Rhysand
Dwa lata przed powstaniem muru
Brzęczenie much i krzyki ocalałych już dawno ucichły. Zastąpiło je
dudnienie bębnów.
Pole bitwy zasłane było skłębionymi trupami ludzi i fae. Tu
i ówdzie leżał martwy koń lub połamane skrzydła sterczały ku
szaremu niebu.
Z powodu upału – pomimo gęstej pokrywy chmur – smród wkrótce
miał stać się nie do zniesienia. Muchy już łaziły po oczach
spoglądających nieruchomo w górę. Nie czyniło im różnicy, czy żywią
się śmiertelnym, czy nieśmiertelnym mięsem.
Przedzierałem się przez niegdyś porosłe trawą pole, co pewien czas
mijając sztandary na wpół pogrzebane w błocie i wnętrznościach.
Musiałem wytężyć wszystkie resztki sił, aby nie ciągnąć skrzydeł za
sobą po zwłokach i pancerzach. Swoją moc wyczerpałem na długo
przed końcem rzezi.
Przez ostatnie godziny bitwy walczyłem tak samo jak stojący
u mego boku śmiertelnicy: mieczem i pięścią, w okrutnym
i bezlitosnym skupieniu. Nie daliśmy legionom Ravenii przełamać
naszych szyków. Dawaliśmy im odpór godzina po godzinie – tak jak
rozkazał nam mój ojciec; tak jak wiedziałem, że muszę zrobić.
Przegrana tutaj dobiłaby nasz i tak już kruszejący ruch oporu.
Twierdza górująca za moimi plecami była zbyt cenna, by mogła
wpaść w ręce lojalistów. Nie tylko z racji swojego położenia w samym
sercu kontynentu, ale z uwagi na zasoby, których strzegła: z powodu
kuźni, które dzień i noc dymiły pod jej zachodnimi murami, mozolnie
zaopatrując nasze siły.
Dym z kominów zlewał się z kłębami unoszącymi się ze stosów już
podpalanych wokół mnie. Szedłem wciąż przed siebie, omiatając
wzrokiem twarze poległych. Zapisałem sobie w pamięci, by później
wysłać żołnierzy o wystarczająco wytrzymałych żołądkach, by zebrali
broń żołnierzy obu armii. Za bardzo jej potrzebowaliśmy, by
zawracać sobie głowę honorem. Zwłaszcza że druga strona zupełnie
się nim nie przejmowała.
Tak spokojne… pole bitwy było teraz tak spokojne w porównaniu
z rzezią i chaosem, które ustały parę godzin temu. Armia lojalistów
wolała odwrót od kapitulacji i pozostawiła swoich poległych krukom.
Okrążyłem cielsko powalonego gniadego wałacha. Oczy tej pięknej
bestii wciąż były rozszerzone z przerażenia; muchy całkiem obsiadły
zakrwawiony bok. Jeździec leżał poskręcany pod swym
wierzchowcem z połowicznie odrąbaną głową. To nie był cios
mieczem. Nie – te przeraźliwe rany zostały uczynione pazurami.
Nie sprzedawali tanio swojej skóry. Królestwa i władztwa pragnące
odzyskać swoich ludzkich niewolników uznają swoją porażkę dopiero,
gdy nie będą miały już żadnego innego wyjścia. A nawet wtedy…
Przekonaliśmy się boleśnie już na samym początku wojny, że nie
zamierzali przestrzegać pradawnych zasad i rytuałów wojennych.
A fae, którzy walczyli ramię w ramię ze śmiertelnikami…
Rozdeptywali nas, jakbyśmy byli robactwem.
Odpędziłem muchę bzyczącą mi przy uchu dłonią unurzaną we
krwi zarówno mojej, jak i cudzej.
Zawsze sądziłem, że śmierć polega na jakimś spokojnym powrocie
na łono przodków – jest słodką, choć smutną kołysanką, która
poniesie mnie do tego, co nas czeka potem.
Pancernym butem złamałem drzewce sztandaru lojalistów.
Czerwone błoto chlapnęło na dzika o pokaźnych kłach wyszytego na
szmaragdowym tle.
Czy to nie brzęczenie much, a nie cudowna pieśń, było prawdziwą
kołysanką śmierci? Czy owady i robaki nie były służkami kostuchy?
Pole bitwy ciągnęło się we wszystkie strony aż po horyzont –
wyjąwszy twierdzę za moimi plecami.
Trzy dni dawaliśmy im odpór. Trzy dni walczyliśmy tu i tu
umieraliśmy.
Ale utrzymaliśmy nasze pozycje. Raz po raz zwoływałem ludzi
i fae, odpierałem kolejne ataki wroga, nawet gdy drugiego dnia
rzucili świeże siły na naszą osłabioną prawą flankę.
Czerpałem ze swojej mocy, aż stała się już tylko dymem w moich
żyłach. Potem zdałem się na moje ilyryjskie wyszkolenie. Cały mój
świat skurczył się do tarczy i miecza. Tylko to mi pozostało przeciwko
nacierającym hordom.
Porwane ilyryjskie skrzydło wystawało spomiędzy splątanych ciał
fae, tak jakby trzeba było ich sześciu, by powalić tego jednego
wojownika. Tak jakby zabrał ich wszystkich ze sobą na drugą stronę.
Odwalałem sztywniejące ciała przy akompaniamencie serca
łomoczącego w posiniaczonej piersi.
O świcie trzeciego i ostatniego dnia bitwy przybyły posiłki wysłane
przez mojego ojca w odpowiedzi na moje błaganie o pomoc. Byłem
zbyt pochłonięty szałem bitewnym, by zauważyć, że nie przybył
zwykły oddział Ilyrów; że tak wielu miało syfony.
Minęły już godziny, odkąd ocalili nasze tyłki i odwrócili losy bitwy,
a ja wciąż nie dostrzegłem wśród żywych żadnego z moich braci.
Nawet nie wiedziałem, czy Kasjan lub Azriel w ogóle brali udział
w tej odsieczy.
Pieśniarza cieni raczej tu nie było, gdyż mój ojciec trzymał go
zawsze przy swoim boku, by mógł dla niego szpiegować, ale Kasjan…
jego mógł tu przysłać. Nie zdziwiłbym się, gdyby mój ojciec przeniósł
Kasjana do jednostki, co do której się spodziewał, że zostanie wycięta
do nogi. Zresztą prawie tak się stało – ci, którzy przeżyli, ostatkiem sił
opuszczali pole bitwy.
Zakrwawionymi i obolałymi palcami sięgnąłem głębiej między
pogięte pancerze i śliskie, sztywne ciała. Po chwili odrzuciłem
ostatniego fae leżącego na poległym Ilyrze.
Ciemne włosy, opalona na złocisty brąz skóra… Takie same jak
Kasjana.
Ale to nie jego poszarzała od śmierci twarz wpatrywała się
nieruchomym wzrokiem w niebo.
Odetchnąłem głośno. Płuca wciąż mnie bolały od ciągłego ryku.
Usta miałem wyschnięte i spękane.
Potrzebowałem się napić – i to bardzo. Ale w pobliżu dostrzegłem
kolejną parę ilyryjskich skrzydeł wystających spomiędzy stosu
trupów.
Potykając się i zataczając, ruszyłem w ich stronę. Pozwoliłem
swoim myślom odpłynąć w ciemne i ciche miejsce, gdy odkręcałem
skręcony kark, by spojrzeć na twarz otoczoną prostym hełmem.
Nie on.
Przedarłem się przez trupy do kolejnego Ilyra.
I następnego. I jeszcze jednego.
Niektórych znałem. Innych nie. A zasłane ciałami pole ciągnęło się
w dal i w dal pod ołowianym niebem.
Mila za milą. Królestwo gnijących trupów.
A ja wciąż szukałem.
Część pierwsza
Księżniczka rozkładu
Rozdział 1
Feyra
Obraz był fałszywy.
Był radosnym i ślicznym kłamstwem przepełnionym bladoróżowym
kwieciem i silnymi promieniami słońca.
Zaczęło się wczoraj od biernego obserwowania ogrodu różanego
czającego się za otwartymi oknami pracowni. Przez gęstwinę cierni
i atłasowych liści prześwitywała soczystsza zieleń majaczących
w oddali pagórków.
Nieustająca wieczna wiosna.
Gdybym namalowała ten obraz tak, jak go czułam w trzewiach,
byłyby to szarpiące ciało kolce, kwiaty odbierające światło słońca
niższym roślinom i pagórki poplamione czerwienią.
Ale każdy ruch pędzla na szerokim płótnie był wykalkulowany.
Każde muśnięcie, każda smuga zlewających się barw miała ukazać nie
tylko idylliczną wiosnę, ale też radosny nastrój. Nie nazbyt radosny,
ale przepełniony ulgą z powodu wyzwolenia się od okropieństw,
o których skrupulatnie wszystkim opowiedziałam.
W minionych tygodniach chyba udało mi się ukształtować swoje
zachowanie równie pieczołowicie co jeden z tych obrazów. Gdybym
miała się ukazać taką, jaką naprawdę pragnęłam, miałabym zapewne
ostre niczym brzytwy szpony, a moje dłonie wyciskałyby życie
z gardeł tych, którzy mnie teraz otaczali. Splamiłabym te złocone
korytarze krwią.
Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie czas, powtarzałam sobie przy każdym ruchu pędzla, na
każdym kroku każdego dnia od przybycia tutaj. Szybka zemsta tylko
zaspokoiłaby gotującą się wewnątrz mnie wściekłość, ale nikomu by
nie pomogła.
Chociaż przy każdej rozmowie z nimi słyszałam łkanie Elainy
wrzucanej siłą do Kotła. Chociaż każde spojrzenie na nich ukazywało
mi Nestę wskazującą króla Hybernii palcem i obiecującą mu śmierć.
Chociaż ich zapach wypełniał mi nozdrza kwaśną wonią krwi Kasjana
tworzącej kałużę na ciemnym kamieniu kościanego zamku.
Pędzel pękł między moimi palcami.
Bezpowrotnie złamałam jasny trzonek na dwoje.
Zaklęłam pod nosem i zerknęłam ku oknom, potem na drzwi. Zbyt
wiele czujnych oczu mnie tu śledziło, by zaryzykować wyrzucenie
narzędzia do kosza.
Zarzuciłam swoje myśli wokół niczym sieć w poszukiwaniu
kogokolwiek znajdującego się na tyle blisko, by móc mnie
szpiegować. Nie znalazłam nikogo.
Wyciągnęłam rozprostowane dłonie przed sobą, z połówką pędzla
na każdej z nich.
Przez chwilę pozwoliłam sobie przebić wzrokiem czar skrywający
tatuaż na mojej prawej dłoni i przedramieniu. Rysunek mojego
prawdziwego serca. Mojego prawdziwego tytułu.
Księżnej Dworu Nocy.
Wystarczyło mgnienie myśli i złamany pędzel spłonął.
Ogień pożerający drewno, włosie i farbę nie sparzył mnie.
Gdy pozostały już tylko dym i popiół, zaprosiłam wiatr, by zmiótł
je z moich dłoni i poniósł przez otwarte okna.
Dla pewności przyzwałam jeszcze powiew z ogrodu i nakazałam
mu wić się po pracowni, by rozwiać ostatnie smużki dymu i wypełnić
pomieszczenie stęchłą duszącą wonią róż.
Może gdy wykonam tu już swoje zadanie, spalę też całą
rezydencję? Zacznę od tych róż.
Z tyłu głowy poczułam stukanie dwóch zbliżających się obecności.
Porwałam szybko kolejny pędzel, umoczyłam go w pierwszej lepszej
plamie farby i opuściłam niewidzialne mroczne sidła postawione
wokół pracowni, które miały mnie ostrzec o wszelkich gościach.
Pracowałam nad uchwyceniem promienia słońca rozświetlającego
delikatne żyłki w płatku różanego kwiatu, usiłując nie myśleć o tym,
jak bardzo przypominało to grę światła na ilyryjskich skrzydłach, gdy
drzwi stanęły otworem.
Naprawdę dobrze udawałam pochłoniętą bez reszty pracą, z lekko
przygarbionymi ramionami i przechyloną na bok głową. Bardzo
powoli obejrzałam się przez ramię, tak jakby oderwanie wzroku od
obrazu wymagało ode mnie ogromnego wysiłku woli.
Najtrudniejsze było jednak przywołanie uśmiechu na usta. I do
oczu – ostatecznego dowodu prawdziwości grymasu. Bardzo długo
ćwiczyłam to przed lustrem.
Moje oczy zalśniły odbiciem nieśmiałego, ale radosnego uśmiechu
posłanego Tamlinowi.
I Lucienowi.
– Wybacz, że przeszkadzamy – przeprosił Tamlin.
Zlustrował moją twarz w poszukiwaniu najmniejszych oznak cieni,
którym co pewien czas z rozmysłem się poddawałam, które
wykorzystywałam, by utrzymać go z dala od siebie, gdy słońce kryło
się za pagórkami.
– Pomyślałem jednak, że chciałabyś się przygotować do spotkania.
Zmusiłam się do przełknięcia śliny. Opuściłam pędzel. Ot,
nerwowa, niepewna siebie dziewczyna, którą od dawna już nie
byłam.
– Czy… omówiłeś to z Ianthą? Naprawdę przybędzie?
Jeszcze jej nie widziałam. Jeszcze się nie spotkałam z wysoką
kapłanką, która wydała moje siostry królowi Hybernii, która wydała
mu nas.
I chociaż niejasne, śpieszne wiadomości przesyłane przez Rhysanda
przez naszą więź godową złagodziły nieco moje przerażenie… to ona
za to odpowiadała. Za to, co miało miejsce parę tygodni temu.
Lucien przyglądał się mojemu obrazowi, tak jakby tkwił w nim
dowód, którego wiem, że szukał. W końcu odpowiedział:
– Tak. Ona… miała swoje powody. Jest skłonna ci je wytłumaczyć.
Może zechce też wyłożyć powody, które ją pchały do obłapiania
każdego mężczyzny, którego tylko sobie upatrzyła, niezależnie od
tego, co on o tym myślał. Tak jak w przypadku Rhysa… i Luciena.
Zachodziłam w głowę, co Lucien tak naprawdę z tego rozumiał.
W tym z tego, że zastaw jej przymierza z Hybernią okazał się
przeznaczoną mu towarzyszką życia. Elaina. Rozmawialiśmy o niej
tylko raz, dzień po moim powrocie.
„Mimo tego, co Jurian sugerował w kwestii traktowania moich
sióstr przez Rhysanda – powiedziałam mu wtedy. Mimo tego, jak
wygląda Dwór Nocy, nie skrzywdzą w ten sposób Elainy ani Nesty…
przynajmniej na razie. Rhysand ma w zanadrzu dużo bardziej
pomysłowe sposoby ich dręczenia”.
Jednak Lucien wciąż zdawał się mieć wątpliwości.
Z drugiej strony sugerowałam też – moimi „lukami” w pamięci – że
może ja nie zostałam potraktowana z taką samą pomysłowością czy
kurtuazją.
Że też z taką łatwością uwierzyli, że też podejrzewali Rhysanda
o zdolność zmuszenia kogokolwiek do… Dodałam tę potwarz do
długiej, naprawdę długiej listy rzeczy, za które zamierzałam im
odpłacić.
Odłożyłam pędzel, zdjęłam upstrzony farbą fartuch i odłożyłam go
starannie na stołek, na którym tkwiłam już dwie godziny.
– Pójdę się przebrać – wymamrotałam i odrzuciłam luźno spleciony
warkocz przez ramię.
Tamlin skinął głową. Śledził każdy mój ruch, gdy się do nich
zbliżałam.
– Obraz jest przepiękny.
– Bardzo daleko mu do ukończenia – stwierdziłam, przywołując tę
dziewczynę, która odrzucała pochwały i komplementy, która chciała
pozostawać niezauważona. – Jest wciąż rozbabrany.
Szczerze mówiąc, był jednym z moich najlepszych dzieł, nawet jeśli
jego bezpłciowość dostrzegałam tylko ja.
– To się chyba tyczy nas wszystkich – powiedział Tamlin
z niepewnym uśmiechem.
Powstrzymałam ochotę przewrócenia oczami i odwzajemniłam
uśmiech. Gdy go mijałam, musnęłam dłonią jego ramię.
Kiedy dziesięć minut później opuszczałam moją nową sypialnię,
przed drzwiami czekał na mnie Lucien.
Dwa dni zajęło, zanim przestałam odruchowo kierować się do
starej – skręcać w prawo na szczycie schodów zamiast w lewo. Ale
w tamtym pomieszczeniu niczego już nie było.
Zajrzałam tam raz w dniu naszego powrotu.
Strzaskane meble; podarta pościel; ubrania rozrzucone, jakby
szukał mnie gorączkowo w szafie. Najwyraźniej nikomu nie pozwolił
posprzątać.
Ale to pnącza – ciernie – sprawiały, że komnata nie nadawała się
do użytku. Moja stara sypialnia cała była nimi zarośnięta. Pięły się
i wiły po ścianach, oplatały resztki mebli. Tak jakby spełzły z krat pod
moimi oknami; tak jakby minęło sto lat, a nie kilka miesięcy.
Ta sypialnia była teraz grobowcem.
Zebrałam w dłoń miękkie różowe fałdy spódnicy mojej zwiewnej
sukni i zamknęłam za sobą drzwi. Lucien tkwił po drugiej stronie
korytarza oparty o drzwi.
Prowadzące do jego komnaty.
Nie wątpiłam, że to on dopilnował, by przydzielono mi sypialnię
blisko niego. Nie wątpiłam, że jego metalowe oko zawsze było
zwrócone ku mojej komnacie, nawet kiedy spał.
– Dziwię się twemu spokojowi, zważywszy na obietnice, które
złożyłaś w Hybernii – rzucił Lucien w ramach powitania.
Miał na myśli obietnice zabicia ludzkich królowych, króla Hybernii,
Juriana i Ianthy za to, co wyrządzili moim siostrom. Moim
przyjaciołom.
– Sam powiedziałeś, że Iantha miała swoje powody. Może i jestem
na nią wściekła, ale mogę jej przynajmniej wysłuchać.
Nie zdradziłam Lucienowi tego, czego się o niej dowiedziałam –
prawdy o jej charakterze. Musiałabym w tym celu wyjaśnić, że Rhys
wyrzucił ją ze swojego domu i że zrobił to, by ochronić siebie
i swoich dworzan. To by zrodziło zbyt wiele pytań, podkopało zbyt
wiele misternie budowanych kłamstw, które zapewniały
bezpieczeństwo jemu i jego dworowi – mojemu dworowi.
Chociaż zastanawiałam się, czy po Velaris to było w ogóle
konieczne. Nasi wrogowie wiedzieli o mieście; wiedzieli, że jest
miejscem dobra i pokoju. I próbowali je zniszczyć przy pierwszej
okazji.
Poczucie winy za ten atak, który nastąpił po ukazaniu go
królowym, będzie prześladowało mojego towarzysza do końca
naszych nieśmiertelnych żyć.
– Opowie ci zgrabną historyjkę, którą będziesz chciała usłyszeć –
ostrzegł mnie Lucien.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam iść pustym korytarzem.
– Sama potrafię to ocenić. Chociaż odnoszę wrażenie, że ty już
zdecydowałeś się jej nie uwierzyć.
Zrównał się ze mną krokiem.
– Wciągnęła w to dwie niewinne kobiety.
– Chciała się upewnić, że sojusz z Hybernią będzie silny.
Lucien chwycił mnie za łokieć i gwałtownie zatrzymał.
Pozwoliłam mu, ponieważ alternatywa – wymknięcie się
przeskokiem, tak jak to zrobiłam w lesie miesiące temu, albo
wykorzystanie ilyryjskiego chwytu, by posłać go na podłogę –
równałaby się zrzuceniu maski.
– Jesteś zbyt mądra, by w to uwierzyć.
Przyjrzałam się trzymającej mnie szerokiej opalonej dłoni,
a następnie uniosłam wzrok i spojrzałam mu w oczy – jedno
rdzawobrunatne i jedno złote.
– Gdzie on ją trzyma? – zapytał szeptem.
Wiedziałam, o co mu chodziło.
Pokręciłam głową.
– Nie wiem. Rhysand może teraz być w stu różnych miejscach, ale
wątpię, czy w którymkolwiek z nich ukrył Elainę świadom, że o nich
wiem.
– Powiedz mi i tak. Powiedz mi o nich wszystkich.
– Zginiesz w chwili, w której postawisz nogę na jego ziemiach.
– Udało mi się jakoś przeżyć, kiedy cię znalazłem.
– Nie potrafiłeś dostrzec, że ciążył na mnie jego urok. Pozwoliłeś
mu mnie zabrać.
Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo.
Ale ból i poczucie winy, których się spodziewałam, nie nadeszły.
Lucien powoli rozluźnił chwyt.
– Muszę ją znaleźć.
– Nawet jej nie znasz. Więź godowa jest tylko fizyczną reakcją
przyćmiewającą twój rozsądek.
– Czy to właśnie zrobiła tobie i Rhysowi?
Ciche, niebezpieczne pytanie. Lecz zmusiłam się do okazania
strachu – przywołałam wspomnienie Tkaczki, Rzeźbiącego
w Kościach, czerwia middengardzkiego, tak aby to dawne przerażenie
nasyciło mój zapach.
– Nie chcę o tym mówić – wykrztusiłam drżącym głosem.
Na parterze zegar wybił godzinę. Zmówiłam w myślach modlitwę
dziękczynną do Matki i ruszyłam szybko w stronę schodów.
– Spóźnimy się.
Lucien tylko kiwnął głową. Mimo to czułam jego wzrok
wwiercający się w moje plecy, gdy schodziliśmy na dół.
Musiałam zobaczyć się z Ianthą.
I w końcu ustalić, w jaki sposób rozedrę ją na strzępy.
***
Wysoka kapłanka wyglądała tak, jak ją zapamiętałam – zarówno ze
wspomnień Rhysa, jak i moich snów na jawie, w których szponami
drzemiącymi pod paznokciami wydrapywałam jej oczy, potem
wyrywałam język, a na koniec rozdzierałam gardło.
Wściekłość przerodziła się w samodzielną istotę dyszącą w mojej
piersi, dudniącej echem bicia serca, które koiło mnie do snu
i wybudzało rankiem. Uciszyłam ją, wpatrując się w Ianthę siedzącą
na drugim końcu stołu jadalnianego. Tamlin i Lucien siedzieli po
bokach.
Miała na głowie ten sam jasny kaptur i srebrny diadem z błękitnym
kryształem.
Kamień przypominał syfony, które nosili Azriel i Kasjan.
Zastanawiałam się, czy – jak to miało miejsce w przypadku ilyryjskich
wojowników – klejnot w jakiś sposób pomagał jej ukształtować
kłopotliwy magiczny dar w coś bardziej subtelnego
i śmiercionośnego. Nigdy nie zdejmowała go z głowy, ale też nigdy
nie widziałam, żeby zrobiła coś bardziej spektakularnego od zapalenia
kuli czarodziejskiego światła.
Kapłanka spuściła spojrzenie turkusowych oczu na ciemny blat
stołu. Kaptur rzucał cienie na jej doskonałą twarz.
– Na początek pragnę powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro.
Działałam powodowana pragnieniem… dania wam tego, czego
w moim przekonaniu mogliście pożądać, ale do czego się nie
przyznawaliście, a jednocześnie upewnienia się, że nasi hybernijscy
sojusznicy nie zwątpią w naszą wierność.
Śliczne jadowite kłamstwa. Ale odkrycie jej prawdziwych
motywów… przez wszystkie te tygodnie czekałam na to spotkanie.
Przez cały ten czas symulowałam powolny powrót do zdrowia,
mozolne leczenie ran po tym, co miałam wycierpieć ze strony
Rhysanda.
– Dlaczego miałabym kiedykolwiek pragnąć, by moje siostry
spotkało coś takiego? – zapytałam drżącym chłodnym głosem.
Iantha uniosła głowę i przyjrzała się mojej twarzy, na którą
przywołałam wyraz niepewności, może nawet lekkiej wyniosłości.
– Żebyś mogła spędzić z nimi wieczność. A gdyby Lucien wcześniej
odkrył, że Elaina jest mu przeznaczona, to… świadomość, że
pozostało im zaledwie kilkadziesiąt lat, zniszczyłaby go.
Dźwięk imienia Elainy na jej ustach wzbudził w moim gardle niski
warkot, ale powstrzymałam go i założyłam maskę zbolałego spokoju –
najnowszą broń w moim arsenale.
– Jeśli oczekujesz naszej wdzięczności, Iantho – odparł Lucien – to
trochę poczekasz.
Tamlin rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwyraźniej nie
spodobały mu się ani jego ton, ani dobór słów. Może Lucien zabije
Ianthę, zanim ja będę miała szansę to zrobić. Za samą udrękę, którą
zgotowała tamtego dnia jego towarzyszce życia.
– Nie – wyszeptała Iantha z rozszerzonymi oczami, przybierając
doskonałą maskę żalu i poczucia winy. – Nie, w najmniejszym stopniu
nie oczekuję wdzięczności. Ani wybaczenia. Ale zrozumienia… To jest
też mój dom. – Uniosła smukłą dłoń udekorowaną srebrnymi
pierścieniami i bransoletami, po czym zatoczyła nią krąg, wskazując
całe pomieszczenie, cały dom. – Wszyscy musieliśmy zawiązać
sojusze, o które nigdy byśmy się nie podejrzewali… może
odstręczające, owszem, ale… potęga Hybernii jest zbyt wielka, by ją
powstrzymać. Teraz można ją tylko przeczekać, jak każdą inną burzę.
– Strzeliła wzrokiem w stronę Tamlina. – Tak ciężko pracowaliśmy,
by się przygotować na nieuniknione nadejście Hybernii… przez te
wszystkie miesiące. Popełniłam bardzo poważny błąd i zawsze będę
żałować tego całego bólu, który spowodowałam, ale kontynuujmy
wspólnie te dążenia ku lepszemu. Znajdźmy sposób na przetrwanie
naszych ziem i naszego ludu.
– Kosztem ilu innych? – zapytał Lucien.
Kolejne ostrzegawcze spojrzenie Tamlina zostało zignorowane.
– To, co widziałem w Hybernii… – zaczął Lucien, ściskając
podłokietniki swojego krzesła tak mocno, że rzeźbione drewno
zajęczało w proteście. – Wszelkie jego obietnice pokoju
i nietykalności…
Urwał, jak gdyby przypomniawszy sobie, że Iantha może równie
dobrze powtórzyć każde jego słowo królowi. Puścił oparcia,
rozprostował smukłe palce i ponownie wsparł się o krzesło.
– Musimy postępować ostrożnie.
– Tak zrobimy – obiecał Tamlin. – Ale już przystaliśmy na pewne
warunki. Pewne wyrzeczenia. Jeśli teraz się wycofamy… Nawet
w sojuszu z Hybernią musimy prezentować spójny front. Wszyscy
razem.
Wciąż jej ufał. Wciąż sądził, że „Iantha zwyczajnie pomyliła się
w osądzie”. Nie miał pojęcia o tym, co czaiło się pod jej pięknem, pod
ubraniami, pod pobożnymi zaśpiewami.
Z drugiej strony ta sama ślepota nie pozwalała mu dostrzec tego, co
krążyło pod moją skórą.
Iantha ponownie skłoniła głowę.
– Dołożę starań, by okazać się godną mych przyjaciół.
Lucien zdawał się bardzo, ale to bardzo starać nie przewrócić
oczami.
– Wszyscy się postaramy – rzucił Tamlin.
Moje nowe ulubione sformułowanie: „postaramy się”.
Przełknęłam tylko ślinę – na tyle głośno, aby na pewno to usłyszał –
i skinęłam powoli głową, nie odrywając wzroku od Ianthy.
– Nigdy więcej nie rób czegoś takiego.
Życzenie głupca – którego się po mnie spodziewała, wnosząc po
szybkości, z jaką pokiwała głową. Lucien odchylił się na krześle,
zachowując swoje myśli dla siebie.
– Ale Lucien ma rację – wykrztusiłam z maską troski na twarzy. –
Co będzie z mieszkańcami tego dworu w czasie tego konfliktu? –
Spojrzałam na Tamlina ze zmarszczonymi brwiami. – Cierpieli męki
z rąk Amaranthy. Nie wiem, jak zniosą życie u boku Hybernii. Dość
już przeszli.
Mina Tamlina stężała.
– Hybernia przyrzekła pozostawić nasz lud w spokoju.
Nasz lud. Niemal się na te słowa skrzywiłam, lecz zdołałam
ponownie skinąć głową ze zrozumieniem.
– To była część naszego… układu – dodał.
Kiedy sprzedał cały Prythian, wyprzedał wszystko, co było w nim
poczciwego i dobrego, aby odzyskać mnie.
– Gdy przybędą wojska Hybernii, nasz lud będzie bezpieczny.
Chociaż powiadomiłem wszystkie rodziny, że powinny… przenieść się
we wschodnią część naszych ziem. Tymczasowo.
Dobrze. Przynajmniej pomyślał o potencjalnych ofiarach;
przynajmniej dbał o swój lud na tyle, żeby wziąć pod uwagę
nikczemności, w jakich lubowali się Hybernijczycy, oraz to, że
potrafili przysiąc jedno, lecz mieć na myśli zgoła co innego. Jeśli już
przemieszczał tych najbardziej narażonych na krzywdę podczas
działań wojennych… tylko ułatwiał mi moje zadanie. Wschód…
zapamiętałam ten szczegół. Skoro uważał wschód za bezpieczny,
zatem zachód… Wojska Hybernii istotnie nadejdą z tego kierunku.
Przybędą tutaj.
Tamlin westchnął ciężko.
– To prowadzi do drugiej przyczyny tego spotkania.
Przygotowałam się na wysłuchanie dalszej przemowy, przywołując
na twarz maskę mdłej ciekawości.
– Jutro przybywają pierwsi Hybernijczycy.
Złocista twarz Luciena pobladła.
– Do południa zjawi się tu Jurian – dodał Tamlin.
Rozdział 2
W ostatnich tygodniach słyszałam ledwie parę szeptów na temat
Juriana. Nie widziałam wskrzeszonego ludzkiego wodza od tamtej
nocy na Hybernii.
Jurian zrodził się na nowo dzięki mocy Kotła z odrażających
szczątków, które Amarantha trzymała jako trofea przez pięć setek lat;
w których uwięziła jego duszę, by był świadom wszystkiego wokół, by
oglądał świat magicznie zakonserwowanym okiem. Był szalony –
postradał zmysły na długo, zanim król Hybernii przywołał go na
powrót z martwych, by powiódł ludzkie królowe drogą mimowolnej
uległości.
Tamlin i Lucien musieli to wiedzieć. Musieli dostrzec ten błysk
w jego oczach.
Ale… zdawali się nie mieć nic przeciwko temu, by król Hybernii
pozostał w posiadaniu Kotła… i że za jego pomocą może roztrzaskać
cały świat. Począwszy od muru. Jedynej przeszkody stojącej między
gromadzącymi się potężnymi armiami fae a bezbronnymi ziemiami
ludzi. Nie, to zagrożenie zdecydowanie nie spędzało Lucienowi
i Tamlinowi snu z powiek. Ani nie powstrzymało ich przed
zaproszeniem tych potworów do swego domu.
Tamlin przyrzekł po moim powrocie, że zostanę włączona
w planowanie, że będę uczestniczyła w każdym spotkaniu.
I dotrzymał słowa, gdy klarował, że Jurian przybędzie z dwójką
innych hybernijskich dowódców i że będę obecna podczas ich
powitania. Chcieli zbadać mur i wybrać najlepsze miejsce do
rozdarcia zasłony, gdy tylko Kocioł odzyska pełnię mocy.
Przeobrażenie moich sióstr w fae najwyraźniej ją wyczerpało.
Moja radość z tego faktu nie trwała długo.
Pierwszym zadaniem było dowiedzieć się, gdzie zamierzali uderzyć
i jak długo jeszcze Kocioł będzie regenerował siły. Potem zaś muszę
przekazać te informacje Rhysandowi i pozostałym.
Następnego dnia dobrałam strój ze szczególną starannością. Po
kolacji w towarzystwie nękanej poczuciem winy Ianthy, która
z ogromną gorliwością podlizywała się mnie i Lucienowi, spałam
wyjątkowo dobrze. Kapłanka najwyraźniej wolała się pokazać
hybernijskim dowódcom dopiero, gdy ci się rozgoszczą. Cały czas
paplała słodko, jak to by chciała dopilnować, by zdołali nas poznać,
zanim nam przeszkodzi. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na Luciena,
by przekonać się, że chociaż raz oboje się w czymś zgadzamy: musiała
planować coś szczególnego, czym chciała zrobić wielkie wrażenie na
przybyłych.
Dla mnie – dla moich planów – było to bez różnicy.
Następnego ranka przekazałam przez więź godową swoje zamiary –
słowa i obrazy potoczyły się wypełnionym nocą korytarzem.
Nie ważyłam się używać tego sposobu zbyt często. Od mojego
przybycia skontaktowałam się z Rhysandem tylko raz – gdy zajrzałam
do swojej starej sypialni i znalazłam ją zarośniętą ciernistymi
pnączami.
Przypominało to krzyczenie na wielką odległość, mówienie pod
wodą. „Jestem cała i zdrowa – posłałam wzdłuż więzi. − Wkrótce
przekażę ci, co już wiem”. Odczekałam chwilę, pozwalając słowom
oddalić się w mrok, po czym zapytałam: „Żyją? Są ranni?”.
Nie przypominałam sobie, żeby tak trudno było cokolwiek
dosłyszeć przez łączącą nas więź – nawet wtedy, gdy mieszkałam tu,
a on wykorzystywał ją, by się przekonać, czy wciąż oddycham; by się
upewnić, że nie poddałam się już całkowicie rozpaczy.
Po chwili jednak nadeszła odpowiedź Rhysanda: „Kocham cię. Żyją.
Zdrowieją”.
Tylko tyle. Tak jakby nie zdołał przekazać więcej.
Wróciłam nieśpiesznie do swoich nowych komnat, zamknęłam
drzwi na klucz i otoczyłam pomieszczenia murem zastygłego
powietrza, by na zewnątrz nie wydostała się najlżejsza nawet woń
mych cichych łez, które roniłam zwinięta w kącie komnaty łaziebnej.
Już kiedyś tkwiłam tu w podobnej pozycji i obserwowałam
gwiazdy w długie bezsenne godziny. Teraz wpatrywałam się
w bezchmurne błękitne niebo za otwartym oknem, wsłuchiwałam
w szczebiot rozmawiających ze sobą ptaków i miałam ochotę ryknąć.
Nie śmiałam prosić o więcej informacji o Kasjanie, Azrielu… czy
moich siostrach. Ogarniał mnie lęk na wspomnienie tego, jak źle to
wyglądało – i tego, co bym zrobiła, gdyby ich rekonwalescencja nie
zakończyła się pomyślnie. Tego, co bym sprowadziła na wszystkich
tutaj.
Zdrowieją. Żyją i zdrowieją. Przypominałam sobie o tym każdego
dnia.
Chociaż nadal słyszałam ich krzyki, czułam zapach ich krwi.
Ale nie prosiłam o więcej. Po tym jednym razie nie ryzykowałam
już dotykania więzi.
Nie wiedziałam, czy ktoś mógłby monitorować taką komunikację –
podsłuchiwać ciche wiadomości przesyłane między dwójką
związanych przeznaczeniem istot. Nie chciałam ryzykować w sytuacji,
gdyby okazało się, że więź godową można wyczuć, a ja prowadziłam
tak niebezpieczną grę.
Wszyscy tu byli przekonani, że została przecięta; że snujący się za
mną zapach Rhysa wynikał z tego, że mnie przymusił, że przemocą
umieścił we mnie swoją woń.
Wierzyli, że z czasem, daleko od księcia Dworu Nocy, jego zapach
zaniknie. Po tygodniach, zapewne miesiącach.
A gdy tak się nie stanie, gdy będzie wciąż obecny… Wtedy będę
musiała uderzyć. Niezależnie od tego, czy zdołam do tego czasu
zdobyć wszystkie potrzebne informacje.
Ale skoro istniało ryzyko, że komunikowanie się przez naszą więź
wzmacniało jego zapach… musiałam je ograniczyć do minimum.
Nawet jeśli brak rozmów z Rhysem, niemożność usłyszenia tego
rozbawienia, tej przebiegłości w jego głosie… Kiedyś ponownie to
wszystko usłyszę. Tak sobie co rusz przyrzekałam. Kiedyś znowu
zobaczę ten kpiący uśmieszek.
Następnego dnia, gdy Jurian i dwójka hybernijskich dowódców
pojawili się na żwirze podjazdu przed rezydencją Tamlina, znowu
przyłapałam się na rozmyślaniu o bólu, który malował się na jego
twarzy, gdy go widziałam po raz ostatni; o Rhysie w ubraniu
poplamionym krwią Azriela i Kasjana.
Jurian miał na sobie tę samą lekką skórznię. Targane porywistym
wiosennym wiatrem kasztanowe włosy smagały mu twarz. Zlustrował
nas stojących na schodach z białego marmuru i wykrzywił usta
w ironicznym pyszałkowatym uśmiechu.
Schłodziłam krew w swoich żyłach zimnem pochodzącym z dworu,
w którym jeszcze nigdy nie stanęła moja noga. Niemniej jednak
zdołałam posłużyć się darem jego władcy i przekształcić płomienną
wściekłość w lodowaty spokój. Jurian ruszył zawadiackim krokiem
w naszą stronę z dłonią opartą na rękojeści miecza.
Ale to z powodu dwójki dowódców w serce wbiła mi się drzazga
strachu.
Oboje wyglądali na fae wysokiego rodu. Ich skóra miała ten sam
rumiany odcień, a włosy atramentową czernią dorównywały
czuprynie ich króla. Wzrok najbardziej przyciągały jednak ich
pozbawione wyrazu i wyprane z wszelkich emocji twarze. Obojętność
doskonalona przez tysiąclecia okrucieństw.
Tamlin i Lucien zesztywnieli, gdy Jurian zatrzymał się u stóp
szerokich frontowych schodów. Ludzki wojownik uśmiechnął się
zdawkowo.
– Wyglądasz lepiej, niż kiedy widziałem cię po raz ostatni.
Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. I zachowałam milczenie.
Jurian parsknął i skinął na pozostałą dwójkę przybyszów, by
podeszli bliżej.
– Pragnę przedstawić ich wysokości księcia Dagdana i księżniczkę
Brannagh, siostrzeńca i siostrzenicę króla Hybernii.
Bliźnięta – może nawet dzielące tę samą moc i umysłową więź.
Tamlin przypomniał sobie, że byli to teraz jego sprzymierzeńcy,
i ruszył w dół schodów. Lucien podążył za nim.
On nas sprzedał. Sprzedał cały Prythian – za mnie. Żeby mnie
odzyskać.
W moich ustach zaczął się kłębić dym. Ponownie musiałam sięgnąć
po drzemiący we mnie mróz.
Książę Dworu Wiosny skinął głową książętom.
– Witajcie w moim domu. Przygotowaliśmy dla was wszystkich
pokoje.
– Razem z bratem zajmiemy jedną komnatę – oznajmiła
księżniczka.
Głos miała zwodniczo delikatny, niemal dziewczęcy. Głęboko
kontrastował z całkowitym brakiem wrażliwości i surową
władczością.
Mogłam niemal wyczuć kąśliwą ripostę kipiącą w głowie Luciena.
Ubiegłam ją i dołączyłam do nich u stóp schodów, płynnie wchodząc
w rolę pani domu, czego wszyscy – z Tamlinem na czele – niegdyś się
po mnie spodziewali.
– Nie będzie to żadnym kłopotem.
Metalowe oko Luciena obróciło się ze zgrzytem w moją stronę
i mechaniczna źrenica zwęziła się badawczo, ale ja zachowałam
kamienną twarz i dygnęłam. Skłoniłam się wrogowi. Które z mych
przyjaciół stawi im czoła na polu bitwy?
Czy Kasjan i Azriel zdążyli się wyleczyć na tyle, by móc walczyć?
By choć udźwignąć miecz? Nie pozwoliłam sobie dręczyć się tymi
rozmyślaniami, wspomnieniami krzyków Kasjana, gdy jego skrzydła
były rozrywane na strzępy.
Księżniczka Brannagh przyjrzała się mi: omiotła wzrokiem różową
suknię, włosy zaplecione w warkocz i zwinięte na czubku głowy przez
Alis, przytrzymujący je diadem, bladoróżowe perły zdobiące uszy.
Niegroźna maskotka w ślicznym opakowaniu, której jej książę mógł
dosiadać, gdy tylko go naszła ochota.
Brannagh wykrzywiła usta w kpiącym uśmieszku i zerknęła na
brata. Wnosząc po jego lustrzanym grymasie, książę podzielał osąd
siostry.
Tamlin zawarczał cicho, ostrzegawczo.
– Jeśli skończyliście się już na nią gapić, może moglibyśmy przejść
do naszych spraw.
Jurian zachichotał pod nosem i ruszył w górę schodów, nie
czekając na zaproszenie.
– Są ciekawi – rzucił lekko Jurian, a Lucien aż zesztywniał na
bezczelność jego zachowania i słów. – Nie w każdym wieku spór
o kobietę daje początek wojnie. Zwłaszcza gdy chodzi o kobietę
obdarzoną takimi… talentami.
Sarah J. Maas DWÓR SKRZYDEŁ I ZGUBY Przełożył Jakub Radzimiński
Tytuł oryginału: A Court of Wings and Ruin Copyright © Sarah J. Maas 2017 This translation of A Court of Wings and Ruin is published by Grupa Wydawnicza Foksal by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII Copyright © for the Polish translation by Jakub Radzimiński, MMXVII Wydanie I Warszawa MMXVII
Dla Josha i Annie – Dar. Wszystko.
Rhysand Dwa lata przed powstaniem muru Brzęczenie much i krzyki ocalałych już dawno ucichły. Zastąpiło je dudnienie bębnów. Pole bitwy zasłane było skłębionymi trupami ludzi i fae. Tu i ówdzie leżał martwy koń lub połamane skrzydła sterczały ku szaremu niebu. Z powodu upału – pomimo gęstej pokrywy chmur – smród wkrótce miał stać się nie do zniesienia. Muchy już łaziły po oczach spoglądających nieruchomo w górę. Nie czyniło im różnicy, czy żywią się śmiertelnym, czy nieśmiertelnym mięsem. Przedzierałem się przez niegdyś porosłe trawą pole, co pewien czas mijając sztandary na wpół pogrzebane w błocie i wnętrznościach. Musiałem wytężyć wszystkie resztki sił, aby nie ciągnąć skrzydeł za sobą po zwłokach i pancerzach. Swoją moc wyczerpałem na długo przed końcem rzezi. Przez ostatnie godziny bitwy walczyłem tak samo jak stojący u mego boku śmiertelnicy: mieczem i pięścią, w okrutnym i bezlitosnym skupieniu. Nie daliśmy legionom Ravenii przełamać naszych szyków. Dawaliśmy im odpór godzina po godzinie – tak jak rozkazał nam mój ojciec; tak jak wiedziałem, że muszę zrobić. Przegrana tutaj dobiłaby nasz i tak już kruszejący ruch oporu. Twierdza górująca za moimi plecami była zbyt cenna, by mogła wpaść w ręce lojalistów. Nie tylko z racji swojego położenia w samym sercu kontynentu, ale z uwagi na zasoby, których strzegła: z powodu kuźni, które dzień i noc dymiły pod jej zachodnimi murami, mozolnie zaopatrując nasze siły. Dym z kominów zlewał się z kłębami unoszącymi się ze stosów już podpalanych wokół mnie. Szedłem wciąż przed siebie, omiatając wzrokiem twarze poległych. Zapisałem sobie w pamięci, by później wysłać żołnierzy o wystarczająco wytrzymałych żołądkach, by zebrali
broń żołnierzy obu armii. Za bardzo jej potrzebowaliśmy, by zawracać sobie głowę honorem. Zwłaszcza że druga strona zupełnie się nim nie przejmowała. Tak spokojne… pole bitwy było teraz tak spokojne w porównaniu z rzezią i chaosem, które ustały parę godzin temu. Armia lojalistów wolała odwrót od kapitulacji i pozostawiła swoich poległych krukom. Okrążyłem cielsko powalonego gniadego wałacha. Oczy tej pięknej bestii wciąż były rozszerzone z przerażenia; muchy całkiem obsiadły zakrwawiony bok. Jeździec leżał poskręcany pod swym wierzchowcem z połowicznie odrąbaną głową. To nie był cios mieczem. Nie – te przeraźliwe rany zostały uczynione pazurami. Nie sprzedawali tanio swojej skóry. Królestwa i władztwa pragnące odzyskać swoich ludzkich niewolników uznają swoją porażkę dopiero, gdy nie będą miały już żadnego innego wyjścia. A nawet wtedy… Przekonaliśmy się boleśnie już na samym początku wojny, że nie zamierzali przestrzegać pradawnych zasad i rytuałów wojennych. A fae, którzy walczyli ramię w ramię ze śmiertelnikami… Rozdeptywali nas, jakbyśmy byli robactwem. Odpędziłem muchę bzyczącą mi przy uchu dłonią unurzaną we krwi zarówno mojej, jak i cudzej. Zawsze sądziłem, że śmierć polega na jakimś spokojnym powrocie na łono przodków – jest słodką, choć smutną kołysanką, która poniesie mnie do tego, co nas czeka potem. Pancernym butem złamałem drzewce sztandaru lojalistów. Czerwone błoto chlapnęło na dzika o pokaźnych kłach wyszytego na szmaragdowym tle. Czy to nie brzęczenie much, a nie cudowna pieśń, było prawdziwą kołysanką śmierci? Czy owady i robaki nie były służkami kostuchy? Pole bitwy ciągnęło się we wszystkie strony aż po horyzont – wyjąwszy twierdzę za moimi plecami. Trzy dni dawaliśmy im odpór. Trzy dni walczyliśmy tu i tu umieraliśmy. Ale utrzymaliśmy nasze pozycje. Raz po raz zwoływałem ludzi i fae, odpierałem kolejne ataki wroga, nawet gdy drugiego dnia rzucili świeże siły na naszą osłabioną prawą flankę.
Czerpałem ze swojej mocy, aż stała się już tylko dymem w moich żyłach. Potem zdałem się na moje ilyryjskie wyszkolenie. Cały mój świat skurczył się do tarczy i miecza. Tylko to mi pozostało przeciwko nacierającym hordom. Porwane ilyryjskie skrzydło wystawało spomiędzy splątanych ciał fae, tak jakby trzeba było ich sześciu, by powalić tego jednego wojownika. Tak jakby zabrał ich wszystkich ze sobą na drugą stronę. Odwalałem sztywniejące ciała przy akompaniamencie serca łomoczącego w posiniaczonej piersi. O świcie trzeciego i ostatniego dnia bitwy przybyły posiłki wysłane przez mojego ojca w odpowiedzi na moje błaganie o pomoc. Byłem zbyt pochłonięty szałem bitewnym, by zauważyć, że nie przybył zwykły oddział Ilyrów; że tak wielu miało syfony. Minęły już godziny, odkąd ocalili nasze tyłki i odwrócili losy bitwy, a ja wciąż nie dostrzegłem wśród żywych żadnego z moich braci. Nawet nie wiedziałem, czy Kasjan lub Azriel w ogóle brali udział w tej odsieczy. Pieśniarza cieni raczej tu nie było, gdyż mój ojciec trzymał go zawsze przy swoim boku, by mógł dla niego szpiegować, ale Kasjan… jego mógł tu przysłać. Nie zdziwiłbym się, gdyby mój ojciec przeniósł Kasjana do jednostki, co do której się spodziewał, że zostanie wycięta do nogi. Zresztą prawie tak się stało – ci, którzy przeżyli, ostatkiem sił opuszczali pole bitwy. Zakrwawionymi i obolałymi palcami sięgnąłem głębiej między pogięte pancerze i śliskie, sztywne ciała. Po chwili odrzuciłem ostatniego fae leżącego na poległym Ilyrze. Ciemne włosy, opalona na złocisty brąz skóra… Takie same jak Kasjana. Ale to nie jego poszarzała od śmierci twarz wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w niebo. Odetchnąłem głośno. Płuca wciąż mnie bolały od ciągłego ryku. Usta miałem wyschnięte i spękane. Potrzebowałem się napić – i to bardzo. Ale w pobliżu dostrzegłem kolejną parę ilyryjskich skrzydeł wystających spomiędzy stosu trupów.
Potykając się i zataczając, ruszyłem w ich stronę. Pozwoliłem swoim myślom odpłynąć w ciemne i ciche miejsce, gdy odkręcałem skręcony kark, by spojrzeć na twarz otoczoną prostym hełmem. Nie on. Przedarłem się przez trupy do kolejnego Ilyra. I następnego. I jeszcze jednego. Niektórych znałem. Innych nie. A zasłane ciałami pole ciągnęło się w dal i w dal pod ołowianym niebem. Mila za milą. Królestwo gnijących trupów. A ja wciąż szukałem.
Część pierwsza Księżniczka rozkładu
Rozdział 1 Feyra Obraz był fałszywy. Był radosnym i ślicznym kłamstwem przepełnionym bladoróżowym kwieciem i silnymi promieniami słońca. Zaczęło się wczoraj od biernego obserwowania ogrodu różanego czającego się za otwartymi oknami pracowni. Przez gęstwinę cierni i atłasowych liści prześwitywała soczystsza zieleń majaczących w oddali pagórków. Nieustająca wieczna wiosna. Gdybym namalowała ten obraz tak, jak go czułam w trzewiach, byłyby to szarpiące ciało kolce, kwiaty odbierające światło słońca niższym roślinom i pagórki poplamione czerwienią. Ale każdy ruch pędzla na szerokim płótnie był wykalkulowany. Każde muśnięcie, każda smuga zlewających się barw miała ukazać nie tylko idylliczną wiosnę, ale też radosny nastrój. Nie nazbyt radosny, ale przepełniony ulgą z powodu wyzwolenia się od okropieństw, o których skrupulatnie wszystkim opowiedziałam. W minionych tygodniach chyba udało mi się ukształtować swoje zachowanie równie pieczołowicie co jeden z tych obrazów. Gdybym miała się ukazać taką, jaką naprawdę pragnęłam, miałabym zapewne ostre niczym brzytwy szpony, a moje dłonie wyciskałyby życie z gardeł tych, którzy mnie teraz otaczali. Splamiłabym te złocone korytarze krwią. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie czas, powtarzałam sobie przy każdym ruchu pędzla, na każdym kroku każdego dnia od przybycia tutaj. Szybka zemsta tylko zaspokoiłaby gotującą się wewnątrz mnie wściekłość, ale nikomu by nie pomogła. Chociaż przy każdej rozmowie z nimi słyszałam łkanie Elainy
wrzucanej siłą do Kotła. Chociaż każde spojrzenie na nich ukazywało mi Nestę wskazującą króla Hybernii palcem i obiecującą mu śmierć. Chociaż ich zapach wypełniał mi nozdrza kwaśną wonią krwi Kasjana tworzącej kałużę na ciemnym kamieniu kościanego zamku. Pędzel pękł między moimi palcami. Bezpowrotnie złamałam jasny trzonek na dwoje. Zaklęłam pod nosem i zerknęłam ku oknom, potem na drzwi. Zbyt wiele czujnych oczu mnie tu śledziło, by zaryzykować wyrzucenie narzędzia do kosza. Zarzuciłam swoje myśli wokół niczym sieć w poszukiwaniu kogokolwiek znajdującego się na tyle blisko, by móc mnie szpiegować. Nie znalazłam nikogo. Wyciągnęłam rozprostowane dłonie przed sobą, z połówką pędzla na każdej z nich. Przez chwilę pozwoliłam sobie przebić wzrokiem czar skrywający tatuaż na mojej prawej dłoni i przedramieniu. Rysunek mojego prawdziwego serca. Mojego prawdziwego tytułu. Księżnej Dworu Nocy. Wystarczyło mgnienie myśli i złamany pędzel spłonął. Ogień pożerający drewno, włosie i farbę nie sparzył mnie. Gdy pozostały już tylko dym i popiół, zaprosiłam wiatr, by zmiótł je z moich dłoni i poniósł przez otwarte okna. Dla pewności przyzwałam jeszcze powiew z ogrodu i nakazałam mu wić się po pracowni, by rozwiać ostatnie smużki dymu i wypełnić pomieszczenie stęchłą duszącą wonią róż. Może gdy wykonam tu już swoje zadanie, spalę też całą rezydencję? Zacznę od tych róż. Z tyłu głowy poczułam stukanie dwóch zbliżających się obecności. Porwałam szybko kolejny pędzel, umoczyłam go w pierwszej lepszej plamie farby i opuściłam niewidzialne mroczne sidła postawione wokół pracowni, które miały mnie ostrzec o wszelkich gościach. Pracowałam nad uchwyceniem promienia słońca rozświetlającego delikatne żyłki w płatku różanego kwiatu, usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo przypominało to grę światła na ilyryjskich skrzydłach, gdy drzwi stanęły otworem.
Naprawdę dobrze udawałam pochłoniętą bez reszty pracą, z lekko przygarbionymi ramionami i przechyloną na bok głową. Bardzo powoli obejrzałam się przez ramię, tak jakby oderwanie wzroku od obrazu wymagało ode mnie ogromnego wysiłku woli. Najtrudniejsze było jednak przywołanie uśmiechu na usta. I do oczu – ostatecznego dowodu prawdziwości grymasu. Bardzo długo ćwiczyłam to przed lustrem. Moje oczy zalśniły odbiciem nieśmiałego, ale radosnego uśmiechu posłanego Tamlinowi. I Lucienowi. – Wybacz, że przeszkadzamy – przeprosił Tamlin. Zlustrował moją twarz w poszukiwaniu najmniejszych oznak cieni, którym co pewien czas z rozmysłem się poddawałam, które wykorzystywałam, by utrzymać go z dala od siebie, gdy słońce kryło się za pagórkami. – Pomyślałem jednak, że chciałabyś się przygotować do spotkania. Zmusiłam się do przełknięcia śliny. Opuściłam pędzel. Ot, nerwowa, niepewna siebie dziewczyna, którą od dawna już nie byłam. – Czy… omówiłeś to z Ianthą? Naprawdę przybędzie? Jeszcze jej nie widziałam. Jeszcze się nie spotkałam z wysoką kapłanką, która wydała moje siostry królowi Hybernii, która wydała mu nas. I chociaż niejasne, śpieszne wiadomości przesyłane przez Rhysanda przez naszą więź godową złagodziły nieco moje przerażenie… to ona za to odpowiadała. Za to, co miało miejsce parę tygodni temu. Lucien przyglądał się mojemu obrazowi, tak jakby tkwił w nim dowód, którego wiem, że szukał. W końcu odpowiedział: – Tak. Ona… miała swoje powody. Jest skłonna ci je wytłumaczyć. Może zechce też wyłożyć powody, które ją pchały do obłapiania każdego mężczyzny, którego tylko sobie upatrzyła, niezależnie od tego, co on o tym myślał. Tak jak w przypadku Rhysa… i Luciena. Zachodziłam w głowę, co Lucien tak naprawdę z tego rozumiał. W tym z tego, że zastaw jej przymierza z Hybernią okazał się przeznaczoną mu towarzyszką życia. Elaina. Rozmawialiśmy o niej
tylko raz, dzień po moim powrocie. „Mimo tego, co Jurian sugerował w kwestii traktowania moich sióstr przez Rhysanda – powiedziałam mu wtedy. Mimo tego, jak wygląda Dwór Nocy, nie skrzywdzą w ten sposób Elainy ani Nesty… przynajmniej na razie. Rhysand ma w zanadrzu dużo bardziej pomysłowe sposoby ich dręczenia”. Jednak Lucien wciąż zdawał się mieć wątpliwości. Z drugiej strony sugerowałam też – moimi „lukami” w pamięci – że może ja nie zostałam potraktowana z taką samą pomysłowością czy kurtuazją. Że też z taką łatwością uwierzyli, że też podejrzewali Rhysanda o zdolność zmuszenia kogokolwiek do… Dodałam tę potwarz do długiej, naprawdę długiej listy rzeczy, za które zamierzałam im odpłacić. Odłożyłam pędzel, zdjęłam upstrzony farbą fartuch i odłożyłam go starannie na stołek, na którym tkwiłam już dwie godziny. – Pójdę się przebrać – wymamrotałam i odrzuciłam luźno spleciony warkocz przez ramię. Tamlin skinął głową. Śledził każdy mój ruch, gdy się do nich zbliżałam. – Obraz jest przepiękny. – Bardzo daleko mu do ukończenia – stwierdziłam, przywołując tę dziewczynę, która odrzucała pochwały i komplementy, która chciała pozostawać niezauważona. – Jest wciąż rozbabrany. Szczerze mówiąc, był jednym z moich najlepszych dzieł, nawet jeśli jego bezpłciowość dostrzegałam tylko ja. – To się chyba tyczy nas wszystkich – powiedział Tamlin z niepewnym uśmiechem. Powstrzymałam ochotę przewrócenia oczami i odwzajemniłam uśmiech. Gdy go mijałam, musnęłam dłonią jego ramię. Kiedy dziesięć minut później opuszczałam moją nową sypialnię, przed drzwiami czekał na mnie Lucien. Dwa dni zajęło, zanim przestałam odruchowo kierować się do starej – skręcać w prawo na szczycie schodów zamiast w lewo. Ale w tamtym pomieszczeniu niczego już nie było.
Zajrzałam tam raz w dniu naszego powrotu. Strzaskane meble; podarta pościel; ubrania rozrzucone, jakby szukał mnie gorączkowo w szafie. Najwyraźniej nikomu nie pozwolił posprzątać. Ale to pnącza – ciernie – sprawiały, że komnata nie nadawała się do użytku. Moja stara sypialnia cała była nimi zarośnięta. Pięły się i wiły po ścianach, oplatały resztki mebli. Tak jakby spełzły z krat pod moimi oknami; tak jakby minęło sto lat, a nie kilka miesięcy. Ta sypialnia była teraz grobowcem. Zebrałam w dłoń miękkie różowe fałdy spódnicy mojej zwiewnej sukni i zamknęłam za sobą drzwi. Lucien tkwił po drugiej stronie korytarza oparty o drzwi. Prowadzące do jego komnaty. Nie wątpiłam, że to on dopilnował, by przydzielono mi sypialnię blisko niego. Nie wątpiłam, że jego metalowe oko zawsze było zwrócone ku mojej komnacie, nawet kiedy spał. – Dziwię się twemu spokojowi, zważywszy na obietnice, które złożyłaś w Hybernii – rzucił Lucien w ramach powitania. Miał na myśli obietnice zabicia ludzkich królowych, króla Hybernii, Juriana i Ianthy za to, co wyrządzili moim siostrom. Moim przyjaciołom. – Sam powiedziałeś, że Iantha miała swoje powody. Może i jestem na nią wściekła, ale mogę jej przynajmniej wysłuchać. Nie zdradziłam Lucienowi tego, czego się o niej dowiedziałam – prawdy o jej charakterze. Musiałabym w tym celu wyjaśnić, że Rhys wyrzucił ją ze swojego domu i że zrobił to, by ochronić siebie i swoich dworzan. To by zrodziło zbyt wiele pytań, podkopało zbyt wiele misternie budowanych kłamstw, które zapewniały bezpieczeństwo jemu i jego dworowi – mojemu dworowi. Chociaż zastanawiałam się, czy po Velaris to było w ogóle konieczne. Nasi wrogowie wiedzieli o mieście; wiedzieli, że jest miejscem dobra i pokoju. I próbowali je zniszczyć przy pierwszej okazji. Poczucie winy za ten atak, który nastąpił po ukazaniu go królowym, będzie prześladowało mojego towarzysza do końca
naszych nieśmiertelnych żyć. – Opowie ci zgrabną historyjkę, którą będziesz chciała usłyszeć – ostrzegł mnie Lucien. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam iść pustym korytarzem. – Sama potrafię to ocenić. Chociaż odnoszę wrażenie, że ty już zdecydowałeś się jej nie uwierzyć. Zrównał się ze mną krokiem. – Wciągnęła w to dwie niewinne kobiety. – Chciała się upewnić, że sojusz z Hybernią będzie silny. Lucien chwycił mnie za łokieć i gwałtownie zatrzymał. Pozwoliłam mu, ponieważ alternatywa – wymknięcie się przeskokiem, tak jak to zrobiłam w lesie miesiące temu, albo wykorzystanie ilyryjskiego chwytu, by posłać go na podłogę – równałaby się zrzuceniu maski. – Jesteś zbyt mądra, by w to uwierzyć. Przyjrzałam się trzymającej mnie szerokiej opalonej dłoni, a następnie uniosłam wzrok i spojrzałam mu w oczy – jedno rdzawobrunatne i jedno złote. – Gdzie on ją trzyma? – zapytał szeptem. Wiedziałam, o co mu chodziło. Pokręciłam głową. – Nie wiem. Rhysand może teraz być w stu różnych miejscach, ale wątpię, czy w którymkolwiek z nich ukrył Elainę świadom, że o nich wiem. – Powiedz mi i tak. Powiedz mi o nich wszystkich. – Zginiesz w chwili, w której postawisz nogę na jego ziemiach. – Udało mi się jakoś przeżyć, kiedy cię znalazłem. – Nie potrafiłeś dostrzec, że ciążył na mnie jego urok. Pozwoliłeś mu mnie zabrać. Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo. Ale ból i poczucie winy, których się spodziewałam, nie nadeszły. Lucien powoli rozluźnił chwyt. – Muszę ją znaleźć. – Nawet jej nie znasz. Więź godowa jest tylko fizyczną reakcją przyćmiewającą twój rozsądek.
– Czy to właśnie zrobiła tobie i Rhysowi? Ciche, niebezpieczne pytanie. Lecz zmusiłam się do okazania strachu – przywołałam wspomnienie Tkaczki, Rzeźbiącego w Kościach, czerwia middengardzkiego, tak aby to dawne przerażenie nasyciło mój zapach. – Nie chcę o tym mówić – wykrztusiłam drżącym głosem. Na parterze zegar wybił godzinę. Zmówiłam w myślach modlitwę dziękczynną do Matki i ruszyłam szybko w stronę schodów. – Spóźnimy się. Lucien tylko kiwnął głową. Mimo to czułam jego wzrok wwiercający się w moje plecy, gdy schodziliśmy na dół. Musiałam zobaczyć się z Ianthą. I w końcu ustalić, w jaki sposób rozedrę ją na strzępy. *** Wysoka kapłanka wyglądała tak, jak ją zapamiętałam – zarówno ze wspomnień Rhysa, jak i moich snów na jawie, w których szponami drzemiącymi pod paznokciami wydrapywałam jej oczy, potem wyrywałam język, a na koniec rozdzierałam gardło. Wściekłość przerodziła się w samodzielną istotę dyszącą w mojej piersi, dudniącej echem bicia serca, które koiło mnie do snu i wybudzało rankiem. Uciszyłam ją, wpatrując się w Ianthę siedzącą na drugim końcu stołu jadalnianego. Tamlin i Lucien siedzieli po bokach. Miała na głowie ten sam jasny kaptur i srebrny diadem z błękitnym kryształem. Kamień przypominał syfony, które nosili Azriel i Kasjan. Zastanawiałam się, czy – jak to miało miejsce w przypadku ilyryjskich wojowników – klejnot w jakiś sposób pomagał jej ukształtować kłopotliwy magiczny dar w coś bardziej subtelnego i śmiercionośnego. Nigdy nie zdejmowała go z głowy, ale też nigdy nie widziałam, żeby zrobiła coś bardziej spektakularnego od zapalenia kuli czarodziejskiego światła. Kapłanka spuściła spojrzenie turkusowych oczu na ciemny blat stołu. Kaptur rzucał cienie na jej doskonałą twarz.
– Na początek pragnę powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro. Działałam powodowana pragnieniem… dania wam tego, czego w moim przekonaniu mogliście pożądać, ale do czego się nie przyznawaliście, a jednocześnie upewnienia się, że nasi hybernijscy sojusznicy nie zwątpią w naszą wierność. Śliczne jadowite kłamstwa. Ale odkrycie jej prawdziwych motywów… przez wszystkie te tygodnie czekałam na to spotkanie. Przez cały ten czas symulowałam powolny powrót do zdrowia, mozolne leczenie ran po tym, co miałam wycierpieć ze strony Rhysanda. – Dlaczego miałabym kiedykolwiek pragnąć, by moje siostry spotkało coś takiego? – zapytałam drżącym chłodnym głosem. Iantha uniosła głowę i przyjrzała się mojej twarzy, na którą przywołałam wyraz niepewności, może nawet lekkiej wyniosłości. – Żebyś mogła spędzić z nimi wieczność. A gdyby Lucien wcześniej odkrył, że Elaina jest mu przeznaczona, to… świadomość, że pozostało im zaledwie kilkadziesiąt lat, zniszczyłaby go. Dźwięk imienia Elainy na jej ustach wzbudził w moim gardle niski warkot, ale powstrzymałam go i założyłam maskę zbolałego spokoju – najnowszą broń w moim arsenale. – Jeśli oczekujesz naszej wdzięczności, Iantho – odparł Lucien – to trochę poczekasz. Tamlin rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwyraźniej nie spodobały mu się ani jego ton, ani dobór słów. Może Lucien zabije Ianthę, zanim ja będę miała szansę to zrobić. Za samą udrękę, którą zgotowała tamtego dnia jego towarzyszce życia. – Nie – wyszeptała Iantha z rozszerzonymi oczami, przybierając doskonałą maskę żalu i poczucia winy. – Nie, w najmniejszym stopniu nie oczekuję wdzięczności. Ani wybaczenia. Ale zrozumienia… To jest też mój dom. – Uniosła smukłą dłoń udekorowaną srebrnymi pierścieniami i bransoletami, po czym zatoczyła nią krąg, wskazując całe pomieszczenie, cały dom. – Wszyscy musieliśmy zawiązać sojusze, o które nigdy byśmy się nie podejrzewali… może odstręczające, owszem, ale… potęga Hybernii jest zbyt wielka, by ją powstrzymać. Teraz można ją tylko przeczekać, jak każdą inną burzę.
– Strzeliła wzrokiem w stronę Tamlina. – Tak ciężko pracowaliśmy, by się przygotować na nieuniknione nadejście Hybernii… przez te wszystkie miesiące. Popełniłam bardzo poważny błąd i zawsze będę żałować tego całego bólu, który spowodowałam, ale kontynuujmy wspólnie te dążenia ku lepszemu. Znajdźmy sposób na przetrwanie naszych ziem i naszego ludu. – Kosztem ilu innych? – zapytał Lucien. Kolejne ostrzegawcze spojrzenie Tamlina zostało zignorowane. – To, co widziałem w Hybernii… – zaczął Lucien, ściskając podłokietniki swojego krzesła tak mocno, że rzeźbione drewno zajęczało w proteście. – Wszelkie jego obietnice pokoju i nietykalności… Urwał, jak gdyby przypomniawszy sobie, że Iantha może równie dobrze powtórzyć każde jego słowo królowi. Puścił oparcia, rozprostował smukłe palce i ponownie wsparł się o krzesło. – Musimy postępować ostrożnie. – Tak zrobimy – obiecał Tamlin. – Ale już przystaliśmy na pewne warunki. Pewne wyrzeczenia. Jeśli teraz się wycofamy… Nawet w sojuszu z Hybernią musimy prezentować spójny front. Wszyscy razem. Wciąż jej ufał. Wciąż sądził, że „Iantha zwyczajnie pomyliła się w osądzie”. Nie miał pojęcia o tym, co czaiło się pod jej pięknem, pod ubraniami, pod pobożnymi zaśpiewami. Z drugiej strony ta sama ślepota nie pozwalała mu dostrzec tego, co krążyło pod moją skórą. Iantha ponownie skłoniła głowę. – Dołożę starań, by okazać się godną mych przyjaciół. Lucien zdawał się bardzo, ale to bardzo starać nie przewrócić oczami. – Wszyscy się postaramy – rzucił Tamlin. Moje nowe ulubione sformułowanie: „postaramy się”. Przełknęłam tylko ślinę – na tyle głośno, aby na pewno to usłyszał – i skinęłam powoli głową, nie odrywając wzroku od Ianthy. – Nigdy więcej nie rób czegoś takiego. Życzenie głupca – którego się po mnie spodziewała, wnosząc po
szybkości, z jaką pokiwała głową. Lucien odchylił się na krześle, zachowując swoje myśli dla siebie. – Ale Lucien ma rację – wykrztusiłam z maską troski na twarzy. – Co będzie z mieszkańcami tego dworu w czasie tego konfliktu? – Spojrzałam na Tamlina ze zmarszczonymi brwiami. – Cierpieli męki z rąk Amaranthy. Nie wiem, jak zniosą życie u boku Hybernii. Dość już przeszli. Mina Tamlina stężała. – Hybernia przyrzekła pozostawić nasz lud w spokoju. Nasz lud. Niemal się na te słowa skrzywiłam, lecz zdołałam ponownie skinąć głową ze zrozumieniem. – To była część naszego… układu – dodał. Kiedy sprzedał cały Prythian, wyprzedał wszystko, co było w nim poczciwego i dobrego, aby odzyskać mnie. – Gdy przybędą wojska Hybernii, nasz lud będzie bezpieczny. Chociaż powiadomiłem wszystkie rodziny, że powinny… przenieść się we wschodnią część naszych ziem. Tymczasowo. Dobrze. Przynajmniej pomyślał o potencjalnych ofiarach; przynajmniej dbał o swój lud na tyle, żeby wziąć pod uwagę nikczemności, w jakich lubowali się Hybernijczycy, oraz to, że potrafili przysiąc jedno, lecz mieć na myśli zgoła co innego. Jeśli już przemieszczał tych najbardziej narażonych na krzywdę podczas działań wojennych… tylko ułatwiał mi moje zadanie. Wschód… zapamiętałam ten szczegół. Skoro uważał wschód za bezpieczny, zatem zachód… Wojska Hybernii istotnie nadejdą z tego kierunku. Przybędą tutaj. Tamlin westchnął ciężko. – To prowadzi do drugiej przyczyny tego spotkania. Przygotowałam się na wysłuchanie dalszej przemowy, przywołując na twarz maskę mdłej ciekawości. – Jutro przybywają pierwsi Hybernijczycy. Złocista twarz Luciena pobladła. – Do południa zjawi się tu Jurian – dodał Tamlin.
Rozdział 2 W ostatnich tygodniach słyszałam ledwie parę szeptów na temat Juriana. Nie widziałam wskrzeszonego ludzkiego wodza od tamtej nocy na Hybernii. Jurian zrodził się na nowo dzięki mocy Kotła z odrażających szczątków, które Amarantha trzymała jako trofea przez pięć setek lat; w których uwięziła jego duszę, by był świadom wszystkiego wokół, by oglądał świat magicznie zakonserwowanym okiem. Był szalony – postradał zmysły na długo, zanim król Hybernii przywołał go na powrót z martwych, by powiódł ludzkie królowe drogą mimowolnej uległości. Tamlin i Lucien musieli to wiedzieć. Musieli dostrzec ten błysk w jego oczach. Ale… zdawali się nie mieć nic przeciwko temu, by król Hybernii pozostał w posiadaniu Kotła… i że za jego pomocą może roztrzaskać cały świat. Począwszy od muru. Jedynej przeszkody stojącej między gromadzącymi się potężnymi armiami fae a bezbronnymi ziemiami ludzi. Nie, to zagrożenie zdecydowanie nie spędzało Lucienowi i Tamlinowi snu z powiek. Ani nie powstrzymało ich przed zaproszeniem tych potworów do swego domu. Tamlin przyrzekł po moim powrocie, że zostanę włączona w planowanie, że będę uczestniczyła w każdym spotkaniu. I dotrzymał słowa, gdy klarował, że Jurian przybędzie z dwójką innych hybernijskich dowódców i że będę obecna podczas ich powitania. Chcieli zbadać mur i wybrać najlepsze miejsce do rozdarcia zasłony, gdy tylko Kocioł odzyska pełnię mocy. Przeobrażenie moich sióstr w fae najwyraźniej ją wyczerpało. Moja radość z tego faktu nie trwała długo. Pierwszym zadaniem było dowiedzieć się, gdzie zamierzali uderzyć i jak długo jeszcze Kocioł będzie regenerował siły. Potem zaś muszę przekazać te informacje Rhysandowi i pozostałym.
Następnego dnia dobrałam strój ze szczególną starannością. Po kolacji w towarzystwie nękanej poczuciem winy Ianthy, która z ogromną gorliwością podlizywała się mnie i Lucienowi, spałam wyjątkowo dobrze. Kapłanka najwyraźniej wolała się pokazać hybernijskim dowódcom dopiero, gdy ci się rozgoszczą. Cały czas paplała słodko, jak to by chciała dopilnować, by zdołali nas poznać, zanim nam przeszkodzi. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na Luciena, by przekonać się, że chociaż raz oboje się w czymś zgadzamy: musiała planować coś szczególnego, czym chciała zrobić wielkie wrażenie na przybyłych. Dla mnie – dla moich planów – było to bez różnicy. Następnego ranka przekazałam przez więź godową swoje zamiary – słowa i obrazy potoczyły się wypełnionym nocą korytarzem. Nie ważyłam się używać tego sposobu zbyt często. Od mojego przybycia skontaktowałam się z Rhysandem tylko raz – gdy zajrzałam do swojej starej sypialni i znalazłam ją zarośniętą ciernistymi pnączami. Przypominało to krzyczenie na wielką odległość, mówienie pod wodą. „Jestem cała i zdrowa – posłałam wzdłuż więzi. − Wkrótce przekażę ci, co już wiem”. Odczekałam chwilę, pozwalając słowom oddalić się w mrok, po czym zapytałam: „Żyją? Są ranni?”. Nie przypominałam sobie, żeby tak trudno było cokolwiek dosłyszeć przez łączącą nas więź – nawet wtedy, gdy mieszkałam tu, a on wykorzystywał ją, by się przekonać, czy wciąż oddycham; by się upewnić, że nie poddałam się już całkowicie rozpaczy. Po chwili jednak nadeszła odpowiedź Rhysanda: „Kocham cię. Żyją. Zdrowieją”. Tylko tyle. Tak jakby nie zdołał przekazać więcej. Wróciłam nieśpiesznie do swoich nowych komnat, zamknęłam drzwi na klucz i otoczyłam pomieszczenia murem zastygłego powietrza, by na zewnątrz nie wydostała się najlżejsza nawet woń mych cichych łez, które roniłam zwinięta w kącie komnaty łaziebnej. Już kiedyś tkwiłam tu w podobnej pozycji i obserwowałam gwiazdy w długie bezsenne godziny. Teraz wpatrywałam się w bezchmurne błękitne niebo za otwartym oknem, wsłuchiwałam
w szczebiot rozmawiających ze sobą ptaków i miałam ochotę ryknąć. Nie śmiałam prosić o więcej informacji o Kasjanie, Azrielu… czy moich siostrach. Ogarniał mnie lęk na wspomnienie tego, jak źle to wyglądało – i tego, co bym zrobiła, gdyby ich rekonwalescencja nie zakończyła się pomyślnie. Tego, co bym sprowadziła na wszystkich tutaj. Zdrowieją. Żyją i zdrowieją. Przypominałam sobie o tym każdego dnia. Chociaż nadal słyszałam ich krzyki, czułam zapach ich krwi. Ale nie prosiłam o więcej. Po tym jednym razie nie ryzykowałam już dotykania więzi. Nie wiedziałam, czy ktoś mógłby monitorować taką komunikację – podsłuchiwać ciche wiadomości przesyłane między dwójką związanych przeznaczeniem istot. Nie chciałam ryzykować w sytuacji, gdyby okazało się, że więź godową można wyczuć, a ja prowadziłam tak niebezpieczną grę. Wszyscy tu byli przekonani, że została przecięta; że snujący się za mną zapach Rhysa wynikał z tego, że mnie przymusił, że przemocą umieścił we mnie swoją woń. Wierzyli, że z czasem, daleko od księcia Dworu Nocy, jego zapach zaniknie. Po tygodniach, zapewne miesiącach. A gdy tak się nie stanie, gdy będzie wciąż obecny… Wtedy będę musiała uderzyć. Niezależnie od tego, czy zdołam do tego czasu zdobyć wszystkie potrzebne informacje. Ale skoro istniało ryzyko, że komunikowanie się przez naszą więź wzmacniało jego zapach… musiałam je ograniczyć do minimum. Nawet jeśli brak rozmów z Rhysem, niemożność usłyszenia tego rozbawienia, tej przebiegłości w jego głosie… Kiedyś ponownie to wszystko usłyszę. Tak sobie co rusz przyrzekałam. Kiedyś znowu zobaczę ten kpiący uśmieszek. Następnego dnia, gdy Jurian i dwójka hybernijskich dowódców pojawili się na żwirze podjazdu przed rezydencją Tamlina, znowu przyłapałam się na rozmyślaniu o bólu, który malował się na jego twarzy, gdy go widziałam po raz ostatni; o Rhysie w ubraniu poplamionym krwią Azriela i Kasjana.
Jurian miał na sobie tę samą lekką skórznię. Targane porywistym wiosennym wiatrem kasztanowe włosy smagały mu twarz. Zlustrował nas stojących na schodach z białego marmuru i wykrzywił usta w ironicznym pyszałkowatym uśmiechu. Schłodziłam krew w swoich żyłach zimnem pochodzącym z dworu, w którym jeszcze nigdy nie stanęła moja noga. Niemniej jednak zdołałam posłużyć się darem jego władcy i przekształcić płomienną wściekłość w lodowaty spokój. Jurian ruszył zawadiackim krokiem w naszą stronę z dłonią opartą na rękojeści miecza. Ale to z powodu dwójki dowódców w serce wbiła mi się drzazga strachu. Oboje wyglądali na fae wysokiego rodu. Ich skóra miała ten sam rumiany odcień, a włosy atramentową czernią dorównywały czuprynie ich króla. Wzrok najbardziej przyciągały jednak ich pozbawione wyrazu i wyprane z wszelkich emocji twarze. Obojętność doskonalona przez tysiąclecia okrucieństw. Tamlin i Lucien zesztywnieli, gdy Jurian zatrzymał się u stóp szerokich frontowych schodów. Ludzki wojownik uśmiechnął się zdawkowo. – Wyglądasz lepiej, niż kiedy widziałem cię po raz ostatni. Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. I zachowałam milczenie. Jurian parsknął i skinął na pozostałą dwójkę przybyszów, by podeszli bliżej. – Pragnę przedstawić ich wysokości księcia Dagdana i księżniczkę Brannagh, siostrzeńca i siostrzenicę króla Hybernii. Bliźnięta – może nawet dzielące tę samą moc i umysłową więź. Tamlin przypomniał sobie, że byli to teraz jego sprzymierzeńcy, i ruszył w dół schodów. Lucien podążył za nim. On nas sprzedał. Sprzedał cały Prythian – za mnie. Żeby mnie odzyskać. W moich ustach zaczął się kłębić dym. Ponownie musiałam sięgnąć po drzemiący we mnie mróz. Książę Dworu Wiosny skinął głową książętom. – Witajcie w moim domu. Przygotowaliśmy dla was wszystkich pokoje.
– Razem z bratem zajmiemy jedną komnatę – oznajmiła księżniczka. Głos miała zwodniczo delikatny, niemal dziewczęcy. Głęboko kontrastował z całkowitym brakiem wrażliwości i surową władczością. Mogłam niemal wyczuć kąśliwą ripostę kipiącą w głowie Luciena. Ubiegłam ją i dołączyłam do nich u stóp schodów, płynnie wchodząc w rolę pani domu, czego wszyscy – z Tamlinem na czele – niegdyś się po mnie spodziewali. – Nie będzie to żadnym kłopotem. Metalowe oko Luciena obróciło się ze zgrzytem w moją stronę i mechaniczna źrenica zwęziła się badawczo, ale ja zachowałam kamienną twarz i dygnęłam. Skłoniłam się wrogowi. Które z mych przyjaciół stawi im czoła na polu bitwy? Czy Kasjan i Azriel zdążyli się wyleczyć na tyle, by móc walczyć? By choć udźwignąć miecz? Nie pozwoliłam sobie dręczyć się tymi rozmyślaniami, wspomnieniami krzyków Kasjana, gdy jego skrzydła były rozrywane na strzępy. Księżniczka Brannagh przyjrzała się mi: omiotła wzrokiem różową suknię, włosy zaplecione w warkocz i zwinięte na czubku głowy przez Alis, przytrzymujący je diadem, bladoróżowe perły zdobiące uszy. Niegroźna maskotka w ślicznym opakowaniu, której jej książę mógł dosiadać, gdy tylko go naszła ochota. Brannagh wykrzywiła usta w kpiącym uśmieszku i zerknęła na brata. Wnosząc po jego lustrzanym grymasie, książę podzielał osąd siostry. Tamlin zawarczał cicho, ostrzegawczo. – Jeśli skończyliście się już na nią gapić, może moglibyśmy przejść do naszych spraw. Jurian zachichotał pod nosem i ruszył w górę schodów, nie czekając na zaproszenie. – Są ciekawi – rzucił lekko Jurian, a Lucien aż zesztywniał na bezczelność jego zachowania i słów. – Nie w każdym wieku spór o kobietę daje początek wojnie. Zwłaszcza gdy chodzi o kobietę obdarzoną takimi… talentami.