PROLOG
- Hej, to ty?
Z nadzieją wpatrywała się w ciemność, jej serce natychmiast zabiło
mocniej.
Żadnej odpowiedzi. Coś zaszeleściło w zaroślach, zabrzęczał komar.
Rozczarowana zmieniła pozycję, w której siedziała na starym
świątynnym murze, i objęła kolana ramionami. To jednak nie był
odgłos kroków. To tylko jakieś nocne stworzenie. No cóż, uprzedzał ją,
że może się spóźnić.
„Mimo to zaczekaj na mnie! Zaczekaj, Jess, przyjdę...."
Pozwoliła, aby uśmiech zagościł na jej twarzy. Oczywiście, że
przyjdzie. Byli jak dwa magnesy. Potrafił natychmiast odnaleźć ją w
tłumie czy w sali i teraz też ją odnajdzie, nawet w ciemnościach.
Trochę na niego nakrzyczy za to, że się spóźnił, a jego śmiech sprawi,
że podskoczy jej serce - tak samo działał na nią jego piękny głos.
„Kocham cię, Jess. Nie śmiej się. Przysięgam, że tak".
Żaden chłopak nie mógł tak dobrze udawać. A na pewno nie on.
Przyjdzie.
Marszcząc czoło, uniosła rękę, by w świetle księżyca spojrzeć na
zegarek. Dziesięć minut zmieniło się w dwadzieścia. No to co? W
ciągu dnia mniej by się jej dłużyło. Mniej by się jej dłużyło w
zatłoczonym, głośnym barze. Tu, w upiornym cieniu starożytnej
świątyni, łatwo się przestraszyć i tyle.
No, co jest?
Ześlizgnęła się z muru, potupała i roztarła ramiona. Miała gęsią
skórkę, chociaż nie było jej zimno. Kolejny komar zabrzęczał przy jej
uchu i gniewnie machnęła ręką. Mam cię.
Okej, teraz zaczynała się irytować. Małe spóźnienie znaczy, że może ją
tu zastać, że sterczała tu sama, czekając w ciemnościach. Przez pół
godziny! To miał być romantyczny spacer, a nie sprawdzian
wytrzymałości jej nerwów.
Najlepiej wściec się na niego. Bo inaczej mogłaby się najeść strachu,
sama wśród milczących cieni. A może nie tak milczących. Gwałtownie
uniosła głowę, gdy usłyszała trzask suchej gałęzi, szelest liści. To jakiś
wielki szczur. Zadrżała.
W świetle dnia podobałoby się jej tutaj. Bujna zielona roślinność
dżungli, gigantyczne korzenie obejmujące kruszące się mury, ciepło,
tętniące życie i tajemniczość. W ciemnościach nie było tu tak
przyjemnie, w blasku księżyca ruchome cienie zmieniały każde duże
drzewo w potwora,
z każdego niewidocznego zwierzęcia robiły przerażającego
prześladowcę.
Czterdzieści siedem minut!
Czas się zbierać. Dała mu szansę, a on zrobił z niej głupka. Rany, ale
mu nagada... Szybko ruszyła przed siebie, potem stanęła. O nie, nie
miała zamiaru iść w kierunku tego prze-rośniętego szczura. Zadrżała,
przełknęła ślinę, cofnęła się o dwa kroki i odwróciła.
Jakiś szelest. Trzask łamanej gałązki. To na pewno wiatr. Ale nie było
wiatru.
W takim razie następny wielki szczur, tym razem przed nią. Dobra,
będzie musiała go minąć, ale pewnie on i tak ucieknie, gdy usłyszy jej
kroki. To tylko szczur, na litość boską. Albo wąż... Albo...
Och, rusz się, Jess!
Zrobiła kolejny krok, kiedy zobaczyła ruch. To nie był szczur ani wąż.
To było coś dużego, coś jej wielkości. Jakiś kształt szybko poruszający
się wśród zwisającej z drzew plątaniny liści i gałęzi. Cofnęła się o krok,
i o kolejny. To coś się ruszyło. W jej kierunku. Usłyszała oddech, cichy,
spokojny i ludzki.
- To ty? - zawołała. - Ej, przestań się wygłupiać! Żadnej odpowiedzi.
- Mówię serio! Przestań! - Starała się, by w jej głosie zabrzmiała złość,
ale zamiast tego był drżący i piskliwy. -To nie jest śmieszne.
Ten dźwięk - to mogły być wilgotne, zgniłe liście, po których ktoś
szedł. Albo śmiech, stłumiony i niski. To nie mógł być on. Nie mógł. A
poza tym było ich dwoje. Czuła, że ktoś drugi zbliża się z prawej,
wolno, to sprawiało, że zaczynała czuć się zagrożona. Znowu
próbowała krzyknąć, ale kiedy otworzyła usta, wydobył się z nich tylko
przestraszony jęk.
Odwróciła się i zaczęła biec, potykając się. Strasznie trudno w tych
ciemnościach trzymać się ścieżki. Pnącza i liście uderzały ją w twarz,
gałęzie szarpały ubranie, wystające korzenie chwytały za nogi. Czy to
tą ścieżką tu przyszła?
Ścieżka? Nie było żadnej ścieżki. Zeszła z niej i biegła na oślep między
drzewami. Jej serce biło jak szalone, dudniło jej w uszach, ale i tak
słyszała ich za sobą, a może tylko ich wyczuwała. Byli za nią, po
bokach, polowali na nią. Co za głupie skojarzenie. Ale tak było.
Polowali na nią...
Ześlizgnęła się po niskim zboczu, przelazła przez potężny korzeń i
schowała pod nim. Okej, chciała być już z powrotem w domu.
Mamusiu, to jakiś obłęd. To nie dzieje się naprawdę, możesz już
przyjść i mnie obudzić. Tatusiu, proszę bardzo, śmiej się, powiedz, że
to mi się przyśniło. Scoob...
Scooby. Przypomniała sobie, jak niemal pękł z dumy, machając jej na
pożegnanie, kiedy wyjeżdżała do tej niesamowitej nowej szkoły.
- Pa, pa, siostrzyczko!
- Pa, mały kłopocie..., to jest bracie! Chichot. Machanie na do
widzenia. Scooby...
Co to za dźwięk? Oddychała ciężko. Nad nią w srebrnym świetle
księżyca widać było zarys starożytnej świątyni. Korzeń drzewa objął
kolumnę jak ramię kochanka. Jak jego ramię.
Gdzie on jest? Co się z nim stało?
Korzenie, pnącza, gałęzie wkradły się na stare mury, wypełniając je,
obejmując, zaciskając się na nich. Wśród liści koło jej ucha coś się
poruszyło i prawie krzyknęła, ale na czas zakryła usta ręką. To głupie,
pomyślała. Jakieś szaleństwo. Jeśli to nie sen, to na pewno jakiś kawał.
Głupi kawał.
Jej ciało uważało inaczej. Była mokra od panującej tu wilgoci, od biegu
i z przerażenia.
Znowu zabrzęczał komar i tłumiąc pisk, machnęła ręką przed twarzą.
To tylko owad. Coś znacznie gorszego czaiło się w ruinach. Polowało...
Nie panikuj, skarciła się w myślach. Zachowaj spokój. Za plecami
miała grube, splątane pnącza i czarną paszczę starych drzwi - drewno,
z których było zrobione, już dawno zgniło. Przesunęła się w tył i
kopała gorączkowo, aż śliskie liście niemal ją zakryły. Nie bała się już
szczurów, węży ani nawet pająków. Niczego się już nie bała. Z
wyjątkiem ich.
Zostanie tutaj, skulona pośród ruin, do nadejścia świtu. Będzie miała
kłopoty, wyśmieją ją, ale co z tego? Kilka
godzin i to miejsce zaroi się od turystów. Wtedy pewnie sama będzie
się z tego śmiała.
W tej chwili wszyscy ci turyści spali w klimatyzowanych pokojach
hotelowych, śniąc o nadchodzącym dniu i Angkor Wat, świątyni
starożytnej cywilizacji podbitej przez brutalną naturę. Dzikość i
piękno, sacrum i strach. Niezwykle romantyczne i tajemnicze, dla
turystów i obcych.
Kilka godzin. To nie tak długo.
W nocnej ciszy słychać było głosy: odległe, przyciszone, ale pełne
napięcia i podniecenia wywołanego pościgiem. Może jednak nie
powinna przeczekiwać. Może powinna uciekać. Nie potrafiła się
zdecydować. Nerwowo pocierała skronie.
Idiotko, co ty tu w ogóle robisz? Nigdy tu nie pasowałaś.
Grzechoczący trzepot skrzydeł na jej policzku. Trzepnęła karalucha
dłonią, ale tylko zrzuciła go na szyję. Pobiegł w kierunku piersi, a jej
wyrwał się z ust głośny szloch. Uderzyła otwartą dłonią i poczuła, jak
robak eksploduje, zamieniając się w lepką maź i kawałki pancerza.
Zapiszczała płaczliwie - przenikliwy dźwięk.
Lepka krew karalucha sprawiła, że to wszystko wydało się realne. To
nie był sen. Ktoś na nią polował i było to bardziej rzeczywiste niż
szkoła, dom i on. Oczywiście, że nie przyszedł. Co ona sobie myślała?
Żałosna dziewczynka na stypendium. Zostawił ją tu samą, a oni się
zbliżali...
Dwadzieścia cztery godziny temu byli razem i pili, spacerując po
Phnom Penh. Zakochani - tak wtedy myślała - i dziko
podekscytowani lotniczą wycieczką do lem Reap i Angkor Wat.
Pamiętała jego głośny śmiech, gdy oboje dopingowali jej piękną
zabawną przyjaciółkę, która przybierając różne pozy, śpiewała It's
Raining Man w barze karaoke. Przepełniona szczęściem odwróciła się
i powiodła palcem po jego policzku. Kochała go...
Zamarła. Głos, teraz wyraźny, bliski i głodny. Znajomy głos, ale już nie
przyjazny. Nie śpiewający, nie flirtujący, żartujący, ale głos
osaczającego ją wroga. Blisko. Bardzo blisko. I miała pewność. Znała
ten głos. Powinna uciekać, ale krew stężała jej w żyłach.
Błagam. Błagambłagambłagam...
Głosy, i zimny oddech, zbliżyły się do jej ucha.
- Mam cię.
Przez krótką, szaloną, pełną nadziei chwilę pomyślała, że wszystko
będzie dobrze. Tak, to był tylko kawał. Okrutny żart. Znęcanie się nad
dziewczyną, która tu nie pasowała. Och, dzięki Bogu. Czuła zapach
skóry i potu, wyczuwała w powietrzu podniecenie i strach.
- To ty - wyszeptała ochryple.
Śmiech, ręka wyciągnięta, by dotknąć jej policzka.
- Niezupełnie.
I wtedy zobaczyła ich wyraźnie.
Krzyknęła i rzuciła się do ucieczki, z dala od ruin, z powrotem w głąb
dżungli. Słyszała stopy uderzające szybko o ziemię i przyspieszone,
głodne oddechy; widziała
szybko poruszającą się sylwetkę pędzącą wśród drzew; czuła zapach
własnego przerażenia. I biegła.
Ale już wtedy wiedziała, że nigdy nie zdoła biec dostatecznie szybko.
ROZDZIAŁ 1
Nie pasuję tu.
Cassie Bell zatrzymała się nagle, prawie przewracając idącą za nią
kobietę.
- Merde! Imbecile!
- Przepraszam!
Kobieta, z szelestem błyszczących toreb z zakupami, sztywnym
krokiem ruszyła przed siebie, rzucając przez ramię kolejne
przekleństwo.
Cassie od razu poniosło.
- Proszę się nie wysilać! - krzyknęła. - Nie znam francuskiego!
Kobieta albo jej nie usłyszała, albo miała to w nosie. Cassie znowu
poczuła niepewność.
- A niech to - wymamrotała. - Naprawdę tu nie pasuję. Otaczające ją
budynki były takie jak ta kobieta: wysokie,
dumne, nieprzyzwoicie eleganckie. Powietrze było ciężkie i
intensywne: ulotna mieszanka drogich perfum, zapachu
lata i spalin. Nawet nazwa ulicy z niej kpiła, bo Cassie nie potrafiła jej
poprawnie wymówić. Co ona robi na ulicy z taką nazwą? Dlaczego
myślała, że to dobry pomysł? Rue du Faubourg Saint-Honore! Jej
adidasy ze sklepu z używaną odzieżą muszą być obrazą dla płyt
chodnikowych. Jej miejsce było w Cranlake Crescent, w - jak to lubili
nazywać - „opiece", a nie w Paryżu.
Odsunęła z twarzy pokryte pasemkami brązowe włosy i spojrzała na
kawałek papieru trzymany w dłoni. Biorąc pod uwagę, że udało jej się
dojść aż tu z Gare du Nord, Dworca Północnego, byłoby trochę wstyd,
gdyby teraz nie dała rady znaleźć szkoły. Spodziewała się jakiegoś
architektonicznie bezkompromisowego i wyzywającego budynku. Na
ulicy znajdowało się kilka ogromnych rezydencji, jednak nie rzucały
się w oczy, ukryte za okazałymi murami i bramami z kutego żelaza.
Ewidentnie mieszkający tu ludzie byli nadziani, ale nie afiszowali się z
tym, kasę widać było tylko w butikach, które mijała z otwartymi ze
zdziwienia ustami.
Jak się nad tym zastanowić, może byłoby lepiej, gdyby nie znalazła
szkoły. Miałaby wymówkę, bo wszystko to Wielka Pomyłka. Dobra,
musiałaby wrócić z podkulonym ogonem do Cranlake Crescent i wyjść
na idiotkę. Dobra, musiałaby ścierpieć drwiny innych dzieciaków,
pełne wyższości złośliwe uśmieszki oznaczające „a nie mówiłam"
znienawidzonej Jilly Beaton. Jednak najgorsze, co by musiała
znieść, to oczy Patricka nieumiejące ukryć goszczącego tam smutku i
rozczarowania.
Ale to i tak byłoby lepsze od robienia z siebie głupka...
Serce Cassie zabiło szybciej.
Nie zdawała sobie sprawy, że nadal idzie, taszcząc za sobą poobijaną
walizkę. Nie wiedziała, co sprawiło, że rzuciła okiem na drugą stronę
ulicy akurat w tym momencie. Ogłupiona paniką musiała być na
autopilocie, bo patrzyła na umieszczoną na kamiennym słupie
błyszczącą mosiężną plakietkę.
„AKADEMIA DARKEA"
Nic poza tym, żadnego „proszę dzwonić" przy małym mosiężnym
przycisku pod plakietką. Wydawało się to bardzo subtelne. Cassie
byłaby może trochę rozczarowana, ale nawet z zewnątrz za bramą z
kutego żelaza pokrytą zawiłym wzorem widziała zarys budynku -
imponujące kamienne kolumny, fronton i stojącą na dziedzińcu,
widoczną tylko w połowie rzeźbę z zielono patynowanego brązu.
Przełknęła ślinę i zacisnęła dłoń na zniszczonej rączce walizki. Zeszła
z krawężnika, bagaż podskoczył na rozklekotanych kółkach.
Jej bagaż.
A co było w środku? List, który mówił, że jednak tu pasowała. Że
Cassandra Bell, najmniej oczywisty wybór, była dostatecznie dobra,
żeby dostać stypendium w Akademii
Darkea. Krótki list został wydrukowany na grubym, drogim,
przypominającym pergamin papierze, i bardzo dobrze - tani papier
już dawno rozpadłby się na kawałki, tyle razy rozkładała go i składała,
chłonąc słowa, dopóki nie wryły się w jej pamięć. Teraz list spoczywał
bezpiecznie w oprawionym w skórę zeszycie, który na pożegnanie
dostała od Patricka. Musiał pochłonąć sporą część pensji pracownika
socjalnego.
I co miała zrobić? Oddać mu zeszyt i powiedzieć, że jest jej przykro,
że dała ciała, zanim jeszcze trafiła do szkoły?
Nie ma mowy. List to potwierdzał. Została przyjęta do Akademii
Darkea!
Uśmiechając się, Cassie przebiegła przez ulicę, ciągnąc podskakującą
walizkę. Jakiś kierowca gwałtownie zahamował i krzyknął na nią, nie
przejęła się jednak i pokazała mu środkowy palec.
Miała prawo tu być. Dopasuje się. A co więcej, pokocha to miejsce.
Zdyszana, wyciągnęła rękę, żeby nacisnąć dzwonek. To jest to,
pomyślała. Oto...
Cofnęła się, zaskoczona. Brama już się otwierała, cicho i płynnie.
Zacisnęła dłoń w pięść, przygryzła wargę. Nie dotknęła dzwonka.
- Uwaga!
Ktoś złapał ją za ramię i odciągnął sprzed czarnego samochodu,
długiego i eleganckiego, który cicho wjechał
na chodnik, kierując się do bramy. Cassie miała wrażenie, że nic nie
zatrzymałoby jego płynnej jazdy, nawet nieuważny przechodzień.
Ręka od razu puściła jej ramię. Gdy odwróciła się z uśmiechem, ten
ktoś cofnął się o krok. To był chłopak mniej więcej w jej wieku,
wysoki, szeroki w ramionach, miał krótko ścięte brązowe włosy.
Wyglądał jak ktoś, kto sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu,
więc Cassie pomyślała, że pewnie normalnie nie jest taki blady. Na
jego przystojnej twarzy malował się szok - wyglądał, jakby cała krew
spłynęła nagle do jego przybrudzonych adidasów.
- Dzięki - powiedziała, chcąc przerwać niezręczną ciszę. Nie
odpowiedział. Zamiast tego obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa,
znikając za bramą akademii. Cassie gapiła się, jak odchodził.
Macho, niegrzeczny, i Amerykanin. Świadczyło o tym nie tyle jedyne
rzucone przez niego słowo, ile jego luzacki, cichy i pewny siebie chód.
Cóż, cieszyła się, że nie jest jedyną osobą w dżinsach, które są podarte
nie dlatego, że tak zostały zaprojektowane. Znowu zdenerwowana,
odetchnęła głęboko.
Wejdź tam, Cassandro! Tam jest twoje miejsce, pamiętasz?
Uśmiechnęła się. Jakby słyszała w głowie głos Patricka. Zanim brama
się zamknęła, przeciągnęła przez nią walizkę i Znalazła się na
dziedzińcu.
To miejsce było ogromne, dużo większe, niż wydawało się z zewnątrz.
Płomienie słońca przebijały się przez korony kasztanowców, tworząc
cętki na wytartych przez czas do połysku płytach chodnikowych.
Podjazd zakręcał wokół sadzawki, zielonej od paproci i egzotycznych
roślin o mięsistych liściach, których korzenie widoczne w wodzie wiły
się jak poskręcane węże. Na środku sadzawki znajdowała się rzeźba,
którą Cassie widziała wcześniej: stojąca na palcach smukła dziewczyna
z brązu, z rozmarzeniem wyciągająca ramiona i przechylająca głowę w
kierunku łabędzia. Jednak w łabędziu nie było nic z rozmarzenia. Jego
błoniaste łapy zdawały się jak pazury drapać ciało dziewczyny,
skrzydła rozpościerały się nad nią, a szyja i dziki łeb wznosiły się jak
wąż przygotowujący się do ataku. Wyglądał brutalnie i zwycięsko.
Cassie poczuła dreszcz. Zawsze uważała łabędzie za łagodne
stworzenia. Delikatne. Unoszące się majestatycznie na wodzie. Nie
takie jak ten.
Rzeźba była piękna, ale niepokojąca. Dziewczyna odwróciła się w
kierunku grupy plotkujących uczniów. Gwałtownie wciągnęła
powietrze. Wszyscy byli eleganccy, piękni i najwyraźniej bogaci.
Zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów, żałując, że nie miała pieniędzy,
by modnie je obciąć. Cholera, trzeba było zdobyć kasę. Sprzedać
duszę diabłu albo coś w tym stylu.
Kiedy zaryzykowała uśmiech, odwrócili się od ni ej z pogardą. Jedna z
nich, Japonka, zaśmiała się z niedowierzaniem,
zanim nachyliła się do koleżanki i szepnęła jej coś, co obie
rozśmieszyło. Jak pozostałych uczniów otaczał je arogancki blask
bogactwa i stylu. Po wyluzowanym Amerykaninie nie było śladu.
Cassie poczuła falę gniewu i zacisnęła rękę na rączce walizki. List. Był
tam. Jej list. Jej stypendium. Ci ludzie kupili sobie miejsce w tej
szkole. Ona na swoje zapracowała. Nie zamierzała z tego rezygnować.
Nie ma mowy.
Czarna limuzyna stała zaparkowana u dołu kamiennych schodów, a
kierowca, którego twarz zakrywały przeciwsłoneczne okulary,
otwierał tylne drzwi. Dziewczyna patrzyła, cynicznie spodziewając się,
że samochód wypluje z siebie kolejnego rozpuszczonego, bogatego
dzieciaka. Zamiast tego pojawiła się starsza kobieta, krucha i piękna
jak zasuszony kwiat.
Nigdy nie sądziła, że ktoś tak stary może zachować urodę. Ale ta
kobieta była piękna. Delikatnie i nieprawdopodobnie szczupła jak nić
pajęczyny, ale wciąż uderzająco ładna. Jeśli tak działa na ciebie Paryż,
nie tylko tu przetrwa, ale zostanie na zawsze!
Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy kierowca z cichym trzaśnięciem
zamknął drzwi i wrócił za kierownicę. Nie zamierzał pomóc staruszce
wejść po schodach? Co z niego za szofer? Cassie gapiła się na niego,
potem na innych uczniów, żaden z nich nie zwrócił uwagi na starszą
kobietę.
- Nieprawdopodobne - powiedziała głośno. Zostawiła walizkę u dołu
schodów i podeszła do kobiety.
- Pomóc pani?
Powoli, bardzo powoli, staruszka odwróciła głowę. Cassie niemal się
wzdrygnęła. Kobieta całym ciężarem opierała się na lasce ze srebrną
rączką, jakby tylko ona powstrzymywała ją przed upadkiem, ale w jej
spojrzeniu nie było nic delikatnego.
Jej oczy zabłysły srogo, ale nie były wrogie. Raczej... oceniające.
Skóra kobiety wyglądała jak popękana porcelana, przezroczysta i
pokryta cienkimi żyłkami. Zupełnie białe włosy były upięte w kok.
Rysy jej twarzy mogły równie dobrze zostać z uczuciem wykute w
granicie.
- To znaczy, jeśli woli pani, żebym nie... nie chcę sugerować...
Kobieta zacisnęła blade usta.
- Oferujesz mi pomoc, młoda damo?
- No, tak - Cassie poruszyła się nerwowo, czuła się trochę głupio.
- Jak nieprawdopodobnie uroczo z twojej strony! - Władczy chłód
roztopił się w olśniewającym uśmiechu. - Podasz mi ramię?
Cassandra niezdarnie wyciągnęła rękę i zniekształcone palce owinęły
się wokół jej bicepsa. Na chwilę przypomniał jej się łabędź z sadzawki,
jego błoniaste łapy trzymające
jak szpony dziewczynę z brązu; potem odpędziła tę myśl i
odwzajemniła uśmiech. Za plecami usłyszała lamparci pomruk
pełnego mocy silnika i limuzyna odjechała.
- To cudowne mieć takie młode ciało - wymamrotała staruszka.
- Co? - dziewczyna mrugnęła. - To znaczy, słucham?
- Młode ciało. Do pomocy. Jesteś taka miła.
Uścisk na ramieniu był zaskakująco silny, ale kobieta -lekka jak liść.
Cassie uważała, pomagając jej wejść po schodach. Zdawało się, że
strasznie ich dużo.
- Trzynaście stopni - rzuciła z rozmarzeniem kobieta, jakby czytała w
jej myślach. Zatrzymała się, by złapać oddech, patrząc na klasyczną
fasadę szkoły. - Minęło tak wiele czasu, od kiedy byłam tu ostatnio, ale
pamiętam te schody, jakby to było wczoraj. Jesteś tu nowa, moja
droga, prawda?
- To aż tak oczywiste? - Cassie się uśmiechnęła. Śmiech staruszki
brzmiał jak delikatny dzwoneczek.
- Tak, ale w najlepszym z możliwych znaczeń. Dam ci radę...?
- Mam na imię Cassandra. Ale wszyscy nazywają mnie Cassie.
- Cassandra! Jak ślicznie. Będę cię nazywała Cassandra. Jestem
madame Azzedine, ale mów mi Estelle. A moja rada jest taka, żebyś
wzięła wszystko, co akademia ma ci do zaoferowania. - Znowu się
zatrzymując, madame
odwróciła się do niej, mówiąc z zapałem: - To najlepsza ze szkół. A
właściwie akademia to coś znacznie więcej niż szkoła. Wykorzystaj
wszystko, co może ci dać, Cassandro, to zmieni twoje życie. Na
zawsze. Rozumiesz?
- Eee... tak.
Madame Azzedine zaśmiała się krótko.
- Sądzę, że pewnie nie rozumiesz. Niezupełnie. Ale dowiesz się, moja
droga. Dowiesz się wielu rzeczy. Akademia może zmienić twoje życie.
Zostało im już tylko kilka schodów i oddech staruszki stał się krótki i
płytki.
Tego chcę - Cassie niemal poczuła ochotę, by położyć dłoń na ręce
obejmującej jej ramię. Jednak takie otwarte okazywanie uczuć nie
było w jej stylu, nieważne, jak silna była jej nagła sympatia dla tej
miłej, władczej kobiety. A poza tym, nie zbliżyłaby swoich
obgryzionych paznokci do tej cienkiej jak papier i nienagannie
wymanikirowanej dłoni.
Kobieta położyła na chwilę rękę na piersi, łapiąc oddech.
- A ty, Cassandro? Czego pragniesz?
- Chciałbym odmienić swoje życie...
- Odmienić? - Gdy dotarły do szczytu schodów, madame Azzedine
puściła ramię Cassie. - Nie! Akademia nauczy cię zdobywać życie,
zmuszać je do uległości i naginać zgodnie z twoją wolą. Prawdziwi
absolwenci Akademii Darkea łapią życie za gardło, Cassandro!
Pamiętaj o tym.
Dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, ale Cassie otrząsnęła się i
uśmiechnęła:
- Tak zrobię, tak zrobię!
- Dobrze! - Uśmiechając się, madame ścisnęła dłonie dziewczyny.
Kaszlnięcie dobiegające z ocienionego wejścia sprawiło, że Cassie
prawie wyskoczyła ze skóry.
- Madame, witamy! - Przysadzisty, ubrany w ciemny uniform
mężczyzna pochylił głowę: - Sir Alric czeka na panią.
Staruszka zaśmiała się radośnie.
- Ależ oczywiście! Wybacz mi, Cassandro, moja droga. I powodzenia.
- Dziękuję madame Azz..., um, Estelle - wymamrotała Cassie.
- Życzę ci wielu, wielu satysfakcjonujących lat w akademii. - Kobieta
posłała jej zadowolony uśmiech. - Jestem całkowicie pewna, że tak
będzie.
ROZDZIAŁ 2
Cassandra z lekkim niepokojem patrzyła na odchodzącą starszą
kobietę. Polubiła madame Azzedine. Bardzo. Tylko że... Och, rany. Nie
widziała, co o tym myśleć. Biedna staruszka, musi mieć ze sto lat.
Myślała, że ile ona ma lat? Jako piętnastolatka miała przed sobą maks
dwa lub trzy lata w akademii, a nie wiele - i to zakładając, że nie
odejdzie i jej nie wyrzucą. Madame wyglądała bajecznie, ale trochę jej
odbiło. Nie trzeba się jej obawiać. Była elegancka i pewna siebie i tyle.
Najwyższy czas, by Cassie też taka się stała.
Ale przynajmniej, pomyślała gniewnie, mam jakieś pojęcie o tym, jak
się zachowuje normalny człowiek - nie jak tutejsi pracownicy. Ten
portier, czy kim on tam jest, nawet nie zaproponował jej ramienia. Ten
mięśniak o pociągłej twarzy po prostu poszedł za nią, gdy pokuśtykała
przez wielką barokową aulę.
Chwilę później oboje zniknęli, a Cassie wzruszyła ramionami. To nie
jej sprawa. Przypomniała sobie o walizce, która
dalej stała na dole przy schodach, odwróciła się i zbiegła po nią, czując
się lekko i nawet trochę beztrosko.
Ale prawie natychmiast poczuła nieprzyjemny uścisk w sercu. Mała
grupa zebrała się wokół jej porzuconej walizki i kiedy Cassie podeszła
do niej, zdenerwowana, Japonka rzuciła jej złośliwy uśmieszek.
- Może powinniśmy wezwać żandarmów - oświadczyła głośno. - No
wiecie, to może być bomba.
- Oj, Keiko. Myślę, że nawet terroryści mają więcej klasy.
Słowa te wypowiedział Amerykanin, ale nie mógł chyba bardziej
różnić się od tego, którego Cassie spotkała wcześniej. Ten nosił
designerskie okulary, skórzane mokasyny, świeżo wyprasowane
spodnie i koszulkę z logo znanego projektanta. Wyglądał, jakby jego
karta kredytowa nieźle się napracowała w butikach przy tej ulicy.
- Daj spokój, Perry - powiedział, przeciągając słowa, trzymający ręce w
kieszeniach Anglik. - Miej trochę serca. Jest coś takiego jak szyk
ubogich.
Keiko zachichotała.
- Richard, jaki ty jesteś protekcjonalny. Pamiętaj, że biedni są zawsze
wokół nas.
- Teraz ty jesteś niemiła, Keiko - rzucił Perry, szturchając palcem
walizkę Cassandry. - Biedota ma w końcu pewien urok klasy
pracującej. To jest bardziej... jak to mówią Francuzi? Petit bourgeois?
Richard uniósł brew tak wysoko, że niemal zniknęła pod opadającymi
mu na czoło miękkimi, ciemnymi kosmykami.
- Ej, Peregrinie, kto teraz jest małostkowy?
Przez jakieś trzy sekundy Cassie chciała wczołgać się do najbliższej
dziury i umrzeć. Jednak to uczucie szybko minęło i poczuła, jak
narasta w niej gniew. Przeklęła spektakularnie.
- Łapy precz od moich rzeczy! - Zeskoczyła z kilku ostatnich stopni i
odepchnąła Keiko.
Japonka wyglądała na wściekłą, ale Cassie nie raz już uczestniczyła w
awanturze. Zacisnęła pięści, poradzi sobie z tą nadętą wiedźmą. Perry,
Amerykanin, zrobił krok w tył, gwałtownie wciągając powietrze;
brzmiało to, jakby się trochę przestraszył, ale Richard, uśmiechając
się, tylko skrzyżował ręce na piersi.
- To będzie niezłe - mruknął.
Cassie napięła mięśnie, trochę spodziewając się, że Keiko rzuci się jej
do gardła, ale po krótkiej chwili piękna dziewczyna się roześmiała.
- Nawet nie tknęłam twoich „rzeczy", dziewczynko ze stypendium.
Nie chiałabym brudzić sobie rąk.
Obgryzione paznokcie Cassie wbiły się w skórę jej dłoni. Och, z
radością celnym uderzeniem starłaby ten uśmieszek z twarzy Japonki.
Ale było oczywiste, że ta zadowolona z siebie zołza nie zamierzała
mieszać się w coś tak bourgeois, tak prostackiego jak bójka. A poza
tym, czy nie
89
byliby zachwyceni, że już pierwszego dnia dała się wylać ze szkoły? O
nie, nie warto.
- Okej - wysyczała Cassie. - Teraz udowodniłaś, że jestem lepsza od
ciebie.
- O rany - powiedział Perry. - Jak śmiesz tak mówić do Keiko?
- Mnie się podoba, że ma odwagę - wycedził Richard, leniwie
puszczając oko do Amerykanina. - To może być zabawne. A teraz,
Perry, idź już sobie, TO sprawa Wybranych.
Nakaz był tak władczy, że Cassie spodziewała się, iż Perry
zaprotestuje, ale on posłusznie cofnął się i rzuciwszy jej gniewne
spojrzenie, odwrócił się i zbiegł po schodach do wejścia.
Richard przyjaznym gestem położył Cassandrze rękę na ramionach.
Chciała się wyrwać, zrzucić tę dłoń, ale czuła jego siłę. Zapasy nie
zrobiłyby dobrego wrażenia, zwłaszcza gdy nie miała żadnej
gwarancji, że wygra.
- No, daj spokój, hm... jak masz na imię?
- Cassie Bell - wymamrotała.
- No więc, Cassie Bell, wyluzuj. Wszyscy chcemy, żebyś tu dobrze się
bawiła. Perry i Keiko tak tylko żartowali. Nie było to superśmieszne,
przyznaję - Keiko, słysząc to, obrzuciła go paskudnym spojrzeniem -
ale będziesz musiała się przyzwyczaić. To znaczy, jeśli chcesz tu
przetrwać.
Powstrzymała się od ciętej riposty. Problem polegał na tym, że nie
była już niczego pewna. Może elita naprawdę tak się zachowuje? Skąd
ma to wiedzieć? Nie wiedziała, jak
się zachować, tak samo jak nie wiedziała, co tu właściwie robi. To nie
było miejsce dla niej...
- Chciałabyś się dopasować, prawda? - Jedwabisty głos Richarda
wlewał się do jej ucha. - Twoje dobro leży mi na sercu, uwierz mi, że...
- Hej, angolu!
Wyzywający głos miał akcent, którego Cassie nie rozpoznała. Sekundę
później jak tornado energii wpadła między nich jakaś dziewczyna,
żartobliwym gestem zrzucając rękę Richarda z ramienia Cassie. Była
wysoka i smukła jak młode drzewo, z brązowymi, błyszczącymi
włosami w nieładzie. Jej piwne oczy płonęły.
- Co knujesz, angolu? - pogroziła Richardowi długim palcem. - Ta
dziewczyna jest nowa, prawda? Wyłącz swój zwierzęcy urok!
- Ach, bella Isabella! - Chłopak namiętnie złapał jej dłoń i pocałował
ją, sprawiając, że jej wygięte w udawanym grymasie usta lekko
zadrgały w kącikach. - Uwielbiam twój latynoski temperament i twoje
błyszczące oczy. Ale tak źle mnie oceniłaś! Keiko i ja właśnie
zaznajamialiśmy młodą Cassie Bell z kilkoma szkolnymi zasadami...
- Cassie Bell? Cassandra?
Isabella odwróciła się. Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, ale
potem się uśmiechnęła.
Cassie nie odwzajemniała uśmiechu. Nie ufała żadnemu z tych
pewnych siebie egoistycznych palantów.
- Tak. I co z tego? Wysoka dziewczyna się roześmiała.
- To, że idziesz ze mną. - Złapała ją za ramię, znacznie delikatniej niż
Richard, a drugą ręką chwyciła rączkę walizki. - Zabierzmy cię z dala
od tej hołoty.
Isabella rzuciła Richardowi kokieteryjny uśmiech, kompletnie
zignorowała Keiko i pociągnęła Cassie w stronę kolumnady w
kształcie łuku w kącie dziedzińca, walizka turkotała i podskakiwała z
łoskotem.
- Chwileczkę - Cassie wbiła stopy w ziemię, zmuszając Isabellę do
zatrzymania się. - Przestań mnie szarpać. Za kogo ty się uważasz?
Jej agresja sprawiła tylko, że piękna dziewczyna zaniosła się
śmiechem.
- Cassie, ja się nie uważam, ja wiem! Jestem Isabella
Caruso. Twoja nowa współlokatorka!
* * *
- Powiedz, że to kopia.
Cassandra, zdjęta podziwem, zatrzymała się przed masywną
pozłacaną ramą.
Wciąż taszcząc walizkę Cassie po jasnoniebieskim dywanie, Isabella
odwróciła się i zmarszczyła brwi.
- Co? Monet? Nie, oczywiście, że to nie kopia, głuptasie. Żaden nie
jest kopią. No, chodź już.
Niechętnie odrywając się od studiowania obrazu, Cassie poszła za
koleżanką. Próbowała wyglądać na wyluzowaną,
niezainteresowaną i pewną siebie, ale miała ogromną ochotę skradać
się za Isabella na paluszkach. W każdej chwili może pojawić się ktoś,
kto ją przejrzy, i wywalą ją stąd jak oszustkę, którą była.
„Popełniono straszną pomyłkę - powiedzą oschle. -Przypadek
pomylonej tożsamości. Transz z powrotem tam, skąd przyszłaś? Do
Cranlake Crescent, w którym jest twojej miejsce? Naturalnie,
zapłacimy za bilet. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała jałmużny...".
Jednak na razie równie dobrze może chłonąć tę atmosferę. Ale tu
pięknie. Wyobrażała sobie, że takie miejsca istnieją, ale tylko w
bajkach. Czy przypadkiem nie trzeba mieć sukienki z jedwabiu i
krynoliny, żeby tu przebywać? Albo przynajmniej kłębka nici, żeby
nie zgubić się tu na zawsze. Pozłacane hole i korytarze i łukowate
sklepienia wydawały się ciągnąć bez końca, zdobione malowidłami
plafony, aż jej kark zesztywniał od gapienia się na bogów i potwory,
igrających na namalowanym niebie. Miękki dywan tłumił nawet
piskliwy stukot walizki z przeceny.
Patrząc, jak Isabella ciągnie ją za sobą, Cassie poczuła rumieniec.
Tania walizka z przeceny i z lumpeksu, wyglądająca, jakby mogła się w
każdej chwili rozpaść. Nic dziwnego, że te bogate dzieciaki się z niej
śmiały.
- Dobra, to już niedaleko. Spodoba ci się, Cassie... ach! -Isabella
zaciągnęła ją do panelowych drzwi, uderzając palcem w polerowaną
plakietkę przytwierdzoną do drewna.
„Cassandra Bell Isabella Caruso"
- Widzisz? Współlokatorki! - Isabella ledwo mogła powściągnąć
podniecenie, ale gdy drzwi cicho się otworzyły, Cassie kompletnie
zatkało.
- Podoba ci się? - piękna dziewczyna w sekundę przeszła od dzikiej
radości do powagi. - Nie podoba ci się!
W końcu Cassie udało się coś wykrztusić, choć jej głos był
zachrypnięty.
- Podoba się? Nie mogę... To musi być jakaś pomyłka.
- Żadna pomyłka. - Znowu radosna, Isabella rzuciła walizkę na jedno z
łóżek przykrytych jedwabną narzutą, tuż obok małej góry markowych
toreb.
Wiedząc, że musi tu nie pasować, tak samo jak jej bagaż, Cassie
poczuła nagłą tęsknotę za ciasną dziurą, którą dzieliła z dwiema
innymi dziewczynami w Cranlake Crescent. Teraz zamiast obskurnych
ścian z listwami w kolorze wymiocin miała róż, złocenia - i na litość
boską - żyrandol. Zamiast wspólnej łazienki, która śmierdziała
wilgocią i brudnymi nogami, za drugimi drzwiami widziała łazienkę z
kafelkami w stylu Edwarda VII z wanną na czterech nóżkach. Zamiast
sprzeczek o make-up i płyty CD z dziewczynami równie wulgarnymi i
zawziętymi jak ona, miała współlokatorkę, która wyglądała i
zachowywała się jak egzotyczna gwiazda filmowa. I do tej pory
wydawała się naprawdę... miła.
- To nie pokój, to pałac - Cassie nie wiedziała, czy śmiać się, czy
płakać. Czując niebezpieczną miękkość w kolanach, osunęła się na
zabytkową kapę łóżka. Jednak natychmiast zerwała się, bojąc się, że ją
pogniecie.
Koleżanka patrzyła na nią uważnie.
- Ach, rozumiem, na czym polega problem.
- Tak? - Cassie się spięła. Jeśli na ustach tej nieprawdopodobnie
pięknej dziewczyny pojawi się chociaż cień złośliwego uśmiechu,
zetrze go jej z twarzy.
- Myślisz, że jesteś od nas dużo lepsza, tak? - Nie tego Cassie się
spodziewała. - Czekaj no, ty... - Isabella beztrosko machnęła ręką. -
Wiem, wiem, ciężko pracowałaś, żeby się tu dostać, tak, ble, ble, ble.
Cóż, Panno Zadzieram Nosa, Bo Mam Stypendium. Może i
zapracowałaś na swoje
miejsce, ale wiedz, że niektórzy z nas je kupili!
¦
Przez dwie sekundy Cassie z opadniętą szczęką gapiła się na Isabellę,
zanim nie zobaczyła, że pełne usta koleżanki drżą. Od razu sama się
uśmiechnęła i obie wybuchnęły śmiechem.
- Widzisz? - Isabella opadła na miękkie materace. -Będziemy się
świetnie bawić, Cassandro Bell. Ty i ja, dobra? Nie zwracaj uwagi na
tego nudziarza Perry ego Huttona i tych zadzierających nosa snobów z
Wybranych. Nauczę cię wszystkiego o akademii. W każdym razie -
mrugnęła figlarnie - Richard jest przystojny i zabawny, tak?
- Tak, jasne, skoro tak mówisz - Cassie nonszalanckim gestem złapała
swoją walizkę, uśmiechając się jak
wariatka. Nigdy z nikim tak szybko się nie zaprzyjaźniła. Właściwie,
pomyślała smutno, prawie nigdy się nie zaprzyjaźniała. - A w zamian
ja cię nauczę kilku odpowiednich wyrażeń. Nikt już nie mówi
„zadzierać nosa", obra? -Nie?
-Teraz się mówi „Keiko ma nasrane". -Ma nasrane. Jasne! - Isabella
zachichotała, -Więc kim są ci Wybrani? To jakieś ideały albo coś? -Coś
w tym stylu. Nie mówmy o tym teraz. Nie! Nie rozpakowuj się, chodź!
PROLOG - Hej, to ty? Z nadzieją wpatrywała się w ciemność, jej serce natychmiast zabiło mocniej. Żadnej odpowiedzi. Coś zaszeleściło w zaroślach, zabrzęczał komar. Rozczarowana zmieniła pozycję, w której siedziała na starym świątynnym murze, i objęła kolana ramionami. To jednak nie był odgłos kroków. To tylko jakieś nocne stworzenie. No cóż, uprzedzał ją, że może się spóźnić. „Mimo to zaczekaj na mnie! Zaczekaj, Jess, przyjdę...." Pozwoliła, aby uśmiech zagościł na jej twarzy. Oczywiście, że przyjdzie. Byli jak dwa magnesy. Potrafił natychmiast odnaleźć ją w tłumie czy w sali i teraz też ją odnajdzie, nawet w ciemnościach. Trochę na niego nakrzyczy za to, że się spóźnił, a jego śmiech sprawi, że podskoczy jej serce - tak samo działał na nią jego piękny głos. „Kocham cię, Jess. Nie śmiej się. Przysięgam, że tak". Żaden chłopak nie mógł tak dobrze udawać. A na pewno nie on. Przyjdzie. Marszcząc czoło, uniosła rękę, by w świetle księżyca spojrzeć na zegarek. Dziesięć minut zmieniło się w dwadzieścia. No to co? W ciągu dnia mniej by się jej dłużyło. Mniej by się jej dłużyło w zatłoczonym, głośnym barze. Tu, w upiornym cieniu starożytnej świątyni, łatwo się przestraszyć i tyle. No, co jest? Ześlizgnęła się z muru, potupała i roztarła ramiona. Miała gęsią
skórkę, chociaż nie było jej zimno. Kolejny komar zabrzęczał przy jej uchu i gniewnie machnęła ręką. Mam cię. Okej, teraz zaczynała się irytować. Małe spóźnienie znaczy, że może ją tu zastać, że sterczała tu sama, czekając w ciemnościach. Przez pół godziny! To miał być romantyczny spacer, a nie sprawdzian wytrzymałości jej nerwów. Najlepiej wściec się na niego. Bo inaczej mogłaby się najeść strachu, sama wśród milczących cieni. A może nie tak milczących. Gwałtownie uniosła głowę, gdy usłyszała trzask suchej gałęzi, szelest liści. To jakiś wielki szczur. Zadrżała. W świetle dnia podobałoby się jej tutaj. Bujna zielona roślinność dżungli, gigantyczne korzenie obejmujące kruszące się mury, ciepło, tętniące życie i tajemniczość. W ciemnościach nie było tu tak przyjemnie, w blasku księżyca ruchome cienie zmieniały każde duże drzewo w potwora, z każdego niewidocznego zwierzęcia robiły przerażającego prześladowcę. Czterdzieści siedem minut! Czas się zbierać. Dała mu szansę, a on zrobił z niej głupka. Rany, ale mu nagada... Szybko ruszyła przed siebie, potem stanęła. O nie, nie miała zamiaru iść w kierunku tego prze-rośniętego szczura. Zadrżała, przełknęła ślinę, cofnęła się o dwa kroki i odwróciła. Jakiś szelest. Trzask łamanej gałązki. To na pewno wiatr. Ale nie było wiatru. W takim razie następny wielki szczur, tym razem przed nią. Dobra,
będzie musiała go minąć, ale pewnie on i tak ucieknie, gdy usłyszy jej kroki. To tylko szczur, na litość boską. Albo wąż... Albo... Och, rusz się, Jess! Zrobiła kolejny krok, kiedy zobaczyła ruch. To nie był szczur ani wąż. To było coś dużego, coś jej wielkości. Jakiś kształt szybko poruszający się wśród zwisającej z drzew plątaniny liści i gałęzi. Cofnęła się o krok, i o kolejny. To coś się ruszyło. W jej kierunku. Usłyszała oddech, cichy, spokojny i ludzki. - To ty? - zawołała. - Ej, przestań się wygłupiać! Żadnej odpowiedzi. - Mówię serio! Przestań! - Starała się, by w jej głosie zabrzmiała złość, ale zamiast tego był drżący i piskliwy. -To nie jest śmieszne. Ten dźwięk - to mogły być wilgotne, zgniłe liście, po których ktoś szedł. Albo śmiech, stłumiony i niski. To nie mógł być on. Nie mógł. A poza tym było ich dwoje. Czuła, że ktoś drugi zbliża się z prawej, wolno, to sprawiało, że zaczynała czuć się zagrożona. Znowu próbowała krzyknąć, ale kiedy otworzyła usta, wydobył się z nich tylko przestraszony jęk. Odwróciła się i zaczęła biec, potykając się. Strasznie trudno w tych ciemnościach trzymać się ścieżki. Pnącza i liście uderzały ją w twarz, gałęzie szarpały ubranie, wystające korzenie chwytały za nogi. Czy to tą ścieżką tu przyszła? Ścieżka? Nie było żadnej ścieżki. Zeszła z niej i biegła na oślep między drzewami. Jej serce biło jak szalone, dudniło jej w uszach, ale i tak słyszała ich za sobą, a może tylko ich wyczuwała. Byli za nią, po bokach, polowali na nią. Co za głupie skojarzenie. Ale tak było.
Polowali na nią... Ześlizgnęła się po niskim zboczu, przelazła przez potężny korzeń i schowała pod nim. Okej, chciała być już z powrotem w domu. Mamusiu, to jakiś obłęd. To nie dzieje się naprawdę, możesz już przyjść i mnie obudzić. Tatusiu, proszę bardzo, śmiej się, powiedz, że to mi się przyśniło. Scoob... Scooby. Przypomniała sobie, jak niemal pękł z dumy, machając jej na pożegnanie, kiedy wyjeżdżała do tej niesamowitej nowej szkoły. - Pa, pa, siostrzyczko! - Pa, mały kłopocie..., to jest bracie! Chichot. Machanie na do widzenia. Scooby... Co to za dźwięk? Oddychała ciężko. Nad nią w srebrnym świetle księżyca widać było zarys starożytnej świątyni. Korzeń drzewa objął kolumnę jak ramię kochanka. Jak jego ramię. Gdzie on jest? Co się z nim stało? Korzenie, pnącza, gałęzie wkradły się na stare mury, wypełniając je, obejmując, zaciskając się na nich. Wśród liści koło jej ucha coś się poruszyło i prawie krzyknęła, ale na czas zakryła usta ręką. To głupie, pomyślała. Jakieś szaleństwo. Jeśli to nie sen, to na pewno jakiś kawał. Głupi kawał. Jej ciało uważało inaczej. Była mokra od panującej tu wilgoci, od biegu i z przerażenia. Znowu zabrzęczał komar i tłumiąc pisk, machnęła ręką przed twarzą. To tylko owad. Coś znacznie gorszego czaiło się w ruinach. Polowało... Nie panikuj, skarciła się w myślach. Zachowaj spokój. Za plecami
miała grube, splątane pnącza i czarną paszczę starych drzwi - drewno, z których było zrobione, już dawno zgniło. Przesunęła się w tył i kopała gorączkowo, aż śliskie liście niemal ją zakryły. Nie bała się już szczurów, węży ani nawet pająków. Niczego się już nie bała. Z wyjątkiem ich. Zostanie tutaj, skulona pośród ruin, do nadejścia świtu. Będzie miała kłopoty, wyśmieją ją, ale co z tego? Kilka godzin i to miejsce zaroi się od turystów. Wtedy pewnie sama będzie się z tego śmiała. W tej chwili wszyscy ci turyści spali w klimatyzowanych pokojach hotelowych, śniąc o nadchodzącym dniu i Angkor Wat, świątyni starożytnej cywilizacji podbitej przez brutalną naturę. Dzikość i piękno, sacrum i strach. Niezwykle romantyczne i tajemnicze, dla turystów i obcych. Kilka godzin. To nie tak długo. W nocnej ciszy słychać było głosy: odległe, przyciszone, ale pełne napięcia i podniecenia wywołanego pościgiem. Może jednak nie powinna przeczekiwać. Może powinna uciekać. Nie potrafiła się zdecydować. Nerwowo pocierała skronie. Idiotko, co ty tu w ogóle robisz? Nigdy tu nie pasowałaś. Grzechoczący trzepot skrzydeł na jej policzku. Trzepnęła karalucha dłonią, ale tylko zrzuciła go na szyję. Pobiegł w kierunku piersi, a jej wyrwał się z ust głośny szloch. Uderzyła otwartą dłonią i poczuła, jak robak eksploduje, zamieniając się w lepką maź i kawałki pancerza. Zapiszczała płaczliwie - przenikliwy dźwięk.
Lepka krew karalucha sprawiła, że to wszystko wydało się realne. To nie był sen. Ktoś na nią polował i było to bardziej rzeczywiste niż szkoła, dom i on. Oczywiście, że nie przyszedł. Co ona sobie myślała? Żałosna dziewczynka na stypendium. Zostawił ją tu samą, a oni się zbliżali... Dwadzieścia cztery godziny temu byli razem i pili, spacerując po Phnom Penh. Zakochani - tak wtedy myślała - i dziko podekscytowani lotniczą wycieczką do lem Reap i Angkor Wat. Pamiętała jego głośny śmiech, gdy oboje dopingowali jej piękną zabawną przyjaciółkę, która przybierając różne pozy, śpiewała It's Raining Man w barze karaoke. Przepełniona szczęściem odwróciła się i powiodła palcem po jego policzku. Kochała go... Zamarła. Głos, teraz wyraźny, bliski i głodny. Znajomy głos, ale już nie przyjazny. Nie śpiewający, nie flirtujący, żartujący, ale głos osaczającego ją wroga. Blisko. Bardzo blisko. I miała pewność. Znała ten głos. Powinna uciekać, ale krew stężała jej w żyłach. Błagam. Błagambłagambłagam... Głosy, i zimny oddech, zbliżyły się do jej ucha. - Mam cię. Przez krótką, szaloną, pełną nadziei chwilę pomyślała, że wszystko będzie dobrze. Tak, to był tylko kawał. Okrutny żart. Znęcanie się nad dziewczyną, która tu nie pasowała. Och, dzięki Bogu. Czuła zapach skóry i potu, wyczuwała w powietrzu podniecenie i strach. - To ty - wyszeptała ochryple. Śmiech, ręka wyciągnięta, by dotknąć jej policzka.
- Niezupełnie. I wtedy zobaczyła ich wyraźnie. Krzyknęła i rzuciła się do ucieczki, z dala od ruin, z powrotem w głąb dżungli. Słyszała stopy uderzające szybko o ziemię i przyspieszone, głodne oddechy; widziała szybko poruszającą się sylwetkę pędzącą wśród drzew; czuła zapach własnego przerażenia. I biegła. Ale już wtedy wiedziała, że nigdy nie zdoła biec dostatecznie szybko. ROZDZIAŁ 1 Nie pasuję tu. Cassie Bell zatrzymała się nagle, prawie przewracając idącą za nią kobietę. - Merde! Imbecile! - Przepraszam! Kobieta, z szelestem błyszczących toreb z zakupami, sztywnym krokiem ruszyła przed siebie, rzucając przez ramię kolejne przekleństwo. Cassie od razu poniosło. - Proszę się nie wysilać! - krzyknęła. - Nie znam francuskiego! Kobieta albo jej nie usłyszała, albo miała to w nosie. Cassie znowu poczuła niepewność. - A niech to - wymamrotała. - Naprawdę tu nie pasuję. Otaczające ją budynki były takie jak ta kobieta: wysokie, dumne, nieprzyzwoicie eleganckie. Powietrze było ciężkie i intensywne: ulotna mieszanka drogich perfum, zapachu
lata i spalin. Nawet nazwa ulicy z niej kpiła, bo Cassie nie potrafiła jej poprawnie wymówić. Co ona robi na ulicy z taką nazwą? Dlaczego myślała, że to dobry pomysł? Rue du Faubourg Saint-Honore! Jej adidasy ze sklepu z używaną odzieżą muszą być obrazą dla płyt chodnikowych. Jej miejsce było w Cranlake Crescent, w - jak to lubili nazywać - „opiece", a nie w Paryżu. Odsunęła z twarzy pokryte pasemkami brązowe włosy i spojrzała na kawałek papieru trzymany w dłoni. Biorąc pod uwagę, że udało jej się dojść aż tu z Gare du Nord, Dworca Północnego, byłoby trochę wstyd, gdyby teraz nie dała rady znaleźć szkoły. Spodziewała się jakiegoś architektonicznie bezkompromisowego i wyzywającego budynku. Na ulicy znajdowało się kilka ogromnych rezydencji, jednak nie rzucały się w oczy, ukryte za okazałymi murami i bramami z kutego żelaza. Ewidentnie mieszkający tu ludzie byli nadziani, ale nie afiszowali się z tym, kasę widać było tylko w butikach, które mijała z otwartymi ze zdziwienia ustami. Jak się nad tym zastanowić, może byłoby lepiej, gdyby nie znalazła szkoły. Miałaby wymówkę, bo wszystko to Wielka Pomyłka. Dobra, musiałaby wrócić z podkulonym ogonem do Cranlake Crescent i wyjść na idiotkę. Dobra, musiałaby ścierpieć drwiny innych dzieciaków, pełne wyższości złośliwe uśmieszki oznaczające „a nie mówiłam" znienawidzonej Jilly Beaton. Jednak najgorsze, co by musiała znieść, to oczy Patricka nieumiejące ukryć goszczącego tam smutku i rozczarowania. Ale to i tak byłoby lepsze od robienia z siebie głupka...
Serce Cassie zabiło szybciej. Nie zdawała sobie sprawy, że nadal idzie, taszcząc za sobą poobijaną walizkę. Nie wiedziała, co sprawiło, że rzuciła okiem na drugą stronę ulicy akurat w tym momencie. Ogłupiona paniką musiała być na autopilocie, bo patrzyła na umieszczoną na kamiennym słupie błyszczącą mosiężną plakietkę. „AKADEMIA DARKEA" Nic poza tym, żadnego „proszę dzwonić" przy małym mosiężnym przycisku pod plakietką. Wydawało się to bardzo subtelne. Cassie byłaby może trochę rozczarowana, ale nawet z zewnątrz za bramą z kutego żelaza pokrytą zawiłym wzorem widziała zarys budynku - imponujące kamienne kolumny, fronton i stojącą na dziedzińcu, widoczną tylko w połowie rzeźbę z zielono patynowanego brązu. Przełknęła ślinę i zacisnęła dłoń na zniszczonej rączce walizki. Zeszła z krawężnika, bagaż podskoczył na rozklekotanych kółkach. Jej bagaż. A co było w środku? List, który mówił, że jednak tu pasowała. Że Cassandra Bell, najmniej oczywisty wybór, była dostatecznie dobra, żeby dostać stypendium w Akademii Darkea. Krótki list został wydrukowany na grubym, drogim, przypominającym pergamin papierze, i bardzo dobrze - tani papier już dawno rozpadłby się na kawałki, tyle razy rozkładała go i składała, chłonąc słowa, dopóki nie wryły się w jej pamięć. Teraz list spoczywał bezpiecznie w oprawionym w skórę zeszycie, który na pożegnanie dostała od Patricka. Musiał pochłonąć sporą część pensji pracownika
socjalnego. I co miała zrobić? Oddać mu zeszyt i powiedzieć, że jest jej przykro, że dała ciała, zanim jeszcze trafiła do szkoły? Nie ma mowy. List to potwierdzał. Została przyjęta do Akademii Darkea! Uśmiechając się, Cassie przebiegła przez ulicę, ciągnąc podskakującą walizkę. Jakiś kierowca gwałtownie zahamował i krzyknął na nią, nie przejęła się jednak i pokazała mu środkowy palec. Miała prawo tu być. Dopasuje się. A co więcej, pokocha to miejsce. Zdyszana, wyciągnęła rękę, żeby nacisnąć dzwonek. To jest to, pomyślała. Oto... Cofnęła się, zaskoczona. Brama już się otwierała, cicho i płynnie. Zacisnęła dłoń w pięść, przygryzła wargę. Nie dotknęła dzwonka. - Uwaga! Ktoś złapał ją za ramię i odciągnął sprzed czarnego samochodu, długiego i eleganckiego, który cicho wjechał na chodnik, kierując się do bramy. Cassie miała wrażenie, że nic nie zatrzymałoby jego płynnej jazdy, nawet nieuważny przechodzień. Ręka od razu puściła jej ramię. Gdy odwróciła się z uśmiechem, ten ktoś cofnął się o krok. To był chłopak mniej więcej w jej wieku, wysoki, szeroki w ramionach, miał krótko ścięte brązowe włosy. Wyglądał jak ktoś, kto sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu, więc Cassie pomyślała, że pewnie normalnie nie jest taki blady. Na jego przystojnej twarzy malował się szok - wyglądał, jakby cała krew spłynęła nagle do jego przybrudzonych adidasów.
- Dzięki - powiedziała, chcąc przerwać niezręczną ciszę. Nie odpowiedział. Zamiast tego obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, znikając za bramą akademii. Cassie gapiła się, jak odchodził. Macho, niegrzeczny, i Amerykanin. Świadczyło o tym nie tyle jedyne rzucone przez niego słowo, ile jego luzacki, cichy i pewny siebie chód. Cóż, cieszyła się, że nie jest jedyną osobą w dżinsach, które są podarte nie dlatego, że tak zostały zaprojektowane. Znowu zdenerwowana, odetchnęła głęboko. Wejdź tam, Cassandro! Tam jest twoje miejsce, pamiętasz? Uśmiechnęła się. Jakby słyszała w głowie głos Patricka. Zanim brama się zamknęła, przeciągnęła przez nią walizkę i Znalazła się na dziedzińcu. To miejsce było ogromne, dużo większe, niż wydawało się z zewnątrz. Płomienie słońca przebijały się przez korony kasztanowców, tworząc cętki na wytartych przez czas do połysku płytach chodnikowych. Podjazd zakręcał wokół sadzawki, zielonej od paproci i egzotycznych roślin o mięsistych liściach, których korzenie widoczne w wodzie wiły się jak poskręcane węże. Na środku sadzawki znajdowała się rzeźba, którą Cassie widziała wcześniej: stojąca na palcach smukła dziewczyna z brązu, z rozmarzeniem wyciągająca ramiona i przechylająca głowę w kierunku łabędzia. Jednak w łabędziu nie było nic z rozmarzenia. Jego błoniaste łapy zdawały się jak pazury drapać ciało dziewczyny, skrzydła rozpościerały się nad nią, a szyja i dziki łeb wznosiły się jak wąż przygotowujący się do ataku. Wyglądał brutalnie i zwycięsko. Cassie poczuła dreszcz. Zawsze uważała łabędzie za łagodne
stworzenia. Delikatne. Unoszące się majestatycznie na wodzie. Nie takie jak ten. Rzeźba była piękna, ale niepokojąca. Dziewczyna odwróciła się w kierunku grupy plotkujących uczniów. Gwałtownie wciągnęła powietrze. Wszyscy byli eleganccy, piękni i najwyraźniej bogaci. Zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów, żałując, że nie miała pieniędzy, by modnie je obciąć. Cholera, trzeba było zdobyć kasę. Sprzedać duszę diabłu albo coś w tym stylu. Kiedy zaryzykowała uśmiech, odwrócili się od ni ej z pogardą. Jedna z nich, Japonka, zaśmiała się z niedowierzaniem, zanim nachyliła się do koleżanki i szepnęła jej coś, co obie rozśmieszyło. Jak pozostałych uczniów otaczał je arogancki blask bogactwa i stylu. Po wyluzowanym Amerykaninie nie było śladu. Cassie poczuła falę gniewu i zacisnęła rękę na rączce walizki. List. Był tam. Jej list. Jej stypendium. Ci ludzie kupili sobie miejsce w tej szkole. Ona na swoje zapracowała. Nie zamierzała z tego rezygnować. Nie ma mowy. Czarna limuzyna stała zaparkowana u dołu kamiennych schodów, a kierowca, którego twarz zakrywały przeciwsłoneczne okulary, otwierał tylne drzwi. Dziewczyna patrzyła, cynicznie spodziewając się, że samochód wypluje z siebie kolejnego rozpuszczonego, bogatego dzieciaka. Zamiast tego pojawiła się starsza kobieta, krucha i piękna jak zasuszony kwiat. Nigdy nie sądziła, że ktoś tak stary może zachować urodę. Ale ta kobieta była piękna. Delikatnie i nieprawdopodobnie szczupła jak nić
pajęczyny, ale wciąż uderzająco ładna. Jeśli tak działa na ciebie Paryż, nie tylko tu przetrwa, ale zostanie na zawsze! Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy kierowca z cichym trzaśnięciem zamknął drzwi i wrócił za kierownicę. Nie zamierzał pomóc staruszce wejść po schodach? Co z niego za szofer? Cassie gapiła się na niego, potem na innych uczniów, żaden z nich nie zwrócił uwagi na starszą kobietę. - Nieprawdopodobne - powiedziała głośno. Zostawiła walizkę u dołu schodów i podeszła do kobiety. - Pomóc pani? Powoli, bardzo powoli, staruszka odwróciła głowę. Cassie niemal się wzdrygnęła. Kobieta całym ciężarem opierała się na lasce ze srebrną rączką, jakby tylko ona powstrzymywała ją przed upadkiem, ale w jej spojrzeniu nie było nic delikatnego. Jej oczy zabłysły srogo, ale nie były wrogie. Raczej... oceniające. Skóra kobiety wyglądała jak popękana porcelana, przezroczysta i pokryta cienkimi żyłkami. Zupełnie białe włosy były upięte w kok. Rysy jej twarzy mogły równie dobrze zostać z uczuciem wykute w granicie. - To znaczy, jeśli woli pani, żebym nie... nie chcę sugerować... Kobieta zacisnęła blade usta. - Oferujesz mi pomoc, młoda damo? - No, tak - Cassie poruszyła się nerwowo, czuła się trochę głupio. - Jak nieprawdopodobnie uroczo z twojej strony! - Władczy chłód roztopił się w olśniewającym uśmiechu. - Podasz mi ramię?
Cassandra niezdarnie wyciągnęła rękę i zniekształcone palce owinęły się wokół jej bicepsa. Na chwilę przypomniał jej się łabędź z sadzawki, jego błoniaste łapy trzymające jak szpony dziewczynę z brązu; potem odpędziła tę myśl i odwzajemniła uśmiech. Za plecami usłyszała lamparci pomruk pełnego mocy silnika i limuzyna odjechała. - To cudowne mieć takie młode ciało - wymamrotała staruszka. - Co? - dziewczyna mrugnęła. - To znaczy, słucham? - Młode ciało. Do pomocy. Jesteś taka miła. Uścisk na ramieniu był zaskakująco silny, ale kobieta -lekka jak liść. Cassie uważała, pomagając jej wejść po schodach. Zdawało się, że strasznie ich dużo. - Trzynaście stopni - rzuciła z rozmarzeniem kobieta, jakby czytała w jej myślach. Zatrzymała się, by złapać oddech, patrząc na klasyczną fasadę szkoły. - Minęło tak wiele czasu, od kiedy byłam tu ostatnio, ale pamiętam te schody, jakby to było wczoraj. Jesteś tu nowa, moja droga, prawda? - To aż tak oczywiste? - Cassie się uśmiechnęła. Śmiech staruszki brzmiał jak delikatny dzwoneczek. - Tak, ale w najlepszym z możliwych znaczeń. Dam ci radę...? - Mam na imię Cassandra. Ale wszyscy nazywają mnie Cassie. - Cassandra! Jak ślicznie. Będę cię nazywała Cassandra. Jestem madame Azzedine, ale mów mi Estelle. A moja rada jest taka, żebyś wzięła wszystko, co akademia ma ci do zaoferowania. - Znowu się zatrzymując, madame
odwróciła się do niej, mówiąc z zapałem: - To najlepsza ze szkół. A właściwie akademia to coś znacznie więcej niż szkoła. Wykorzystaj wszystko, co może ci dać, Cassandro, to zmieni twoje życie. Na zawsze. Rozumiesz? - Eee... tak. Madame Azzedine zaśmiała się krótko. - Sądzę, że pewnie nie rozumiesz. Niezupełnie. Ale dowiesz się, moja droga. Dowiesz się wielu rzeczy. Akademia może zmienić twoje życie. Zostało im już tylko kilka schodów i oddech staruszki stał się krótki i płytki. Tego chcę - Cassie niemal poczuła ochotę, by położyć dłoń na ręce obejmującej jej ramię. Jednak takie otwarte okazywanie uczuć nie było w jej stylu, nieważne, jak silna była jej nagła sympatia dla tej miłej, władczej kobiety. A poza tym, nie zbliżyłaby swoich obgryzionych paznokci do tej cienkiej jak papier i nienagannie wymanikirowanej dłoni. Kobieta położyła na chwilę rękę na piersi, łapiąc oddech. - A ty, Cassandro? Czego pragniesz? - Chciałbym odmienić swoje życie... - Odmienić? - Gdy dotarły do szczytu schodów, madame Azzedine puściła ramię Cassie. - Nie! Akademia nauczy cię zdobywać życie, zmuszać je do uległości i naginać zgodnie z twoją wolą. Prawdziwi absolwenci Akademii Darkea łapią życie za gardło, Cassandro! Pamiętaj o tym. Dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, ale Cassie otrząsnęła się i
uśmiechnęła: - Tak zrobię, tak zrobię! - Dobrze! - Uśmiechając się, madame ścisnęła dłonie dziewczyny. Kaszlnięcie dobiegające z ocienionego wejścia sprawiło, że Cassie prawie wyskoczyła ze skóry. - Madame, witamy! - Przysadzisty, ubrany w ciemny uniform mężczyzna pochylił głowę: - Sir Alric czeka na panią. Staruszka zaśmiała się radośnie. - Ależ oczywiście! Wybacz mi, Cassandro, moja droga. I powodzenia. - Dziękuję madame Azz..., um, Estelle - wymamrotała Cassie. - Życzę ci wielu, wielu satysfakcjonujących lat w akademii. - Kobieta posłała jej zadowolony uśmiech. - Jestem całkowicie pewna, że tak będzie. ROZDZIAŁ 2 Cassandra z lekkim niepokojem patrzyła na odchodzącą starszą kobietę. Polubiła madame Azzedine. Bardzo. Tylko że... Och, rany. Nie widziała, co o tym myśleć. Biedna staruszka, musi mieć ze sto lat. Myślała, że ile ona ma lat? Jako piętnastolatka miała przed sobą maks dwa lub trzy lata w akademii, a nie wiele - i to zakładając, że nie odejdzie i jej nie wyrzucą. Madame wyglądała bajecznie, ale trochę jej odbiło. Nie trzeba się jej obawiać. Była elegancka i pewna siebie i tyle. Najwyższy czas, by Cassie też taka się stała. Ale przynajmniej, pomyślała gniewnie, mam jakieś pojęcie o tym, jak się zachowuje normalny człowiek - nie jak tutejsi pracownicy. Ten portier, czy kim on tam jest, nawet nie zaproponował jej ramienia. Ten
mięśniak o pociągłej twarzy po prostu poszedł za nią, gdy pokuśtykała przez wielką barokową aulę. Chwilę później oboje zniknęli, a Cassie wzruszyła ramionami. To nie jej sprawa. Przypomniała sobie o walizce, która dalej stała na dole przy schodach, odwróciła się i zbiegła po nią, czując się lekko i nawet trochę beztrosko. Ale prawie natychmiast poczuła nieprzyjemny uścisk w sercu. Mała grupa zebrała się wokół jej porzuconej walizki i kiedy Cassie podeszła do niej, zdenerwowana, Japonka rzuciła jej złośliwy uśmieszek. - Może powinniśmy wezwać żandarmów - oświadczyła głośno. - No wiecie, to może być bomba. - Oj, Keiko. Myślę, że nawet terroryści mają więcej klasy. Słowa te wypowiedział Amerykanin, ale nie mógł chyba bardziej różnić się od tego, którego Cassie spotkała wcześniej. Ten nosił designerskie okulary, skórzane mokasyny, świeżo wyprasowane spodnie i koszulkę z logo znanego projektanta. Wyglądał, jakby jego karta kredytowa nieźle się napracowała w butikach przy tej ulicy. - Daj spokój, Perry - powiedział, przeciągając słowa, trzymający ręce w kieszeniach Anglik. - Miej trochę serca. Jest coś takiego jak szyk ubogich. Keiko zachichotała. - Richard, jaki ty jesteś protekcjonalny. Pamiętaj, że biedni są zawsze wokół nas. - Teraz ty jesteś niemiła, Keiko - rzucił Perry, szturchając palcem walizkę Cassandry. - Biedota ma w końcu pewien urok klasy
pracującej. To jest bardziej... jak to mówią Francuzi? Petit bourgeois? Richard uniósł brew tak wysoko, że niemal zniknęła pod opadającymi mu na czoło miękkimi, ciemnymi kosmykami. - Ej, Peregrinie, kto teraz jest małostkowy? Przez jakieś trzy sekundy Cassie chciała wczołgać się do najbliższej dziury i umrzeć. Jednak to uczucie szybko minęło i poczuła, jak narasta w niej gniew. Przeklęła spektakularnie. - Łapy precz od moich rzeczy! - Zeskoczyła z kilku ostatnich stopni i odepchnąła Keiko. Japonka wyglądała na wściekłą, ale Cassie nie raz już uczestniczyła w awanturze. Zacisnęła pięści, poradzi sobie z tą nadętą wiedźmą. Perry, Amerykanin, zrobił krok w tył, gwałtownie wciągając powietrze; brzmiało to, jakby się trochę przestraszył, ale Richard, uśmiechając się, tylko skrzyżował ręce na piersi. - To będzie niezłe - mruknął. Cassie napięła mięśnie, trochę spodziewając się, że Keiko rzuci się jej do gardła, ale po krótkiej chwili piękna dziewczyna się roześmiała. - Nawet nie tknęłam twoich „rzeczy", dziewczynko ze stypendium. Nie chiałabym brudzić sobie rąk. Obgryzione paznokcie Cassie wbiły się w skórę jej dłoni. Och, z radością celnym uderzeniem starłaby ten uśmieszek z twarzy Japonki. Ale było oczywiste, że ta zadowolona z siebie zołza nie zamierzała mieszać się w coś tak bourgeois, tak prostackiego jak bójka. A poza tym, czy nie 89
byliby zachwyceni, że już pierwszego dnia dała się wylać ze szkoły? O nie, nie warto. - Okej - wysyczała Cassie. - Teraz udowodniłaś, że jestem lepsza od ciebie. - O rany - powiedział Perry. - Jak śmiesz tak mówić do Keiko? - Mnie się podoba, że ma odwagę - wycedził Richard, leniwie puszczając oko do Amerykanina. - To może być zabawne. A teraz, Perry, idź już sobie, TO sprawa Wybranych. Nakaz był tak władczy, że Cassie spodziewała się, iż Perry zaprotestuje, ale on posłusznie cofnął się i rzuciwszy jej gniewne spojrzenie, odwrócił się i zbiegł po schodach do wejścia. Richard przyjaznym gestem położył Cassandrze rękę na ramionach. Chciała się wyrwać, zrzucić tę dłoń, ale czuła jego siłę. Zapasy nie zrobiłyby dobrego wrażenia, zwłaszcza gdy nie miała żadnej gwarancji, że wygra. - No, daj spokój, hm... jak masz na imię? - Cassie Bell - wymamrotała. - No więc, Cassie Bell, wyluzuj. Wszyscy chcemy, żebyś tu dobrze się bawiła. Perry i Keiko tak tylko żartowali. Nie było to superśmieszne, przyznaję - Keiko, słysząc to, obrzuciła go paskudnym spojrzeniem - ale będziesz musiała się przyzwyczaić. To znaczy, jeśli chcesz tu przetrwać. Powstrzymała się od ciętej riposty. Problem polegał na tym, że nie była już niczego pewna. Może elita naprawdę tak się zachowuje? Skąd ma to wiedzieć? Nie wiedziała, jak
się zachować, tak samo jak nie wiedziała, co tu właściwie robi. To nie było miejsce dla niej... - Chciałabyś się dopasować, prawda? - Jedwabisty głos Richarda wlewał się do jej ucha. - Twoje dobro leży mi na sercu, uwierz mi, że... - Hej, angolu! Wyzywający głos miał akcent, którego Cassie nie rozpoznała. Sekundę później jak tornado energii wpadła między nich jakaś dziewczyna, żartobliwym gestem zrzucając rękę Richarda z ramienia Cassie. Była wysoka i smukła jak młode drzewo, z brązowymi, błyszczącymi włosami w nieładzie. Jej piwne oczy płonęły. - Co knujesz, angolu? - pogroziła Richardowi długim palcem. - Ta dziewczyna jest nowa, prawda? Wyłącz swój zwierzęcy urok! - Ach, bella Isabella! - Chłopak namiętnie złapał jej dłoń i pocałował ją, sprawiając, że jej wygięte w udawanym grymasie usta lekko zadrgały w kącikach. - Uwielbiam twój latynoski temperament i twoje błyszczące oczy. Ale tak źle mnie oceniłaś! Keiko i ja właśnie zaznajamialiśmy młodą Cassie Bell z kilkoma szkolnymi zasadami... - Cassie Bell? Cassandra? Isabella odwróciła się. Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, ale potem się uśmiechnęła. Cassie nie odwzajemniała uśmiechu. Nie ufała żadnemu z tych pewnych siebie egoistycznych palantów. - Tak. I co z tego? Wysoka dziewczyna się roześmiała. - To, że idziesz ze mną. - Złapała ją za ramię, znacznie delikatniej niż Richard, a drugą ręką chwyciła rączkę walizki. - Zabierzmy cię z dala
od tej hołoty. Isabella rzuciła Richardowi kokieteryjny uśmiech, kompletnie zignorowała Keiko i pociągnęła Cassie w stronę kolumnady w kształcie łuku w kącie dziedzińca, walizka turkotała i podskakiwała z łoskotem. - Chwileczkę - Cassie wbiła stopy w ziemię, zmuszając Isabellę do zatrzymania się. - Przestań mnie szarpać. Za kogo ty się uważasz? Jej agresja sprawiła tylko, że piękna dziewczyna zaniosła się śmiechem. - Cassie, ja się nie uważam, ja wiem! Jestem Isabella Caruso. Twoja nowa współlokatorka! * * * - Powiedz, że to kopia. Cassandra, zdjęta podziwem, zatrzymała się przed masywną pozłacaną ramą. Wciąż taszcząc walizkę Cassie po jasnoniebieskim dywanie, Isabella odwróciła się i zmarszczyła brwi. - Co? Monet? Nie, oczywiście, że to nie kopia, głuptasie. Żaden nie jest kopią. No, chodź już. Niechętnie odrywając się od studiowania obrazu, Cassie poszła za koleżanką. Próbowała wyglądać na wyluzowaną, niezainteresowaną i pewną siebie, ale miała ogromną ochotę skradać się za Isabella na paluszkach. W każdej chwili może pojawić się ktoś, kto ją przejrzy, i wywalą ją stąd jak oszustkę, którą była. „Popełniono straszną pomyłkę - powiedzą oschle. -Przypadek
pomylonej tożsamości. Transz z powrotem tam, skąd przyszłaś? Do Cranlake Crescent, w którym jest twojej miejsce? Naturalnie, zapłacimy za bilet. Wyglądasz, jakbyś potrzebowała jałmużny...". Jednak na razie równie dobrze może chłonąć tę atmosferę. Ale tu pięknie. Wyobrażała sobie, że takie miejsca istnieją, ale tylko w bajkach. Czy przypadkiem nie trzeba mieć sukienki z jedwabiu i krynoliny, żeby tu przebywać? Albo przynajmniej kłębka nici, żeby nie zgubić się tu na zawsze. Pozłacane hole i korytarze i łukowate sklepienia wydawały się ciągnąć bez końca, zdobione malowidłami plafony, aż jej kark zesztywniał od gapienia się na bogów i potwory, igrających na namalowanym niebie. Miękki dywan tłumił nawet piskliwy stukot walizki z przeceny. Patrząc, jak Isabella ciągnie ją za sobą, Cassie poczuła rumieniec. Tania walizka z przeceny i z lumpeksu, wyglądająca, jakby mogła się w każdej chwili rozpaść. Nic dziwnego, że te bogate dzieciaki się z niej śmiały. - Dobra, to już niedaleko. Spodoba ci się, Cassie... ach! -Isabella zaciągnęła ją do panelowych drzwi, uderzając palcem w polerowaną plakietkę przytwierdzoną do drewna. „Cassandra Bell Isabella Caruso" - Widzisz? Współlokatorki! - Isabella ledwo mogła powściągnąć podniecenie, ale gdy drzwi cicho się otworzyły, Cassie kompletnie zatkało. - Podoba ci się? - piękna dziewczyna w sekundę przeszła od dzikiej radości do powagi. - Nie podoba ci się!
W końcu Cassie udało się coś wykrztusić, choć jej głos był zachrypnięty. - Podoba się? Nie mogę... To musi być jakaś pomyłka. - Żadna pomyłka. - Znowu radosna, Isabella rzuciła walizkę na jedno z łóżek przykrytych jedwabną narzutą, tuż obok małej góry markowych toreb. Wiedząc, że musi tu nie pasować, tak samo jak jej bagaż, Cassie poczuła nagłą tęsknotę za ciasną dziurą, którą dzieliła z dwiema innymi dziewczynami w Cranlake Crescent. Teraz zamiast obskurnych ścian z listwami w kolorze wymiocin miała róż, złocenia - i na litość boską - żyrandol. Zamiast wspólnej łazienki, która śmierdziała wilgocią i brudnymi nogami, za drugimi drzwiami widziała łazienkę z kafelkami w stylu Edwarda VII z wanną na czterech nóżkach. Zamiast sprzeczek o make-up i płyty CD z dziewczynami równie wulgarnymi i zawziętymi jak ona, miała współlokatorkę, która wyglądała i zachowywała się jak egzotyczna gwiazda filmowa. I do tej pory wydawała się naprawdę... miła. - To nie pokój, to pałac - Cassie nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Czując niebezpieczną miękkość w kolanach, osunęła się na zabytkową kapę łóżka. Jednak natychmiast zerwała się, bojąc się, że ją pogniecie. Koleżanka patrzyła na nią uważnie. - Ach, rozumiem, na czym polega problem. - Tak? - Cassie się spięła. Jeśli na ustach tej nieprawdopodobnie pięknej dziewczyny pojawi się chociaż cień złośliwego uśmiechu,
zetrze go jej z twarzy. - Myślisz, że jesteś od nas dużo lepsza, tak? - Nie tego Cassie się spodziewała. - Czekaj no, ty... - Isabella beztrosko machnęła ręką. - Wiem, wiem, ciężko pracowałaś, żeby się tu dostać, tak, ble, ble, ble. Cóż, Panno Zadzieram Nosa, Bo Mam Stypendium. Może i zapracowałaś na swoje miejsce, ale wiedz, że niektórzy z nas je kupili! ¦ Przez dwie sekundy Cassie z opadniętą szczęką gapiła się na Isabellę, zanim nie zobaczyła, że pełne usta koleżanki drżą. Od razu sama się uśmiechnęła i obie wybuchnęły śmiechem. - Widzisz? - Isabella opadła na miękkie materace. -Będziemy się świetnie bawić, Cassandro Bell. Ty i ja, dobra? Nie zwracaj uwagi na tego nudziarza Perry ego Huttona i tych zadzierających nosa snobów z Wybranych. Nauczę cię wszystkiego o akademii. W każdym razie - mrugnęła figlarnie - Richard jest przystojny i zabawny, tak? - Tak, jasne, skoro tak mówisz - Cassie nonszalanckim gestem złapała swoją walizkę, uśmiechając się jak wariatka. Nigdy z nikim tak szybko się nie zaprzyjaźniła. Właściwie, pomyślała smutno, prawie nigdy się nie zaprzyjaźniała. - A w zamian ja cię nauczę kilku odpowiednich wyrażeń. Nikt już nie mówi „zadzierać nosa", obra? -Nie? -Teraz się mówi „Keiko ma nasrane". -Ma nasrane. Jasne! - Isabella zachichotała, -Więc kim są ci Wybrani? To jakieś ideały albo coś? -Coś w tym stylu. Nie mówmy o tym teraz. Nie! Nie rozpakowuj się, chodź!