Alexandra_Black

  • Dokumenty369
  • Odsłony40 800
  • Obserwuję50
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań17 635

III Alexandra Adornetto - Blask - Niebo

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

III Alexandra Adornetto - Blask - Niebo.pdf

Alexandra_Black EBooki Alexandra Adornetto
Użytkownik Alexandra_Black wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 388 stron)

Adornetto Alexandra Blask 03 Niebo przełożyła Beata Góralska-Gluma Anielica Bethany oraz Xavier, jej ziemski ukochany, wystawili cierpliwość niebios na próbę już w chwili, gdy zaczęli się spotykać. Teraz przekraczają ostateczną granicę: biorą ślub. W dniu, w którym poprzysięgli sobie, że nic ich nigdy nie rozdzieli, dowiadują się, iż najtrudniejsze z dotychczasowych wyzwań dopiero przed nimi: zmuszeni będą stawić czoło Siódmym, specjalnie wyszkolonemu oddziałowi żołnierzy anielskiego wojska powołanemu do pilnowania ładu we wszechświecie. A oni nie spoczną, dopóki ich misja nie zostanie wypełniona, krnąbrny anioł schwytany i doprowadzony przed oblicze niebieskiego sądu. Czy zakochany anioł udowodni niebu i ziemi, że nie istnieje na świecie siła potężniejsza od miłości?

Nie zależy mi na tym, aby dostać się do nieba. Nie znajdę tam żadnego z mych przyjaciół. Oscar Wilde Jeśli niebo z dala jest od Południa, to ja zostaje tu Jeśli niebo z dala jest od Południa, powrotny łapie kurs Hank Williams Jr.

Tym, którzy wierzą

Aż do śmierci Wszystko wokół zaczęło się trząść. Chwyciwszy kurczowo krawędź stolika, patrzyłam, jak mój zaręczynowy pierścionek toczy się po kafelkach kawiarnianej podłogi. Choć wstrząs trwał zaledwie kilka sekund, szafa grająca umilkła, a kelnerki z trudem utrzymywały równowagę, balansując tacami pełnymi filiżanek. Niebo na zewnątrz pociemniało i zrobiło się sine, wierzchołki drzew zadrżały, jak gdyby poruszane niewidzialną ręką. Z twarzy Xaviera zniknął wyraz błogiego szczęścia, ustępując zaciętemu, wojowniczemu spojrzeniu, które ostatnimi czasy widywałam u niego zdecydowanie zbyt często. Ścisnęłam mocniej jego dłoń i z zamkniętymi oczami czekałam na oślepiające światło oznaczające mój nieunikniony powrót do niebieskiego więzienia. Gdy wstrząsy ustały i sytuacja wróciła do normy, dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi - wszyscy wokoło obawiali się czegoś znacznie gorszego. Teraz śmiali się, komentując nie-przewidywałność Matki Natury, podczas gdy kelnerki pośpiesznie wycierały rozlane napoje. Nikt głębiej nie zastanawiał się nad tym, co się właśnie stało, przypuszczalnie za dzień lub dwa dzisiejsza sensacja pójdzie w zapomnienie. Ale Xaviera i mnie nie tak łatwo było oszukać. W Królestwie Niebieskim działo się coś niedobrego, czuliśmy to.

Wahałam się, czy nie powiedzieć Xavierowi, że ten ślub to może jednak nie najlepszy pomysł, że powinniśmy zwrócić pierścionek i jechać do szkoły na końcówkę ceremonii wręczania świadectw. Gdybyśmy się pośpieszyli, zdążyłby jeszcze wygłosić swą pożegnalną mowę. Jednak im dłużej mu się przyglądałam, tym trudniej było mi podjąć decyzję. Pokorniejsza część mnie przyznawała, iż najrozsądniej byłoby przyjąć ostrzeżenie, potulnie zastosować się do reguł i nie próbować sprzeciwiać się woli niebios. Ale czułam też narastający bunt, który podpowiadał mi, że za późno już na zmianę zdania. Pozwoliłam nieśmiałej dziewczynie o zajęczym sercu odejść w cień, oddając kontrolę w ręce nowej Beth. Nie znałam jej zbyt dobrze, ale jakimś sposobem wiedziałam, że nosiłam ją w sobie od zawsze, czekającą cierpliwie niczym dubler i gotową wreszcie zabłysnąć. I to właśnie ta Beth wstała teraz, sięgając po torebkę. - Chodźmy. Xavier rzucił na stolik kilka banknotów i wyszedł za mną na ulicę. Uniósł twarz i mrużąc oczy, spojrzał w słońce, które chwilę wcześniej ponownie zaświeciło, po czym przeciągle westchnął. - Myślisz, że to o nas chodziło? - Nie wiem - odparłam. - Być może jesteśmy przewrażliwieni. - Może - zgodził się Xavier. - Ale nigdy wcześniej nic podobnego się nie wydarzyło, a mieszkam tu od urodzenia. Rozejrzałam się po ulicy. Zycie wydawało się toczyć zwykłym trybem. Tylko szeryf wyszedł z biura, tłumacząc coś kilku zdenerwowanym turystom. Jego spokojny głos niósł się z daleka. - Nic takiego się nie dzieje, droga pani. To prawda, w tej części kraju takie wstrząsy są raczej rzadkością, ale mimo to nie ma powodu do obaw. Rozmówców szeryfa te słowa najwyraźniej uspokoiły, ale ja wiedziałam, że to nie mógł być zwykły przypadek. Dostaliśmy

ewidentne ostrzeżenie z góry, przysłane nie po to, by dokonać zniszczeń, lecz aby zwrócić naszą uwagę. I odniosło ono pożądany skutek. - Beth? - zaczął z wahaniem Xavier. - Co teraz? Zerknęłam w kierunku zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy chevroleta. Dotarcie nad morze, do kościółka, w którym czekał na nas ojciec Mel, zajęłoby nam nie więcej niż pięć minut. Przypomniałam sobie, jak wkrótce po przybyciu do Venus Cove odwiedziliśmy go z Gabrielem i Ivy po raz pierwszy. Choć temat ten nigdy nie został oficjalnie poruszony, ojciec Mel zdawał sobie sprawę z tego, kim jesteśmy. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Pomyślałam, że skoro tak pobożny człowiek zgodził się udzielić nam ślubu, musi to oznaczać, iż wierzy w nasz związek. Świadomość, że mamy po swojej stronie choć jednego sojusznika, była pocieszająca. Walczyłam ze sobą jeszcze przez chwilę, aż mój wzrok padł na parę staruszków siedzących w promieniach słońca na drewnianej ławeczce pośrodku skweru. Mężczyzna trzymał w dłoni rękę swojej żony i uśmiechał się do siebie, podczas gdy lekki wiatr rozwiewał jego białe włosy. Zaciekawiło mnie, od jak dawna są razem, jaką część podróży przez życie odbyli wspólnie. Powietrze migotało światłem, a liście rosnących przy chodniku brzózek połyskiwały wesoło. Ktoś ćwiczył jogging, przebiegając obok ze słuchawkami na uszach; chłopczyk w przejeżdżającym samochodzie robił przez okno miny do przechodniów. Mimo iż nie urodziłam się w tym świecie, wywalczyłam sobie prawo do życia w nim i nie zamierzałam wyrzec się go tak łatwo. Ujęłam twarz Xaviera w dłonie. - O ile pamiętam, dopiero co mi się oświadczyłeś. Przyglądał mi się przez chwilę niepewnie, po czym wreszcie zrozumiał. Uśmiechnął się szeroko. Ze zdwojonym zapałem chwycił mnie za rękę i popędziliśmy wprost do auta. Na tylnym siedzeniu wciąż leżały nasze togi i birety, ale żadne z nas nie zwróciło na nie teraz uwagi. Xavier bez słowa nadepnął pedał

gazu i pomknął w kierunku wybrzeża. Wszelkie wątpliwości zniknęły. Cokolwiek miałoby nastąpić później, postanowiliśmy trzymać się raz powziętego planu. Kościół Świętego Marka był właściwie kapliczką z szarego piaskowca, zbudowaną przez europejskich kolonistów tuż po wojnie secesyjnej. Otaczało ją ogrodzenie z kutego żelaza, a wzdłuż brukowanej ścieżki prowadzącej do półokrągłych dębowych drzwi rosły dzwonki. Był to pierwszy katolicki przybytek w tym hrabstwie. W przylegającym do niego ogródku postawiono tablicę upamiętniającą poległych żołnierzy konfederacji. To miejsce wiele znaczyło dla Xaviera i jego rodziny. Od małego uczęszczał tu do szkółki niedzielnej, jako dziecko brał też udział we wszystkich bożonarodzeniowych przedstawieniach. Ojciec Mel znał każdego z młodych Woodsów osobiście. Za kilka tygodni miał udzielić ślubu najstarszej z nich, Claire. Xavierowi, jako jej bratu, przypadła rola drużby. Gdy tylko przekroczyliśmy dębowy próg, cały zgiełk zewnętrznego świata został za nami. Nasze kroki na poprzecinanej czerwonymi żyłkami marmurowej podłodze niosły się echem w pustym budynku, kamienne filary pięły się ku sklepieniu nad naszymi głowami. Przed ołtarzem widniała rzeźba wyobrażająca Jezusa na krzyżu, z głową pochyloną, lecz oczami zwróconymi ku niebu. Z góry przyglądały się nam mozaikowe portrety świętych i męczenników. Całe wnętrze wypełniało przyćmione bursztynowe światło, spływające łagodnie po złotym tabernakulum skrywającym poświęcone hostie. Na ścianach wisiały oprawione w ciężkie, rzeźbione ramy obrazy przedstawiające czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Ławki wykonano z wypolerowanego drewna, a powietrze przesycone było zapachem kadzidła. Umieszczony nad ołtarzem witraż ukazywał złocistowłosego archanioła Gabriela o surowym wyrazie twarzy, odzianego w czerwone szaty, przekazującego wiadomość klęczącej u jego stóp oszołomionej Marii. Dziwnie było patrzeć na wizerunek mego brata oczyma

wyobraźni artysty. Prawdziwego Gabriela cechowało piękno tak onieśmielające, że oddanie rzeczywistego podobieństwa nie leżało w możliwościach człowieka. Mimo to kolory na witrażu zdawały się żyć własnym życiem, wprawiając postacie w ruch. Zatrzymaliśmy się przy wejściu, aby umoczyć palce w wodzie święconej i przeżegnać się. Delikatny szelest materiału poprzedził nadejście ojca Mela. Ukazał się naszym oczom ubrany w kompletną szatę liturgiczną, po czym ruszył ku nam po wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach, zamiatając ze świstem podłogę. Był łysiejącym mężczyzną o wesołych oczach. Nie wyglądał na zaskoczonego naszym widokiem. Uścisnął serdecznie Xaviera, a następnie wziął mnie pod rękę, jakbyśmy byli starymi znajomymi. - Spodziewałem się was - powiedział ciepło. Poprowadził nas ku ołtarzowi, gdzie oboje uklękliśmy. Popatrzył na nas uważnie, szukając potwierdzenia szczerości naszych zamiarów. - Małżeństwo to poważne zobowiązanie - rzekł. - Oboje jesteście bardzo młodzi. Czy przemyśleliście dokładnie waszą decyzję? - Tak, ojcze - odparł Xavier tonem, który przekonałby naj- większego sceptyka. - Zechce nam ojciec pomóc? - A co na to wasze rodziny? - spytał szorstko. - Z pewnością życzyłyby sobie uczestniczyć w tak uroczystym wydarzeniu? - Spojrzenie ojca Mela przybrało surowy wyraz, kiedy nasze oczy się spotkały. - Uznaliśmy, że tak będzie lepiej - odrzekł Xavier. - Chciałbym, aby mogli tu być, ale... nie zrozumieliby. Kapłan pokiwał głową, rozważając znaczenie słów Xaviera. - Tu nie chodzi o jakieś dziecinne zadurzenie - wtrąciłam, bojąc się, że dotychczasowe argumenty mogą nie wystarczyć. — Nie ma ojciec pojęcia, ile razem przeszliśmy, by znaleźć się tu dzisiaj. Błagam, nie możemy już tak dłużej. Pragniemy stanowić jedność w oczach Boga.

Widziałam, że ojcu Melowi trudno jest się oprzeć naszym naleganiom, jednak intuicja podpowiadała mu ostrożność. Musiałam bardziej się postarać, jeśli miałam go przekonać. - Taka jest wola Boża - rzuciłam niespodziewanie, i oczy ojca Mela rozszerzyły się. - To dzięki Niemu się spotkaliśmy. Kto jak kto, ale ojciec dobrze wie, iż to On wyznacza ścieżki, którymi podążamy. Dla nas wybrał właśnie tę. Nie zamierzamy kwestionować Jego decyzji, chcemy jedynie uświęcić to, co On sam pomiędzy nami stworzył. Moje argumenty najwyraźniej rozstrzygnęły sprawę. Duchowny nie mógł sprzeciwić się tak jawnym zaleceniom, które zdawały się płynąć od samego Boga. Zamachał tylko rękami na znak, że się zgadza. - Dobrze już, dobrze. Nie chcę was dłużej trzymać w niepewności. - Przywołał gestem kogoś ukrytego dotychczas w cieniu. - Pozwoliłem sobie poprosić na świadka panią Alvarez. Obróciliśmy głowy i przy końcu ławki dostrzegliśmy modlącą się w milczeniu kobietę. Gdy wstała, by podejść do ołtarza, rozpoznałam w niej gosposię z plebanii. Pani Alvarez wygładziła nieistniejące fałdki na swojej prostej bluzce. Nie umiała opanować podniecenia na myśl, że weźmie udział w czymś, co musiało jej się wydawać jakąś szaloną romantyczną eskapadą. Nawet w jej głosie słychać było drżenie. -Jesteś synem Bernadette Woods, prawda? — zapytała z silnym hiszpańskim akcentem. Xavier skinął głową i opuścił wzrok, spodziewając się reprymendy. Ale pani Alvarez ścisnęła go tylko poufale za ramię. - Nic się nie martw, niedługo wszyscy razem będziecie świętować. - Możemy zaczynać? - zapytał ojciec Mel. - Sekundkę... un momento*. — Pani Alvarez pokręciła głową, przyglądając mi się z niezadowoleniem, po czym przeprosiła nas i wyszła. Czekaliśmy chwilę zdezorientowani, zaraz jednak Z hiszp. „chwileczkę", dosłownie: „jedną chwilę" (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

wróciła, wręczając mi bukiecik stokrotek zerwanych naprędce w przykościelnym ogródku. — Dziękuję. - Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. W całym tym pośpiechu żadne z nas nie pomyślało o takich detalach. Oboje wciąż mieliśmy na sobie szkolne mundurki. - Ależ bardzo proszę - odparła, mrużąc oczy z radości. Wpadające przez witraż światło słoneczne zalało Xaviera złocistą poświatą. Nawet gdyby był ubrany w stare spodenki gimnastyczne, nie miałoby to dla mnie znaczenia. Oszałamiała mnie sama jego obecność. Kątem oka dostrzegłam przetykany miedzią i brązem kasztanowy kosmyk własnych włosów. Cała moja postać wydawała się otoczona blaskiem. Jakaś niewielka część mnie pragnęła ujrzeć w tym znak świadczący o tym, iż niebo zechce spojrzeć na nasz związek łaskawszym okiem. Ostatecznie przecież ziemia przestała się trząść, nie wyglądało też na to, aby sklepienie kościoła miało znienacka runąć. Może jednak przypadła nam w udziale miłość, którą nawet Królestwo Niebieskie zmuszone było zaakceptować? Spojrzawszy na Xaviera, zrozumiałam, że coś we mnie się zmieniło. Zazwyczaj w takich momentach przytłaczała mnie fala emocji, uczucie tak ogromne, że czasem wydawało mi się, iż moje ciało nie będzie w stanie go pomieścić i eksploduje. Tym razem przepełniał mnie całkowity spokój, tak jakby moje życie dotarło dokładnie do punktu, w którym powinno się znaleźć. Mimo że znałam twarz Xaviera w najdrobniejszym szczególe, patrząc na niego, za każdym razem czułam się tak, jakby to było pierwszy raz. Miała w sobie tyle głębi, tak wielka złożoność kryła się w jej łagodnych rysach: pełne usta, których kąciki unosiły się w półuśmiechu, wspaniałe kości policzkowe, migdałowe oczy o tęczówkach mieniących się wszystkimi barwami oceanu. Na jego włosach w kolorze płynnego miodu tańczyły promyki słońca, nadając im połysk wypolerowanej miedzi. Granatowa marynarka z wyhaftowanym na górnej kieszonce szkolnym logo pasowała w sam raz na tak poważną okazję. Xavier sięgnął, by poprawić krawat. Trudno było stwierdzić, czy się denerwuje.

- Wypada dziś prezentować się jak należy - powiedział, puszczając do mnie oko. Ojciec Mel rozłożył ręce i uniósł je z namaszczeniem ku górze. - Przybyliście do tego kościoła, aby Pan uświęcił i utwierdził waszą miłość poprzez sakrament małżeństwa. Obyście byli sobie zawsze wierni i umieli podjąć i wypełnić obowiązki małżeńskie. W imieniu Kościoła pytam was, jakie są wasze postanowienia. Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej woli, aż do końca życia? Oboje zerknęliśmy ku górze, jakby nagle świadomi świętości tej chwili. Nie zawahaliśmy się jednak, odpowiadając jednym głosem, jak gdyby nasze istnienia już zostały ze sobą splecione. - Chcemy. - Podajcie sobie prawe dłonie i wobec Boga i Kościoła powtarzajcie za mną słowa przysięgi małżeńskiej. Xavierze, najpierw ty. Xavier starannie wymawiał poszczególne wyrazy, tak jakby do każdego z osobna przywiązywał ogromną wagę. Jego głos brzmiał niczym muzyka. Kręciło mi się w głowie do tego stopnia, że musiałam mocniej ścisnąć go za rękę. Bałam się, że odpłynę. On zaś ani na sekundę nie oderwał wzroku od mojej twarzy. - Ja, Xavier Woods, biorę sobie ciebie, Bethany Church, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Potem przyszła moja kolej. Wypowiadałam przysięgę drżącym głosem, zdradzającym moje zdenerwowanie. Ojciec Mel obserwował nas z powagą. Pani Alvarez wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i zaczęła wycierać oczy. Nawet ja nie zdołałam opanować łez. Nigdy dotąd jednak nie rozumiałam, co to znaczy płakać ze szczęścia. Xavier pogłaskał wnętrze mojej dłoni opuszką palca i na moment zgubiłam się gdzieś głęboko w jego przepastnych źrenicach. Dopiero głos ojca Mela przywrócił mnie do rzeczywistości.

- Poproszę o obrączki, które macie sobie wzajemnie nałożyć jako znak miłości i wierności. Xavier wsunął mi na palec pierścionek swojej babki. Pasował idealnie, tym samym jakby łącząc się ze mną na zawsze. Żałując, że nie poświęciliśmy nieco więcej czasu na zaplanowanie wszystkiego, ukradkiem zdjęłam swój pamiątkowy klasowy sygnet i spróbowałam włożyć go na palec serdeczny Xaviera. Rzecz jasna, okazał się zbyt mały i zmieścił się dopiero na najmniejszym palcu. Oboje na moment zamarliśmy przerażeni, obawiając się, że cała uroczystość będzie przez to nieważna. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy pani Alvarez zakryła usta dłonią i zaczęła chichotać. - Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący - dokończył ojciec Mel. - Żyjcie w spokoju i harmonii. Ogłaszam was mężem i żoną. I to było wszystko. Ceremonia dobiegła końca, a my staliśmy się małżeństwem. Od zawsze czułam się jak outsider - stojąc z boku, przyglądałam się światu, którego nigdy nie mogłam być częścią. W Królestwie Niebieskim jedynie egzystowałam, nie znając smaku prawdziwego życia. Z chwilą pojawienia się Xaviera wszystko się zmieniło. Wpuścił mnie do swego świata, pokochał i zaopiekował się mną. Nie obchodziła go moja odmienność, samą swoją obecnością sprawił, że nierealne stało się rzeczywistością. Wiedziałam, iż czeka nas jeszcze wiele przeszkód, ale moja dusza była teraz nierozerwalnie związana z jego duszą i nic, ani niebo, ani piekło, nie mogło nas już rozdzielić. Nie czekając na odpowiednią formułkę z ust ojca Mela, złączyliśmy usta w pocałunku. Był zupełnie odmienny niż dotychczas. Tym razem wydawał się uświęcony. Moje skrzydła poczęły wibrować pod ubraniem, w każdym kawałeczku ciała poczułam mrowienie, które przeobraziło się w łagodną poświatę otulającą moją postać. I wówczas światło bijące z mojej skóry połączyło się z promieniami słońca sączącymi się przez witraż, po czym eksplodowało oślepiającym blaskiem, zamykając mnie wraz z Xavierem w skrzącej się bryle. Ojciec Mel i pani Alvarez

westchnęli głośno ze zdumienia, lecz sekundę później słońce schowało się za chmurą i świetliste zjawisko zgasło. Panią Alvarez ogarnęło poruszenie tak wielkie, że runęła ku nam z potokiem wygłaszanych po hiszpańsku gratulacji, całując nas oboje siarczyście jak dawno niewidzianych krewnych. Przerwała dopiero, gdy ojciec Mel dyskretnie pokierował nas z powrotem ku ołtarzowi, abyśmy podpisali niezbędne dokumenty. Zaledwie odłożyłam pióro, drzwi kościoła otworzyły się z potężnym hukiem. Wszyscy podskoczyli w miejscu. W progu pojawiła się smukła, giętka postać młodego chłopca o dziewczęcej buzi; na czoło opadał mu kosmyk niesfornych włosów. Miał na sobie czarną szatę z kapturem, a zza jego ramion wyłaniały się trzy pary czarnych skrzydeł. Skinął oficjalnie głową, ani na chwilę nie odrywając oczu od ojca Mela, po czym lekko ruszył ku nam wyćwiczonym krokiem modela na wybiegu. U jego boku kołysała się lśniąca kosa. Od razu go rozpoznałam: był to jeden z Ponurych Żniwiarzy, przysłany przez samego Anioła Śmierci. Z piersi pani Alvarez wyrwał się histeryczny okrzyk, podczas gdy ona sama w panice usiłowała skryć się za ołtarzem. Zaraz potem dały się stamtąd słyszeć gorączkowe modlitwy mamrotane po hiszpańsku. Żniwiarze są zazwyczaj widoczni jedynie dla tych, po których przybywają, lecz tym razem najwyraźniej nie zawracano sobie głowy formalnościami. Tu każde posunięcie było celowe, niosło ze sobą konkretne przesłanie. Wydano na nas wyrok. Instynktownie pchnęłam Xaviera na ziemię. W tym samym momencie rozłożyły się ze świstem moje skrzydła, osłaniając go. Żadnemu ze żniwiarzy nie wolno było tknąć duszy, gdy miał ją w swej pieczy Anioł Stróż. Szybko jednak zorientowałam się, że to nie o Xaviera chodzi. Spojrzenie chłopca utkwione było w ojcu Melu, to na niego wskazywał swym szczupłym palcem. Duchowny zamrugał zdezorientowany, po czym cofnął się aż pod ołtarz, przywierając do niego plecami. Okulary w rogowej oprawie przekrzywiły się mu na nosie.

- Ja tylko chciałem pomóc. Chciałem pomóc - powtarzał. - Twoje intencje są bez znaczenia - odparł zimno żniwiarz. Ojciec Mel umilkł, ale zaraz wyprostował się dumnie. - Zostałem wezwany przez Pana i wysłuchałem Go. - Czy wiesz, kim ona jest? - zapytał żniwiarz. - Ona nie jest człowiekiem. Ojciec Mel nie wyglądał na zaskoczonego. Od początku zdawał sobie sprawę z tego, że różnię się od zwykłych śmiertelników, choć nigdy mnie o nic nie wypytywał ani też nie traktował jak obcego. - Niezbadane są wyroki boskie - odrzekł hardo. Żniwiarz skinął głową. - W rzeczy samej. Patrzyłam sparaliżowana, jak unosi dłoń wysoko w górę, i w tej samej chwili ojciec Mel zgiął się wpół, chwytając się za serce. Dysząc ciężko, osunął się na ziemię. - Zostaw go w spokoju! - ryknął Xavier, próbując wydobyć się z moich objęć. Unieruchomiłam go, używając do tego siły, o której istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia. Żniwiarz obrócił powoli głowę ku nam, po czym przeniósł swój senny, leniwy wzrok na Xaviera. Uśmiech, który pojawił się na jego różowych wargach, był niemal pobłażliwy. - Ty mnie nie interesujesz - odparł. A potem jednym krokiem znalazł się przy księdzu, leżącym twarzą w dół na marmurowej posadzce. Xavier ponownie zaczął się szarpać, ale moje anielskie moce trzymały go w żelaznym uścisku. - Beth, puść mnie - błagał. - Ojciec Mel potrzebuje pomocy! - Nie możemy mu już pomóc. - Co się z tobą dzieje? - jęknął, patrząc na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawał. - Nie da się pokonać żniwiarza - wyszeptałam. - On wypełnia konkretne polecenia. Jeśli spróbujesz mu przeszkodzić, zabierze także ciebie. Nie chcę zostać wdową już w kilka minut po ślubie.

To go najwyraźniej przekonało. Zamilkł i przestał się wyrywać, bezsilnie przyglądając się całej scenie oczami przepełnionymi bólem. Ciało ojca Mela drgnęło raz jeszcze, nim zastygło w bezruchu. Młody żniwiarz odsunął się, stając przy głowie leżącego. Wiedziałam, na co czeka. Z otwartych ust duchownego wyłonił się szary cień, który następnie zawisł w powietrzu niczym mglista kopia spoczywających na ziemi zwłok. - Chodź ze mną - polecił żniwiarz bezbarwnym tonem. Wydawał się nieomal znudzony. Dusza ojca Mela rozglądała się przez chwilę zdezorientowana, aż wreszcie usłuchała. Ramię w ramię wznieśli się ku sklepieniu kościoła. -Dokąd go zabierasz? - zawołałam, przerażona myślą o tym, że w zamian za udzieloną nam pomoc ojciec Mel miałby trafić do ognistej otchłani. - Działał ze szlachetnych pobudek, więc nadal czeka na niego miejsce w niebie - odparł żniwiarz. - Ale jego czas na ziemi dobiegł końca.

Ucieczka Dopiero gdy żniwiarz zniknął na dobre, poczułam się na tyle pewnie, by puścić Xaviera. On zaś natychmiast podbiegł do bezwładnego ciała ojca Mela i ukląkł przy nim. Oczy księdza były wciąż otwarte, lecz teraz martwe i szkliste. Zza ołtarza wyłoniła się roztrzęsiona pani Alvarez, patrząc na nas przerażonym spojrzeniem. Zatrzymała się na moment w przejściu, drżącymi rękami ściskając zawieszony na szyi ozdobny krucyfiks. - Santo cielo* Panie, zmiłuj się nad nami - wyszlochała, po czym rzuciła się na oślep ku drzwiom. - Chwileczkę! - zawołałam za nią. - Pani Alvarez, proszę zaczekać! - Ale nawet się nie obejrzała. Myślała tylko o tym, aby czym prędzej znaleźć się jak najdalej stąd. Po jej odejściu Xavier spojrzał na mnie z twarzą ściągniętą bólem. - Beth, co myśmy najlepszego zrobili? - wyszeptał. — On zginął przez nas. - Nie, nieprawda. - Uklękłam obok i wzięłam go za rękę. - Posłuchaj mnie. To nie była nasza wina. * Z hiszp. „wielkie nieba", dosłownie: „święte niebiosa".

- Zemścili się na nim - wymamrotał Xavier, odwracając głowę, żebym nie widziała, jak bardzo jest przejęty. - Za to, że zgodził się udzielić nam ślubu. Gdyby nie to, nadal by żył. - Nie mogliśmy tego przewidzieć. - Złapałam go za podbródek, usiłując zmusić, by na mnie popatrzył. - To nie my go zabiliśmy. Przesunęłam dłonią po oczach ojca Mela, na zawsze zamykając ich powieki. W piersiach czułam narastający gniew z powodu takiej niesprawiedliwości, ale wiedziałam dobrze, że nikomu w ten sposób nie pomogę. Ograniczyłam się więc do zmówienia w myślach modlitwy za wieczny spokój dla jego duszy. Xavier nadal nie odrywał przygnębionego wzroku od leżących na ziemi zwłok. - Pamiętaj, że to jedynie jego ziemskie życie dobiegło końca - powiedziałam. - Zaznał teraz spokoju... wiesz o tym, prawda? Kiwnął głową, usiłując powstrzymać łzy. Z zewnątrz dobiegł nas pisk opon hamującego przed wejściem samochodu, skutecznie odwracając naszą uwagę. Zaraz potem dał się słyszeć trzask drzwiczek oraz tupot stóp na żwirowej ścieżce. Do kościoła wpadli Ivy i Gabriel. W ułamku sekundy ocenili sytuację i zorientowali się, co zaszło. Nim zdążyłam choćby mrugnąć, stanęli przed nami. Z perfekcyjnych rysów Gabriela przebijała furia; w bezsilnej złości przeciągnął ręką po jasnych jak piasek włosach. Złociste loki Ivy były w nieładzie, a ona sama posępna niczym chmura gradowa. - Co wyście, na litość boską, zrobili? - zapytała tonem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. Jej głos stał się niższy o kilka oktaw i zdawał się wydobywać z samej głębi. Gabriel tylko w milczeniu zaciskał szczęki. - Spóźniliśmy się - oznajmił wreszcie. Przesunął wzrokiem po naszych obrączkach i ciele ojca Mela. Na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień - najwidoczniej spodziewał się tego rodzaju konsekwencji. - To jakiś ponury żart. - Ivy potrząsnęła z przerażeniem głową. - Coś podobnego nie ma prawa przejść bez echa. - Jej

zazwyczaj chłodne, szare oczy zyskały nagle dziwny, bursztynowy odcień. Byłam prawie pewna, że w ich tęczówkach zapłonęły maleńkie ogniki. - Nie teraz. - Gabriel wskazał gestem na drzwi. - Musimy jak najszybciej opuścić to miejsce. Chwycili nas oboje za ramiona i praktycznie powlekli do wyjścia. Byliśmy zbyt oszołomieni, by się opierać. Przed kościołem czekał czarny jeep. Ivy jednym ruchem otworzyła drzwiczki, używając do tego trochę za dużo siły. Samochód przechylił się niebezpiecznie na prawą stronę. - Wsiadajcie - poleciła. - Natychmiast. - Nie - zaprotestowałam, niemrawo usiłując odsunąć się od niej. - Mam dość mówienia nam, co mamy robić! - Bethany, powinniście byli przyjść z tym do mnie - odezwał się Gabriel głosem pełnym zawodu. - Pomógłbym wam podjąć właściwą decyzję. - My podjęliśmy właściwą decyzję, Gabe - odparłam stanowczo. - Złamaliście odwieczne prawo niebios i spowodowaliście przedwczesny zgon sługi Bożego - wtrąciła przez zaciśnięte zęby moja siostra. - Nie masz z tego powodu żadnych wyrzutów? - Nie wiedzieliśmy, że do tego dojdzie! - Nie, oczywiście że nie - syknęła Ivy, a ja nagle w pełni pojęłam znaczenie wyrażenia „spiorunować kogoś wzrokiem". — Naprawdę spodziewasz się, że będziemy w nieskończoność stawać w waszej obronie, niezależnie od tego, co zrobicie? - Nie. Ja tylko żałuję, że nie możecie spojrzeć na to wszystko z naszej perspektywy! - My tylko chcieliśmy być razem - dodał Xavier. - To wszystko. Ta uwaga najwyraźniej rozsierdziła Ivy jeszcze bardziej. - Do samochodu! - wrzasnęła. Wszyscy zastygliśmy, zaskoczeni jej gwałtownością. Ona zaś odwróciła się do nas plecami i oparła o drzwiczki pasażera, gotując się z gniewu.

- Pojedziemy z wami - powiedziałam powoli, starając się rozładować nieco sytuację. - Powiedzcie tylko, dokąd nas zabieracie. - Musicie oboje bezzwłocznie opuścić Venus Cove. Nie ma czasu do stracenia - rzekł Gabriel. — Wyjaśnimy wam po drodze. Nieoczekiwanie zdałam sobie sprawę z tego, że żyły na szyi Gabriela pulsują w przyspieszonym tempie. Ivy wykręcała dłonie, ukradkiem rozglądając się nerwowo wokół. Czy coś mi umknęło? Rozumiałam, dlaczego tak ich wzburzyła nasza impulsywna decyzja o ślubie, ale tu musiało chodzić o coś więcej. Gdybym ich nie znała, pomyślałabym, że się boją. - Gabe, co się dzieje? — dotknęłam ramienia brata, czując narastającą panikę. Na jego twarzy ujrzałam coś, czego nie widziałam tam nigdy wcześniej. Był to wyraz klęski. - Tu już nie jest dla was bezpiecznie. - Co? - Xavier instynktownie objął mnie ramieniem. - Dlaczego? - Wiem, że narozrabialiśmy - wtrąciłam. - I nigdy nie wybaczę sobie tego, co stało się z ojcem Melem, ale naprawdę nie rozumiem! To przecież powinno dotyczyć wyłącznie nas. My tylko chcieliśmy się pobrać. Co w tym takiego złego? - Według nieba wszystko - odparła Ivy, po raz pierwszy spoglądając na mnie ze spokojem. - To niesprawiedliwe - stwierdziłam, pod powiekami czując zbierające się łzy. Wspięłam się na tylne siedzenie, zdruzgotana faktem, iż nasze szczęście tak prędko się skończyło. Gabriel obrócił się ku nam zza kierownicy. Popatrzył na Xaviera twardym wzrokiem. - Posłuchaj mnie uważnie. Xavier zbladł i przełknął głośno ślinę. - Wy nie musicie po prostu wyjechać - rzekł mój brat. - Wy musicie uciekać. Wywiózł nas z miasta, z karkołomną prędkością kierując się ku wzgórzom. Ivy przygryzła wargi, kurczowo trzymając się

deski rozdzielczej. Pomimo obiecanych wyjaśnień żadne z nich nie odzywało się ani słowem. Xavier i ja ściskaliśmy się za ręce, usiłując nie zakładać najgorszego. Nie o taki miesiąc miodowy mi chodziło. Miałam tylko nadzieję, że mój świeżo poślubiony mąż nie żałuje swej decyzji. Obróciłam głowę i przez tylną szybę patrzyłam, jak ukochane miasteczko zostaje w oddali, coraz mniejsze i mniejsze. Ostatnim widokiem, jaki zapamiętałam, nim Gabriel skręcił na zarośniętą polną drogę i Venus Cove całkowicie zniknęło mi z oczu, była iglica wieży naszej szkolnej dzwonnicy, wznosząca się wysoko ponad falującymi wzgórzami. Opuściłam jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek czułam się jak w domu! Nie wiedziałam, ani kiedy, ani czy w ogóle jeszcze je zobaczę. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Raptem dotarło do mnie, dlaczego Gabrielowi tak zależało na tym, aby jak najszybciej zjechać z głównej szosy. Chciał nas ukryć. Lecz nawet na polnej drodze nie zwolnił. Samochód podskakiwał na wybojach, spod opon pryskały kamienie, a gałęzie drzew siekały karoserię. Wydawało się, że i one spiskują przeciwko nam. Obserwowałam sunące po niebie obłoki, co i rusz zmieniające kształt i przybierające dziwaczne formy. Jedna szczególnie duża i gęsta chmura rozciągnęła się tak bardzo, że przypominała teraz rękę, której wskazujący palec celował prosto w nas. W sekundę później palec cofnął się i znów był tylko częścią kłębiącej się masy. Mógł sobie istnieć jedynie w mojej wyobraźni, ale dla mnie i tak stanowił symbol kary. Tak właśnie niewątpliwie postrzegano moje małżeństwo z Xavierem: jako akt buntu, zdradę wobec Królestwa Niebieskiego, podlegającą sankcji według praw, których ze względu na młody wiek nie byłam w stanie zrozumieć. Zresztą ludzkie cechy wzięły we mnie górę do tego stopnia, że wszelkie rządzące niebem prawa wydawały mi się obce. Odkąd poznałam Xaviera, zmieniły się moje priorytety; nie odczuwałam już żadnych więzi z pierwotnym domem. Zorientowałam się, że wjeżdżamy wyżej, ponieważ napływające przez okno powietrze było coraz ostrzejsze. Próbowałam

liczyć skubiące trawę konie, by oderwać myśli od tego, co nas czekało. Pragnęłam, by rodzeństwo wyładowało złość na mnie, oszczędzając Xaviera. Wiedziałam, że powinnam przeprosić i przyznać, iż popełniliśmy błąd. Sęk w tym, że wcale tak nie uważałam. Przynajmniej na razie. Dzień, który przed paroma zaledwie godzinami wydawał się tak wspaniały, skończył się fatalnie. Zastanawiałam się, jak długo już jedziemy. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Czy przekroczyliśmy granicę stanu? Wyglądało na to, że tak. Krajobraz z pewnością się zmienił. Drzewa były wyższe i bardziej rozłożyste, a powietrze rześkie i pachnące niczym świeże jabłka. Zmierzaliśmy na północ - w oddali widziałam zamglony, błękitnawy zarys górskiego łańcucha, ale nie odważyłam się zapytać, jakie to góry. Xavier bez słowa spoglądał w okno. Zgadywałam, że wciąż myśli o ojcu Melu, odtwarzając raz po raz scenę jego śmierci i zamęczając się pytaniami o to, co mógł zrobić, aby do niej nie dopuścić. Bardzo chciałam go pocieszyć, lecz żadne słowa nic by już nie zmieniły, nie uśmierzyłyby ani jego bólu, ani dręczącego go poczucia winy. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed drewnianym, zbudowanym z bali domkiem, tak doskonale wtopionym w otoczenie, że zwróciłam na niego uwagę dopiero, stając przed pomalowanymi na zielono wejściowymi drzwiami. - Gdzie jesteśmy? - spytałam, wciągając w płuca przesycone wonią sosen powietrze. - W Smoky Mountains*. - Głos mego brata był niski i ochrypły. - W Północnej Karolinie. Ledwo zdążyłam dostrzec, że domek nazywa się „Wierzbowa Chatka", oraz rzucić okiem na dwa drewniane bujane krzesła stojące na ganku, gdy Gabriel pośpiesznie wyłowił z kieszeni klucze i wepchnął nas do środka. Wyszorowana do *Park narodowy Grcat Smoky Mountains - położony na pograniczu stanów Karolina Północna i Tennessee, w paśmie górskim Appalachów, jeden z największych chronionych obszarów na wschodnim wybrzeżu i zarazem najczęściej odwiedzany park Stanów Zjednoczonych.

czysta podłoga ułożona była z sosnowych desek, był tam też prosty, kamienny kominek. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż powinnam okazać bratu wdzięczność za przybycie nam na ratunek, ale byłam już zmęczona i coraz bardziej drażniło mnie jego zachowanie. Zbytnio przypominał dawnego Gabriela, traktującego nas jak parę zbrodniarzy i w kółko udzielającego reprymend. Mnie, owszem, obowiązywał kontrakt wieczystej służby niebu, ale z jakiej racji ingerowano w życie Xaviera? W ludzkich oczach nasze postępowanie było jak najbardziej legalne, wręcz pożądane. A tylko na tym świecie teraz mi zależało. To, co zrobiliśmy, można by ewentualnie zakwalifikować jako impulsywne i nieprzemyślane, ale z pewnością nie zasługujące na takie potępienie. Jakim prawem moje rodzeństwo próbowało nas oceniać? Nie mieliśmy czego się wstydzić. Tymczasem gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, to Gabriel stracił panowanie nad sobą. Chwycił mnie znienacka za ramiona i mocno potrząsnął. - Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? - warknął z wyrzutem. - Kiedy zrozumiesz, że żyjesz tu na kredyt, prowadzisz pożyczoną egzystencję? Nie jesteś człowiekiem, Bethany! Dlaczego nie możesz tego pojąć?! - Spokojnie, Gabrielu. - Xavier postąpił krok naprzód. - Pan już za nią nie odpowiada. - O, czyżby? Kto w takim razie? Może ty? I jak niby zamierzasz ją chronić? - Wyłącznie ja sama za siebie odpowiadam - oznajmiłam. Brakowało mi jeszcze tylko awantury pomiędzy moim bratem a ledwo co poślubionym mężem. - Podjęłam decyzję i gotowa jestem stawić czoło konsekwencjom. Kochamy się z Xavierem i nie pozwolimy nikomu stanąć pomiędzy nami. Mówiąc to głośno, poczułam się silna, ale w odpowiedzi usłyszałam zduszony jęk Gabriela. - Postradałaś rozum. - Nie umiem żyć tak jak wy - odparłam. - Nie potrafię ukrywać swoich emocji i udawać, że nie istnieją.

- Ty nie doświadczasz emocji, Bethany, ty się w nich pławisz. Działasz wyłącznie pod ich wpływem, a przy tym wszystko, co robisz, wynika z czysto egoistycznych pobudek. - To, że ty nie rozumiesz, na czym polega miłość, nie czyni jej czymś złym! - Ja nie mówię o miłości. Mówię o odpowiedzialności i dyscyplinie. Tych dwóch pojęć ty najwyraźniej nie rozumiesz. - Uspokójcie się, proszę - włączyła się Ivy. Wyglądało na to, iż dają upust swojej frustracji niejako na zmianę. Kiedy Gabrielowi puściły nerwy, Ivy wydawała się opanowana, jak gdyby na przekór. - Kłótnie donikąd nas nie zaprowadzą. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy się zastanowić, jak pomóc Xavierowi i Beth. Jej zrównoważona postawa podziałała na wszystkich niczym zimny prysznic. Gabriel ściągnął pytająco brwi, na co Ivy posłała mu znaczące spojrzenie. Przez moment odniosłam wrażenie, że coś przed nami ukrywają. W każdym razie po chwili mój brat przemówił znacznie spokojniej. - Ivy i ja mamy coś do załatwienia, ale wrócimy. Wy tymczasem nigdzie nie wychodźcie, a ty, Beth, trzymaj się z dala od okien. Trudniej będzie cię namierzyć... - urwał. - Komu? Kto mnie szuka? - zapytałam ostro. - Później ci wytłumaczę. - Z szorstkiego tonu, jakim to powiedział, wywnioskowałam, że sprawy stoją raczej kiepsko. Ale gdy popatrzył mi w oczy, zrozumiałam, iż naprawdę martwi się o nas. Zalało mnie nagłe poczucie winy. Nie powinnam mieć do Gabriela pretensji o jego reakcję. Wiecznie sprzątał po mnie bałagan, świecił oczami przed zwierzchnikami i przepraszał za cudze błędy. Nasz pomysł, aby wziąć ślub właśnie wtedy, kiedy sytuacja zaczynała wychodzić na prostą, stworzył kolejny niepotrzebny problem. - I jeszcze jedno - dodał już z ręką na klamce. - Jeśli nie przekracza to waszych możliwości, radziłbym powstrzymać się od... kontaktu fizycznego. W jego ustach zabrzmiało to jak najnormalniejsza rzecz na świecie! Jakby nas prosił, abyśmy pamiętali o gaszeniu światła.

- Słucham? - zapytałam oburzona. - Czy moglibyśmy chociaż wiedzieć dlaczego? Gabriel ściągnął brwi, niezbyt skory do ujawniania swoich powodów. - Być może spojrzą na was łaskawszym okiem, jeśli małżeństwo nie zostanie skonsumowane - odpowiedziała za niego Ivy. - Równie dobrze może to nie mieć żadnego znaczenia - rzekł Gabriel. - Ale instynkt podpowiada mi, że mądrze byłoby, gdyby Bethany i Xavier wykazali... - umilkł w poszukiwaniu właściwego słowa. I znów Ivy dokończyła jego myśl. - Skruchę? - podpowiedziała, na co mój brat skinął głową. - Przecież to kłamstwo! - wykrzyknęłam bez zastanowienia. - My niczego nie żałujemy... - urwałam na myśl o ojcu Melu. - Nie sądziliśmy, iż komukolwiek stanie się krzywda. - Bądź rozsądna - upomniał mnie Gabriel. - To chyba niezbyt wielkie poświęcenie. Ewidentnie nie życzył sobie wdawać się w dyskusję na ten temat. - Raczej nie panu o tym decydować. - Xavier rzucił mu wyzywające spojrzenie. - Usiłujemy wam pomóc - westchnęła Ivy zmęczonym głosem. - Lecz zanim to będzie możliwe, musimy ustalić, jakiego rodzaju kroki podjęto. To zdanie wyprowadziło mnie z równowagi znacznie bardziej niż cokolwiek z tego, co wydarzyło się dotychczas. - Jak to, to wy nie wiecie? - Nie mogłam w to uwierzyć. Gabriel i Ivy orientowali się dotąd we wszystkim, co działo się w niebie. - To bezprecedensowa sytuacja - wyjaśniła moja siostra. - Coś podobnego wydarzyło się tylko raz, w dodatku dawno temu. Wymieniliśmy z Xavierem pytające spojrzenia. Jeśli mieliśmy odgadnąć, o co jej chodzi, musiałaby powiedzieć trochę więcej. Niespodziewanie Gabriel przyszedł nam z pomocą. - Ivy ma na myśli nephilim* - stwierdził bez ogródek. * Z hebr. „giganci" lub „upadli".