AlekSob

  • Dokumenty879
  • Odsłony125 579
  • Obserwuję109
  • Rozmiar dokumentów1.9 GB
  • Ilość pobrań72 198

Veronica Roth - Cztery. Zanim Tobias poznał Tris. Początek trylogii Niezgodna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Veronica Roth - Cztery. Zanim Tobias poznał Tris. Początek trylogii Niezgodna.pdf

AlekSob Fantastyka
Użytkownik AlekSob wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Roth Veronica Cztery

Moim Czytelnikom, mądrym i odważnym

Wstęp Trylogię Niezgodna zaczęłam pisać z perspektywy Tobiasa Eatona, chłopaka z Altruizmu, który ma niezwykle napięte stosunki z ojcem i pragnie odejść ze swojej frakcji. Po trzydziestu stronach utknęłam, bo narrator nie bardzo pasował do historii, którą chciałam opowiedzieć. Cztery lata później wróciłam do tej opowieści i znalazłam odpowiedniego bohatera. Tym razem była to dziewczyna z Altruizmu, która chce się dowiedzieć, kim jest. Ale Tobias nie zniknął – pojawił się w powieści jako Cztery, instruktor, przyjaciel i chłopak Tris, ktoś jej równy. Zawsze chciałam rozwinąć bardziej tę postać, bo za każdym razem, gdy się po- jawiała, nabierała w mojej wyobraźni bardzo realnych kształtów. Cztery jest dla mnie ważny głównie ze względu na to, jak sobie radzi z trudnościami, które czasem nawet potrafi obrócić na swoją korzyść. Akcja trzech pierwszych rozdziałów – Transfer, Nowicjusz i Syn – toczy się, zanim Tobias poznał Tris. Śledzę jego drogę z Altruizmu do Nieustraszoności, pokazuję, jak staje się coraz silniejszy. W ostatnim rozdziale, Zdrajca, który chronologicznie pokrywa się ze środkową czę- ścią Niezgodnej, Cztery poznaje Tris. Bardzo mi zależało, żeby pokazać tu ich pierwsze spotkanie, ale niestety nie pasowało to do czasu akcji – tę scenę znajdziecie jednak na końcu książki. Trylogia pokazuje losy Tris, od momentu gdy dziewczyna przej- muje kontrolę nad własnym życiem i swoją tożsamością. Dzięki tej książce możemy w podobny sposób śledzić losy Cztery. Co było dalej, dobrze wiemy. Veronica Roth

TRANSFER Wychodzę z krzykiem z symulacji. Pieką mnie usta. Przykładam do nich dłoń i widzę na palcach krew. Musiałem się ugryźć w czasie trwania testu. Nieustraszona, która przeprowadza mój test przynależności – po- wiedziała, że nazywa się Tori – patrzy na mnie dziwnie i spina czarne włosy w kok. Ręce ma pokryte tatuażami. Przedstawiają płomienie, promienie światła i skrzydła jastrzębia. – Czy w czasie symulacji… wiedziałeś, że to nie dzieje się na- prawdę? – pyta, wyłączając sprzęt. Wygląda i mówi na luzie, ale to wy- studiowany luz, efekt lat praktyki. Potrafię to rozpoznać. Zawsze potra- fiłem. Nagle czuję bicie swojego serca. Ojciec mówił, że tak właśnie bę- dzie. Że będą mnie pytać, czy zachowałem świadomość podczas symu- lacji. I powiedział mi, co mam wtedy odpowiedzieć. – Nie – zaprzeczam. – Gdybym wiedział, myślisz, że pokaleczy- łbym sobie usta? Tori przygląda mi się przez chwilę, po czym przygryza okrągły kolczyk na wardze. – Gratulacje. Jesteś podręcznikowym Altruistą. Kiwam głową, ale mam wrażenie, że słowo „Altruista” zaciska się mi na szyi jak stryczek. – Nie cieszysz się? – Moja frakcja się ucieszy. – Nie pytałam o twoją frakcję, tylko o ciebie. – Kąciki ust i oczu Tori opadają trochę, jakby przymocowano do nich ciężarki. Jakby Tori była z jakiegoś powodu smutna. – To bezpieczne miejsce. Tu możesz powiedzieć wszystko. Jeszcze zanim przyszedłem dziś rano do szkoły, wiedziałem, na co wskaże mój test przynależności, na co wskażą dokonane w jego trakcie wybory. Uznałem, że jedzenie jest ważniejsze od broni. Rzuciłem się na psa, żeby uratować dziewczynkę. Wiedziałem, że to zakończy mój test i że zostanę zakwalifikowany do Altruizmu. I nie jestem wcale pewny, czy wybrałbym inaczej, gdyby ojciec mnie nie przygotowywał i nie kon-

trolował z daleka każdego etapu tego sprawdzianu. Czego więc się spo- dziewałem? Do jakiej frakcji chciałbym należeć? Do jakiejkolwiek. Byle nie do Altruizmu. – Cieszę się – mówię stanowczo. Bez względu na to, co twierdzi ta kobieta, tu wcale nie jest bezpiecznie. Nie ma bezpiecznych miejsc, bez- piecznych prawd, bezpiecznych sekretów. Wciąż jeszcze czuję, jak zęby psa zaciskają się na mojej ręce, roz- rywają mi skórę. Kiwam głową na pożegnanie i odwracam się do drzwi, ale tuż przed wyjściem Tori przytrzymuje mnie za łokieć. – To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją – odzywa się. – Każdy wcześniej czy później się z nią pogodzi, niezależnie od tego, co wybie- rzesz. Tylko nie ty. Otwieram drzwi i wychodzę. Wracam do stołówki i siadam przy stole Altruizmu, wśród ludzi, którzy prawie mnie nie znają. Ojciec nie pozwala mi chodzić na więk- szość imprez frakcyjnych. Twierdzi, że narobiłbym tylko zamieszania, popsułbym mu reputację. Mnie to nie przeszkadza. Lepiej mi w swoim pokoju, w cichym domu niż wśród uniżonych, wiecznie skruszonych Al- truistów. Jednak przez to, że nigdzie nie chodzę, Altruiści nie mają do mnie zaufania, są przekonani, że coś jest ze mną nie tak. Nawet ci, którzy ki- wają głową na powitanie, nie patrzą mi w oczy. Zaciskam ręce na kolanach i przyglądam się innym stołom. Czekam, aż testy przynależności dobiegną końca. Stół Erudycji jest zarzucony książkami, ale nie wszyscy się uczą – tylko udają. Gadają, zamiast wy- mieniać się pomysłami, i szybko wracają do podręczników tylko wtedy, gdy im się wydaje, że ktoś na nich patrzy. Prawi, jak zawsze, dyskutują o czymś głośno. Serdeczni się śmieją i dzielą wyciągniętym z kieszeni jedzeniem. Nieustraszeni są hałaśliwi; robią zamieszanie, pokładają się na stołach i krzesłach, opierają się o siebie nawzajem, szturchają się i wygłupiają. Chcę przejść do jakiejkolwiek innej frakcji. Do jakiejkolwiek, byle nie własnej, gdzie każdy z góry spisał mnie na straty. W końcu do stołówki wchodzi kobieta z Erudycji. Unosi dłoń, aby uciszyć salę. Altruiści i Erudyci natychmiast milkną, ale Nieustraszeni,

Serdeczni i Prawi ją zauważają, dopiero gdy krzyczy: „Cisza!” – Zakończyliśmy właśnie testy przynależności – informuje. – Przypominam, że nie wolno wam z nikim rozmawiać o uzyskanych wy- nikach, nawet z rodziną czy przyjaciółmi. Ceremonia Wyboru odbędzie się jutro w Centrum. Postarajcie się przyjść przynajmniej dziesięć minut wcześniej. Teraz możecie już iść do domu. Wszyscy rzucają się do drzwi – z wyjątkiem naszego stołu. Cze- kamy, aż wyjdą, i dopiero wtedy wstajemy. Wiem, którędy pójdą Altru- iści: korytarzem do głównych drzwi, a potem na przystanek. Będą tam stać ponad godzinę, żeby przepuścić całą bandę. Ale ja nie jestem w stanie znieść dłużej tego milczenia. Zamiast iść z innymi, wychodzę bocznymi drzwiami. Chodziłem już tędy, ale dotąd zwykle przemykałem cicho, żeby nikt mnie nie zau- ważył. Dziś czuję, że muszę biec. Puszczam się sprintem na koniec alejki i wypadam na pustą ulicę. Przeskakuję nad dziurą w chodniku. Moja luźna kurtka powiewa na wie- trze, więc ściągam ją w biegu – łopocze przez chwilę jak flaga, potem ją puszczam – spada na ziemię. Podciągam rękawy koszuli i zwalniam do truchtu, bo ciało nie wyrabia już ze sprintem. Mam wrażenie, że całe miasto rozmazuje mi się przed oczami, że budynki zlewają się ze sobą. Słyszę uderzenia butów o asfalt, tak jakby ten odgłos był ode mnie od- dzielony. W końcu muszę się zatrzymać, palą mnie mięśnie. Znajduję się na nieużytkach bezfrakcyjnych, położonych między sektorem Altruizmu, kwaterą główną Erudycji, siedzibą Prawości a terenem wspólnym. Na każdym spotkaniu frakcji nasi przywódcy – zwykle przemawiają głosem mojego ojca – zachęcają nas, żeby nie bać się bezfrakcyjnych i traktować ich jak ludzi, a nie jak wynaturzonych, zagubionych outsiderów. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby się ich bać. Schodzę na chodnik, żeby móc zaglądać w okna domów. Przeważ- nie widzę stare meble, puste pokoje, trochę śmieci walających się po podłodze. Gdy większość mieszkańców opuszczała miasto – a musiało tak być, bo część budynków stoi pusta – to najwyraźniej się nie śpieszyła, ponieważ zostawili po sobie porządek. W domach nie ma już nic cieka- wego.

Kiedy mijam jeden z narożnych gmachów, coś przykuwa jednak mój wzrok. Pomieszczenie za szybą jest opustoszałe, tak jak poprzednie, ale w środku coś się żarzy – pojedynczy węgielek. Zatrzymuję się ze zmarszczonymi brwiami przed oknem i próbuję je otworzyć. Najpierw nie chce ustąpić, ale ruszam trochę framugą i w końcu podjeżdża do góry. Wsuwam głowę i ramiona, potem nogi i spadam bezwładnie na podłogę. Zdzieram sobie łokcie. Wewnątrz pachnie czymś gotowanym, dymem i potem. Idę powoli w stronę węgielka i nasłuchuję głosów, które uprzedziłyby mnie o obecności bezfrakcyjnych, ale wokół panuje cisza. W następnym pokoju okna są czarne od farby i brudu, ale trochę światła tu dociera, widzę więc porozstawiane wszędzie prycze i stare puszki z zaschniętymi resztkami jedzenia. Na środku stoi mały grill wę- glowy. Większość węgli jest już biała i wypalona, ale jeden jeszcze się żarzy – znak, że ten, kto tu był, wyszedł niedawno. A sądząc po zapachu i liczbie starych puszek i koców, nie była to jedna osoba, tylko spora grupa. Zawsze słyszałem, że bezfrakcyjni nie tworzą społeczności, że żyją w izolacji. Patrzę na to miejsce i zastanawiam się, jak mogłem w coś ta- kiego uwierzyć. Dlaczego nie mieliby zbierać się w grupy tak jak my? Przecież tak jest nasza natura. – Co ty tu robisz? – pyta jakiś głos. Poraża mnie jak prąd. Odwracam się szybko i widzę w sąsiednim pokoju umazanego faceta o ziemistej cerze. Wyciera ręce w obszarpany ręcznik. – Ja tylko… – Patrzę na grill. – Zobaczyłem ogień. Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Aha. – Wsuwa róg ręcznika do tylnej kieszeni. Ma na sobie czarne spodnie Prawości, połatane niebieskim materiałem Erudycji, a do tego szarą koszulę Altruizmu, taką samą jak moja. Jest chudy jak szczapa, ale wygląda na silnego. Przynajmniej na tyle, żeby mnie skrzywdzić, ale nie sądzę, by to zrobił. – W takim razie dzięki – odpowiada. – Ale nic się nie pali. – Widzę. Co to za miejsce? – Mój dom – mówi z zimnym uśmiechem. Brakuje mu jednego zęba. – Gdybym wiedział, że będę miał gości, tobym tu trochę ogarnął.

Patrzę na walające się puszki. – Chyba nieźle się wiercisz w nocy, skoro potrzeba ci aż tyle koców. – Nigdy nie spotkałem równie ciekawskiego Sztywniaka – stwier- dza. Podchodzi bliżej i marszczy brwi. – Wyglądasz znajomo. Wiem, że na pewno go wcześniej nie widziałem, nie tam, gdzie mieszkam, w dzielnicy pełnej identycznych domów, w najbardziej mo- notonnej części miasta, wśród ludzi w identycznych szarych ubraniach, z identycznymi krótkimi włosami. Nagle uświadamiam sobie, że choć ojciec stara się mnie trzymać w ukryciu, przecież jest przywódcą rady, jednym z najważniejszych ludzi w mieście, a ja jestem do niego podobny. – Przepraszam, że cię niepokoiłem – odzywam się jak stuprocen- towy Altruista. – Pójdę już. – Wiem – wypala nagle facet. – Jesteś synem Evelyn Eaton, zgadza się? Sztywnieję na dźwięk jej imienia. Nie słyszałem go od lat, bo ojciec go nie wymawia i udaje, że nie słyszy, gdy pada z ust innych. Dziwnie się czuję, będąc z nią znów związany, nawet jeśli ten związek sprowadza się jedynie do fizycznego podobieństwa – to tak, jakbym włożył stare ubra- nie, z którego już dawno wyrosłem. – Skąd wiesz? – Musiał dobrze ją znać, żeby rozpoznać we mnie rysy matki; mam jaśniejszą karnację i niebieskie oczy, a nie ciemnobrą- zowe jak ona. Większość ludzi nie przygląda się wystarczająco dokładnie, żeby dostrzec wszystkie podobieństwa: długie palce, orle nosy, proste brwi, często zmarszczone. Waha się chwilę. – Czasem pracowała jako wolontariuszka. Rozdawała jedzenie, koce i ubrania. Miała charakterystyczną twarz. Poza tym była żoną przywódcy rady. Chyba wszyscy ją znali? Czasem wiem, że ktoś kłamie – wtedy specyficznie odczuwam słowa, jakby było w nich coś niewłaściwego. Pewnie podobnie czuje się Erudytka, kiedy czyta niepoprawnie sformułowane zdanie. W jakikolwiek jednak sposób ten człowiek poznał moją matkę, nie stało się to podczas jednorazowego wręczania puszki z zupą. Ale się nie czepiam, bo bardzo chcę usłyszeć o niej coś więcej. – Wiesz, że ona nie żyje? – pytam. – Od wielu lat.

– Nie, nie wiedziałem. – Usta wykrzywiają mu się lekko. – Przykro mi. Dziwnie mi w tym zawilgoconym miejscu, w którym pachnie ludźmi i dymem, wśród pustych puszek, w otoczeniu przywodzącym na myśl biedę i niezdolność do adaptacji. Ale to miejsce ma też w sobie coś pociągającego: wolność, odrzucenie arbitralnych ról, które sobie narzu- ciliśmy. – Jutro jest pewnie Ceremonia, skoro masz taką zmartwioną minę – stwierdza nieznajomy. – Jaka frakcja ci wyszła? – Nie wolno mi o tym nikomu mówić – odpowiadam odruchowo. – Ale ja jestem nikim. – Na tym polega bezfrakcyjność. Milczę. Zakaz wyjawiania wyników testu przynależności lub ja- kichkolwiek innych tajemnic jest we mnie mocno wdrukowany i codziennie wnika coraz głębiej. Nie da się tego zmienić, ot tak, na za- wołanie. – Rozumiem, zasady to zasady – kwituje bezfrakcyjny, jakbym sprawił mu zawód. – Twoja matka powiedziała mi kiedyś, że do Altrui- zmu rzuciła ją siła bezwładności. Że poszła po linii najmniejszego oporu. – Wzrusza ramionami. – Ale uwierz mi, Eaton, warto stawiać opór. Ogarnia mnie nagły gniew. Nie powinien mówić o mojej matce, tak jakby była mu bliższa niż mnie, nie powinien podważać wiarygodności moich wspomnień, tylko dlatego że matka dała mu kiedyś jedzenie. W ogóle nie powinien się odzywać – jest nikim, jest bezfrakcyjny, wyjęty poza nawias społeczeństwa, nic nie znaczy. – Czyżby? – odpowiadam. – Zobacz, dokąd zaprowadził cię twój opór. Jesz żarcie z puszek i mieszkasz w ruderze. Dla mnie to nic fajnego. – Ruszam do drzwi, którymi wszedł mężczyzna. Wiem, że gdzieś tam znajdę wyjście z budynku: nieważne, gdzie mnie wyprowadzi, byle tylko jak najszybciej się stąd wydostać. Lawiruję między kocami, starając się po nich nie deptać. Gdy jestem już na korytarzu, facet rzuca: – Wolę jeść żarcie z puszki, niż dusić się we frakcji. Nie odwracam się. Po powrocie do domu siadam na schodach i przez kilka minut głę- boko wdycham chłodne wiosenne powietrze.

To matka nauczyła mnie wykradać takie chwile – chwile wolności. Wymykała się po zmroku za drzwi, gdy ojciec już spał, i zakradała się z powrotem, gdy słońce pojawiało się za budynkami. Robiła to nawet przy nas: stała nad zlewem z zamkniętymi oczami tak nieobecna, że nawet nie słyszała, że coś do niej mówię. Ale nauczyłem się od niej jeszcze czegoś: że chwile wolności zawsze muszą się skończyć. Wstaję, otrzepuję szare spodnie z cementowego pyłu i otwieram drzwi. Ojciec siedzi w głębokim fotelu w salonie, pochłonięty papierko- wą robotą. Prostuję się, by znów nie marudził, że się garbię. Idę w kierunku schodów. Może uda mi się niepostrzeżenie przedostać do swojego pokoju. – Jak ci poszedł test przynależności? – pyta i pokazuje, żebym usiadł na kanapie. Ostrożnie robię krok nad stosem papierów leżących na dywanie. Siadam we wskazanym miejscu, na samym brzegu, żeby móc szybko wstać. – A więc? – Ojciec zdejmuje okulary i patrzy na mnie wyczekująco. Słyszę w jego głosie napięcie, które pojawia się zawsze po ciężkim dniu w pracy. Muszę uważać. – Co ci wypadło? Nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby mu nie odpowiedzieć. – Altruizm. – I nic więcej? Marszczę brwi. – Nie. Oczywiście, że nie. – Co to za miny? – pyta, a z mojego czoła natychmiast znikają zmarszczki. – W czasie testu nie działo się nic dziwnego? W czasie testu miałem świadomość, gdzie jestem. Wiedziałem, że choć wydaje mi się, że stoję w szkolnej stołówce, to tak naprawdę leżę bez czucia na leżance w pomieszczeniu testowym, a moje ciało jest podłą- czone kablami do jakiegoś urządzenia. To było dziwne uczucie. Ale nie chcę teraz o tym rozmawiać z ojcem, nie w momencie gdy pod wpływem stresu zaczyna w nim wzbierać fala wściekłości. – Nie – odpowiadam. – Nie kłam. – Zamyka moją rękę w żelaznym uścisku.

Nie patrzę mu w oczy. – Nie kłamię. Wyszedł mi Altruizm, zgodnie z przewidywaniami. Kobieta przeprowadzająca test nawet na mnie nie spojrzała, jak wycho- dziłem. Przysięgam. Ojciec puszcza mnie. W miejscu, w którym zaciskał dłoń, czuję pulsowanie bólu. – To dobrze – stwierdza. – Na pewno musisz sobie sporo przemy- śleć. Idź do siebie. – Dobrze, ojcze. Wstaję i z ulgą idę do drzwi. – Aha – odzywa się jeszcze. – Wieczorem przyjdzie paru członków rady, więc zjedz kolację wcześniej. – Dobrze, ojcze. Przed zachodem słońca biorę z szafek i lodówki jedzenie: dwie bułki i surowe marchewki, jeszcze z nacią, kawałek sera, jabłko, resztkę kurczaka bez przypraw. Jedzenie smakuje zawsze tak samo: jak ziemista papka. Cały czas obserwuję drzwi, żeby nie natknąć się na współpra- cowników ojca. Nie byłby zadowolony, gdyby mnie zobaczyli. Pierwszy członek rady zjawia się pod domem akurat wtedy, gdy kończę nalewać wodę do szklanki. Czmycham przez salon, zanim ojciec dochodzi do drzwi. Docieram do schodów. Czeka z ręką na klamce i patrząc na mnie spod uniesionych brwi, pokazuje, żebym zmiatał na górę, więc szybko wbiegam, a on otwiera. – Dobry wieczór, Marcusie. – Rozpoznaję głos Andrew Priora. To jeden z najbliższych znajomych ojca z pracy, co nic nie znaczy, bo tak naprawdę nikt nie zna mojego ojca, nawet ja. Patrzę ze szczytu schodów, jak Andrew wyciera buty. Widuję go czasem z rodziną. Idealna altruistyczna komórka społeczna. Natalie i Andrew, ich syn i córka – choć nie są bliźniętami, oboje są ode mnie dwa lata młodsi – idą statecznie ulicą i kiwają głowami mijanym ludziom. Natalie koordynuje w Altruizmie pracę wolontariuszy na rzecz bezfrak- cyjnych – matka musiała ją znać, choć raczej nie brała udziału w życiu społecznym Altruizmu. Tak jak ja, wolała zachowywać swoje tajemnice dla siebie, zamykać je w czterech ścianach naszego domu. Andrew patrzy mi w oczy, więc odwracam się i szybko biegnę do

swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi. Mój pokój na pierwszy rzut oka jest równie skąpo wyposażony i równie porządnie wysprzątany jak pokój każdego innego członka Al- truizmu. Szara pościel i koce są schludnie ułożone na cienkim materacu, a podręczniki ustawione w równiutką wieżę na biurku ze sklejki. Pod oknem, przez które wieczorem wpadają tylko pojedyncze promienie słońca, stoi nieduża komoda z kilkoma identycznymi zestawami ubrań. Za oknem widać sąsiedni dom, dokładnie taki sam jak mój, tylko prze- sunięty półtora metra na wschód. Domyślam się, w jaki sposób siła bezwładu rzuciła Evelyn do Al- truizmu, o ile rzeczywiście moja matka powiedziała coś takiego tamtemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że ze mną może się stać podobnie, gdy jutro będę stać z nożem w ręce wśród mis wypełnionych tym, co symbo- lizuje każdą z frakcji. Są cztery frakcje, których nie znam, którym nie ufam i których postępowania nie rozumiem, i tylko jedna znajoma, przewidywalna, zrozumiała. Nawet jeśli wybór Altruizmu nie zapewni mi pełni szczęścia, to przynajmniej da komfort psychiczny. Siadam na brzegu łóżka. Nie, wcale nie – pojawia się myśl, ale ją tłumię, bo wiem, skąd się wzięła: z dziecinnej części mnie, która boi się człowieka brylującego w tej chwili w salonie. Człowieka, którego pięść znam lepiej niż ramiona. Sprawdzam, czy drzwi są zamknięte, i na wszelki wypadek blokuję klamkę krzesłem. Kucam przy łóżku i wyciągam spod niego kufer. Matka dała mi go, gdy byłem mały, i powiedziała ojcu, że ten po- jemnik się przyda do przechowywania zapasowych koców i że znalazła go w jakimś zaułku. Ale kiedy wstawiła go do mojego pokoju, wcale nie włożyła do środka koców. Zamknęła drzwi, przyłożyła palec do ust i położyła kufer na łóżku. W środku znajdowała się niebieska rzeźba. Wyglądała jak wodo- spad, ale tak naprawdę była ze szkła, idealnie przejrzystego, gładkiego, nieskazitelnego. – Do czego to jest? – spytałem wtedy. – Do niczego konkretnego – odpowiedziała i posłała mi uśmiech, tylko taki pełen napięcia, jakby się czegoś bała. – Ale dzięki temu można poczuć coś tutaj. – Poklepała się po piersi, tuż powyżej mostka. – Piękne

przedmioty mają czasem taką moc. Od tego czasu gromadziłem w kufrze rzeczy, które inni uznaliby za bezużyteczne: stare oprawki okularów, kawałki płyt głównych z komputerów, świece zapłonowe, wyrwane kable, utrąconą szyjkę zie- lonej butelki, zardzewiałe ostrze noża. Nie wiem, czy mama uznałaby je za piękne lub czy były piękne nawet dla mnie, ale w każdej z tych rzeczy widziałem to samo, co w rzeźbie: tajemnicę; to był skarb, choćby tylko dlatego że inni go nie doceniali. Zamiast zastanawiać się nad wynikami testu przynależności, biorę po kolei każdy przedmiot i obracam w dłoniach, chcąc zapamiętać go w najdrobniejszym szczególe. Podrywam się, obudzony krokami Marcusa na korytarzu, tuż przed moim pokojem. Leżę na łóżku, a na materacu wokół mnie są wszystkie wyjęte skarby. Ojciec jest coraz bliżej, zwalnia, a ja zgarniam świece za- płonowe, matryce komputerowe i kable i szybko wrzucam je do kufra. Zamykam go na klucz, który chowam w kieszeni. W ostatniej chwili, gdy gałka zaczyna się obracać, widzę, że nie schowałem rzeźby. Wpycham ją więc pod poduszkę i wsuwam kufer pod łóżko. Rzucam się do drzwi, żeby je odblokować. Ojciec wchodzi do środka i patrzy na mnie podejrzliwie. – Co tu robiło to krzesło? – pyta. – Postawiłeś je przy drzwiach, żebym nie mógł wejść? – Nie, ojcze. – Już drugi raz mnie dziś okłamujesz – zauważa Marcus. – Nie tak cię wychowałem. – Ja… – Nic mi nie przychodzi do głowy, więc zamykam usta i odnoszę krzesło na miejsce przy biurku, tuż za równiutkim stosem podręczników szkolnych. – Czego miałem nie zobaczyć? Co tu robiłeś? Mocno ściskam oparcie krzesła i wbijam wzrok w książki. – Nic – odpowiadam cicho. – To już trzecie kłamstwo – stwierdza głosem cichym, ale ostrym jak brzytwa. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się instynktownie. Ale zamiast mnie złapać, pochyla się i wyciąga spod łóżka kufer. Próbuje go otworzyć, wieko jednak nie ustępuje.

W brzuchu pulsuje mi strach; jest jak dźgnięcia nożem. Mnę w dłoniach brzeg koszuli, ale nie czuję własnych palców. – Twoja matka twierdziła, że to pudło na koce – odzywa się. – Że jest ci zimno w nocy. Ale zawsze mnie zastanawiało, po co zamykać koce na klucz? Wyciąga otwartą dłoń i unosi brwi. Wiem, czego chce – klucza. I muszę go dać, bo ojciec potrafi rozpoznać, kiedy kłamię; potrafi roz- poznać wszystko, co się we mnie dzieje. Sięgam do kieszeni i kładę mu klucz na ręce. Teraz nie czuję już całego ramienia i mam problemy z oddychaniem: łapię płytkie wdechy, jak zawsze przed wybuchem ojca. Zamykam oczy, a Marcus otwiera skrzynię. – Co to jest? – Grzebie powoli w zawartości kufra, niedbale prze- rzucając rzeczy. Wyjmuje je po kolei i ciska nimi we mnie. – Na co ci to albo to…?! Kulę się raz za razem i nie wiem, co odpowiedzieć. Nie potrzebuję tych rzeczy. Żadnej z nich. – To skrajne pobłażanie sobie! – wrzeszczy ojciec i zrzuca kufer z łóżka, cała zawartość rozsypuje się po podłodze. – Te rzeczy zatruwają nasz dom egoizmem! Teraz nie czuję twarzy. Silne dłonie trafiają mnie w pierś. Zataczam się do tyłu i wpadam na komodę. Ojciec bierze zamach, żeby mnie uderzyć, ale z zaciśniętym ze strachu gardłem mówię: – Ceremonia Wyboru, tato! Nieruchomieje z ręką w powietrzu, a ja kulę się, napierając z całych sił na komodę. Wzrok całkiem mi się zamazał; nic nie widzę. Ojciec zwykle stara się bić, tak żeby nie zostawiać mi na twarzy siniaków, zwłaszcza przed takim dniem jak jutrzejszy, kiedy mnóstwo osób będzie patrzeć, jak dokonuję wyboru. Opuszcza rękę i przez chwilę mam nadzieję, że to koniec ataku, że powstrzymał swój gniew. Ale nagle nakazuje: – Nie ruszaj się stąd. Osuwam się bezwładnie i siadam pod komodą. Dobrze wiem, że nie wyszedł po to, żeby wszystko przemyśleć, że nie wróci z przeprosinami, bo nigdy nie przeprasza.

Wróci z paskiem. Pręgi, które zostawi mi na plecach, będzie można łatwo zakryć koszulą, a ból zamaskować odpowiednią miną, jak na po- słusznego Altruistę przystało. Odwracam się; zaczynam się trząść. Zaciskam ręce na brzegu ko- mody i czekam. W nocy śpię na brzuchu, ból wżera się w każdą myśl, podłoga jest zawalona zniszczonymi skarbami ze skrzyni. Ojciec bił mnie tak mocno, że musiałem w końcu włożyć do ust zaciśniętą pięść, żeby stłumić krzyk. Potem zaczął deptać wszystkie moje rzeczy tak długo, aż je w końcu rozwalił lub całkiem zdeformował, a następnie cisnął skrzynią o ścianę – potężne wieko oderwało się od zawiasów. W głowie pojawia mi się myśl: jeśli wybierzesz Altruizm, nigdy się od niego nie uwolnisz. Chowam twarz w poduszkę. Nie jestem wystarczająco silny, żeby się sprzeciwić bezwładności Altruizmu, żeby uwolnić się od strachu, który każe mi iść wytyczoną przez ojca drogą. Następnego dnia rano biorę zimny prysznic, ale nie z oszczędności, której uczy Altruizm, tylko dlatego że zimna woda łagodzi pieczenie pleców. Ubieram się powoli w luźne, proste ubranie i staję przed lustrem na korytarzu, żeby przystrzyc sobie włosy. – Ja to zrobię – mówi ojciec z drugiego końca korytarza. – Osta- tecznie dziś masz Ceremonię Wyboru. Odkładam maszynkę do strzyżenia na półeczce przy przesuwnej tafli i staram się wyprostować. Ojciec staje za mną. Odwracam wzrok, gdy maszynka idzie w ruch. Ostrze ma tylko jedno ustawienie – jest tylko jedna dopuszczalna długość włosów dla chłopców i mężczyzn z Altruizmu. Krzywię się, gdy ojciec przytrzymuje mi nieruchomo głowę. Mam nadzieję, że tego nie zauważył, że nie widzi, jak przeraża mnie nawet najlżejszy dotyk jego dłoni. – Wiesz, jak to będzie wyglądać – odzywa się. Nakrywa mi dłonią ucho i przejeżdża maszynką z boku głowy. Dziś uważa, żeby nie zaciąć mnie przy strzyżeniu, a wczoraj okładał mnie bez litości pasem. Ta myśl jest dla mnie jak trucizna. Mam prawie ochotę się roześmiać. – Staniesz na swoim miejscu, a gdy zostaniesz wyczytany, podejdziesz po nóż. Na-

stępnie natniesz sobie skórę i upuścisz krwi do właściwej misy. – Nasze spojrzenia spotykają się w lustrze. Ojciec zaciska usta w coś na kształt uśmiechu. Dotyka mojego ramienia i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, tej samej postury, choć nadal czuję się od niego dużo mniejszy. – To nie będzie bardzo bolało. Dokonasz wyboru i po wszystkim – dodaje łagodnie. Zastanawiam się, czy on w ogóle pamięta to, co wydarzyło się wczoraj, czy może schował już te wspomnienia do oddzielnej przegródki w swojej głowie, oddzielił ojca od potwora. Ale ja nie mam takich przegródek i widzę wszystkie jego osobowości nakładające się na siebie warstwami: potwora, ojca, męż- czyznę, przywódcę rady, wdowca. Nagle serce zaczyna mi walić jak młotem, a na twarzy czuję takie uderzenie gorąca, że ledwie utrzymuję się na nogach. – Nie martw się, ból spokojnie zniosę – mówię. – Mam dużą wprawę. Rzuca mi w lustrze mordercze spojrzenie, a dodający mi sił gniew znika, zastąpiony dobrze znanym strachem. Ojciec jednak tylko wyłącza maszynkę, odkłada ją na półeczkę i schodzi na dół. Muszę zamieść ścięte włosy, otrzepać je z barków i szyi, odłożyć maszynkę do szuflady w łazience. Wracam potem do swojego pokoju, patrzę na roztrzaskane przed- mioty na podłodze. Zbieram je ostrożnie na kupkę i wrzucam do stojącego przy biurku kubła, kawałek po kawałku. Krzywię się i wstaję. Trzęsą mi się nogi. W tej samej chwili, gdy patrzę na swoje puste życie, na zniszczone szczątki tych niewielu rzeczy, które miałem, w głowie pojawia mi się myśl, że muszę się stąd wydostać. To bardzo silna myśl. Czuję ją w sobie jak donośne bicie dzwonu, więc ją powtarzam: „Muszę się stąd wydostać”. Podchodzę do łóżka i wsuwam rękę pod poduszkę, gdzie bezpiecz- nie leży rzeźba mamy, błękitna i lśniąca w porannym słońcu. Stawiam ją na biurku, obok podręczników, i wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Schodzę na dół. Ze zdenerwowania nie chce mi się jeść, ale wmu- szam w siebie tost, żeby ojciec się nie czepiał. Nie powinienem się martwić. Teraz udaje, że mnie nie zauważa, że nie widzi, jak się krzywię

przy najmniejszym ruchu. Muszę się stąd wydostać. Te słowa powtarzają się już jak refren, są jak mantra, tylko one mi zostały. Ojciec kończy czytać gazetę wydawaną codziennie przez Erudycję, a ja zmywam po sobie naczynia. Razem wychodzimy z domu, nie odzy- wając się do siebie. Po drodze ojciec z uśmiechem pozdrawia sąsiadów. Dla Marcusa Eatona wszystko jest jak zawsze w najlepszym porządku, z wyjątkiem jego syna. Z wyjątkiem mnie. Ze mną nie jest w porządku, panuje we mnie ciągły zamęt. Ale dziś nawet się z tego cieszę. Wsiadamy do autobusu i stajemy w przejściu, żeby inni mogli usiąść, idealny przykład altruistycznego myślenia. Przyglądam się ko- lejnym wchodzącym pasażerom, rozgadanym chłopakom i dziewczynom z Prawości, Erudytom o skupionych spojrzeniach. Inni Altruiści wstają, ustępują im miejsca. Dziś wszyscy jadą w jedno miejsce – do Centrum, czarnej wieży widocznej w oddali, która wgryza się dwoma zębami w niebo. Docieramy do celu i idziemy w stronę wejścia. Ojciec kładzie mi rękę na ramieniu, a mnie przeszywa ból. Muszę się stąd wydostać. Myśl rozpaczliwie odzywa się w mojej głowie, a ból tylko ją potę- guje, nasila z każdym stopniem, który pokonuję w górę schodów pro- wadzących na piętro Ceremonii Wyboru. Brakuje mi powietrza, ale nie z wysiłku, tylko dlatego że moja słaba wola z każdą sekundą się wzmac- nia. Marcus obok mnie ociera z czoła krople potu. Wszyscy Altruiści idą z zamkniętymi ustami, żeby nie oddychać zbyt głośno, bo ktoś mógłby uznać, że narzekają. Podnoszę głowę i patrzę na ciągnące się przede mną schody. Jestem podekscytowany swoją myślą, swoją potrzebą ucieczki, swoją szansą. Na właściwym piętrze zatrzymujemy się, żeby wyrównać oddech, zanim przekroczymy próg sali. Wewnątrz panuje półmrok, okna są po- zasłaniane, a krzesła ustawione w kręgu. W środku są misy wypełnione szkłem, wodą, kamieniami, węglem i ziemią. Znajduję swoje miejsce między dziewczyną z Altruizmu a chłopakiem z Serdeczności. Marcus staje przede mną.

– Wiesz, co robić – mówi, jakby bardziej do siebie niż do mnie. – Wiesz, jaki jest właściwy wybór. Na pewno wiesz. Nie patrzę mu w oczy, tylko gdzieś niżej. – Do zobaczenia wkrótce – żegna się. Idzie do sektora Altruizmu i zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie, wśród członków rady. Sala stopniowo się zapełnia: ci, którzy mają do- konać wyboru, ustawiają się z boku w kwadrat, a ci, którzy przyszli zo- baczyć Ceremonię, siadają na krzesłach. Drzwi się zamykają i na chwilę zapada cisza. Na przód wysuwa się przedstawiciel rady i wchodzi na po- dium. To Max, jest z Nieustraszoności. Chwyta dłońmi brzegi mównicy i nawet z daleka widzę, że ma poobijane kłykcie. Czy w Nieustraszoności człowiek uczy się bić? Pewnie tak. – Witam na Ceremonii Wyboru – odzywa się niskim głosem, który niesie się wyraźnie po całej sali. Nie potrzebuje mikrofonu, jego głos jest wystarczająco donośny, żeby wypełnić moją czaszkę i przeniknąć w głąb mózgu. – Zaraz wybierzecie swoją frakcję. Do tej pory podążaliście ścieżką wskazaną przez rodziców, stosowaliście się do ich zasad. Dziś znajdziecie własną ścieżkę, stworzycie własne zasady. Niemal widzę minę mojego ojca, który z pogardą zaciska usta, słuchając typowo nieustraszonej przemowy. Znam jego odruchy tak do- brze, że sam niemal robię to samo, choć nie podzielam jego odczuć, nie mam własnego zdania na temat Nieustraszoności. – Dawno temu nasi przodkowie uświadomili sobie, że każdy z nas, każdy człowiek, jest w jakimś stopniu odpowiedzialny za zło na świecie. Nie potrafili jednak się zgodzić co do definicji tego zła – ciągnie Max. – Jedni twierdzili, że jest nim nieuczciwość… Myślę o wszystkich kłamstwach, których dopuszczam się od lat, dotyczących jakiegoś siniaka czy rany; o tym, co przemilczałem, żeby nie zdradzić tajemnic Marcusa, co przecież też jest rodzajem kłamstwa. – Jedni uważali, że jest nim niewiedza, drudzy, że agresja… Myślę o spokoju panującym w sadach Serdeczności, o tym, że uwolniłbym się tam od przemocy i okrucieństwa. – Jeszcze inni mówili, że przyczyną zła jest egoizm. „To dla twojego dobra”, powiedział Marcus, zanim zadał mi pierwszy cios. Jakby musiał się poświęcić, żeby mnie bić. Jakby go to

osobiście bolało. Ale jakoś nie zauważyłem, żeby to on utykał dziś rano w kuchni. – Natomiast ostatnia grupa stwierdziła, że zło jest wynikiem tchó- rzostwa. W sektorze Nieustraszoności rozlega się kilka okrzyków, reszta Nieustraszonych wybucha głośnym śmiechem. Przypominam sobie strach, który mnie sparaliżował wczoraj tak, że straciłem czucie, że nie byłem w stanie oddychać. Przypominam sobie te wszystkie lata, kiedy ojciec miażdżył mnie jak robaka. – W ten sposób powstały nasze frakcje: Prawość, Erudycja, Ser- deczność, Altruizm i Nieustraszoność. – Max się uśmiecha. – Wśród nich wykształcili się zarządcy i nauczyciele, radni, przywódcy i ochroniarze. Frakcje dają nam poczucie przynależności, wspólnoty, cel w życiu. – Odchrząkuje. – Ale dość historii. Przejdźmy do rzeczy. Po usłyszeniu swojego nazwiska każdy z was odbierze nóż i dokona wyboru. Zaczy- namy. Zellner Gregory. Przejściu ze starego życia w nowe faktycznie powinien towarzyszyć ból zadany nożem wbitym w dłoń. Nawet dziś rano nie wiedziałem jesz- cze, jaką wybiorę frakcję, gdzie się schronię. Gregory Zellner unosi krwawiącą rękę nad misą z ziemią, wybiera Serdeczność. Serdeczność wydaje się oczywistym wyborem dla osoby szukającej schronienia. Życie płynie tam spokojnie w słodko pachnących sadach, wśród uśmiechniętych ludzi. W Serdeczności znalazłbym akceptację, której pragnąłem przez całe życie, i może z czasem zyskałbym we- wnętrzny spokój, poczułbym się dobrze sam ze sobą. Ale patrząc na ubranych na czerwono i żółto ludzi siedzących w tym sektorze, widzę jedynie zdrowe i zrównoważone osoby, które potrafią dawać sobie wsparcie i słowa zachęty. Są zbyt doskonałe, zbyt dobre, żeby ktoś taki jak ja miał wstępować w ich szeregi powodowany złością i strachem. Ceremonia toczy się zbyt szybko. – Rogers Helena. Dziewczyna wybiera Prawość. Wiem, co dzieje się podczas inicjacji w Prawości. Słyszałem kiedyś w szkole plotki na ten temat. Musiałbym wyjawić każdą swoją tajemnicę,

choćbym miał wyrwać ją z siebie siłą. Aby wstąpić do Prawości, trzeba odsłonić się do żywego. Nie mogę tego zrobić. – Lovelace Frederick. Ubrany na niebiesko Frederick Lovelace robi nacięcie na dłoni i upuszcza krwi do misy Erudycji, woda robi się intensywnie różowa. Uczę się wystarczająco szybko, żeby wstąpić do tej frakcji, ale znam też siebie wystarczająco dobrze – jestem zbyt wybuchowy i podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, aby odnaleźć się w takim miejscu. Tylko bym się tam dusił, a przecież pragnę wolności, a nie kolejnego więzienia. Zaraz potem zostaje wyczytana stojąca obok mnie Altruistka. – Erasmus Anne. Anne – jeszcze jedna osoba, która zamieniła ze mną co najwyżej kilka słów – niepewnie występuje naprzód i podchodzi do podium. Drżącymi dłońmi odbiera od Maksa nóż, nacina sobie wnętrze dłoni i przytrzymuje rękę nad misą Altruizmu. Dla niej wybór jest prosty. Nie musi od niczego uciekać, dołączy do przyjaznej społeczności, która czeka na nią z otwartymi ramionami. Poza tym od wielu lat żaden Altruista nie zmienił przynależności. W statystykach Ceremonii Wyboru to najbardziej lojalna frakcja. – Eaton Tobias. Gdy podchodzę do mis, nie jestem zdenerwowany, choć nadal nie wybrałem dla siebie miejsca. Max podaje mi nóż. Zaciskam palce na trzonku. Jest gładki i chłodny, o czystym ostrzu. Każda osoba dostaje nowy nóż i możliwość nowego wyboru. Wychodząc na środek sali, na środek utworzonego przez misy kręgu, mijam Tori, kobietę, która przeprowadzała mój test przynależno- ści. „To ty będziesz musiał żyć ze swoją decyzją”, powiedziała. Dziś ma upięte włosy, wzdłuż mostka w kierunku szyi pnie się tatuaż. Tori patrzy mi w oczy z dziwną siłą, a ja staję wśród mis, nie odwracając wzroku. Z jaką decyzją będę w stanie żyć? Na pewno nie mogę wybrać Erudycji ani Prawości. Ani Altruizmu, bo stamtąd chcę uciec. Ani nawet Serdeczności, bo jestem zbyt poraniony, żeby się tam odnaleźć. Prawda jest taka, że chcę, aby mój wybór wbił ojcu nóż w serce, żeby zadał mu jak największy ból, żeby przysporzył mu wstydu, żeby go rozczarował.

Mogę tego dokonać tylko w jeden sposób. Patrzę na Marcusa, który odpowiada mi skinieniem głowy, i rozcinam dłoń tak głęboko, że do oczu napływają mi łzy. Powstrzymuję je i zaciskam pięść, żeby zebrała się w niej krew. Ojciec ma identyczne oczy jak ja – ciemnoniebieskie. W przyćmionym świetle zawsze wyglą- dają, tak jakby były czarne, jak bezdenne otwory w czaszce. Plecy pieką mnie i pulsują bólem, kołnierzyk koszuli ociera się o zdartą skórę, na której ojciec odcisnął ślady paska. Otwieram dłoń nad węglami. Mam wrażenie, że płoną w moim brzuchu i wypełniają mnie ogniem i dymem. Jestem wolny. Nie słyszę radosnych okrzyków Nieustraszonych, słyszę tylko dzwonienie w uszach. Moja nowa frakcja jest jak stwór o wielu ramionach, które wycią- gają się ku mnie. Podchodzę do niego, ale nie mam odwagi się odwrócić i sprawdzić miny ojca. Czuję na ramionach poklepywanie, pochwałę z dokonanego wyboru. Przesuwam się na tył grupy. Po palcach ścieka mi krew. Staję razem z innymi nowicjuszami obok czarnowłosego chłopaka z Erudycji, który mierzy mnie niechętnym spojrzeniem. Pewnie nie wy- glądam najlepiej w szarości Altruizmu, wyrośnięty i wychudzony, bo w zeszłym roku mocno strzeliłem w górę. Krew z rany ścieka na podłogę. Przejechałem ostrzem zbyt mocno. Gdy ostatnie osoby dokonują wyboru, chwytam brzeg luźnej koszuli Altruizmu i pociągam mocno. Oddzieram pasek materiału. Obwiązuję nim rękę, żeby zatamować krwawienie. Te ubrania i tak nie będą mi już potrzebne. Siedzący przed nami Nieustraszeni zrywają się na równe nogi zaraz po tym, gdy ostatnia osoba odchodzi od mis. Rzucają się do wyjścia, niosą mnie ze sobą. Tuż przed drzwiami odwracam się, nie mogę się po- wstrzymać. Ojciec nadal siedzi w pierwszym rzędzie w otoczeniu kilku członków Altruizmu. Jest wyraźnie wstrząśnięty. Uśmiecham się lekko. Zrobiłem to; to dzięki mnie ma taką minę. Nie jestem idealnym dzieckiem Altruizmu, skazanym na system, który po- chłonie mnie w całości i skaże na zapomnienie. Jako pierwszy od przeszło

dekady przeszedłem z Altruizmu do Nieustraszoności. Znów się odwracam, żeby dogonić pozostałych. Nie chcę zostać w tyle. Rozpinam podartą koszulę i rzucam ją na ziemię. Szary T-shirt, który mam pod spodem, jest oczywiście za duży, ale przynajmniej ciem- niejszy, bardziej się zlewa z czarnymi barwami mojej nowej frakcji. Nieustraszeni zbiegają po schodach, ze śmiechem i z krzykiem otwierają drzwi. Palą mnie plecy, ramiona, płuca i nogi, nagle nie jestem pewny, czy dobrze wybrałem, czy przyłączyłem się do właściwych ludzi. Są strasznie głośni i nieokiełznani. Czy wśród nich znajdę dla siebie miejsce? Nie wiem. Ale nie mam odwrotu. Przedzieram się naprzód, szukając innych nowicjuszy, ale gdzieś zniknęli. Przemieszczam się na skraj grupy, żeby zobaczyć, dokąd idziemy. Widzę tory kolejowe zawieszone przed nami nad ulicą w czymś w rodzaju klatki z metalu i drewna. Nieustraszeni wspinają się po scho- dach i rozchodzą po całym peronie. Na dole panuje taki tłok, że nie mogę się przedostać na górę, ale wiem, że jeśli szybko nie wejdę po schodach, to nie zdążę na pociąg. Postanawiam przepchnąć się do przodu. Zaciskam zęby, żeby odruchowo nie przepraszać, kiedy roztrącam wszystkich łok- ciami. Tłum wpycha mnie na schody. – Nieźle biegasz. – Tori podchodzi do mnie na peronie. – Przy- najmniej jak na Altruistę. – Dzięki. – Wiesz, co teraz będzie, nie? – Odwraca się i wyciąga rękę w stronę widocznego z oddali światła nadjeżdżającego pociągu. – Pociąg się nie zatrzyma, tylko trochę zwolni. Jeśli nie wskoczysz, to koniec. Zostaniesz bez frakcji. Tyle wystarczy, żeby wylecieć z Nieustraszoności. Kiwam głową. Wcale mnie nie dziwi, że próba inicjacyjna już się zaczęła, że zaczęła się z chwilą zakończenia Ceremonii Wyboru. I nie dziwi mnie też, że Nieustraszeni chcą mnie sprawdzić. Widzę zbliżający się pociąg – słychać gwizd. Tori uśmiecha się do mnie. – Poradzisz sobie. – Dlaczego tak sądzisz? Wzrusza ramionami.

– Po prostu wyglądasz mi na kogoś, kto jest gotowy do walki, i tyle. Pociąg nadciąga z łoskotem, na peronie gromadzi się coraz więcej Nieustraszonych. Tori staje na krawędzi peronu, więc biorę z niej przy- kład – przybieram identyczną pozę i naśladuję jej ruchy, gdy przygoto- wuje się do skoku. Łapie za uchwyt i wskakuje do środka, więc robię to samo. Początkowo nie potrafię dobrze się przytrzymać, ale potem pod- ciągam się i wskakuję do wagonu. Nie jestem jednak przygotowany na zakręt. Tracę równowagę i walę twarzą w metalową ścianę. Łapię się za obolały nos. – Miękkie lądowanie – komentuje jeden z Nieustraszonych. Jest młodszy od Tori. Ma ciemną skórę i wesoły uśmiech. – Finezja jest dla pozerów z Erudycji – stwierdza Tori. – Wsiadł do pociągu i to się liczy, Amar. – Ale powinien być w innym wagonie. Z nowicjuszami – zauważa Amar. Przygląda mi się, ale nie tak jak całkiem niedawno jakiś transfer z Erudycji. Chyba jest mnie przede wszystkim ciekawy, jakbym był czymś osobliwym, co musi dokładnie zbadać. – Ale skoro się znacie, to chyba w porządku. Jak się nazywasz, Sztywniaku? Już mam na końcu języka swoje imię i nazwisko, chcę odpowie- dzieć tak jak zawsze, że jestem Tobias Eaton. To powinno być naturalne, ale uświadamiam sobie nagle, że nie jestem w stanie posłużyć się swoim nazwiskiem, nie tutaj, nie wobec ludzi, wśród których chciałbym znaleźć nowych przyjaciół, nową rodzinę. Nie mogę i nie chcę być dłużej synem Marcusa Eatona. – Jak dla mnie, możesz mówić na mnie Sztywniak – odpowiadam żartem, jak to nieraz słyszałem wśród Nieustraszonych na szkolnych ko- rytarzach i w klasach. Pociąg przyśpiesza, do wagonu wpada wiatr, wyje mi głośno w uszach. Tori patrzy na mnie dziwnie i przez chwilę boję się, że powie Amarowi, jak się nazywam, bo na pewno pamięta z testu przynależności. Ale tylko kiwa lekko głową, a ja z ulgą odwracam się do otwartych drzwi, nadal trzymając się uchwytu. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mógłbym nie podać komuś swojego nazwiska lub przedstawić się fałszywym, stworzyć dla siebie nową tożsamość. Tu jestem wolny. Mogę burczeć na ludzi, mogę

im odmawiać, mogę nawet kłamać. Między drewnianymi belkami, na których wspierają się tory kole- jowe, o jedną kondygnację niżej, widzę ulicę. Ale stare tory zamieniają się w nowe, perony wznoszą się coraz wyżej, oplatają dachy budynków. Zwiększamy wysokość stopniowo, więc pewnie niczego bym nie zau- ważył, gdybym nie wpatrywał się w ziemię. Dopiero wtedy widać, że coraz bardziej się od niej oddalamy i że wznosimy się coraz bliżej nieba. Ze strachu uginają się pode mną nogi, więc odsuwam się od drzwi i przykucam pod ścianą. I tak czekam, aż dojedziemy na miejsce. Tkwię wciąż w tej samej pozycji – skulony, z twarzą w dłoniach – gdy Amar trąca mnie lekko stopą. – Wstawaj, Sztywniaku – rzuca, ale życzliwie. – Zaraz będziemy skakać. – Skakać? – No. – Uśmiecha się. – Ten pociąg nigdy się nie zatrzymuje. Wstaję. Pasek materiału, którym obwiązałem sobie rękę, jest cały czerwony od krwi. Tori popycha mnie w stronę drzwi. – Puśćcie nowicjusza przodem! – krzyczy. – Co ty robisz? – pytam ze złością. – Wyświadczam ci przysługę – odpowiada i znów mnie popycha w stronę otworu. Nieustraszeni szczerzą się i robią przejście. Podchodzę do krawędzi. Łapię się uchwytu tak mocno, że drętwieją mi koniuszki palców. Widzę, gdzie mam skoczyć – tory przed nami przytulają się do dachu jakiegoś budynku, a potem skręcają. Z daleka odległość między torami a dachem nie wydaje się duża, ale w miarę jak pociąg podjeżdża coraz bliżej, odstęp robi się coraz większy, a moja rychła śmierć coraz bardziej prawdopodobna. Cały się trzęsę, widząc, jak z wagonów przed nami wyskakują ko- lejni Nieustraszeni. Każdy ląduje na dachu, ale to wcale nie oznacza, że ja nie spadnę. Odrywam palce od uchwytu i ze wzrokiem utkwionym w dach odpycham się z impetem. Siła uderzenia wstrząsa moim ciałem. Upadam na ręce i kolana, a leżący na dachu żwir wbija mi się w zranioną dłoń. Patrzę na swoje palce. Czuję się tak, jakbym przeniósł się w czasie naprzód, sam skok szybko znika z pamięci.