Męka niepewności
Nasuada otworzyła oczy.
Ciemne łukowate sklepienie wyłożono płytkami, na których
namalowano kanciaste wzory w czerwieni, błękicie i złocie: złożoną
plątaninę linii, która na dłuższą bezrozumną chwilę uwięziła jej spojrzenie.
W końcu Nasuada potężnym wysiłkiem woli odwróciła wzrok.
Ze źródła gdzieś za jej głową promieniował jednostajny
pomarańczowy blask, dość silny, by ukazać kształt ośmiokątnej komnaty,
lecz nie dość ostry, by przegnać cienie, zasnuwające niczym muślin kąty w
górze i na dole.
Przełknęła ślinę i odkryła, że zaschło jej w gardle.
Powierzchnia, na której leżała, była gładka, zimna i nieprzyjemnie
twarda: pod palcami dłoni i piętami wyczuwała materiał przypominający
kamień. W jej kości wniknął chłód i dopiero wówczas pojęła, że wciąż ma
na sobie jedynie cienką białą koszulę, w której spała.
Gdzie ja jestem?
Wspomnienia powróciły gwałtowną falą, bez sensu ani porządku:
nieproszona kawalkada, która pojawiła się nagle w jej głowie z niemal
fizyczną mocą.
Nasuada sapnęła i spróbowała usiąść - szarpnąć się, uciec, walczyć,
jeśli trzeba - odkryła jednak, że może przesunąć się zaledwie ułamek cala
w każdą stronę. Jej przeguby i kostki otaczały wyściełane skórzane
kajdany, gruby pas przytrzymywał głowę tuż przy płycie, nie pozwalając
jej się unieść ani obrócić.
Szarpnęła się w więzach, okazał się jednak zbyt mocne, by dało się je
zerwać.
Odetchnęła głęboko, rozluźniła mięśnie, znów wbijając wzrok w
sufit. Krew pulsowała jej w uszach szaleńczymi werblami, ciało zalała fala
gorąca: policzki piekły, dłonie i stopy parzyły jak wypełnione
roztopionym łojem.
A zatem tak umrę.
Na chwilę ogarnęły ją obezwładniająca rozpacz i żal nad samą sobą.
Ledwie zaczęła życie, które teraz miało dobiec końca, i to w
najohydniejszy, w najokrutniejszy możliwy sposób. Co gorsza, nie
osiągnęła niczego, na co liczyła. Nie zakończyła wojny, nie kochała, nie
urodziła, nie żyła. Jej jedynym potomstwem pozostaną bitwy, trupy i
mozolne tabory; strategie, zbyt liczne, by je zapamiętać; przysięgi
przyjaźni i wierności, teraz warte mniej niż obietnica trefnisia, oraz
niepewna, skłócona, zbyt słaba armia, której przewodził Jeździec młodszy
od niej samej. Mizerne to dziedzictwo, poprzez które zostanie
zapamiętana. Bo pozostanie po niej tylko wspomnienie. Była ostatnią z
rodu. Kiedy umrze, jej ród zginie wraz z nią.
Myśl ta sprawiła jej ból i Nasuada zaczęła czynić sobie wyrzuty, że
nie urodziła dzieci, póki jeszcze mogła.
- Tak mi przykro - wyszeptała, mając przed oczami twarz ojca.
Potem jednak opanowała się, odpychając rozpacz. Teraz mogła już
zapanować wyłącznie nad sobą i nie zamierzała z tego rezygnować dla
wątpliwej przyjemności rozpatrywania lęków i żali. Dopóki władała
własnymi myślami i uczuciami, nie była do końca bezradna. To
najskromniejsza z wolności - swoboda własnego umysłu - lecz Nasuada
była za nią wdzięczna i świadomość, że być może wkrótce zostanie jej
pozbawiona, tylko dodawała sił, by się nią posłużyć.
Tak czy inaczej, pozostawał jej jeszcze jeden obowiązek: oprzeć się
prze- słuchaniu. W tym celu musiała całkowicie zapanować nad swym
umysłem. W przeciwnym razie szybko się złamie.
Spowolniła oddech i skupiła się na regularnym przepływie powietrza
przez gardło i nozdrza, pozwalając, by to odczucie przesłoniło wszelkie
inne. Kiedy uznała, że jest dość spokojna, zaczęła się zastanawiać, o czym
może bezpiecznie myśleć. Tak wiele tematów kryło w sobie
niebezpieczeństwo - dla niej, dla Vardenów, sojuszników, Eragona czy
Saphiry. Nie analizowała wspomnień, których powinna unikać, bo gdyby
to uczyniła, mogłaby od razu ofiarować prześladowcom dokładnie tę
wiedzę, o jaką im chodziło. Zamiast tego wybrała garść myśli i wspomnień,
które uznała za niewinne, i postarała się zignorować resztę - wmówić sobie,
że całe jej jestestwo, teraźniejszość i przeszłość, składa się jedynie z owych
kilku elementów.
Krótko mówiąc, usiłowała stworzyć sobie nową, prostszą tożsamość,
tak by pytana o to i owo mogła z całkowitą szczerością upierać się, że nic
nie wie. To niebezpieczna technika - by zadziałała, Nasuada musiała
uwierzyć we własne kłamstwo. I gdyby kiedykolwiek została uwolniona,
trudno byłoby jej odzyskać dawną osobowość.
Ale też nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę bądź zwolnienie.
Mogła jedynie liczyć na to, że zniweczy plany nieprzyjaciół.
Gokukaro, daj mi siłę, bym mogła znieść czekające mnie próby.
Czuwaj nad swoją małą sówką i jeśli umrę, zabierz mnie z tego miejsca:
zanieś bezpiecznie na pola mego ojca.
Spojrzenie Nasuady znów powędrowało ku wyłożonemu płytkami
sklepieniu; przyglądała mu się z wielką uwagą. Domyślała się, że przebywa
w Urû’baenie. Logika wskazywała, że Murtagh i Cierń tam właśnie ją
zabrali, tłumaczyłoby to także elficki wygląd komnaty: to właśnie elfy
zbudowały większą część Urû’baenu, miasta, które zwały Ilierą, zarówno
przed wojną ze smokami - dawno, dawno temu - jak też po tym, gdy
miasto stało się stolicą królestwa Broddring i oficjalnie osiedli w nim
Jeźdźcy.
Tak przynajmniej opowiadał jej ojciec. Sama nie pamiętała owego
miasta.
Równie dobrze jednak mogła znajdować się w zupełnie innym
miejscu: może w jednym z osobistych majątków Galbatorixa? Nawet
komnata tak naprawdę mogła nie istnieć. Zręczny mag potrafi
manipulować wszystkim, co widzi, słyszy i czuje, zniekształcić otaczający
ją świat tak, że niczego by nie zauważyła.
Cokolwiek ją spotkało - co wydawało się, że ją spotyka - nie pozwoli
się oszukać. Nawet gdyby Eragon wyważył drzwi i rozciął jej więzy,
wciąż będzie wierzyć, że to jedynie podstęp prześladowców. Nie śmie
zaufać świadectwu własnych zmysłów.
W chwili, gdy Murtagh porwał ją z obozu, świat stał się kłamstwem i
nie da się określić, dokąd ono doprowadzi, o ile kiedykolwiek osiągnie
cel. Nasuada mogła być pewna tylko jednego: że sama istnieje. Wszystko
inne, nawet jej własne myśli, pozostawało podejrzane.
* * *
Kiedy pierwszy szok osłabł, zaczęła odczuwać znużenie czekaniem.
Je- dynie dzięki rosnącemu głodowi i pragnieniu mogła choćby w
przybliżeniu określić upływ czasu, lecz jej głód narastał i słabł w
nieregularnych odstępach. Próbowała odmierzać godziny, licząc, ale
wkrótce ją to znudziło, a poza tym, dotarłszy do dziesiątek tysięcy,
zawsze się gubiła.
Mimo oczekującej ją grozy, marzyła, by prześladowcy pośpieszyli się
i w końcu do niej przyszli. Bardzo długo krzyczała, lecz w odpowiedzi
słyszała tylko żałosne echa własnego głosu.
Słabe światło za jej głową nigdy nie przygasało ani nie słabło: założyła,
że to latarnia bez płomienia, podobna do krasnoludzkich. Blask utrudniał
sen, w końcu jednak zmęczenie przeważyło i zasnęła.
Perspektywa snu przerażała Nasuadę. We śnie była najbardziej
bezbronna i obawiała się, że jej podświadomość przywoła właśnie te
informacje, które starała się ukryć. Nie miała jednak wyboru. Wcześniej czy
później musiała zasnąć, a zmuszanie się do zachowania przytomności w
ostatecznym rozrachunku tylko pogorszyłoby sprawę.
Poddała się zatem. Jednakże jej sen był niespokojny i płytki i po
przebudzeniu wciąż czuła zmęczenie.
* * *
Zaskoczył ją nagły łoskot.
Gdzieś z góry i z tyłu dobiegł szczęk unoszonego rygla, a potem
skrzypienie otwieranych drzwi.
Serce zabiło jej mocniej. Szacowała, że od chwili, gdy odzyskała
przytomność, minął ponad dzień. Dręczyło ją pragnienie, spuchnięty język
lepił się do podniebienia, a całe ciało bolało od długiego uwięzienia w tej
samej pozycji.
Kroki na schodach. Buty o miękkich podeszwach, szurające o
kamień… Przerwa. Brzęk metalu. Klucze? Noże? Coś gorszego?… Potem
znów kroki. Zbliżały się do niej. Coraz bardziej… I bardziej…
W polu widzenia pojawił się krępy mężczyzna w szarej wełnianej
tunice, w rękach dźwigał srebrny półmisek, na którym piętrzyło się
jedzenie: ser, chleb, mięso, wino i woda. Zatrzymał się i odstawił półmisek
pod ścianę, a potem obrócił się i podszedł do niej, stawiając krótkie, szybkie,
precyzyjne, niemal taneczne kroki.
Sapiąc, oparł się lekko o krawędź kamiennej płyty i spojrzał z góry na
Nasuadę. Jego głowa przypominała tykwę: u góry i dołu rozdęta, pośrodku
zwężona. Był gładko ogolony i niemal zupełnie łysy, poza wianuszkiem
ciemnych, krótko przystrzyżonych włosów okalających czaszkę. Górna
część czoła lśniła, mięsiste policzki powlekał rumieniec, wargi miał
równie szare jak tunikę. Wąsko osadzone piwne oczy niczym się nie
wyróżniały.
Mlasnął i przekonała się, że jego zęby stykają się niczym końce
szczypiec i że są wysunięte do przodu bardziej niż u zwykłych ludzi -
niemal przypominały zwierzęcy pysk.
Jego ciepły, wilgotny oddech pachniał wątróbką i cebulą. Dręczona
głodem Nasuada poczuła mdłości.
Czując na swym ciele wzrok mężczyzny, poczuła się nagle boleśnie
świadoma własnego skąpego stroju. Była odsłonięta, jak zabawka bądź
zwierzę mające służyć zabawie. Gniew i upokorzenie sprawiły, że
zarumieniła się mocno.
Zdecydowana nie czekać, aż mężczyzna ujawni swe zamiary,
próbowała przemówić, poprosić o wodę, lecz w gardle zaschło jej tak
bardzo, że zdołała jedynie zachrypieć.
Mężczyzna w szarej tunice zacmokał i ku zdumieniu Nasuady zaczął
rozpinać jej więzy.
Gdy tylko ją uwolnił, usiadła na płycie, wyprostowała prawą dłoń i
za- machnęła się, celując w bok szyi nieznajomego.
Mężczyzna pozornie bez wysiłku chwycił ją za przegub. Warknęła i
dźgnęła palcami drugiej dłoni prosto w jego oczy.
I znów złapał ją za rękę. Szarpała się w przód i w tył, ale on miał
zbyt mocny uchwyt, by mogła się wyrwać, zupełnie jakby jej przeguby
objęły kamienne bransolety.
Rozwścieczona, pochyliła się gwałtownie, wbijając zęby w prawe
przedramię przybysza. Usta wypełniła jej gorąca krew, słona, miedziana.
Nasuada zakrztusiła się, lecz gryzła dalej, czując, jak krew ścieka jej po
brodzie. Między zębami na języku wyczuwała mięśnie mężczyzny,
napinające się niczym pęk uwięzionych węży.
Poza tym jednak przybysz nie zareagował.
W końcu wypuściła jego rękę, cofnęła głowę i splunęła mu krwią prosto
w twarz.
Nawet wtedy przyglądał jej się tym samym beznamiętnym wzrokiem,
nie mrugając, nie okazując bólu ani gniewu.
Ponownie szarpnęła jego ręce, a potem przesunęła gwałtownie biodra i
nogi, próbując kopnąć go w brzuch. Nim jednak cios dotarł do celu,
nieznajomy wypuścił lewą rękę Nasuady i wymierzył jej mocny policzek.
Gdzieś w głębi czaszki rozbłysło białe światło, miała wrażenie, że
ogarnęła ją bezdźwięczna eksplozja. Jej głowa poleciała na bok, zęby
zderzyły
się ze sobą, a błyskawica bólu przemknęła wzdłuż kręgosłupa od
podstawy czaszki.
Kiedy wzrok jej się przejaśnił, wbiła w mężczyznę wściekłe spojrzenie,
siedziała jednak spokojnie, nie próbując atakować. Zrozumiała, że jest zdana
na jego łaskę. I że jeśli chce zwyciężyć, musi znaleźć coś, czym mogłaby
poderżnąć mu gardło albo pchnąć w oko.
Wypuścił jej drugą rękę i sięgnął za tunikę, wyciągając brudną białą
chustkę. Potarł nią twarz, ścierając krople krwi i śliny. Potem obwiązał
chusteczką zranione przedramię, przytrzymując jeden koniec zaskakująco
równymi zębami.
Nasuada wzdrygnęła się, gdy sięgnął ku niej i chwycił ją za ramię;
mięsiste, grube palce zacisnęły się na jej ciele. Ściągnął ją z szarej jak popiół
płyty. Gdy stanęła na podłodze, nogi ugięły się pod nią. Zawisła niczym w
objęciach tamtego, z ręką wykręconą boleśnie nad głową.
Nieznajomy postawił ją na nogach. Tym razem wytrzymały.
Podtrzymując więźniarkę, poprowadził ją do niewielkich bocznych drzwi,
których wcześniej nie zauważyła. Obok nich ujrzała krótkie schody wiodące
do drugich, większych drzwi - tych samych, przez które przybył
prześladowca. Były zamknięte, pośrodku jednak zamontowano niewielką
metalową kratkę, przez którą ujrzała dobrze oświetlony gobelin, zawieszony
na gładkiej kamiennej ścianie.
Mężczyzna otworzył pchnięciem boczne drzwi i wprowadził ją do
ciasnej wygódki. Ku uldze Nasuady zostawił ją tam samą. Szybko
przeszukała puste pomieszczenie, w nadziei że znajdzie cokolwiek, co
mogłoby posłużyć za broń albo pomóc w ucieczce, lecz ku swemu
zawodowi odkryła jedynie kurz, trociny i, co było bardziej złowieszcze,
plamy zaschniętej krwi.
Zrobiła zatem to, co musiała, a kiedy wyłoniła się z wygódki,
spocony mężczyzna w szarej tunice ponownie wziął ją za ramię i
poprowadził z powrotem do kamiennego stołu.
Gdy się zbliżyli, zaczęła szarpać się i kopać - wolała, by ją uderzył,
niż ponownie skrępował. Niestety, mimo wysiłków, nie zdołała go
powstrzymać ani nawet spowolnić. Zasypywane gradem ciosów ręce i
nogi przypominały żelazo, nawet z pozoru miękki brzuch ustąpił jedynie
odrobinę, gdy rąbnęła w niego pięścią.
Przytrzymując ją łatwo, jakby była dzieckiem, położył Nasuadę na
płycie, przycisnął jej ramiona do kamienia i zapiął kajdany wokół
przegubów i kostek. A potem nasunął jej na głowę skórzany pas i
zaciągnął dość mocno, by przytrzymać ją w miejscu, ale nie aż tak, by
zadać ból.
Spodziewała się, że teraz odejdzie i zje śniadanie - albo obiad,
cokolwiek to było - zamiast tego jednak zabrał półmisek, przyniósł do niej
i podsunął jej wino zmieszane z wodą.
Trudno było przełykać, leżąc na wznak, musiała zatem szybko
sączyć płyn z przyciśniętego do ust srebrnego kielicha. Rozwodnione
wino spływające w głąb suchego gardła niosło ze sobą chłodną, kojącą
ulgę.
Po chwili mężczyzna odstawił na bok pusty kielich, ukroił plastry
chleba i sera i uniósł ku niej.
- Jak… - zaczęła, w końcu odzyskując głos. - Jak masz na imię?
Tamten patrzył na nią beznamiętnie. Jego wydatne czoło lśniło w
blasku magicznej latarni niczym polerowana kość słoniowa.
Znów podsunął jej chleb i ser.
- Kim jesteś? Czy to Urû’baen? Czy jesteś tu więźniem jak ja? Mogli-
byśmy sobie pomóc, ty i ja. Galbatorix nie jest wszechwiedzący Razem
zdołalibyśmy obmyślić ucieczkę. Może wydawać się niemożliwa, ale nie
jest. wierz mi.
Nadal przemawiała niskim, spokojnym głosem, w nadziei że natrafi na
coś, co przemówi do sumienia mężczyzny albo go zainteresuje.
Wiedziała, że potrafi być przekonująca - długie godziny negocjacji w
imieniu Vardenów dowiodły tego bez cienia wątpliwości - lecz na
nieznajomym jej słowa nie robiły żadnego wrażenia. Gdyby nie oddech,
równie dobrze mógłby być trupem, gdy tak stał, podając jej chleb i ser. Myśl,
że może to żywy trup, przyszła jej do głowy, ale ponieważ zrozumiał, gdy
próbowała prosić o wodę, odrzuciła ten pomysł.
Mówiła i mówiła bez przerwy, aż w końcu wyczerpała wszystkie
argumenty i prośby, a gdy umilkła - szukając kolejnego - mężczyzna przyznał
jej do ust chleb i ser i przytrzymał. Wściekła, żądała w myślach, by go zabrał,
ale jego ręka nie ustąpiła, i nadal wpatrywał się w nią tymi samymi, pustymi,
beznamiętnymi oczami.
Nagle Nasuadzie zjeżyły się włosy na karku, bo pojęła, że on nie udaje.
Naprawdę nic dla niego nie znaczyła. Zrozumiałaby, gdyby jej nienawidził
albo czerpał perwersyjną rozkosz z zadawania jej tortur, albo też był
niewolnikiem, niechętnie wypełniającym rozkazy Galbatorixa. Ale nie, on po
prostu był obojętny, pozbawiony nawet odrobiny empatii. Nie wątpiła, że
równie łatwo mógłby ją zabić, jak się nią zająć, i uczyniłby to równie
beznamiętnie, jak rozdeptałby mrówkę.
Przeklinając w milczeniu konieczność jedzenia, otworzyła usta,
pozwalając, by mężczyzna położył jej na języku kawałki chleba i sera. Z
trudem zwalczyła pragnienie ugryzienia go w palce.
Nakarmił ją. Jak dziecko. Ręką wsuwając do ust kolejne kąski - ostrożnie,
jakby była kruchą szklaną kulą, która przy najlżejszym nagłym ruchu
mogłaby pęknąć.
W duszy Nasuady wezbrała odraza. Z przywódczyni największego
sojuszu w historii Alagaësii stała się… Nie, nie. Nic z tego nie istniało. Była
córką swojego ojca, mieszkała w Surdzie, w upale i kurzu, pośród gromkich
krzyków kupców i ruchliwych targowych ulic. To wszystko. Nie ma
powodu, by zachowywać się wyniośle czy cierpieć z powodu swego
upadku.
Mimo to, nienawidziła górującego nad nią mężczyzny. Nienawidziła
faktu, że upierał się, by ją karmić, choć mogła się posilić sama.
Nienawidziła tego, że Galbatorix, czy ktokolwiek, kto nadzorował jej
uwięzienie, usiłuje pozbawić ją dumy i godności. I nienawidziła faktu, że
w pewnym sensie mu się to udało.
Postanowiła, że zabije tego człowieka. Jeśli miałaby dokonać w życiu
tylko jeszcze jednej rzeczy, chciała, by stała się nią śmierć nadzorcy.
Pomijając ucieczkę, nic innego nie sprawiłoby jej tak wielkiej satysfakcji.
Nieważne jak, ale znajdę sposób.
Myśl ta ucieszyła ją i Nasuada resztę posiłku zjadła z apetytem, cały
czas rozmyślając, jak doprowadzić do zgonu mężczyzny.
* * *
Kiedy skończyła, nadzorca zabrał tacę i odszedł. Słuchała
oddalających się kroków, skrzypienia otwieranych i zamykanych drzwi,
szczęku zamka i ciężkiego, złowieszczego łoskotu rygla, blokującego
drzwi z zewnątrz.
A potem znów została sama. Pozostawało jej tylko czekać i obmyślać
sposoby dokonania mordu.
Przez jakiś czas zabawiała się śledzeniem linii wymalowanych na
suficie i próbami ustalenia, gdzie się zaczynają i kończą. Wybrana przez
nią linia była niebieska, kolor ten podobał się jej ze względu na
skojarzenia z osobą, o której nade wszystko nie śmiała myśleć.
Z czasem znudziły ją wzory i fantazje o zemście, zamknęła zatem
oczy, osuwając się w niespokojny półsen, podczas którego wydawało jej
się, że godziny, z paradoksalną logiką koszmaru, upływają jednocześnie
szybciej i wolniej niż zazwyczaj.
* * *
Kiedy mężczyzna w szarej tunice powrócił, niemal ucieszyła się na jego
widok. Gardziła sobą za tę reakcję, uważając ją za słabość. Nie była pewna,
jak długo czekała - nigdy nie zyskałaby pewności, chyba że ktoś by jej
powiedział - ale wiedziała, że krócej niż poprzednio. Nadal jednak czekanie
ciągnęło się bez końca i obawiała się, że zostanie tak, skrępowana, samotna -
choć z pewnością nie zapomniana - przez równie długi czas. Ku swemu
obrzydzeniu ucieszyła się, że mężczyzna będzie odwiedzał ją częściej, niż
pierwotnie przypuszczała. Wielogodzinne leżenie bez ruchu na płaskim
kamieniu było dość bolesne, lecz brak kontaktu z jakimkolwiek żywym
stworzeniem - nawet tak odrażającym jak nadzorca - sam w sobie stanowił
torturę, którą znosiła bardzo ciężko.
Kiedy przybysz uwolnił ją z kajdan, zauważyła, że rana na jego
przedramieniu została uleczona; skóra w tym miejscu była gładka i różowa
jak u prosiaczka.
Nasuada już nie walczyła, ale w drodze do wygódki udała, że się potyka
i upada. Miała nadzieję znaleźć się dość blisko półmiska, by ukraść nożyk,
którym tamten kroił jadło. Półmisek jednak stał za daleko, a mężczyzna był
zbyt ciężki, by mogła pociągnąć go ku ścianie, nie zdradzając swych
zamiarów. Kiedy jej podstęp zawiódł, zmusiła się do spokojnego przyjęcia
Jego opieki. Musiała go przekonać, że się poddała, by się odprężył, i jeśli
dopisze jej szczęście, stał się nieostrożny.
Gdy ją karmił, przyglądała się jego paznokciom. Wcześniej była zbyt
wściekła, by je zauważyć, teraz jednak ich osobliwość zafascynowała ją.
Paznokcie miał grube i mocno wypukłe, osadzone głęboko w ciele. Białe
półksiężyce przy skórkach były duże i szerokie, poza tym niczym nie różniły
się od paznokci wielu ludzi i krasnoludów, z jakimi się zetknęła.
Kiedy to było?… Nie pamiętała.
Jednakże tym, co je wyróżniało, była troska, z jaką je pielęgnowano. I
pielęgnacja wydawała się tu najlepszym słowem, zupełnie jakby paznokcie
były rzadkimi kwiatami, którym ogrodnik poświęcił długie godziny pracy.
Starannie przycięte krótkie skórki nie zdradzały śladów zadr, a same
paznokcie obcięto prosto, a potem delikatnie spiłowano krawędzie. Ich
wierzch wypolerowano tak, że lśniły niczym glazurowane naczynia,
otaczająca je skóra wyglądała, jakby regularnie wcierano w nią oliwę
bądź masło.
Oprócz elfów nigdy nie widziała człowieka z rak idealnymi
paznokciami.
Elfów? Zirytowana odepchnęła tę myśl. Nie znała żadnych elfów.
Paznokcie stanowiły zagadkę: osobliwy element w zrozumiałym
otoczeniu, tajemnicę, którą pragnęła rozwikłać, choć zapewne jej wysiłki
spełzną na niczym.
Zastanawiała się, kto odpowiada za ich wyjątkowy stan. Czyżby sam
nadzorca? Owszem, sprawiał wrażenie pedantycznego, a nie mogła sobie
wyobrazić, by miał żonę, córkę, bądź sługę czy kogokolwiek bliskiego,
kto poświęciłby aż tyle uwagi czubkom jego palców. Oczywiście zdawała
sobie sprawę, że może się mylić. Wielu weteranów, pokrytych bliznami
licznych bitew - ponurych mężczyzn o zaciśniętych ustach, kochających
jedynie wino, kobiety i wojnę - zaskakiwało ją aspektem charakteru nie
pasującym do zewnętrznej powłoki: talentem do rzeźbienia w drewnie,
upodobaniem do uczenia się na pamięć romantycznych wierszy,
umiłowaniem myśliwskich psów bądź bezgranicznym oddaniem
rodzinie, ukrywanej przed resztą świata. Dopiero po wielu latach
odkryła, że Jör…
Tak czy inaczej, w jej umyśle powracało wciąż jedno i to samo
pytanie: dlaczego? Motywacja wiele zdradza, nawet gdy chodzi o tak
drobną rzecz jak paznokcie. Jeśli zajmował się nimi ktoś inny, to były
dowodem wielkiej miłości bądź wielkiego strachu. Wątpiła jednak, by tak
było, nie pasowało jej to.
Jeżeli natomiast stanowiły dzieło tego mężczyzny, istniało kilka
możliwych wyjaśnień. Być może poprzez paznokcie usiłował w jakiś
sposób kontrolować życie, które już do niego nie należało. A może
uważał, że to jedyna część jego ciała, którą można uznać za atrakcyjną.
Możliwe też, że ich pielęgnacja stanowiła jedynie nerwowy tik, nawyk nie
służący niczemu innemu niż zabijanie czasu.
Niezależnie od odpowiedzi, pozostawało faktem, że ktoś czyścił,
przycinał, polerował i oliwił jego paznokcie i czynność ta wymagała
staranności i czasu.
Podczas posiłku Nasuada nadal rozważała tą zagadkę, tak bardzo
skupiona, że ledwie czuła smak strawy. Od czasu do czasu zerkała w górę,
poszukując na beznamiętnej twarzy mężczyzny jakiejś wskazówki, lecz
zawsze bez powodzenia.
Nakarmiwszy ją ostatnim kawałkiem chleba, nadzorca podniósł się z
kamiennego stołu, zabrał półmisek i się odwrócił.
Nasuada szybko przeżuła i połknęła kęs, o mało się nie dławiąc.
- Masz ładne paznokcie - rzekła ochrypłym, załamującym się głosem. -
Są bardzo… błyszczące.
Mężczyzna przystanął w pół kroku, jego wielka, bulwiasta głowa
obróciła się ku niej. Przez moment Nasuada sądziła, że znów ją uderzy,
potem jednak szare wargi powoli rozchyliły się i uśmiechnął się do niej,
demonstrując równe rzędy górnych i dolnych zębów.
Z trudem powstrzymała dreszcz: wyglądał, jakby zaraz miał odgryźć
łebek kurczakowi.
Z tą samą niepokojącą miną ruszył naprzód, znikając jej z pola
widzenia. Po paru sekundach usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych
drzwi celi.
Jej wargi wygięły się w uśmiechu. Duma i próżność to słabości, które
może wykorzystać. Jeżeli istniało coś, w czym była naprawdę dobra, to była
umiejętność naginania innych do swej woli. Mężczyzna dał jej maleńki
punkt zaczepienia - nie więcej niż palec, czy raczej paznokieć - ale nie
potrzebowała nic więcej. Teraz mogła rozpocząć wspinaczkę.
Komnata Prawdomówczyni
Kiedy mężczyzna odwiedził ją po raz trzeci, Nasuada spała. Na
odgłos zamykanych drzwi obudziła się gwałtownie z walącym sercem.
Potrzebowała kilku sekund, by przypomnieć sobie, gdzie jest.
Zmarszczyła brwi i zamrugała, starając się przegnać cienie sprzed oczu.
Pożałowała, że nie może ich przetrzeć. Zachmurzyła się jeszcze bardziej,
gdy spojrzała w dół i przekonała się, że na koszuli wciąż widać wilgotną
plamę w miejscu, na które skapnęła kropla wina podczas ostatniego
posiłku.
Dlaczego wrócił tak wcześnie?
Serce ścisnęło jej się w piersi, gdy mężczyzna ją wyminął. W rękach
niósł duży miedziany żarnik, pełen węgli; ustawił go na nóżkach parę
stóp od kamiennego stołu. Między węgle wetknięto trzy długie żelaza.
Nadeszła chwila, której od początku się obawiała.
Nasuada próbowała spojrzeć mu w oczy, on jednak nie patrzył na
nią. Wyciągnął zza pasa hubkę i krzesiwo i rozpalił stosik podpałki
pośrodku żarnika. Kiedy wióry zajęty się ogniem, rozjarzyły się niczym
kula
rozżarzonych do czerwoności drutów. Mężczyzna schylił się, ściągnął wargi i
dmuchnął na kulkę żaru, łagodnie niczym matka całująca dziecko. Iskry
przerodziły się w pierwsze nieśmiałe płomyki.
Przez kilka minut zajmował się ogniem, piętrząc w nim warstwę węgła
grubą na kilka cali. Dym z żarnika wzlatywał ku kracie wysoko w górze.
Nasuada obserwowała to z chorobliwą fascynacją, niezdolna oderwać
wzroku, mimo że wiedziała, co ją czeka. Nie odzywała się, on także, zupełnie
jakby oboje zbyt wstydzili się tego, co wkrótce zajdzie, by o tym wspomnieć.
Nadzorca znów dmuchnął na węgle, potem odwrócił się, jakby chciał do
niej podejść.
„Nie poddawaj się”, rzekła do siebie, sztywniejąc.
Zacisnęła pięści i wstrzymała oddech, gdy tamten zbliżał się coraz
bardziej… bardziej… i bardziej.
Jej twarz musnął lekki jak piórko powiew powietrza, gdy mężczyzna ją
wyminął. Słuchała odgłosu jego kroków rozpływających się w ciszy, kiedy
wspiął się na schody i odszedł.
Odprężyła się z lekkim sapnięciem. Rozżarzone węgle niczym magnes
przyciągały jej wzrok. Wzdłuż żelaznych prętów wetkniętych w żarnik
powoli rozchodził się słaby rdzawy blask.
Nasuada zwilżyła usta i pomyślała o tym, jak miło byłoby napić się
wody.
Jeden z węgli podskoczył i pękł na pół, poza tym jednak w
pomieszczeniu panowała cisza.
Gdy tak leżała, niezdolna walczyć ani uciec, starała się nie myśleć.
Myślenie osłabiłoby tylko jej postanowienie. Cokolwiek się stanie, żaden
strach ani niepokój tego nie zmieni.
W korytarzu za drzwiami rozległy się nowe kroki: tym razem grupy
ludzi, z których część maszerowała rytmicznie, a część nie. Razem wzbudzili
chór rozbieganych ech, nie pozwalających określić, jak wielu z nich zbliża się
do komnaty. Procesja zatrzymała się przed drzwiami, Nasuada
usłyszała pomruk zniżonych głosów, a potem za progiem zabrzmiały
dwie pary donośnych kroków - zapewne stóp odzianych w buty do
konnej jazdy o twardych podeszwach.
Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.
Kroki rozbrzmiewały na schodach miarowo, spokojnie. Nasuada
zobaczyła, jak czyjaś ręka stawia na skraju pola widzenia rzeźbione
drewniane krzesło.
Usiadł na nim mężczyzna.
Był potężny: nie gruby, lecz barczysty. Z ramion spływała mu długa
czarna peleryna. Wydawała się ciężka, jakby podszyta kolczugą. Światło z
żarnika i latarni złociło krawędzie jego sylwetki, lecz rysy pozostawały
zbyt ciemne, by je dostrzec. Mimo to, cienie nie mogły ukryć zarysów
tkwiącej na głowie spiczastej korony.
Serce zatrzepotało jej w piersi. Z trudem podjęło wcześniejszy
szaleńczy bieg.
Drugi mężczyzna, odziany w szkarłatny kubrak i nogawice - jedno i
drugie obszyte złotą nicią - podszedł do żarnika i stanął tam, zwrócony
do niej plecami, poruszając węgle jednym z żelaznych prętów.
Mężczyzna na krześle powoli pociągał palce rękawic. Następnie je
zdjął. Jego dłonie miały barwę zaśniedziałego brązu.
Kiedy przemówił, odkryła, że głos ma niski, dźwięczny i władczy.
Bard, który dysponowałby tak miodopłynnym instrumentem, zasłynąłby
w całej krainie jako mistrz nad mistrze. Od tego dźwięku mrowiła ją
skóra, jego słowa przepływały po niej niczym ciepłe fale wody, pieszcząc,
kusząc, krępując. Pojęła, że słuchanie go jest równie niebezpieczne, jak
słuchanie Elvy.
- Witaj w Urû’baenie, Nasuado, córko Ajihada - rzekł mężczyzna
siedzący na krześle. - Witaj tu, w moim domu, pod starożytnymi
spiętrzonymi głazami. Od dawna gość tak szacowny jak ty nie zaszczycał
nas swoją obecnością. Moja uwaga skupiała się gdzie indziej, zapewniam
cię jednak, że od tej chwili nie zaniedbam obowiązków gospodarza.
Przy ostatnich słowach w głosie zabrzmiała złowieszcza nuta, niczym
szpon wysuwający się z kociej łapy.
Nasuada nigdy osobiście nie widziała Galbatorixa, słyszała tylko jego
opisy i oglądała podobizny, lecz efekt, jaki wywierał na niej jego głos, był tak
dogłębny, tak potężny, iż nie wątpiła, że faktycznie ma do czynienia z
królem.
Zarówno w jego wymowie, jak i akcencie dźwięczało coś obcego, jakby
język, którym przemawiał, nie był tym, w jakim go wychowano. Różnica ,
choć subtelna, raz zauważona nie dawała się zignorować. Być może, uznała
Nasuada, sprawił to fakt, że język zmienił się od czasu narodzin Galbatorixa.
Wydało się to najrozsądniejszym wyjaśnieniem, ponieważ jego wymowa
przypominała jej… Nie, nie, niczego jej nie przypominała.
Pochylił się i poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia.
- Jesteś młodsza niż oczekiwałem. Wiedziałem, że zaledwie niedawno
osiągnęłaś wiek dojrzały, nadal jednak pozostajesz dzieckiem. W dzisiejszych
czasach większość ludzi wydaje mi się dziećmi: rozbrykanymi, naruszonymi,
niemądrymi dziećmi, nie wiedzącymi, co dla nich najlepsze - dziećmi, które
potrzebują, by pokierował nimi ktoś starszy i mądrzejszy.
- Ktoś taki jak ty? - spytała ze wzgardą.
Usłyszała jego śmiech.
- Wolałabyś, by rządziły nami elfy? Tylko ja z całej naszej rasy mogę je
powstrzymać. Wedle ich rachuby, nawet nasi najsędziwsi starsi to zaledwie
młokosy, niegodne podjąć obowiązków wieku dorosłego.
- Według ich rachuby, ty także nim jesteś.
Nie wiedziała, skąd się bierze jej odwaga, czuła się jednak silna i dum-
na. Nieważne, czy król ją ukarze, czy nie, zamierzała otwarcie mówić, co
myśli.
- Ach, ale ja kryję w sobie więcej niż tylko swoje lata. Należą do mnie
wspomnienia setek, życia splecione z innymi żywotami: miłości, nienawiści,
bitwy, zwycięstwa, klęski, odebrane nauki, popełniane błędy - wszystkie
spoczywają w mym umyśle, szepcząc mi do uszu słowa mądrości.
Pamiętam tysiąclecia. W całych zapisanych dziejach nie istniał nikt taki
jak ja, nawet pośród elfów.
- Jak to możliwe? - wyszeptała.
Poruszył się na krześle.
- Nie próbuj przede mną udawać, Nasuado. Wiem, że Glaedr
podarował swe serce serc Eragonowi i Saphirze i że w tej chwili jest tam,
z Vardenami. Dobrze pojmujesz, o czym mówię.
Z trudem stłumiła dreszcz zgrozy. Fakt, iż Galbatorix był gotów
rozmawiać z nią o podobnych sprawach - że, choć nie wprost, ale
wspominał o źródle swojej mocy - pozbawiał ją nawet odrobiny nadziei,
że kiedykolwiek ją uwolni.
Król machnął odzianymi w rękawice dłońmi.
- Nim zaczniemy, powinnaś poznać nieco historię tego miejsca. Gdy
elfy pierwszy raz zapuściły się do tej części świata, odkryły szczelinę
pogrzebaną głęboko w kamiennej skarpie, wznoszącej się nad
okolicznymi równinami. Skarpę tę ceniły sobie, bo broniła je przed
atakami smoków, szczelina jednak była dla nich cenna z zupełnie innych
przyczyn. Przypadek zrządził, iż odkryły, że opary przenikające przez
pęknięcia w skale zwiększają prawdopodobieństwo, że śpiący pośród
nich mogą dostrzec choćby przez mgłę urywki przyszłych wydarzeń. I
tak, ponad dwa i pół tysiąca lat temu elfy wzniosły tę komnatę na
szczycie szczeliny i przez setki lat mieszkała w niej wyrocznia, nawet po
tym, jak jej pobratymcy opuścili tę część Ilirei. Zasiadała tam, gdzie teraz
leżysz, i spędzała tu stulecia, śniąc o wszystkim, co było i co może się
wydarzyć. Z czasem powietrze straciło swą moc i wyrocznia wraz ze
świtą odeszła. Nikt nie może orzec na pewno, kim była i dokąd się udała.
Nie miała imienia, poza tytułem Prawdomówczyni, a pewne historie
skłaniają mnie do stwierdzenia, że nie była elfką ani krasnoludką, lecz
czymś zupełnie innym. Tak czy inaczej, ze względu na nią pokój ten
nazwano, jak zapewne zgadujesz, Komnatą Prawdomówczyni i nazwę tę
nosi do dzisiaj - tyle że teraz ty jesteś Prawdomówczynią, Nasuado, córko
Ajihada. - Galbatorix rozłożył szeroko
ręce - To miejsce, w którym mówi się i wysłuchuje prawdy. Nie zniosę
kłamstwa w tych murach, nawet najdrobniejszego fałszu. Ktokolwiek
spoczywa na twardym kamiennym stole, staje się najnowszą
Prawdomówczynią i choć wielu ciężko przyszło przyjęcie tej roli, w końcu
jednak nikt nie odmówił. Z tobą będzie tak samo.
Nogi krzesła ze zgrzytem przesunęły się po podłodze i poczuła na
uchu oddech Galbatorixa.
- Wiem, że będzie to dla ciebie bolesne, Nasuado, niewiarygodnie
bolesne. Będziesz musiała odmienić samą siebie, nim twoja duma pozwoli
ci ulec. W całym świecie nie ma nic trudniejszego niźli zmiana własnej
osoby. Rozumiem to, albowiem ja także się odmieniłem, i to kilka razy.
Będę tu jednak, trzymając cię za rękę i pomagając ci podczas przemiany.
Nie musisz sama podejmować tej podróży. I możesz pocieszać się
świadomością, że cię nie okłamię. Nikt tego nie zrobi. Nie w tej komnacie,
Możesz wątpić, jeśli chcesz, ale z czasem mi uwierzysz. Uważam to za
uświęcone miejsce i prędzej obciąłbym własną rękę, niż zbezcześcił ideę,
którą sobą reprezentuje. Możesz pytać o co tylko zechcesz i przyrzekam ci
Nasuado, córko Ajihada, że w odpowiedzi usłyszysz prawdę. Jako król tej
krainy daję ci na to moje słowo.
Nasuada poruszyła żuchwą, próbując wymyślić odpowiedź.
- Nigdy ci nie powiem tego, co chcesz wiedzieć! - wycedziła w końcu
przez zaciśnięte zęby.
W komnacie rozległ się niski śmiech.
- Źle mnie zrozumiałaś; nie kazałem cię tu sprowadzić dlatego, że
szukam informacji. Nie mogłabyś mi powiedzieć niczego, czego już nie
wiem. Wie m o wszystkim - o liczbie i rodzaju twoich wojsk; stanie
zapasów; rozmieszczeniu taborów; strategii zaplanowanej na oblężenie tej
cytadeli; obowiązkach, zwyczajach i zdolnościach Eragona i Saphiry;
Dauthdaert, którą zdobyliście w Belatonie; a nawet mocach małej
czarownicy Elvy, która do niedawna nie opuszczała twego boku - i jeszcze
więcej. Mam zacząć cytować liczby? Nie? Doskonale. Moi szpiedzy są
liczniejsi
i zajmują stanowiska ważniejsze niż przypuszczasz, dysponuję też
innymi sposobami zdobywania wiedzy. Nie masz przede mną tajemnic,
Nasuado, ani trochę. Nie ma sensu zatem powstrzymywać się od
mówienia.
Jego słowa uderzyły Nasuadę niczym ciosy młota, starała się jednak
zwalczyć ogarniającą ją rozpacz.
- Czemu zatem?
- Dlaczego cię tu ściągnąłem? Ponieważ, moja droga, dysponujesz
darem dowodzenia, a to broń znacznie niebezpieczniejsza od
jakiegokolwiek zaklęcia. Eragon mi nie zagraża, podobnie elfy, ale ty…
Ty jesteś niebezpieczna w sposób, którego oni nie znają. Bez ciebie
Vardeni zaczną się zachowywać jak oślepiony byk: będą parskać i szaleć z
wściekłości i atakować na oślep, nie zważając na to, co stanie im na
drodze. A wówczas ja ich pochwycę i wykorzystując szaleństwo,
zniszczę. Ale to nie dla zniszczenia Vardenów kazałem cię porwać. Nie,
jesteś tutaj dlatego, że okazałaś się godna mojej uwagi. Jesteś uparta,
ambitna, energiczna i inteligentna - to cechy, które najbardziej sobie cenię
u moich sług. Chce cię mieć u swe- go boku, Nasuado, jako główną
doradczynię i dowódcę mej armii, gdy zacznę wprowadzać w życie
ostatni etap planu, nad który m pracuję od niemal stulecia. Wkrótce w
Alagaësii zapanuje nowy porządek i chcę, żebyś stała się jego częścią.
Odkąd zginął ostatni z Trzynastu, szukałem osób godnych zająć ich
miejsce. Do niedawna moje wysiłki spełzały na niczym. Durzą był
użytecznym narzędziem, lecz jako Cień miał pewne ograniczenia, choćby
brak troski o własne przetrwanie. Ze wszystkich zbadanych kandydatów,
Murtagha jako pierwszego uznałem za godnego i jako pierwszy przeżył
próbę, której go poddałem. Wierzę, że ty będziesz następna. A Eragon
trzeci.
Gdy go słuchała, czuła, jak ogarnia ją coraz większa groza. To, co
proponował, okazało się znacznie gorsze, niż sobie wyobraziła.
Odziany w szkarłat mężczyzna przy żarniku zaskoczył ją, wpychając
jeden z żelaznych prętów między węgle z taką siłą, że jego koniec uderzył
z brzękiem o miedziane dno misy.
- Jeśl i przeżyjesz - ciągnął Galbatorix - będziesz miała okazję osiągnąć
więcej niż kiedykolwiek z Vardenami. Pomyśl tylko! Służąc mi, możesz
pomóc zaprowadzić pokój w całej Alagaësii i zostać główną architektką,
owych zmian.
-Wolałaby m dać się pokąsać tysiącowi żmij, niż zgodzić się ci służyć. -
Splunęła.
Jego śmiech ponownie rozległ się w pokoju: głos człowieka, który nie
boi się niczego, nawet śmierci.
- Zobaczymy.
Wzdrygnęła się, gdy poczuła palec dotykający wewnętrznej strony
przedramienia. Powoli nakreślił koło na jej skórze, a potem zsunął się do
pierwszej z blizn; czuła jego ciepło na wypukłej bruździe. Palec postukał
trzy razy, a potem przesunął się ku kolejnym i z powrotem, jak po tarze do
prania.
- Pokonałaś przeciwnika w Próbie Długich Noży - rzekł Galbatorix - i to
znosząc liczbę ran większą niż ktokolwiek inny w dziejach. Oznacza to, że
masz nie tylko niezwykle silną wolę, ale też potrafisz blokować działanie
wyobraźni - albowiem to właśnie wybujała wyobraźnia zmienia ludzi w
tchórzy, nie zaś nadmiar strachu, jak się powszechnie uważa. Jednakże tutaj
żadna z tych cech ci nie pomoże. Wręcz przeciwnie, stanowią tylko ciężar.
Każdy ma swoje granice, nieważne, fizyczne czy mentalne. Pozostaje tylko
pytanie: ile trzeba czasu, by je osiągnąć? A wierz mi, ty też je osiągniesz.
Twoja siła może to opóźnić, ale nie zdoła temu zapobiec. Dopóki znajdujesz
się w mej mocy, nie pomogą ci też czaty obronne. Po co zatem masz
bezsensownie cierpieć? Nikt nie wątpi w twoją odwagę, dowiodłaś jej już
całemu światu. Poddaj się teraz. Pogodzenie się z nieuniknionym to żaden
wstyd. Trwanie w uporze oznacza narażenie się na najgorsze męki jedynie
po to, by zaspokoić własne poczucie obowiązku. Odrzuć go zatem i złóż mi
przysięgę wierności w pradawnej mowie, a nim godzina dobieg- nie końca,
będziesz miała na swe rozkazy dziesiątki sług, szaty z jedwabiu i
adamaszku, własne komnaty- i honorowe miejsce przy mym stole.
Zawiesił głos, czekając na jej odpowiedź, Nasuada jednak
wpatrywała się w linie wymalowane na sklepieniu i milczała.
Palec na jej ręce wędrował dalej, przesuwając się w zagłębienie na
przegubie, gdzie naparł mocno na żyłę.
- Doskonale. Jak sobie życzysz. - Nagle nacisk zniknął. - Murtaghu,
chodź, pokaż się. Bardzo niegrzecznie traktujesz naszego gościa.
Och, tylko nie on, pomyślała Nasuada i nagle ogarnął ją przejmujący
smutek.
Przy żarniku mężczyzna w czerwieni obrócił się powoli, a choć
górną część jego twarzy przesłaniała srebrna maska, Nasuada przekonała
się, że to istotnie Murtagh. Jego oczy niemal całkiem skrywał cień; wargi i
zęby zaciskały się w ponurym grymasie.
- Kiedy Murtagh wstąpił do mnie na służbę, uczynił to dość
niechętnie, ale od tego czasu okazał się niezwykle zdolnym uczniem.
Odziedziczył zdolności po swym ojcu. Czyż nie tak?
- Tak, panie - odparł ochryple Murtagh.
- Zaskoczył mnie, zabijając starego króla Hrothgara na Płonących
Równinach. Nie spodziewałem się, że z takim zapałem zwróci się przeciw
dawnym przyjaciołom, ale też naszego Murtagha przepełnia wściekłość i
żądza krwi. Chętnie rozszarpałby gardło Kulla gołymi rękami, gdybym
tylko dał mu szansę - i dałem. Teraz nic nie raduje cię bardziej niż
zabijanie, prawda?
Mięśnie na szyi Murtagha napięły się.
- Nie, panie.
Galbatorix zaśmiał się cicho.
- Murtagh Królobójca. Zacne to miano, w sam raz do legendy, ale
lepiej, byś nie zasłużył na nie ponownie, chyba że na mój rozkaz. Do tej
pory - dodał, zwracając się do Nasuady - zaniedbałem wpojenia mu
subtelnej sztuki perswazji i dlatego właśnie sprowadziłem go tu dzisiaj.
Ma pewne doświadczenia w tej dziedzinie, lecz jedynie jako obiekt, nie
praktyk, i najwyższy czas, by opanował ją w pełni. A czy istnieje lepsze
miejsce do nauki niż tutaj, z tobą? To w końcu Murtagh przekonał mnie, że
zasługujesz na to, by dołączyć do nowego, grona moich uczniów.
Nasuada nagle poczuła się zdradzona. Pomijając wszystko, co zaszło,
miała lepsze zdanie o Murtaghu. Wbiła wzrok w jego twarz, szukając
jakiegoś wyjaśnienia, on jednak stał sztywno niczym strażnik na warcie i
odwracał wzrok, a z jego mów nie odczytała niczego.
Król wskazał skinieniem głowy żarnik.
- Weź żelazo - polecił lekkim tonem.
Dłonie Murtagha zacisnęły się w pięści. Poza tym, nawet nie drgnął.
W uszach Nasuady zadźwięczało słowo brzmiące niczym uderzenie
wielkiego dzwonu. Sama materia świata, jej wątek i osnowa wibrowały na
ów dźwięk, zupełnie jakby olbrzym trącił struny rzeczywistości, wprawiając
je w drżenie.
Przez moment miała wrażenie, że spada, powietrze przed jej oczami
migotało jak woda. Mimo jego mocy, nie zdołała zapamiętać liter tworzących
owe słowo, ani nawet tego, z jakiego pochodziło języka, przeniknęło powiem
przez jej umysł na wylot, zostawiając po sobie jedynie wspomnienie tego, co
zdziałało.
Murtagh zadygotał, potem obrócił się, chwycił jeden z żelaznych
prętów i urywanymi ruchami wyciągnął z żarnika. Kiedy metal wyłonił się
spośród węgli, w powietrze wystrzelił snop iskier, a kilka migotliwych
odłamków poleciało spiralą na podłogę, niczym sosnowe nasiona z szyszki.
Końcówka pręta jarzyła się jasnożółtym blaskiem, który na oczach
Nasuady przygasł, przybierając ciemnopomarańczową barwę. Światło
rozżarzonego metalu odbijało się od błyszczącej maski Murtagha, nadając
mu groteskowy, nieludzki wygląd. Nasuada ujrzała także własne odbicie,
zniekształconą sylwetkę rozdętego tułowia z cieniutkimi nogami,
zamieniającymi się w wygięte czarne linie na krzywiźnie policzka Murtagha.
Choć wiedziała, że to nic nie da, nie zdołała się powstrzymać przed
szarpnięciem w więzach, kiedy ruszył ku niej.
Christopher Paolini DZIEDZICTWO DZIEDZICTWA KSIĘGA CZWARTA TOM II Przełożyła Paulina Braiter Wydawnictwo MAG Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Inheritance. Inheritance, Book Four Copyright © 2011 by Christopher Paolini This Translation published by arrangement with Random House Children's Books, a division of Random House, Inc. Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: John Jude Palancar Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-229- 1 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134743 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
Męka niepewności Nasuada otworzyła oczy. Ciemne łukowate sklepienie wyłożono płytkami, na których namalowano kanciaste wzory w czerwieni, błękicie i złocie: złożoną plątaninę linii, która na dłuższą bezrozumną chwilę uwięziła jej spojrzenie. W końcu Nasuada potężnym wysiłkiem woli odwróciła wzrok. Ze źródła gdzieś za jej głową promieniował jednostajny pomarańczowy blask, dość silny, by ukazać kształt ośmiokątnej komnaty, lecz nie dość ostry, by przegnać cienie, zasnuwające niczym muślin kąty w górze i na dole. Przełknęła ślinę i odkryła, że zaschło jej w gardle. Powierzchnia, na której leżała, była gładka, zimna i nieprzyjemnie twarda: pod palcami dłoni i piętami wyczuwała materiał przypominający kamień. W jej kości wniknął chłód i dopiero wówczas pojęła, że wciąż ma na sobie jedynie cienką białą koszulę, w której spała. Gdzie ja jestem?
Wspomnienia powróciły gwałtowną falą, bez sensu ani porządku: nieproszona kawalkada, która pojawiła się nagle w jej głowie z niemal fizyczną mocą. Nasuada sapnęła i spróbowała usiąść - szarpnąć się, uciec, walczyć, jeśli trzeba - odkryła jednak, że może przesunąć się zaledwie ułamek cala w każdą stronę. Jej przeguby i kostki otaczały wyściełane skórzane kajdany, gruby pas przytrzymywał głowę tuż przy płycie, nie pozwalając jej się unieść ani obrócić. Szarpnęła się w więzach, okazał się jednak zbyt mocne, by dało się je zerwać. Odetchnęła głęboko, rozluźniła mięśnie, znów wbijając wzrok w sufit. Krew pulsowała jej w uszach szaleńczymi werblami, ciało zalała fala gorąca: policzki piekły, dłonie i stopy parzyły jak wypełnione roztopionym łojem. A zatem tak umrę. Na chwilę ogarnęły ją obezwładniająca rozpacz i żal nad samą sobą. Ledwie zaczęła życie, które teraz miało dobiec końca, i to w najohydniejszy, w najokrutniejszy możliwy sposób. Co gorsza, nie osiągnęła niczego, na co liczyła. Nie zakończyła wojny, nie kochała, nie urodziła, nie żyła. Jej jedynym potomstwem pozostaną bitwy, trupy i mozolne tabory; strategie, zbyt liczne, by je zapamiętać; przysięgi przyjaźni i wierności, teraz warte mniej niż obietnica trefnisia, oraz niepewna, skłócona, zbyt słaba armia, której przewodził Jeździec młodszy od niej samej. Mizerne to dziedzictwo, poprzez które zostanie zapamiętana. Bo pozostanie po niej tylko wspomnienie. Była ostatnią z rodu. Kiedy umrze, jej ród zginie wraz z nią. Myśl ta sprawiła jej ból i Nasuada zaczęła czynić sobie wyrzuty, że nie urodziła dzieci, póki jeszcze mogła. - Tak mi przykro - wyszeptała, mając przed oczami twarz ojca. Potem jednak opanowała się, odpychając rozpacz. Teraz mogła już zapanować wyłącznie nad sobą i nie zamierzała z tego rezygnować dla
wątpliwej przyjemności rozpatrywania lęków i żali. Dopóki władała własnymi myślami i uczuciami, nie była do końca bezradna. To najskromniejsza z wolności - swoboda własnego umysłu - lecz Nasuada była za nią wdzięczna i świadomość, że być może wkrótce zostanie jej pozbawiona, tylko dodawała sił, by się nią posłużyć. Tak czy inaczej, pozostawał jej jeszcze jeden obowiązek: oprzeć się prze- słuchaniu. W tym celu musiała całkowicie zapanować nad swym umysłem. W przeciwnym razie szybko się złamie. Spowolniła oddech i skupiła się na regularnym przepływie powietrza przez gardło i nozdrza, pozwalając, by to odczucie przesłoniło wszelkie inne. Kiedy uznała, że jest dość spokojna, zaczęła się zastanawiać, o czym może bezpiecznie myśleć. Tak wiele tematów kryło w sobie niebezpieczeństwo - dla niej, dla Vardenów, sojuszników, Eragona czy Saphiry. Nie analizowała wspomnień, których powinna unikać, bo gdyby to uczyniła, mogłaby od razu ofiarować prześladowcom dokładnie tę wiedzę, o jaką im chodziło. Zamiast tego wybrała garść myśli i wspomnień, które uznała za niewinne, i postarała się zignorować resztę - wmówić sobie, że całe jej jestestwo, teraźniejszość i przeszłość, składa się jedynie z owych kilku elementów. Krótko mówiąc, usiłowała stworzyć sobie nową, prostszą tożsamość, tak by pytana o to i owo mogła z całkowitą szczerością upierać się, że nic nie wie. To niebezpieczna technika - by zadziałała, Nasuada musiała uwierzyć we własne kłamstwo. I gdyby kiedykolwiek została uwolniona, trudno byłoby jej odzyskać dawną osobowość. Ale też nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę bądź zwolnienie. Mogła jedynie liczyć na to, że zniweczy plany nieprzyjaciół. Gokukaro, daj mi siłę, bym mogła znieść czekające mnie próby. Czuwaj nad swoją małą sówką i jeśli umrę, zabierz mnie z tego miejsca: zanieś bezpiecznie na pola mego ojca. Spojrzenie Nasuady znów powędrowało ku wyłożonemu płytkami sklepieniu; przyglądała mu się z wielką uwagą. Domyślała się, że przebywa
w Urû’baenie. Logika wskazywała, że Murtagh i Cierń tam właśnie ją zabrali, tłumaczyłoby to także elficki wygląd komnaty: to właśnie elfy zbudowały większą część Urû’baenu, miasta, które zwały Ilierą, zarówno przed wojną ze smokami - dawno, dawno temu - jak też po tym, gdy miasto stało się stolicą królestwa Broddring i oficjalnie osiedli w nim Jeźdźcy. Tak przynajmniej opowiadał jej ojciec. Sama nie pamiętała owego miasta. Równie dobrze jednak mogła znajdować się w zupełnie innym miejscu: może w jednym z osobistych majątków Galbatorixa? Nawet komnata tak naprawdę mogła nie istnieć. Zręczny mag potrafi manipulować wszystkim, co widzi, słyszy i czuje, zniekształcić otaczający ją świat tak, że niczego by nie zauważyła. Cokolwiek ją spotkało - co wydawało się, że ją spotyka - nie pozwoli się oszukać. Nawet gdyby Eragon wyważył drzwi i rozciął jej więzy, wciąż będzie wierzyć, że to jedynie podstęp prześladowców. Nie śmie zaufać świadectwu własnych zmysłów. W chwili, gdy Murtagh porwał ją z obozu, świat stał się kłamstwem i nie da się określić, dokąd ono doprowadzi, o ile kiedykolwiek osiągnie cel. Nasuada mogła być pewna tylko jednego: że sama istnieje. Wszystko inne, nawet jej własne myśli, pozostawało podejrzane. * * * Kiedy pierwszy szok osłabł, zaczęła odczuwać znużenie czekaniem. Je- dynie dzięki rosnącemu głodowi i pragnieniu mogła choćby w przybliżeniu określić upływ czasu, lecz jej głód narastał i słabł w nieregularnych odstępach. Próbowała odmierzać godziny, licząc, ale wkrótce ją to znudziło, a poza tym, dotarłszy do dziesiątek tysięcy, zawsze się gubiła. Mimo oczekującej ją grozy, marzyła, by prześladowcy pośpieszyli się i w końcu do niej przyszli. Bardzo długo krzyczała, lecz w odpowiedzi słyszała tylko żałosne echa własnego głosu.
Słabe światło za jej głową nigdy nie przygasało ani nie słabło: założyła, że to latarnia bez płomienia, podobna do krasnoludzkich. Blask utrudniał sen, w końcu jednak zmęczenie przeważyło i zasnęła. Perspektywa snu przerażała Nasuadę. We śnie była najbardziej bezbronna i obawiała się, że jej podświadomość przywoła właśnie te informacje, które starała się ukryć. Nie miała jednak wyboru. Wcześniej czy później musiała zasnąć, a zmuszanie się do zachowania przytomności w ostatecznym rozrachunku tylko pogorszyłoby sprawę. Poddała się zatem. Jednakże jej sen był niespokojny i płytki i po przebudzeniu wciąż czuła zmęczenie. * * * Zaskoczył ją nagły łoskot. Gdzieś z góry i z tyłu dobiegł szczęk unoszonego rygla, a potem skrzypienie otwieranych drzwi. Serce zabiło jej mocniej. Szacowała, że od chwili, gdy odzyskała przytomność, minął ponad dzień. Dręczyło ją pragnienie, spuchnięty język lepił się do podniebienia, a całe ciało bolało od długiego uwięzienia w tej samej pozycji. Kroki na schodach. Buty o miękkich podeszwach, szurające o kamień… Przerwa. Brzęk metalu. Klucze? Noże? Coś gorszego?… Potem znów kroki. Zbliżały się do niej. Coraz bardziej… I bardziej… W polu widzenia pojawił się krępy mężczyzna w szarej wełnianej tunice, w rękach dźwigał srebrny półmisek, na którym piętrzyło się jedzenie: ser, chleb, mięso, wino i woda. Zatrzymał się i odstawił półmisek pod ścianę, a potem obrócił się i podszedł do niej, stawiając krótkie, szybkie, precyzyjne, niemal taneczne kroki. Sapiąc, oparł się lekko o krawędź kamiennej płyty i spojrzał z góry na Nasuadę. Jego głowa przypominała tykwę: u góry i dołu rozdęta, pośrodku zwężona. Był gładko ogolony i niemal zupełnie łysy, poza wianuszkiem
ciemnych, krótko przystrzyżonych włosów okalających czaszkę. Górna część czoła lśniła, mięsiste policzki powlekał rumieniec, wargi miał równie szare jak tunikę. Wąsko osadzone piwne oczy niczym się nie wyróżniały. Mlasnął i przekonała się, że jego zęby stykają się niczym końce szczypiec i że są wysunięte do przodu bardziej niż u zwykłych ludzi - niemal przypominały zwierzęcy pysk. Jego ciepły, wilgotny oddech pachniał wątróbką i cebulą. Dręczona głodem Nasuada poczuła mdłości. Czując na swym ciele wzrok mężczyzny, poczuła się nagle boleśnie świadoma własnego skąpego stroju. Była odsłonięta, jak zabawka bądź zwierzę mające służyć zabawie. Gniew i upokorzenie sprawiły, że zarumieniła się mocno. Zdecydowana nie czekać, aż mężczyzna ujawni swe zamiary, próbowała przemówić, poprosić o wodę, lecz w gardle zaschło jej tak bardzo, że zdołała jedynie zachrypieć. Mężczyzna w szarej tunice zacmokał i ku zdumieniu Nasuady zaczął rozpinać jej więzy. Gdy tylko ją uwolnił, usiadła na płycie, wyprostowała prawą dłoń i za- machnęła się, celując w bok szyi nieznajomego. Mężczyzna pozornie bez wysiłku chwycił ją za przegub. Warknęła i dźgnęła palcami drugiej dłoni prosto w jego oczy. I znów złapał ją za rękę. Szarpała się w przód i w tył, ale on miał zbyt mocny uchwyt, by mogła się wyrwać, zupełnie jakby jej przeguby objęły kamienne bransolety. Rozwścieczona, pochyliła się gwałtownie, wbijając zęby w prawe przedramię przybysza. Usta wypełniła jej gorąca krew, słona, miedziana. Nasuada zakrztusiła się, lecz gryzła dalej, czując, jak krew ścieka jej po brodzie. Między zębami na języku wyczuwała mięśnie mężczyzny, napinające się niczym pęk uwięzionych węży. Poza tym jednak przybysz nie zareagował.
W końcu wypuściła jego rękę, cofnęła głowę i splunęła mu krwią prosto w twarz. Nawet wtedy przyglądał jej się tym samym beznamiętnym wzrokiem, nie mrugając, nie okazując bólu ani gniewu. Ponownie szarpnęła jego ręce, a potem przesunęła gwałtownie biodra i nogi, próbując kopnąć go w brzuch. Nim jednak cios dotarł do celu, nieznajomy wypuścił lewą rękę Nasuady i wymierzył jej mocny policzek. Gdzieś w głębi czaszki rozbłysło białe światło, miała wrażenie, że ogarnęła ją bezdźwięczna eksplozja. Jej głowa poleciała na bok, zęby zderzyły się ze sobą, a błyskawica bólu przemknęła wzdłuż kręgosłupa od podstawy czaszki. Kiedy wzrok jej się przejaśnił, wbiła w mężczyznę wściekłe spojrzenie, siedziała jednak spokojnie, nie próbując atakować. Zrozumiała, że jest zdana na jego łaskę. I że jeśli chce zwyciężyć, musi znaleźć coś, czym mogłaby poderżnąć mu gardło albo pchnąć w oko. Wypuścił jej drugą rękę i sięgnął za tunikę, wyciągając brudną białą chustkę. Potarł nią twarz, ścierając krople krwi i śliny. Potem obwiązał chusteczką zranione przedramię, przytrzymując jeden koniec zaskakująco równymi zębami. Nasuada wzdrygnęła się, gdy sięgnął ku niej i chwycił ją za ramię; mięsiste, grube palce zacisnęły się na jej ciele. Ściągnął ją z szarej jak popiół płyty. Gdy stanęła na podłodze, nogi ugięły się pod nią. Zawisła niczym w objęciach tamtego, z ręką wykręconą boleśnie nad głową. Nieznajomy postawił ją na nogach. Tym razem wytrzymały. Podtrzymując więźniarkę, poprowadził ją do niewielkich bocznych drzwi, których wcześniej nie zauważyła. Obok nich ujrzała krótkie schody wiodące do drugich, większych drzwi - tych samych, przez które przybył prześladowca. Były zamknięte, pośrodku jednak zamontowano niewielką metalową kratkę, przez którą ujrzała dobrze oświetlony gobelin, zawieszony na gładkiej kamiennej ścianie.
Mężczyzna otworzył pchnięciem boczne drzwi i wprowadził ją do ciasnej wygódki. Ku uldze Nasuady zostawił ją tam samą. Szybko przeszukała puste pomieszczenie, w nadziei że znajdzie cokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń albo pomóc w ucieczce, lecz ku swemu zawodowi odkryła jedynie kurz, trociny i, co było bardziej złowieszcze, plamy zaschniętej krwi. Zrobiła zatem to, co musiała, a kiedy wyłoniła się z wygódki, spocony mężczyzna w szarej tunice ponownie wziął ją za ramię i poprowadził z powrotem do kamiennego stołu. Gdy się zbliżyli, zaczęła szarpać się i kopać - wolała, by ją uderzył, niż ponownie skrępował. Niestety, mimo wysiłków, nie zdołała go powstrzymać ani nawet spowolnić. Zasypywane gradem ciosów ręce i nogi przypominały żelazo, nawet z pozoru miękki brzuch ustąpił jedynie odrobinę, gdy rąbnęła w niego pięścią. Przytrzymując ją łatwo, jakby była dzieckiem, położył Nasuadę na płycie, przycisnął jej ramiona do kamienia i zapiął kajdany wokół przegubów i kostek. A potem nasunął jej na głowę skórzany pas i zaciągnął dość mocno, by przytrzymać ją w miejscu, ale nie aż tak, by zadać ból. Spodziewała się, że teraz odejdzie i zje śniadanie - albo obiad, cokolwiek to było - zamiast tego jednak zabrał półmisek, przyniósł do niej i podsunął jej wino zmieszane z wodą. Trudno było przełykać, leżąc na wznak, musiała zatem szybko sączyć płyn z przyciśniętego do ust srebrnego kielicha. Rozwodnione wino spływające w głąb suchego gardła niosło ze sobą chłodną, kojącą ulgę. Po chwili mężczyzna odstawił na bok pusty kielich, ukroił plastry chleba i sera i uniósł ku niej. - Jak… - zaczęła, w końcu odzyskując głos. - Jak masz na imię? Tamten patrzył na nią beznamiętnie. Jego wydatne czoło lśniło w blasku magicznej latarni niczym polerowana kość słoniowa. Znów podsunął jej chleb i ser. - Kim jesteś? Czy to Urû’baen? Czy jesteś tu więźniem jak ja? Mogli- byśmy sobie pomóc, ty i ja. Galbatorix nie jest wszechwiedzący Razem
zdołalibyśmy obmyślić ucieczkę. Może wydawać się niemożliwa, ale nie jest. wierz mi. Nadal przemawiała niskim, spokojnym głosem, w nadziei że natrafi na coś, co przemówi do sumienia mężczyzny albo go zainteresuje. Wiedziała, że potrafi być przekonująca - długie godziny negocjacji w imieniu Vardenów dowiodły tego bez cienia wątpliwości - lecz na nieznajomym jej słowa nie robiły żadnego wrażenia. Gdyby nie oddech, równie dobrze mógłby być trupem, gdy tak stał, podając jej chleb i ser. Myśl, że może to żywy trup, przyszła jej do głowy, ale ponieważ zrozumiał, gdy próbowała prosić o wodę, odrzuciła ten pomysł. Mówiła i mówiła bez przerwy, aż w końcu wyczerpała wszystkie argumenty i prośby, a gdy umilkła - szukając kolejnego - mężczyzna przyznał jej do ust chleb i ser i przytrzymał. Wściekła, żądała w myślach, by go zabrał, ale jego ręka nie ustąpiła, i nadal wpatrywał się w nią tymi samymi, pustymi, beznamiętnymi oczami. Nagle Nasuadzie zjeżyły się włosy na karku, bo pojęła, że on nie udaje. Naprawdę nic dla niego nie znaczyła. Zrozumiałaby, gdyby jej nienawidził albo czerpał perwersyjną rozkosz z zadawania jej tortur, albo też był niewolnikiem, niechętnie wypełniającym rozkazy Galbatorixa. Ale nie, on po prostu był obojętny, pozbawiony nawet odrobiny empatii. Nie wątpiła, że równie łatwo mógłby ją zabić, jak się nią zająć, i uczyniłby to równie beznamiętnie, jak rozdeptałby mrówkę. Przeklinając w milczeniu konieczność jedzenia, otworzyła usta, pozwalając, by mężczyzna położył jej na języku kawałki chleba i sera. Z trudem zwalczyła pragnienie ugryzienia go w palce. Nakarmił ją. Jak dziecko. Ręką wsuwając do ust kolejne kąski - ostrożnie, jakby była kruchą szklaną kulą, która przy najlżejszym nagłym ruchu mogłaby pęknąć. W duszy Nasuady wezbrała odraza. Z przywódczyni największego sojuszu w historii Alagaësii stała się… Nie, nie. Nic z tego nie istniało. Była córką swojego ojca, mieszkała w Surdzie, w upale i kurzu, pośród gromkich
krzyków kupców i ruchliwych targowych ulic. To wszystko. Nie ma powodu, by zachowywać się wyniośle czy cierpieć z powodu swego upadku. Mimo to, nienawidziła górującego nad nią mężczyzny. Nienawidziła faktu, że upierał się, by ją karmić, choć mogła się posilić sama. Nienawidziła tego, że Galbatorix, czy ktokolwiek, kto nadzorował jej uwięzienie, usiłuje pozbawić ją dumy i godności. I nienawidziła faktu, że w pewnym sensie mu się to udało. Postanowiła, że zabije tego człowieka. Jeśli miałaby dokonać w życiu tylko jeszcze jednej rzeczy, chciała, by stała się nią śmierć nadzorcy. Pomijając ucieczkę, nic innego nie sprawiłoby jej tak wielkiej satysfakcji. Nieważne jak, ale znajdę sposób. Myśl ta ucieszyła ją i Nasuada resztę posiłku zjadła z apetytem, cały czas rozmyślając, jak doprowadzić do zgonu mężczyzny. * * * Kiedy skończyła, nadzorca zabrał tacę i odszedł. Słuchała oddalających się kroków, skrzypienia otwieranych i zamykanych drzwi, szczęku zamka i ciężkiego, złowieszczego łoskotu rygla, blokującego drzwi z zewnątrz. A potem znów została sama. Pozostawało jej tylko czekać i obmyślać sposoby dokonania mordu. Przez jakiś czas zabawiała się śledzeniem linii wymalowanych na suficie i próbami ustalenia, gdzie się zaczynają i kończą. Wybrana przez nią linia była niebieska, kolor ten podobał się jej ze względu na skojarzenia z osobą, o której nade wszystko nie śmiała myśleć. Z czasem znudziły ją wzory i fantazje o zemście, zamknęła zatem oczy, osuwając się w niespokojny półsen, podczas którego wydawało jej się, że godziny, z paradoksalną logiką koszmaru, upływają jednocześnie szybciej i wolniej niż zazwyczaj. * * *
Kiedy mężczyzna w szarej tunice powrócił, niemal ucieszyła się na jego widok. Gardziła sobą za tę reakcję, uważając ją za słabość. Nie była pewna, jak długo czekała - nigdy nie zyskałaby pewności, chyba że ktoś by jej powiedział - ale wiedziała, że krócej niż poprzednio. Nadal jednak czekanie ciągnęło się bez końca i obawiała się, że zostanie tak, skrępowana, samotna - choć z pewnością nie zapomniana - przez równie długi czas. Ku swemu obrzydzeniu ucieszyła się, że mężczyzna będzie odwiedzał ją częściej, niż pierwotnie przypuszczała. Wielogodzinne leżenie bez ruchu na płaskim kamieniu było dość bolesne, lecz brak kontaktu z jakimkolwiek żywym stworzeniem - nawet tak odrażającym jak nadzorca - sam w sobie stanowił torturę, którą znosiła bardzo ciężko. Kiedy przybysz uwolnił ją z kajdan, zauważyła, że rana na jego przedramieniu została uleczona; skóra w tym miejscu była gładka i różowa jak u prosiaczka. Nasuada już nie walczyła, ale w drodze do wygódki udała, że się potyka i upada. Miała nadzieję znaleźć się dość blisko półmiska, by ukraść nożyk, którym tamten kroił jadło. Półmisek jednak stał za daleko, a mężczyzna był zbyt ciężki, by mogła pociągnąć go ku ścianie, nie zdradzając swych zamiarów. Kiedy jej podstęp zawiódł, zmusiła się do spokojnego przyjęcia Jego opieki. Musiała go przekonać, że się poddała, by się odprężył, i jeśli dopisze jej szczęście, stał się nieostrożny. Gdy ją karmił, przyglądała się jego paznokciom. Wcześniej była zbyt wściekła, by je zauważyć, teraz jednak ich osobliwość zafascynowała ją. Paznokcie miał grube i mocno wypukłe, osadzone głęboko w ciele. Białe półksiężyce przy skórkach były duże i szerokie, poza tym niczym nie różniły się od paznokci wielu ludzi i krasnoludów, z jakimi się zetknęła. Kiedy to było?… Nie pamiętała. Jednakże tym, co je wyróżniało, była troska, z jaką je pielęgnowano. I pielęgnacja wydawała się tu najlepszym słowem, zupełnie jakby paznokcie były rzadkimi kwiatami, którym ogrodnik poświęcił długie godziny pracy. Starannie przycięte krótkie skórki nie zdradzały śladów zadr, a same
paznokcie obcięto prosto, a potem delikatnie spiłowano krawędzie. Ich wierzch wypolerowano tak, że lśniły niczym glazurowane naczynia, otaczająca je skóra wyglądała, jakby regularnie wcierano w nią oliwę bądź masło. Oprócz elfów nigdy nie widziała człowieka z rak idealnymi paznokciami. Elfów? Zirytowana odepchnęła tę myśl. Nie znała żadnych elfów. Paznokcie stanowiły zagadkę: osobliwy element w zrozumiałym otoczeniu, tajemnicę, którą pragnęła rozwikłać, choć zapewne jej wysiłki spełzną na niczym. Zastanawiała się, kto odpowiada za ich wyjątkowy stan. Czyżby sam nadzorca? Owszem, sprawiał wrażenie pedantycznego, a nie mogła sobie wyobrazić, by miał żonę, córkę, bądź sługę czy kogokolwiek bliskiego, kto poświęciłby aż tyle uwagi czubkom jego palców. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że może się mylić. Wielu weteranów, pokrytych bliznami licznych bitew - ponurych mężczyzn o zaciśniętych ustach, kochających jedynie wino, kobiety i wojnę - zaskakiwało ją aspektem charakteru nie pasującym do zewnętrznej powłoki: talentem do rzeźbienia w drewnie, upodobaniem do uczenia się na pamięć romantycznych wierszy, umiłowaniem myśliwskich psów bądź bezgranicznym oddaniem rodzinie, ukrywanej przed resztą świata. Dopiero po wielu latach odkryła, że Jör… Tak czy inaczej, w jej umyśle powracało wciąż jedno i to samo pytanie: dlaczego? Motywacja wiele zdradza, nawet gdy chodzi o tak drobną rzecz jak paznokcie. Jeśli zajmował się nimi ktoś inny, to były dowodem wielkiej miłości bądź wielkiego strachu. Wątpiła jednak, by tak było, nie pasowało jej to. Jeżeli natomiast stanowiły dzieło tego mężczyzny, istniało kilka możliwych wyjaśnień. Być może poprzez paznokcie usiłował w jakiś sposób kontrolować życie, które już do niego nie należało. A może uważał, że to jedyna część jego ciała, którą można uznać za atrakcyjną. Możliwe też, że ich pielęgnacja stanowiła jedynie nerwowy tik, nawyk nie służący niczemu innemu niż zabijanie czasu.
Niezależnie od odpowiedzi, pozostawało faktem, że ktoś czyścił, przycinał, polerował i oliwił jego paznokcie i czynność ta wymagała staranności i czasu. Podczas posiłku Nasuada nadal rozważała tą zagadkę, tak bardzo skupiona, że ledwie czuła smak strawy. Od czasu do czasu zerkała w górę, poszukując na beznamiętnej twarzy mężczyzny jakiejś wskazówki, lecz zawsze bez powodzenia. Nakarmiwszy ją ostatnim kawałkiem chleba, nadzorca podniósł się z kamiennego stołu, zabrał półmisek i się odwrócił. Nasuada szybko przeżuła i połknęła kęs, o mało się nie dławiąc. - Masz ładne paznokcie - rzekła ochrypłym, załamującym się głosem. - Są bardzo… błyszczące. Mężczyzna przystanął w pół kroku, jego wielka, bulwiasta głowa obróciła się ku niej. Przez moment Nasuada sądziła, że znów ją uderzy, potem jednak szare wargi powoli rozchyliły się i uśmiechnął się do niej, demonstrując równe rzędy górnych i dolnych zębów. Z trudem powstrzymała dreszcz: wyglądał, jakby zaraz miał odgryźć łebek kurczakowi. Z tą samą niepokojącą miną ruszył naprzód, znikając jej z pola widzenia. Po paru sekundach usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi celi. Jej wargi wygięły się w uśmiechu. Duma i próżność to słabości, które może wykorzystać. Jeżeli istniało coś, w czym była naprawdę dobra, to była umiejętność naginania innych do swej woli. Mężczyzna dał jej maleńki punkt zaczepienia - nie więcej niż palec, czy raczej paznokieć - ale nie potrzebowała nic więcej. Teraz mogła rozpocząć wspinaczkę.
Komnata Prawdomówczyni Kiedy mężczyzna odwiedził ją po raz trzeci, Nasuada spała. Na odgłos zamykanych drzwi obudziła się gwałtownie z walącym sercem. Potrzebowała kilku sekund, by przypomnieć sobie, gdzie jest. Zmarszczyła brwi i zamrugała, starając się przegnać cienie sprzed oczu. Pożałowała, że nie może ich przetrzeć. Zachmurzyła się jeszcze bardziej, gdy spojrzała w dół i przekonała się, że na koszuli wciąż widać wilgotną plamę w miejscu, na które skapnęła kropla wina podczas ostatniego posiłku. Dlaczego wrócił tak wcześnie? Serce ścisnęło jej się w piersi, gdy mężczyzna ją wyminął. W rękach niósł duży miedziany żarnik, pełen węgli; ustawił go na nóżkach parę stóp od kamiennego stołu. Między węgle wetknięto trzy długie żelaza. Nadeszła chwila, której od początku się obawiała. Nasuada próbowała spojrzeć mu w oczy, on jednak nie patrzył na nią. Wyciągnął zza pasa hubkę i krzesiwo i rozpalił stosik podpałki pośrodku żarnika. Kiedy wióry zajęty się ogniem, rozjarzyły się niczym kula
rozżarzonych do czerwoności drutów. Mężczyzna schylił się, ściągnął wargi i dmuchnął na kulkę żaru, łagodnie niczym matka całująca dziecko. Iskry przerodziły się w pierwsze nieśmiałe płomyki. Przez kilka minut zajmował się ogniem, piętrząc w nim warstwę węgła grubą na kilka cali. Dym z żarnika wzlatywał ku kracie wysoko w górze. Nasuada obserwowała to z chorobliwą fascynacją, niezdolna oderwać wzroku, mimo że wiedziała, co ją czeka. Nie odzywała się, on także, zupełnie jakby oboje zbyt wstydzili się tego, co wkrótce zajdzie, by o tym wspomnieć. Nadzorca znów dmuchnął na węgle, potem odwrócił się, jakby chciał do niej podejść. „Nie poddawaj się”, rzekła do siebie, sztywniejąc. Zacisnęła pięści i wstrzymała oddech, gdy tamten zbliżał się coraz bardziej… bardziej… i bardziej. Jej twarz musnął lekki jak piórko powiew powietrza, gdy mężczyzna ją wyminął. Słuchała odgłosu jego kroków rozpływających się w ciszy, kiedy wspiął się na schody i odszedł. Odprężyła się z lekkim sapnięciem. Rozżarzone węgle niczym magnes przyciągały jej wzrok. Wzdłuż żelaznych prętów wetkniętych w żarnik powoli rozchodził się słaby rdzawy blask. Nasuada zwilżyła usta i pomyślała o tym, jak miło byłoby napić się wody. Jeden z węgli podskoczył i pękł na pół, poza tym jednak w pomieszczeniu panowała cisza. Gdy tak leżała, niezdolna walczyć ani uciec, starała się nie myśleć. Myślenie osłabiłoby tylko jej postanowienie. Cokolwiek się stanie, żaden strach ani niepokój tego nie zmieni. W korytarzu za drzwiami rozległy się nowe kroki: tym razem grupy ludzi, z których część maszerowała rytmicznie, a część nie. Razem wzbudzili chór rozbieganych ech, nie pozwalających określić, jak wielu z nich zbliża się do komnaty. Procesja zatrzymała się przed drzwiami, Nasuada
usłyszała pomruk zniżonych głosów, a potem za progiem zabrzmiały dwie pary donośnych kroków - zapewne stóp odzianych w buty do konnej jazdy o twardych podeszwach. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Kroki rozbrzmiewały na schodach miarowo, spokojnie. Nasuada zobaczyła, jak czyjaś ręka stawia na skraju pola widzenia rzeźbione drewniane krzesło. Usiadł na nim mężczyzna. Był potężny: nie gruby, lecz barczysty. Z ramion spływała mu długa czarna peleryna. Wydawała się ciężka, jakby podszyta kolczugą. Światło z żarnika i latarni złociło krawędzie jego sylwetki, lecz rysy pozostawały zbyt ciemne, by je dostrzec. Mimo to, cienie nie mogły ukryć zarysów tkwiącej na głowie spiczastej korony. Serce zatrzepotało jej w piersi. Z trudem podjęło wcześniejszy szaleńczy bieg. Drugi mężczyzna, odziany w szkarłatny kubrak i nogawice - jedno i drugie obszyte złotą nicią - podszedł do żarnika i stanął tam, zwrócony do niej plecami, poruszając węgle jednym z żelaznych prętów. Mężczyzna na krześle powoli pociągał palce rękawic. Następnie je zdjął. Jego dłonie miały barwę zaśniedziałego brązu. Kiedy przemówił, odkryła, że głos ma niski, dźwięczny i władczy. Bard, który dysponowałby tak miodopłynnym instrumentem, zasłynąłby w całej krainie jako mistrz nad mistrze. Od tego dźwięku mrowiła ją skóra, jego słowa przepływały po niej niczym ciepłe fale wody, pieszcząc, kusząc, krępując. Pojęła, że słuchanie go jest równie niebezpieczne, jak słuchanie Elvy. - Witaj w Urû’baenie, Nasuado, córko Ajihada - rzekł mężczyzna siedzący na krześle. - Witaj tu, w moim domu, pod starożytnymi spiętrzonymi głazami. Od dawna gość tak szacowny jak ty nie zaszczycał nas swoją obecnością. Moja uwaga skupiała się gdzie indziej, zapewniam cię jednak, że od tej chwili nie zaniedbam obowiązków gospodarza.
Przy ostatnich słowach w głosie zabrzmiała złowieszcza nuta, niczym szpon wysuwający się z kociej łapy. Nasuada nigdy osobiście nie widziała Galbatorixa, słyszała tylko jego opisy i oglądała podobizny, lecz efekt, jaki wywierał na niej jego głos, był tak dogłębny, tak potężny, iż nie wątpiła, że faktycznie ma do czynienia z królem. Zarówno w jego wymowie, jak i akcencie dźwięczało coś obcego, jakby język, którym przemawiał, nie był tym, w jakim go wychowano. Różnica , choć subtelna, raz zauważona nie dawała się zignorować. Być może, uznała Nasuada, sprawił to fakt, że język zmienił się od czasu narodzin Galbatorixa. Wydało się to najrozsądniejszym wyjaśnieniem, ponieważ jego wymowa przypominała jej… Nie, nie, niczego jej nie przypominała. Pochylił się i poczuła na sobie ciężar jego spojrzenia. - Jesteś młodsza niż oczekiwałem. Wiedziałem, że zaledwie niedawno osiągnęłaś wiek dojrzały, nadal jednak pozostajesz dzieckiem. W dzisiejszych czasach większość ludzi wydaje mi się dziećmi: rozbrykanymi, naruszonymi, niemądrymi dziećmi, nie wiedzącymi, co dla nich najlepsze - dziećmi, które potrzebują, by pokierował nimi ktoś starszy i mądrzejszy. - Ktoś taki jak ty? - spytała ze wzgardą. Usłyszała jego śmiech. - Wolałabyś, by rządziły nami elfy? Tylko ja z całej naszej rasy mogę je powstrzymać. Wedle ich rachuby, nawet nasi najsędziwsi starsi to zaledwie młokosy, niegodne podjąć obowiązków wieku dorosłego. - Według ich rachuby, ty także nim jesteś. Nie wiedziała, skąd się bierze jej odwaga, czuła się jednak silna i dum- na. Nieważne, czy król ją ukarze, czy nie, zamierzała otwarcie mówić, co myśli. - Ach, ale ja kryję w sobie więcej niż tylko swoje lata. Należą do mnie wspomnienia setek, życia splecione z innymi żywotami: miłości, nienawiści, bitwy, zwycięstwa, klęski, odebrane nauki, popełniane błędy - wszystkie spoczywają w mym umyśle, szepcząc mi do uszu słowa mądrości.
Pamiętam tysiąclecia. W całych zapisanych dziejach nie istniał nikt taki jak ja, nawet pośród elfów. - Jak to możliwe? - wyszeptała. Poruszył się na krześle. - Nie próbuj przede mną udawać, Nasuado. Wiem, że Glaedr podarował swe serce serc Eragonowi i Saphirze i że w tej chwili jest tam, z Vardenami. Dobrze pojmujesz, o czym mówię. Z trudem stłumiła dreszcz zgrozy. Fakt, iż Galbatorix był gotów rozmawiać z nią o podobnych sprawach - że, choć nie wprost, ale wspominał o źródle swojej mocy - pozbawiał ją nawet odrobiny nadziei, że kiedykolwiek ją uwolni. Król machnął odzianymi w rękawice dłońmi. - Nim zaczniemy, powinnaś poznać nieco historię tego miejsca. Gdy elfy pierwszy raz zapuściły się do tej części świata, odkryły szczelinę pogrzebaną głęboko w kamiennej skarpie, wznoszącej się nad okolicznymi równinami. Skarpę tę ceniły sobie, bo broniła je przed atakami smoków, szczelina jednak była dla nich cenna z zupełnie innych przyczyn. Przypadek zrządził, iż odkryły, że opary przenikające przez pęknięcia w skale zwiększają prawdopodobieństwo, że śpiący pośród nich mogą dostrzec choćby przez mgłę urywki przyszłych wydarzeń. I tak, ponad dwa i pół tysiąca lat temu elfy wzniosły tę komnatę na szczycie szczeliny i przez setki lat mieszkała w niej wyrocznia, nawet po tym, jak jej pobratymcy opuścili tę część Ilirei. Zasiadała tam, gdzie teraz leżysz, i spędzała tu stulecia, śniąc o wszystkim, co było i co może się wydarzyć. Z czasem powietrze straciło swą moc i wyrocznia wraz ze świtą odeszła. Nikt nie może orzec na pewno, kim była i dokąd się udała. Nie miała imienia, poza tytułem Prawdomówczyni, a pewne historie skłaniają mnie do stwierdzenia, że nie była elfką ani krasnoludką, lecz czymś zupełnie innym. Tak czy inaczej, ze względu na nią pokój ten nazwano, jak zapewne zgadujesz, Komnatą Prawdomówczyni i nazwę tę nosi do dzisiaj - tyle że teraz ty jesteś Prawdomówczynią, Nasuado, córko Ajihada. - Galbatorix rozłożył szeroko
ręce - To miejsce, w którym mówi się i wysłuchuje prawdy. Nie zniosę kłamstwa w tych murach, nawet najdrobniejszego fałszu. Ktokolwiek spoczywa na twardym kamiennym stole, staje się najnowszą Prawdomówczynią i choć wielu ciężko przyszło przyjęcie tej roli, w końcu jednak nikt nie odmówił. Z tobą będzie tak samo. Nogi krzesła ze zgrzytem przesunęły się po podłodze i poczuła na uchu oddech Galbatorixa. - Wiem, że będzie to dla ciebie bolesne, Nasuado, niewiarygodnie bolesne. Będziesz musiała odmienić samą siebie, nim twoja duma pozwoli ci ulec. W całym świecie nie ma nic trudniejszego niźli zmiana własnej osoby. Rozumiem to, albowiem ja także się odmieniłem, i to kilka razy. Będę tu jednak, trzymając cię za rękę i pomagając ci podczas przemiany. Nie musisz sama podejmować tej podróży. I możesz pocieszać się świadomością, że cię nie okłamię. Nikt tego nie zrobi. Nie w tej komnacie, Możesz wątpić, jeśli chcesz, ale z czasem mi uwierzysz. Uważam to za uświęcone miejsce i prędzej obciąłbym własną rękę, niż zbezcześcił ideę, którą sobą reprezentuje. Możesz pytać o co tylko zechcesz i przyrzekam ci Nasuado, córko Ajihada, że w odpowiedzi usłyszysz prawdę. Jako król tej krainy daję ci na to moje słowo. Nasuada poruszyła żuchwą, próbując wymyślić odpowiedź. - Nigdy ci nie powiem tego, co chcesz wiedzieć! - wycedziła w końcu przez zaciśnięte zęby. W komnacie rozległ się niski śmiech. - Źle mnie zrozumiałaś; nie kazałem cię tu sprowadzić dlatego, że szukam informacji. Nie mogłabyś mi powiedzieć niczego, czego już nie wiem. Wie m o wszystkim - o liczbie i rodzaju twoich wojsk; stanie zapasów; rozmieszczeniu taborów; strategii zaplanowanej na oblężenie tej cytadeli; obowiązkach, zwyczajach i zdolnościach Eragona i Saphiry; Dauthdaert, którą zdobyliście w Belatonie; a nawet mocach małej czarownicy Elvy, która do niedawna nie opuszczała twego boku - i jeszcze więcej. Mam zacząć cytować liczby? Nie? Doskonale. Moi szpiedzy są liczniejsi
i zajmują stanowiska ważniejsze niż przypuszczasz, dysponuję też innymi sposobami zdobywania wiedzy. Nie masz przede mną tajemnic, Nasuado, ani trochę. Nie ma sensu zatem powstrzymywać się od mówienia. Jego słowa uderzyły Nasuadę niczym ciosy młota, starała się jednak zwalczyć ogarniającą ją rozpacz. - Czemu zatem? - Dlaczego cię tu ściągnąłem? Ponieważ, moja droga, dysponujesz darem dowodzenia, a to broń znacznie niebezpieczniejsza od jakiegokolwiek zaklęcia. Eragon mi nie zagraża, podobnie elfy, ale ty… Ty jesteś niebezpieczna w sposób, którego oni nie znają. Bez ciebie Vardeni zaczną się zachowywać jak oślepiony byk: będą parskać i szaleć z wściekłości i atakować na oślep, nie zważając na to, co stanie im na drodze. A wówczas ja ich pochwycę i wykorzystując szaleństwo, zniszczę. Ale to nie dla zniszczenia Vardenów kazałem cię porwać. Nie, jesteś tutaj dlatego, że okazałaś się godna mojej uwagi. Jesteś uparta, ambitna, energiczna i inteligentna - to cechy, które najbardziej sobie cenię u moich sług. Chce cię mieć u swe- go boku, Nasuado, jako główną doradczynię i dowódcę mej armii, gdy zacznę wprowadzać w życie ostatni etap planu, nad który m pracuję od niemal stulecia. Wkrótce w Alagaësii zapanuje nowy porządek i chcę, żebyś stała się jego częścią. Odkąd zginął ostatni z Trzynastu, szukałem osób godnych zająć ich miejsce. Do niedawna moje wysiłki spełzały na niczym. Durzą był użytecznym narzędziem, lecz jako Cień miał pewne ograniczenia, choćby brak troski o własne przetrwanie. Ze wszystkich zbadanych kandydatów, Murtagha jako pierwszego uznałem za godnego i jako pierwszy przeżył próbę, której go poddałem. Wierzę, że ty będziesz następna. A Eragon trzeci. Gdy go słuchała, czuła, jak ogarnia ją coraz większa groza. To, co proponował, okazało się znacznie gorsze, niż sobie wyobraziła. Odziany w szkarłat mężczyzna przy żarniku zaskoczył ją, wpychając jeden z żelaznych prętów między węgle z taką siłą, że jego koniec uderzył z brzękiem o miedziane dno misy.
- Jeśl i przeżyjesz - ciągnął Galbatorix - będziesz miała okazję osiągnąć więcej niż kiedykolwiek z Vardenami. Pomyśl tylko! Służąc mi, możesz pomóc zaprowadzić pokój w całej Alagaësii i zostać główną architektką, owych zmian. -Wolałaby m dać się pokąsać tysiącowi żmij, niż zgodzić się ci służyć. - Splunęła. Jego śmiech ponownie rozległ się w pokoju: głos człowieka, który nie boi się niczego, nawet śmierci. - Zobaczymy. Wzdrygnęła się, gdy poczuła palec dotykający wewnętrznej strony przedramienia. Powoli nakreślił koło na jej skórze, a potem zsunął się do pierwszej z blizn; czuła jego ciepło na wypukłej bruździe. Palec postukał trzy razy, a potem przesunął się ku kolejnym i z powrotem, jak po tarze do prania. - Pokonałaś przeciwnika w Próbie Długich Noży - rzekł Galbatorix - i to znosząc liczbę ran większą niż ktokolwiek inny w dziejach. Oznacza to, że masz nie tylko niezwykle silną wolę, ale też potrafisz blokować działanie wyobraźni - albowiem to właśnie wybujała wyobraźnia zmienia ludzi w tchórzy, nie zaś nadmiar strachu, jak się powszechnie uważa. Jednakże tutaj żadna z tych cech ci nie pomoże. Wręcz przeciwnie, stanowią tylko ciężar. Każdy ma swoje granice, nieważne, fizyczne czy mentalne. Pozostaje tylko pytanie: ile trzeba czasu, by je osiągnąć? A wierz mi, ty też je osiągniesz. Twoja siła może to opóźnić, ale nie zdoła temu zapobiec. Dopóki znajdujesz się w mej mocy, nie pomogą ci też czaty obronne. Po co zatem masz bezsensownie cierpieć? Nikt nie wątpi w twoją odwagę, dowiodłaś jej już całemu światu. Poddaj się teraz. Pogodzenie się z nieuniknionym to żaden wstyd. Trwanie w uporze oznacza narażenie się na najgorsze męki jedynie po to, by zaspokoić własne poczucie obowiązku. Odrzuć go zatem i złóż mi przysięgę wierności w pradawnej mowie, a nim godzina dobieg- nie końca, będziesz miała na swe rozkazy dziesiątki sług, szaty z jedwabiu i adamaszku, własne komnaty- i honorowe miejsce przy mym stole.
Zawiesił głos, czekając na jej odpowiedź, Nasuada jednak wpatrywała się w linie wymalowane na sklepieniu i milczała. Palec na jej ręce wędrował dalej, przesuwając się w zagłębienie na przegubie, gdzie naparł mocno na żyłę. - Doskonale. Jak sobie życzysz. - Nagle nacisk zniknął. - Murtaghu, chodź, pokaż się. Bardzo niegrzecznie traktujesz naszego gościa. Och, tylko nie on, pomyślała Nasuada i nagle ogarnął ją przejmujący smutek. Przy żarniku mężczyzna w czerwieni obrócił się powoli, a choć górną część jego twarzy przesłaniała srebrna maska, Nasuada przekonała się, że to istotnie Murtagh. Jego oczy niemal całkiem skrywał cień; wargi i zęby zaciskały się w ponurym grymasie. - Kiedy Murtagh wstąpił do mnie na służbę, uczynił to dość niechętnie, ale od tego czasu okazał się niezwykle zdolnym uczniem. Odziedziczył zdolności po swym ojcu. Czyż nie tak? - Tak, panie - odparł ochryple Murtagh. - Zaskoczył mnie, zabijając starego króla Hrothgara na Płonących Równinach. Nie spodziewałem się, że z takim zapałem zwróci się przeciw dawnym przyjaciołom, ale też naszego Murtagha przepełnia wściekłość i żądza krwi. Chętnie rozszarpałby gardło Kulla gołymi rękami, gdybym tylko dał mu szansę - i dałem. Teraz nic nie raduje cię bardziej niż zabijanie, prawda? Mięśnie na szyi Murtagha napięły się. - Nie, panie. Galbatorix zaśmiał się cicho. - Murtagh Królobójca. Zacne to miano, w sam raz do legendy, ale lepiej, byś nie zasłużył na nie ponownie, chyba że na mój rozkaz. Do tej pory - dodał, zwracając się do Nasuady - zaniedbałem wpojenia mu subtelnej sztuki perswazji i dlatego właśnie sprowadziłem go tu dzisiaj. Ma pewne doświadczenia w tej dziedzinie, lecz jedynie jako obiekt, nie praktyk, i najwyższy czas, by opanował ją w pełni. A czy istnieje lepsze
miejsce do nauki niż tutaj, z tobą? To w końcu Murtagh przekonał mnie, że zasługujesz na to, by dołączyć do nowego, grona moich uczniów. Nasuada nagle poczuła się zdradzona. Pomijając wszystko, co zaszło, miała lepsze zdanie o Murtaghu. Wbiła wzrok w jego twarz, szukając jakiegoś wyjaśnienia, on jednak stał sztywno niczym strażnik na warcie i odwracał wzrok, a z jego mów nie odczytała niczego. Król wskazał skinieniem głowy żarnik. - Weź żelazo - polecił lekkim tonem. Dłonie Murtagha zacisnęły się w pięści. Poza tym, nawet nie drgnął. W uszach Nasuady zadźwięczało słowo brzmiące niczym uderzenie wielkiego dzwonu. Sama materia świata, jej wątek i osnowa wibrowały na ów dźwięk, zupełnie jakby olbrzym trącił struny rzeczywistości, wprawiając je w drżenie. Przez moment miała wrażenie, że spada, powietrze przed jej oczami migotało jak woda. Mimo jego mocy, nie zdołała zapamiętać liter tworzących owe słowo, ani nawet tego, z jakiego pochodziło języka, przeniknęło powiem przez jej umysł na wylot, zostawiając po sobie jedynie wspomnienie tego, co zdziałało. Murtagh zadygotał, potem obrócił się, chwycił jeden z żelaznych prętów i urywanymi ruchami wyciągnął z żarnika. Kiedy metal wyłonił się spośród węgli, w powietrze wystrzelił snop iskier, a kilka migotliwych odłamków poleciało spiralą na podłogę, niczym sosnowe nasiona z szyszki. Końcówka pręta jarzyła się jasnożółtym blaskiem, który na oczach Nasuady przygasł, przybierając ciemnopomarańczową barwę. Światło rozżarzonego metalu odbijało się od błyszczącej maski Murtagha, nadając mu groteskowy, nieludzki wygląd. Nasuada ujrzała także własne odbicie, zniekształconą sylwetkę rozdętego tułowia z cieniutkimi nogami, zamieniającymi się w wygięte czarne linie na krzywiźnie policzka Murtagha. Choć wiedziała, że to nic nie da, nie zdołała się powstrzymać przed szarpnięciem w więzach, kiedy ruszył ku niej.