegawczo. – Jeśli skończyliście się już na nią gapić, może moglibyśmy przejść do naszych spraw. Jurian zachichotał pod nosem i ruszył w górę schodów, nie czekając na zaproszenie. – Są ciekawi – rzucił lekko Jurian, a Lucien aż zesztywniał na bezczelność jego zachowania i słów. – Nie w każdym wieku spór o kobietę daje początek wojnie. Zwłaszcza gdy chodzi o kobietę obdarzoną takimi… talentami.