Zareen Jaffery,
niewiarygodnej redaktorce powieści dla młodzieży.
Twoja pomoc przy pracy nad Cesarzową kart była nieoceniona!
Tarot – talia specjalnych ilustrowanych kart, obecnie używanych głównie
w celach wróżbiarskich, kojarzonych na ogół z okultyzmem. Dwadzieścia dwie
z nich, tzw. Wielkie Arkana, mają charakter symboliczny, przedstawiają sceny
i postacie rozpoznawalne od starożytności.
PROLOG
Dzień 246. po Błysku
Requiem w stanie Tennessee
Pogórze Great Smoky Mountains
Jaka śliczna, jaka delikatna. Te udręczone oczy! Te usta jak pąki róży… Jak
pięknie by krzyczały!
Wyglądam przez wizjer, próbując przywołać ją myślami. K o b i e t a tak
blisko! Chodź do mnie!
Zapada zmierzch, wszędzie unosi się popiół. Dziewczyna przemierza
chodnik przed moim okopconym wiktoriańskim domem, nie mogąc się
zdecydować, czy podejść do drzwi. Chłodny wiatr rozwiewa jej gęste blond
włosy. Ma na sobie poszarpane dżinsy i znoszone buty trekkingowe. Ręce
trzyma w kieszeniach spranej bluzy z kapturem.
Jej ubranie jest zupełnie nieodpowiednie na tę pogodę. Temperatura właśnie
spadła, chociaż przez całą zimę dręczyły nas upały. Z nadejściem lata robi się
c h ł o d n i e j…
Podnosi na chwilę wzrok. Czy poczuła dobiegający z mojego domu zapach
jedzenia? Akurat podgrzewam gulasz wołowy z puszki. Mam piec opalany
drewnem. Może zauważyła wydobywający się z komina dym?
Wydaje się wygłodzona. Po Błysku zawsze są głodne.
Moja kryjówka wabi na wszelkie sposoby. Na wypadek gdyby płonąca jasno
lampa naftowa nie wystarczyła, żeby wskazać drogę wędrowcom, powiesiłem
na drzwiach kawałek owiniętej folią tektury z wypisaną markerem informacją:
„GŁOSY BŁYSKU
GORĄCY POSIŁEK I SCHRONIENIE W ZAMIAN ZA TWOJĄ
HISTORIĘ APOKALIPSY”.
Mój dom jest wprost idealnie położony. Stoi na rozstaju dróg w wymarłym
mieście. Osoby, które do mnie trafiają, mówią zazwyczaj, że także znalazły się
na rozdrożu. Z tą dziewczyną najwyraźniej jest podobnie.
Wcześniej szła za mną, trzymając się z daleka, i patrzyła, jak wycinam
kikuty roślin zasłaniające okopconą tablicę z nazwą miasta. „Requiem,
Tennessee, 1212 mieszkańców”.
Błysk zredukował tę liczbę do kilku osób. Teraz jestem tylko ja i one.
Odsłoniłem tablicę, pogwizdując raźno. Chciałem, żeby uznała mnie
za przyzwoitego obywatela, który usiłuje żyć normalnie.
Przystanęła i patrzy wprost na drzwi. Podjęła decyzję. Poznaję to po
ułożeniu jej szczupłych ramion.
Podchodzi bliżej, teraz lepiej widać jej twarz. Ma około metr sześćdziesiąt
wzrostu, wiotką sylwetkę i delikatne rysy szesnastolatki, lecz zaznaczone pod
bluzą kobiece kształty sprawiają, że wydaje się starsza.
Chabrowe oczy kontrastują z bielą policzków. Ale maluje się w nich
rozpacz. To bezdomne dziecko, które dobrze wie, czym jest strata. Jak każdy
po apokalipsie. Wkrótce dowie się więcej. Chodź!
Boi się postawić stopę na ganku. Nie! Chodź do mnie! Bierze głęboki oddech
i podchodzi do drzwi. Drżę niecierpliwie, przyczajony niczym pająk w sieci.
Czuję, że coś nas łączy. Zdarzało mi się to już wcześniej, podobnie jak
innym ludziom mojego pokroju – słyszałem o więzi łączącej ich z obiektami.
Jednak tym razem odczuwam wyjątkowe napięcie.
Tak bardzo pragnę ją mieć, że ledwo powstrzymuję jęk. Jeśli zdołam ją
zwabić do środka, będzie w pułapce. Drzwi mają klamkę tylko od zewnątrz.
Żeby je otworzyć od wewnątrz, trzeba mieć kombinerki. Szyby są z pleksi, nie
da się ich stłuc. Pozostałe wyjścia zabiłem gwoździami.
Podnosi rękę i puka cicho, a potem cofa się przestraszona. Odczekuję kilka
sekund – ciągną się w nieskończoność – po czym zaczynam tupać, jakbym
nadchodził z głębi domu.
Kiedy z uśmiechem otwieram drzwi, dziewczyna odrobinę się rozluźnia. Jest
zaskoczona. Wyglądam na dwadzieścia parę lat.
W rzeczywistości nie mam nawet tylu. Przypuszczam, że jesteśmy
w podobnym wieku. Tyle że Błysk zniszczył mi skórę. Moje eksperymenty też
zrobiły swoje.
A jednak dziewczyny na dole, moje małe szczury, zapewniają mnie, że
jestem najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziały. Nie mam
powodu im nie wierzyć.
Tak, tylko że mam mózg starca. Jestem mędrcem w przebraniu młodzieńca.
– Wejdź, proszę, jest zimno. – Gestem zapraszam ją do środka. – Na pewno
przemarzłaś!
Zerka nieufnie do domu, rozgląda się niespokojnie. Wnętrze kusi blaskiem
świec. Przez oparcie kanapy przewieszona jest pikowana narzuta domowej
roboty. W kominku trzaska ogień, a przed nim stoi fotel na biegunach.
Jest bezpiecznie, ciepło, jak u babci. Nic dziwnego – przede mną w tym
domu mieszkała pewna starsza pani, którą zamordowałem, żeby się tu urządzić.
Dziewczyna spogląda tęsknie w stronę fotela, ale cała jest spięta, gotowa
rzucić się do ucieczki.
– Niestety, zostałem sam. Po Błysku… – mówię smutno i urywam, dając jej
do zrozumienia, że straciłem bliskich w apokalipsie.
Współczuj mi. Dopóki nie zobaczysz swojej nowej obroży.
Wreszcie przestępuje próg! Przygryzam od środka policzek, żeby nie zawyć
z rozkoszy. Czuję krew na języku.
– Jestem Arthur – mówię. Jakoś udaje mi się ukryć ekscytację. – Siadaj,
proszę, przy ogniu.
Jej kruche ciało drży. Spogląda na mnie poważnie. – D-dziękuj-ję – mówi
i kieruje się w stronę fotela. – Jestem Evangeline. Evie.
Kiedy się odwraca, chowam do kieszeni kombinerki i zatrzaskuję drzwi.
Uśmiecham się, słysząc ciche stuknięcie.
Jest moja. Nigdy nie opuści tego miejsca.
Od niej zależy, czy pozostanie tu żywa czy martwa.
– Jesteś głodna, Evie? Mam ciepłe mięso. A może napijesz się gorącego
kakao? – Prawie słyszę, jak ślina napływa jej do ust.
– O, tak, jeśli to nie kłopot… – Siada i zbliża dłonie do ognia. – Umieram
z głodu.
– Zaraz wracam.
Idę do kuchni i nakładam do miski porcję gulaszu. Ostrożnie ustawiam
naczynia na tacy. To nasz pierwszy wspólny posiłek. Musi być idealny.
W takich sprawach jestem drobiazgowy. Moje ubranie jest bez zarzutu, włosy
mam porządnie przyczesane. Etui ze skalpelami spoczywa w kieszeni
marynarki.
Loch to całkiem inna historia.
Obok miski stawiam kubek kakao i zalewam wodą z moich kurczących się
zapasów. Dodaję łyżeczkę białego proszku z cukiernicy. To nie słodzik.
Z każdym łykiem będzie się czuła bardziej odprężona, aż wreszcie mięśnie
odmówią jej posłuszeństwa, choć zachowa świadomość.
Nieruchoma, ale przytomna. To ważne, by w pełni doświadczyła naszej
komunii. Moje specyfiki są niezawodne.
W zasadzie pora i na mnie. Wyjmuję z szafki fiolkę, odkorkowuję i wypijam
przejrzystą, kwaskową zawartość. Jestem teraz jeszcze bardziej skupiony, mój
umysł staje się ostry jak brzytwa.
– Proszę – mówię, wracając.
Otwiera szeroko oczy, zdumiona moją hojnością. Patrzę, jak oblizuje
wydatną dolną wargę i nie mogę powstrzymać drżenia rąk. Naczynia na tacy
grzechoczą.
– Gdybyś mogła mi podać ten stojak…
Zrywa się, żeby mi pomóc, i już po chwili zaczyna pałaszować. Siadam
na kanapie – nie za blisko, żeby nie wywierać na niej presji.
– Na pewno widziałaś napis przed wejściem – mówię.
Kiwa głową, zbyt zajęta przeżuwaniem, żeby odpowiedzieć.
– Chcę, żebyś wiedziała, że bardzo się cieszę, mogąc ci pomóc.
W zamian proszę tylko, żebyś coś mi opowiedziała. – I krzyczała, kiedy cię
dotknę, drżała, kiedy się zbliżę… – Archiwizuję historie osób, które przeżyły,
zbieram je dla potomności. Żeby pamięć o katastrofie przetrwała.
W gruncie rzeczy to prawda. Nagrywam opowieści dziewczyn, żeby poznać
środowisko moich obiektów. A potem rejestruję ich krzyki.
– Podzieliłabyś się ze mną swoją historią? Zerka na mnie podejrzliwie,
kończąc gulasz. – Co chcesz wiedzieć?
– Chciałbym, żebyś mi opowiedziała, co się wydarzyło w dniach
poprzedzających Błysk. I jak sobie poradziłaś z jego następstwami. A ja bym
to nagrał. – Pokazuję jej stojący na stoliku przy kanapie magnetofon kasetowy
na baterie i uśmiecham się z zakłopotaniem. – Wiem, staroświecki.
Sięga po kubek, zbliża go do ust i dmucha.
Pij, mała.
Kiedy wypija pierwszy łyk, wypuszczam powietrze. To toast, którym
przypieczętowała swój los. Za nasz początek.
– Więc chcesz tylko nagrać to, co będę mówiła?
– Właśnie.
Kiedy wstaję, żeby zabrać tacę, chwyta za kubek i przyciska go do piersi.
– Evie, mam w kuchni więcej kakao. Przyniosę cały dzbanek.
Kiedy wracam z dzbankiem i swoim kubkiem, jej jest już pusty. Zdjęła bluzę
i zawiązała ją w pasie. Dokłada do ognia. Koszulka z krótkim rękawem opina jej
piersi.
Zaciskam palce na uchwycie kubka, aż się boję, że pęknie. Marszczę czoło.
Zazwyczaj moje obiekty nie wzbudzają we mnie p o ż ą d a n i a. Pracy nie
powinno się mieszać z przyjemnością. Ale jej urok jest nieodparty. Kiedy ją
zobaczyłem w miasteczku, poczułem, że jej pragnę, wyobraziłem ją sobie
w swoim łóżku, jak wyciąga do mnie ramiona. Czy mogłaby być tą jedyną?
Wraca na swoje miejsce, wyrywając mnie z zamyślenia. – Dlaczego
interesuje cię moja historia? – pyta z południowym zaśpiewem.
Odchrząkuję.
– Każdy, kto się tu pojawia, ma coś do opowiedzenia o przetrwaniu. Ty też –
mówię, wracając na swoje miejsce na kanapie. – Chcę poznać twoje życie. Przed
Błyskiem i po nim.
– Dlaczego przed?
Bo potrzebuję punktu odniesienia dla wyników moich badań.
– Apokalipsa zburzyła porządek świata, zmieniła ludzi. Żeby przetrwać,
musieli się dopuścić zachowań, o które wcześniej by się nie podejrzewali.
Potrzebuję jak najwięcej szczegółów… Nie musisz podawać mi swojego
nazwiska, jeśli nie masz na to ochoty – wyjaśniam.
– Mój świat stanął na głowie na długo przed Błyskiem – mówi cicho znad
kubka.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Wyciągam rękę i włączam nagrywanie.
Wygląda, jakby nie miała nic przeciwko temu.
– Spędziłam lato poza domem. Wróciłam kilka tygodni przed.
Było ciężko.
– Gdzie mieszkałaś? – pytam. Patrząc na dziewczynę, z trudem
powstrzymuję westchnienie.
Jej powieki zrobiły się ciężkie. Jasne, falujące włosy błyszczą w blasku
ognia. Przesuwa dłonią po jedwabistej skórze na ramieniu, a ja wychwytuję jej
subtelny zapach – cudowny, kwiatowy.
Od Błysku minęło osiem miesięcy, wszystkie jeziora i rzeki zdążyły już
wyparować, a ona jakimś cudem pachnie, jakby właśnie wyszła z kąpieli.
Zdumiewające. Nie to co te cuchnące małe szczury w lochu.
– Mieszkałam w Luizjanie, na pięknej plantacji trzciny cukrowej. Nazywała
się Przystań. – Rozsiada się w fotelu, spogląda z rozmarzeniem na sufit
i pogrąża we wspomnieniach. – Dokoła, jak okiem sięgnąć, rozciągało się morze
zielonej trzciny.
Nagle czuję, że muszę dowiedzieć się o tej dziewczynie wszystkiego.
Dlaczego jest sama? Jak zdołała dotrzeć tak daleko na północ bez mężczyzny?
Jak to możliwe, że nie dopadły jej boboki, handlarze niewolników ani straż
ochotnicza?
Musiała niedawno stracić opiekuna, to jedyne wytłumaczenie. Taka
dziewczyna jak ona?
Ale mi się trafiło.
– Co to znaczy, że w domu było ciężko?
Spięcia z rodzicami, szlaban za późny powrót do domu czy trudne zerwanie
ze szkolnym Casanovą?
– Mnie możesz powiedzieć. – Kiwam poważnie głową. Bierze głęboki
oddech i przygryza dolną wargę. Już wiem, że opowie mi wszystko.
– Ja… właśnie wypisali mnie z kliniki psychiatrycznej. – Zerka na mnie
kątem oka, oceniając moją reakcję. Jakby się jej obawiała.
Niewiele brakuje, a otworzyłbym usta ze zdumienia. – Z kliniki
psychiatrycznej?
– Pod koniec drugiej klasy zaczęłam chorować i mama wysłała mnie
do szpitala w Atlancie.
Ta dziewczyna spadła mi z nieba! Ja też byłem c h o r y. Dopiero testując
na sobie własne mikstury, odkryłem lekarstwo.
Jej koncepcja choroby z pewnością drastycznie różniła się od mojej… ale
mogłem przecież nauczyć ją uległości i zgody na przyjęcie naszej ciemności.
– Nie mogę uwierzyć, że o tym mówię. – Marszczy czoło. – Jemu nie
mogłam się zwierzyć – szepcze.
J e m u ? Swojemu ostatniemu opiekunowi? Muszę poznać te tajemnice!
Uśmiecha się łagodnie.
– Dlaczego czuję się przy tobie taka odprężona?
Bo lek zaczął działać i pomaga ci się zrelaksować.
– Proszę, mów dalej.
– Już po dwóch tygodniach w domu znowu zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Czas przeciekał mi przez palce, miałam koszmary i halucynacje tak rzeczywiste,
że nie odróżniałam snu od jawy.
Dusza tej niespokojnej dziewczyny wydawała się równie delikatna jak jej
ciało. Jest moja. Spadła mi z nieba. Wiem, że potrafię tak rozniecić iskierkę
szaleństwa, żeby rozbłysnęło w niej z całą mocą. Zaczynam się pocić
od tłumionej agresji.
Nie zauważa tego, bo znowu wpatruje się w sufit, zatopiona
we wspomnieniach.
– Tydzień przed Błyskiem zaczął się rok szkolny. Siedem dni przed moimi
szesnastymi urodzinami.
– Dzień pierwszy po Błysku to były twoje urodziny? – pytam piskliwym,
pełnym ekscytacji głosem.
Kiwa głową.
– Co się wtedy działo?
Podwija jedną nogę, a drugą odpycha się delikatnie, wprawiając w ruch fotel
na biegunach, i zwraca się w moją stronę.
– Pamiętam, jak w poniedziałek rano ubierałam się do szkoły. Moja mama
martwiła się, że nie jestem jeszcze na to gotowa. – Wypuszcza powietrze. –
Miała rację.
– Dlaczego?
Evie patrzy mi w oczy.
– Wszystko ci opowiem. Całą moją historię. Postaram się przypomnieć sobie
jak najwięcej. Tylko że…
– Tak?
Jej oczy połyskują, wydaje się zawstydzona. Cudownie nieszczęsna.
– Moja wersja wydarzeń niekoniecznie musi być tą prawdziwą…
ROZDZIAŁ 1
Dzień 6. przed Błyskiem
Sterling w stanie Luizjana
– Jak się czujesz? – Mama przyjrzała mi się badawczo. – Na pewno dasz
radę?
Skończyłam się czesać i przykleiłam do twarzy fałszywy uśmiech. – Jasne –
skłamałam w żywe oczy. Już to przerabiałyśmy, ale powtórzyłam cierpliwie: –
Lekarze powiedzieli, że osobom w takiej sytuacji jak moja powrót do rutyny
zazwyczaj pomaga. No, w każdym razie tak mówiło trzech z pięciu psychiatrów,
którzy się mną zajmowali.
Pozostali dwaj upierali się, że mój stan nie jest jeszcze stabilny. Że
przypominam nabitą broń. Jeden nieostrożny ruch i nieszczęście gotowe.
– Dobrze mi zrobi, jak wrócę do szkoły, do przyjaciół. Zawsze, kiedy
powtarzałam słowa psychiatrów, mama jakby się odprężała. Może potrzebowała
potwierdzenia, że ich słucham. Sporo zapamiętałam z tego, co mi mówili,
bo dopilnowali, żebym zapomniała większość swojego życia sprzed przyjazdu
do kliniki. Mama splotła ręce z tyłu i zaczęła spacerować po pokoju, obrzucając
moje rzeczy badawczym spojrzeniem niczym atrakcyjny, jasnowłosy Sherlock
Holmes, który węszy w poszukiwaniu nierozwiązanych jeszcze zagadek.
Niczego nie znajdzie. Zdążyłam ukryć dowody w szkolnym plecaku.
– Miałaś w nocy koszmary?
Czyżby słyszała, jak zrywam się z krzykiem?
– Nie.
– Czy przyznałaś się komuś z przyjaciół, gdzie naprawdę byłaś? Przed moim
wyjazdem powiedziałyśmy wszystkim, że jadę do „akademii stylu”. W końcu
nigdy nie jest za wcześnie na przygotowanie córki do wejścia w świat
snobistycznych stowarzyszeń studentek z Południa.
W rzeczywistości byłam w zamkniętym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym,
klinice behawioralnej dla młodzieży, znanej także jako Ośrodek Ostatniej
Szansy.
– N i k o m u nie mówiłam o klinice – odparłam przerażona na samą myśl
o tym, że moi przyjaciele albo chłopak mogliby się o tym dowiedzieć.
Szczególnie on. Brandon Radcliffe, przystojniak o orzechowych oczach,
uśmiechu gwiazdora filmowego i jasnych, kręconych włosach.
– Słusznie. W końcu to nasza sprawa. – Przystanęła przed malowidłem
na ścianie i przekrzywiła nerwowo głowę. Zamiast jakiegoś słodkiego
akwarelowego pejzażu czy graffiti w stylu retro-funk namalowałam na niej
upiorne, splątane pędy winorośli, posępne dęby i burzowe chmury wiszące nad
porośniętymi trzciną cukrową wzgórzami. Na pewno kusiło ją, żeby
to zamalować, ale powstrzymała ją świadomość, że wyprowadziłoby mnie to z
równowagi.
– Wzięłaś rano leki?
– Jak zawsze, mamo. – Wprawdzie nie można było powiedzieć, żeby moje
małe gorzkie pigułki odpędzały koszmary, ale w każdym razie urojenia, które
męczyły mnie wiosną, ustąpiły.
Miałam przerażające i bardzo realistyczne halucynacje, sprawiające, że
całkowicie ślepłam na otaczający mnie świat. Z trudem skończyłam drugą klasę,
udając, że nic się nie dzieje, nie przyznając się do swoich problemów.
Kiedyś zobaczyłam na przykład nocne niebo całe w płomieniach. Trawnik
przed Przystanią zamienił się w falujące w blasku ognia morze uciekających
szczurów i węży. Innym razem widziałam słońce, które świeciło nocą, ludzi
o ropiejących od żaru oczach, zmutowanych ciałach, zmartwiałych mózgach.
Przypominali zombi, o skórze jak pognieciony papier, wydzielającej zjełczałą
maź. Pili krew. Nazwałam ich straszydłami…
Na krótszą metę chodziło mi tylko o to, żeby nie dać się wysłać z powrotem
do kliniki. Cel długofalowy stanowił nieco większe wyzwanie: chciałam jakoś
przetrwać do końca liceum i wyjechać na studia.
– A Brandon? Nadal jesteście razem? – zapytała z niedowierzaniem mama,
jakby nie rozumiała, dlaczego miałby ze mną chodzić po trzymiesięcznej
nieobecności.
– Zaraz tu będzie – powiedziałam z naciskiem. Zaczynała mi działać
na nerwy.
Co to to nie. Przez całe lato lojalnie pisał do mnie esemesy, chociaż wolno
mi było odpowiadać tylko dwa razy w miesiącu. A od mojego powrotu
w zeszłym tygodniu był wspaniały: pogodny, uśmiechnięty. Kupował mi kwiaty
i zabierał do kina.
– Lubię Brandona. To dobry chłopak – powiedziała mama, kończąc wreszcie
to poranne przesłuchanie. – Cieszę się, że wróciłaś, kochanie. W Przystani było
bez ciebie tak cicho.
Cicho?, miałam ochotę zapytać. C
No tak, to ostatnie to ja.
W końcu jednak nie wspomniałam o klinice. Jeszcze tylko dwa lata i się stąd
zawinę.
– Mamo, to dla mnie ważny dzień. – Zarzuciłam plecak na ramię. – Chcę
być przed domem, zanim pojawi się Brand. Już i tak czekał na mnie przez całe
lato.
– Oczywiście. – Jak cień zeszła za mną po szerokich schodach. Nasze kroki
rozbrzmiewały echem w całym holu. Przystanęłyśmy przy drzwiach. Mama
odgarnęła mi włosy za uszy i ucałowała w czoło, jakbym była małą
dziewczynką. – Ślicznie pachnie ten twój szampon, chyba sobie trochę pożyczę.
– Jasne. – Zdobyłam się na jeszcze jeden uśmiech i wyszłam. Dzień był
mglisty, bezwietrzny, jakby ziemia zrobiła wydech, ale zapomniała o kolejnym
wdechu.
Zeszłam po schodkach ganku i odwróciłam się, żeby popatrzeć
na imponujący dom, za którym tak bardzo tęskniłam.
Przystań była ogromną rezydencją z dwudziestoma dwoma pokojami
i dwunastoma dostojnymi kolumnami od frontu. Delikatny kremowy odcień
drewnianej elewacji, ciemnozielone okiennice – wszystko to pozostało
niezmienione od czasów, gdy zbudowano ten dom dla mojej praprapraprababki.
Budynek otaczało dwanaście potężnych dębów, których rozłożyste gałęzie
miejscami zrastały się ze sobą jak czyhająca na ofiarę gigantyczna hydra.
Miejscowi uważali, że Przystań jest nawiedzona. Patrząc na dom we mgle,
musiałam przyznać, że ich rozumiem.
Czekając na Brandona, ruszyłam przez trawnik przed domem w stronę
zaczynającego się nieopodal pola trzciny cukrowej i pochyliłam się, żeby
powąchać łodygę o fioletowym odcieniu. Wydzielała rześki, ale słodki zapach.
Jeden z pierzastych zielonych liści był zwinięty, jakby próbował objąć moją
dłoń. Uśmiechnęłam się.
– Niedługo dostaniesz trochę deszczu – mruknęłam z nadzieją, że susza
wreszcie się skończy.
Uśmiechnęłam się szerzej na widok smugi czerwieni – to Brandon wjechał
swoim lśniącym porsche cabrio na wysypany muszlami ostryg podjazd. Mój
chłopak był obiektem westchnień dziewczyn w całej gminie. Maturzysta.
Rozgrywający w szkolnej drużynie. Bogaty. Prawdziwy książę na białym koniu.
Kiedy się zatrzymał, podeszłam do samochodu od strony pasażera i z
uśmiechem otworzyłam drzwi.
– Cześć, wielkoludzie.
Ale on przyjrzał mi się, marszcząc czoło.
– Wyglądasz… na zmęczoną.
– Późno poszłam spać – odparłam. Obejrzałam się przez ramię i wrzuciłam
plecak na mikroskopijne tylne siedzenie. Widziałam, że firanka w kuchennym
oknie się poruszyła, ale zachowałam kamienną twarz. Jeszcze tylko dwa lata…
– Dobrze się czujesz? – zapytał z troską w oczach. – Co powiesz na kawę
po drodze?
Zatrzasnęłam drzwi.
– Jasne. Czemu nie.
Ani słowa o moich włosach czy ciuchach. Nie zauważył jasnoniebieskiej
sukienki bez rękawów od Chloé kończącej się przepisowe dziesięć centymetrów
powyżej kolana, jedwabnej czarnej wstążki, którą związałam włosy w kręcony
koński ogon, ani zapinanych na kostce czarnych butów na obcasie od Miu Miu.
Jedyną biżuterią, jaką założyłam, były kolczyki z diamentami i zegarek Patek
Philippe.
Tygodniami planowałam, jak się ubiorę, potem przez dwa dni chodziłam
po sklepach w Atlancie, a przez ostatnią godzinę przekonywałam samą siebie, że
w życiu lepiej nie wyglądałam.
Wzruszył szerokimi ramionami, zapominając o sprawie, i ruszył, wyrzucając
spod kół strumień pokruszonych muszelek. Wzdłuż drogi falowały hektary
trzciny cukrowej.
Wyjechaliśmy na połataną, zniszczoną luizjańską autostradę.
– Jesteś dzisiaj milcząca – zauważył Brandon.
– Miałam dziwaczne sny. – Czyli nic nowego.
Z pięknych rzeczy zawsze śniły mi się rośliny: bluszcz i róże rosnące
na moich oczach albo kiełkujące dokoła pola uprawne. Tylko że ostatnio miałam
same koszmary, w których jakaś oszalała rudowłosa kobieta o płonących
zielonych oczach właśnie za pomocą roślin brutalnie raniła ludzi. Rechotała
zachwycona, gdy jej ofiary błagały o litość. Ubrana była w pelerynę z kapturem,
który częściowo zasłaniał jej twarz, ale widziałam, że ma bladą cerę, a na
policzkach zielone tatuaże przedstawiające bluszcz. W jej rozczochranych
rudych włosach tkwiły liście. Nazywałam ją rudą wiedźmą.
– Przepraszam – powiedziałam, czując, że przebiega mnie dreszcz. – Trochę
mnie wytrąciły z równowagi.
– Och. – Widać było, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Kiedyś zapytałam
go, czy miewa koszmary, a on popatrzył na mnie w osłupieniu. Nie mógł sobie
przypomnieć żadnego złego snu.
Na tym polegał problem z Brandonem: był najbardziej beztroskim
chłopakiem, jakiego znałam. Pomimo postury niedźwiedzia – czy tam
zawodowego futbolisty – usposobieniem bardziej przypominał pełnego
uwielbienia psiaka niż grizzly.
W głębi duszy wiązałam z nim wielkie nadzieje. Liczyłam na to, że jego
normalność pomoże mi zawrócić znad przepaści, z której widać było tylko
pustynię. To dlatego zamartwiałam się, że w czasie mojego pobytu w klinice
znajdzie sobie inną dziewczynę i ze mną zerwie. Teraz miałam wrażenie, że
przynajmniej jedna rzecz się powiodła: Brandon pozostał mi wierny. W miarę
jak oddalaliśmy się od Przystani, słońce świeciło coraz jaśniej, a mgła unosiła
się coraz wyżej.
– Dobra, wiem, jak poprawić humor mojej dziewczynie – oznajmił
z szelmowskim uśmiechem.
Jego urok był nieodparty.
– Serio, wielkoludzie? Jak?
Zjechał na pobocze i zatrzymał się w cieniu wielkiego orzesznika. Pod
kołami samochodu zachrzęściły orzechy pekan. Odczekał, aż opadnie kurz,
i opuścił dach. – Jak szybko chcesz jechać, Eves?
Niewiele rzeczy działało na mnie tak upajająco jak jazda autostradą
odkrytym samochodem. Błyskawicznie zastanowiłam się, jak sobie potem
poradzę z potarganymi włosami. Postanowiłam zapleść je w luźny kłos.
– Ile fabryka dała! – zawołałam.
Silnik ryknął. Uniosłam ręce, odrzuciłam głowę i wrzasnęłam:
– Gazu!
Brandon zmieniał biegi, dopiero kiedy silnik pracował już na najwyższych
obrotach. Samochód dawał z siebie wszystko. Mijane domy zlewały się ze sobą,
a ja śmiałam się zachwycona. Ostatnie miesiące wydawały się teraz odległym
wspomnieniem. Słońce, wiatr, pełne ekscytacji uśmiechy Brandona. Miał rację:
tego właśnie było mi trzeba.
Wystarczyło zdać się na mojego zniewalającego futbolistę, żeby odzyskać
radość życia i równowagę psychiczną.
To wymagało pocałunku.
Rozpięłam pas, uklękłam na siedzeniu i pochyliłam się w stronę Brandona.
Nie zwracając uwagi na sukienkę, która podjechała mi o parę centymetrów
do góry, przycisnęłam usta do jego gładko ogolonego policzka.
– Tego mi było trzeba, Brand.
– Wiadomo!
Pocałowałam jego szeroką szczękę, a potem, jak uczyła mnie doświadczona
przyjaciółka Melissa, musnęłam nosem jego ucho, żeby poczuł mój oddech.
– Och, Evie… – wychrypiał. – Doprowadzasz mnie do szaleństwa, wiesz?
Z grubsza wiedziałam. Wiedziałam, że igram z ogniem, drażniąc go w ten
sposób. Już mi zdążył przypomnieć, co mu obiecałam przed wyjazdem do a k a
d e m i i s t y l u: że jeśli wciąż ze sobą będziemy, kiedy skończę szesnaście lat
(byłam jedną z młodszych osób w klasie), to przeżyjemy razem nasz pierwszy
raz. Moje urodziny wypadały w najbliższy poniedziałek…
– A ten czego chce, do cholery?! – zawołał nagle Brandon. Cofnęłam się
odrobinę i zobaczyłam, że patrzy na coś za moimi plecami. Obejrzałam się
szybko i żołądek podskoczył mi do gardła.
Jakiś facet na motorze jechał obok nas i wpatrywał się we mnie. Jego kask
miał przyciemnianą osłonę, więc nie widziałam jego twarzy, ale byłam
przekonana, że gapi się na mój tyłek.
W pierwszym odruchu chciałam tylko opaść na siedzenie, marząc o tym,
żeby moje ciało wtopiło się w tapicerkę. W drugim postanowiłam się nie ruszać
i zmrozić zboczeńca wzrokiem. To był w końcu mój dzień, moja radość i moja
szybka jazda sportowym samochodem mojego chłopaka. Zasługiwałam
na odrobinę przyjemności po lecie spędzonym w jarzeniówkowym piekle.
Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że kask się pochylił, a motocyklista bez
cienia wątpliwości podziwia moją pupę. Potem podniósł powoli głowę, taksując
wzrokiem resztę mojego ciała. Miałam wrażenie, że minęła godzina, zanim
spojrzał mi w oczy. Odgarnęłam włosy z twarzy i patrzyliśmy na siebie tak
długo, że zastanawiałam się, czy nie wyląduje w rowie.
Wtedy skinął szybko głową i przyspieszył, zręcznie omijając dziurę
w jezdni. Za nim jechały jeszcze dwa motocykle, po dwie osoby na każdym.
Wyprzedzili nas, trąbiąc i krzycząc, a Brandon zrobił się czerwony jak jego
samochód.
Pocieszałam się myślą, że pewnie więcej ich nie zobaczę.
ROZDZIAŁ 2
Z troski o lakier Brand zaparkował na tyłach parkingu przed liceum
w Sterling. Nawet wśród tych wszystkich mercedesów i bmw jego samochód
przyciągał uwagę.
Wysiadłam i zabrałam plecak. Jęknęłam pod jego ciężarem w nadziei, że
Brandon się zorientuje. Nie zorientował się. Tego dusznego poranka byłam
skazana na taszczenie swoich książek sama.
Udawałam, że to mi się w nim podoba. Brand to nowoczesny facet, który
uważa, że jesteśmy równi. Powtarzałam to sobie przez całą długą drogę
do wejścia.
Może to i dobrze. W torbie miałam swój tajemny szkicownik i przekonałam
się już na własnej skórze, że lepiej nie wypuszczać go z rąk.
Kiedy dotarliśmy do świeżo podlanego trawnika, ktoś wyjął piłkę i Brand
wpatrywał się w nią niczym retriever na polowaniu. Jakimś cudem udało mu się
oderwać od niej wzrok, żeby rzucić mi pytające spojrzenie.
Westchnęłam, przygładzając włosy – splecione pośpiesznie, kiedy
minęliśmy tablicę z napisem „Sterling”.
– Idź. Zobaczymy się w środku.
– Jesteś najlepsza, Eves. – Uśmiechnął się. Na jego policzkach pojawiły się
dołeczki. – W końcu stąd nawet ty trafisz do szkoły! – dodał z błyskiem
w orzechowych oczach.
Jeśli chodzi o orientację w przestrzeni, faktycznie byłam upośledzona.
Brandon nie miał w sobie ani odrobiny złośliwości, ale nawet on lubił się
czasem podroczyć. Przypomniałam sobie, że ma dobre serce, po prostu inaczej
nie potrafi. Zaczynałam też zdawać sobie sprawę, że może to i d o b r y c h ł
o p a k, ale jeszcze nie w s p a n i a ł y m ę ż c z y z n a. Może jakoś dam radę
go przeciągnąć przez linię mety.
Pocałował mnie czule i z ręką w górze przygotowaną na przyjęcie piłki
pobiegł do kolegów.
Przy wejściu do szkoły rósł wielki różany krzak o pełnych,
jaskrawoczerwonych kwiatach. Uwielbiałam ich kolor. Nagle podmuch wiatru
zakołysał krzewem i wyglądało to tak, jakby róże oglądały się za mną.
Zawsze kochałam rośliny. Kompulsywnie rysowałam róże, dęby, pędy
winorośli i krzewy malin, zafascynowana ich kształtami, kwiatami
i mechanizmami obronnymi. Przymykałam oczy odurzona wonią wiosennego
pastwiska. To było częścią mojego problemu. Nie byłam normalna. Nastolatki
powinny zachwycać się ciuchami i chłopakami, nie zapachem ziemi czy
przebiegłością ciernistych krzaków.
Chodź, dotknij… Ale pamiętaj, że za to zapłacisz.
Na miejsce parkingowe tuż obok z piskiem opon i rykiem klaksonu
zajechało niebieskie bmw. Za kierownicą siedziała Melissa Warren, moja
najlepsza przyjaciółka. Właściwie to uważałam ją za siostrę.
Mel była nadpobudliwą, dziką dziewczyną, która nie znała pojęcia obciachu
i jedynie odlegle kojarzyła zażenowanie. Zawsze najpierw działała, a potem
dopiero myślała. Prawdę powiedziawszy dziwiłam się, że zdołała przeżyć beze
mnie lato za granicą. Od dziesięciu lat byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami i nie
ulegało wątpliwości, że to ja jestem od myślenia.
Tęskniłam za nią jak wariatka.
Jak na osobę mierzącą metr osiemdziesiąt, Mel zaskakująco zwinnie
wyskoczyła z samochodu i wyrzuciła ręce w górę.
– Tak się parkuje auto, lalunie! – zawołała, pstrykając palcami. Od pewnego
czasu Mel do wszystkich zwracała się per „laluniu”. Jej matka pracowała
w naszym liceum jako doradca zawodowy, ponieważ ojciec Mel ufundował dla
szkoły nową bibliotekę, a także dlatego że pani Warren potrzebowała jakiegoś
hobby. Większość rodziców zorientowała się, że jeśli Melissa Warren jest
dziełem jej kwalifikacji wychowawczych, to nie należało spodziewać się zbyt
wiele po jej umiejętnościach doradczych.
Mel miała na sobie szeleszczącą granatową spódnicę i dopasowany
czerwony T-shirt, który musiał kosztować z pół tysiaka i którego zapewne nie
zamierzała więcej zakładać. Całości dopełniały jaskrawoczerwone usta
umalowane szminką od Diora pod kolor bluzki oraz granatowa kokarda, którą
przewiązane były jej włosy. Typowa uczennica prywatnego liceum.
Błyskawicznie otworzyła bagażnik, wyciągnęła designerską torbę
z książkami i zatrzasnęła kluczyki w samochodzie. Wzruszyła ramionami
i podeszła do mnie.
– Hej, popatrz tylko. Tam, na trawie, za moimi plecami. Czy to nie Spencer
i Brand?
Spencer Stephens Trzeci był najlepszym przyjacielem Branda.
Pokiwałam głową.
– Prawda, że teraz na mnie patrzy? Tęsknie?
W ogóle nie patrzył na Mel.
– W tym roku zamierzam wprowadzić nasz flirt w nową fazę –
poinformowała mnie. – Spencer potrzebuje tylko popchnięcia we właściwym
kierunku.
Problem polegał na tym, że Mel nie umiała nikogo popychać. Waliła pięścią,
kopała w krocze, nie gardziła też chwytem zapaśniczym. Oczywiście wszystko
to w sytuacjach, kiedy kogoś lubiła.
– Może twój chłopak mógłby wreszcie… coś zaaranżować – dodała
nadąsana.
Ostatnim razem, kiedy go o to prosiłam, Brandon roześmiał się i powiedział:
– Jak tylko zacznie robić postępy w tresurze.
Zapamiętać: wrócić dzisiaj do tematu.
Wtedy zauważyłyśmy dwie nasze przyjaciółki: Grace Anne w żółtej
satynowej sukience, podkreślającej jej nieskazitelną cerę o odcieniu kawy
z mlekiem, i błyskającą na kilometr biżuterią Catherine Ashley.
Wszystkie cztery byłyśmy lubianymi cheerleaderkami. A ja byłam z tego
dumna.
Uśmiechnęły się i zaczęły do nas machać podekscytowane – zupełnie
jakbyśmy od tygodnia nie spotykały się codziennie, żeby plotkować
o wakacjach. Mel pracowała latem jako modelka w Paryżu, Grace była
na Hawajach, Catherine podróżowała po Nowej Zelandii.
Po wielu zapewnieniach, że spędziłam najnudniejsze lato w swoim życiu,
przestały w końcu zadawać pytania. W dodatku byłam bezzdjęciowa – nie
miałam w telefonie ani jednej fotki z ostatnich trzech miesięcy. Nic
do wrzucenia.
Zupełnie jakbym nie istniała.
Ale oczywiście wydawałam z siebie ochy i achy na widok tych wszystkich
nieostrych, poobcinanych selfie na tle Wieży Eiffla.
Zdjęcia uśmiechniętego Branda – na plaży, na szykownych przyjęciach
organizowanych przez jego rodziców albo na jachcie u wybrzeży Zatoki – były
jak nóż w serce, bo powinnam być na nich wszystkich. Tak przecież było
do wiosny. Miał w telefonie cały folder fotek i filmików, na których się razem
wygłupiamy.
– Świetna sukienka, Evie – powiedziała Catherine Ashley.
Grace Anne przyjrzała mi się uważnie.
– Świetne wszystko. Fryzura w stylu boho, prosta sukienka i diabelnie
seksowne buty. Majstersztyk!
Westchnęłam.
– Gdyby jeszcze moje koleżanki umiały się ubrać… – rzuciłam zaczepnie.
Kiedy szłyśmy do drzwi, wszyscy przystawali i oglądali się za nami.
Dziewczyny sprawdzały, co mamy na sobie, a faceci patrzyli, jak zaokrągliły się
przez lato nasze ciała.
Co ciekawe, u nas szkole nie było wyraźnie wydzielonych klik, jak
w serialach. Raczej szczeble popularności.
Co chwilę do kogoś machałam, wprawiając tym w rozbawienie koleżanki
z drużyny dopingującej. Przyjaźniłam się właściwie z każdym.
Nikt nie siedział sam na stołówce, kiedy ja miałam przerwę na lunch. Żadna
dziewczyna nie przeszła korytarzem z usterką garderoby, jeśli mogłam temu
zapobiec. Nie pozwalałam nawet naciągać pierwszoklasistów na lipne
upoważnienia do korzystania z windy w naszym parterowym kampusie.
Kiedy dotarłyśmy do drzwi otynkowanego na biało budynku, zrozumiałam,
że szkoła jest tym, czego mi było trzeba. Rutyna, przyjaciele, normalność. Tutaj
mogłam zapomnieć o swoim szaleństwie, o koszmarach. To był mój świat, moje
małe królestwo…
Nagły ryk motocykli popsuł sielankę jak zgrzytnięcie igły na starej
gramofonowej płycie. Wszyscy zaniemówili.
Niemożliwe, żeby to były te same świry. Są za starzy na liceum. Poza tym
przecież nas wyprzedzili… Z drugiej strony, w szacownym mieście Sterling nie
było znowu aż tylu motocyklistów. Kiedy się odwróciłam, rozpoznałam całą
piątkę.
T e r a z naprawdę miałam ochotę wtopić się w samochodową tapicerkę.
Na tle jaskrawej garderoby innych uczniów pięciu chłopaków w ciemnych
ubraniach rzucało się w oczy jak siniaki. Najwyższy – ten, który się na mnie
gapił – przejechał przez krawężnik i zaparkował na trawie.
– A to co za jedni? – zapytałam. – Przyjechali robić zadymę?
– Nie słyszałaś? – zdziwiła się Grace. – Chłopaki z poprawczaka. Przedtem
chodzili do liceum w Basin.
W Basin? Przecież to inna gmina, po drugiej stronie grobli.
Basin znaczyło, że są Cajunami.
– Ale co oni tu robią?
– Chodzą do liceum w Sterling! – odparła Catherine. – Teraz, kiedy
zbudowali ten nowy most na grobli, ci, którzy mieszkają na skraju rozlewiska,
mają do nas bliżej niż do starej szkoły.
Przedtem musieliby objeżdżać całe moczary, żeby się tu dostać, dobre
osiemdziesiąt kilometrów. Jeszcze dziesięć lat temu mieszkańcy terenów
zalewowych żyli w izolacji. Do dziś mówią cajuńskim dialektem francuskiego
i jedzą żabie udka.
Nigdy nie byłam w Basin Town, ale pochodzili stamtąd wszyscy robotnicy
w Przystani, a moja szalona babcia miała tam przyjaciół. Wiedziałam, że okolica
słynie z namiętnych kobiet, mężczyzn skorych do bitki i niewiarygodnego
ubóstwa.
– Moja mama musiała wczoraj iść na nadzwyczajne posiedzenie rady
pedagogicznej – powiedziała Mel. – Zastanawiali się, jak pomóc im się z a a d
a p t o w a ć, czy coś w tym rodzaju.
Prawie było mi żal tych chłopaków. Mieszkać w ubogiej, ortodoksyjnie
katolickiej społeczności i chodzić do szkoły w bogatym protestanckim
miasteczku...
Szok kulturowy, runda pierwsza.
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nie dość, że miałam
znowu zobaczyć faceta, który bezczelnie gapił się na mój tyłek, to jeszcze
okazało się, że chodzę z nim teraz do jednej szkoły!
Zmrużyłam oczy, czekając niecierpliwie, aż zdejmie kask. Miał nade mną
przewagę i nie podobało mi się to.
Zsiadł z motoru i wyprostował się. Musiał mieć z metr dziewięćdziesiąt, był
wyższy nawet od Branda. Na jego strój składały się sprane dżinsy, czarny,
opięty T-shirt i znoszone buty.
Na drugim motorze jechała para: szczupły chłopak w bojówkach
i dziewczyna w miniówce ze sztucznej skóry. Chłopak pomógł jej zsiąść,
z łatwością podnosząc ją do góry...
– He, he – mruknęła Catherine. – Dobrze wiedzieć, że ma wściekle różowe
majtki. W sumie to dziwne, że w ogóle nosi majtki. Ikona stylu.
Mel pokiwała głową w zadumie.
– Nareszcie wiem, kto kupuje te zestawy do ozdabiania okolic intymnych.
Grace Annę, nosząca z dumą pierścień czystości, skrzywiła się
z niesmakiem.
– Odeślą ją do domu jak nic. Ta spódnica ledwo zakrywa tyłek.
Nie wspominając o odsłaniającej pępek koszulce z napisem:
„Nawaliłam się w Nowym Orleanie!”.
Kiedy chłopak ją postawił, zdjęła kask, uwalniając spod niego długie,
kasztanowe włosy. Usta miała umalowane żenująco jaskrawą szminką w kolorze
fuksji. Chudzielec, który ją przywiózł, również zdjął kask. Miał ciemne włosy
i pociągłą twarz. Nawet przystojny, chociaż trochę przypominał lisa. Przekręcił
manetkę gazu, aż dwie przechodzące obok osoby podskoczyły, a jego kumple
parsknęli śmiechem.
Może zresztą bardziej łasicę. Przestań ich żałować.
Ten wyrośnięty zaczął zdejmować kask. Czekałam. Kiedy wreszcie zerwał
go z głowy, potrząsnął nią i wyprostował się, opadła mi szczęka. Mel
wypowiedziała na głos moje myśli.
– No, tego się nie spodziewałam.
Kruczoczarne włosy opadały mu na czoło zmierzwioną grzywą, nad uszami
sterczały krótkie kosmyki. Był opalony, miał wklęsłe policzki i szeroką szczękę.
Wyglądał na więcej niż osiemnaście lat. W sumie wydawał się sympatyczny,
a nawet przystojny. Nie była to klasyczna uroda w typie Brandona, ale na swój
nieokrzesany sposób był atrakcyjny.
– Boski – westchnęła Catherine. Oczy jej rozbłysły. Mówiliśmy na nią
Catebook, bo wszystko demonstrowała publicznie.
Nowi byli na ustach wszystkich. Każda mijana osoba miała na ich temat coś
do powiedzenia.
– …nasza pokojówka jest z Basin... to sami młodociani przestępcy. .. mają
kartoteki...
– ...podobno ten wysoki zadźgał nożem dwóch facetów w Dzielnicy
Francuskiej... rok w poprawczaku... właśnie wyszedł...
– …blondyn powtarza drugą klasę... t r z e c i r a z ...
Łasica i wysoki ruszyli do wejścia. Pozostali dwaj i dziewczyna zostali
na zewnątrz, żeby zapalić. Na oczach wszystkich.
Wysoki wydobył z tylnej kieszeni piersiówkę. Alkohol na terenie szkoły?
Zauważyłam, że palce ma oklejone plastrem.
Łasica uśmiechał się szyderczo do mijanych osób, a jego kumpel mierzył
tylko wszystkich wzrokiem. Jakby uczniowie naszej szkoły napawali
go obrzydzeniem.
Kiedy podeszli bliżej, wychwyciłam strzępki rozmowy. Mówili po cajuńsku.
Zanim babcia została umieszczona w zakładzie, nauczyła mnie tego dialektu.
Poza tym posługiwali się nim robotnicy z plantacji. Kiedy szli przez pole
w swoich ciężkich roboczych butach, zawsze podążała za nimi para małych,
dziecięcych. Jak urzeczona słuchałam opowieści o ich dzikim świecie.
Świetnie rozumiałam cajuński. Nie żeby było się czym chwalić, zważywszy
na to, jak kiepsko radziłam sobie z czystym francuskim.
Zobaczyłam, że Łasica zerka na stojące nieopodal cztery dziewczyny
z drużyny dopingującej juniorów. Kiedy podszedł, widać było, że czują się
nieswojo.
– BU! – huknął, a one wydały z siebie okrzyk przerażenia.
Łasica zarżał zadowolony z efektu. Drugi chłopak tylko zerknął na nie
z ukosa.
– Couillonnes – mruknął, co brzmiało mniej więcej jak „kuu-jąs” Idiotki.
Zazwyczaj starałam się okazywać nowym uczniom sympatię, ale teraz
poczułam, jak resztki dobrych chęci opuszczają mnie bezpowrotnie. Zadzierali
z moim plemieniem.
Wtedy spojrzenie Łasicy padło na mnie. Uśmiechnął się znacząco.
– Lala z porszaka?
W życiu nie słyszałam, żeby ktoś mówił z tak silnym cajuńskim akcentem.
– Weź no się obróć i podciąg kieckę, bo nie poznaję.
Na widok zszokowanych min przyjaciółek podniosłam wysoko głowę. Nie
zamierzałam dać się zastraszyć. Zjawiają się w naszej szkole, a zachowują się,
jakby byli u siebie!
– Witajcie w liceum w Sterling – powiedziałam z promiennym uśmiechem,
na wpół entuzjastycznie, na wpół jadowicie. Mogłabym opatentować ten ton:
idealną mieszankę słodyczy i złośliwości. – Jestem Evie. Gdybyście
potrzebowali pomocy w odnalezieniu się na n a s z y m kampusie, to dajcie znać.
Komuś innemu.
W oczach Łasicy odmalowała się jeszcze większa pożądliwość. Jeśli to w
ogóle możliwe.
– W porzo z ciebie dziunia, Evie. Jestem Lionel – powiedział, wymawiając
swoje imię jako „Laj-nel”. – A to mój kumpel Jackson Deveaux, ksywka Jack
Daniels.
Zareen Jaffery, niewiarygodnej redaktorce powieści dla młodzieży. Twoja pomoc przy pracy nad Cesarzową kart była nieoceniona!
Tarot – talia specjalnych ilustrowanych kart, obecnie używanych głównie w celach wróżbiarskich, kojarzonych na ogół z okultyzmem. Dwadzieścia dwie z nich, tzw. Wielkie Arkana, mają charakter symboliczny, przedstawiają sceny i postacie rozpoznawalne od starożytności.
PROLOG Dzień 246. po Błysku Requiem w stanie Tennessee Pogórze Great Smoky Mountains Jaka śliczna, jaka delikatna. Te udręczone oczy! Te usta jak pąki róży… Jak pięknie by krzyczały! Wyglądam przez wizjer, próbując przywołać ją myślami. K o b i e t a tak blisko! Chodź do mnie! Zapada zmierzch, wszędzie unosi się popiół. Dziewczyna przemierza chodnik przed moim okopconym wiktoriańskim domem, nie mogąc się zdecydować, czy podejść do drzwi. Chłodny wiatr rozwiewa jej gęste blond włosy. Ma na sobie poszarpane dżinsy i znoszone buty trekkingowe. Ręce trzyma w kieszeniach spranej bluzy z kapturem. Jej ubranie jest zupełnie nieodpowiednie na tę pogodę. Temperatura właśnie spadła, chociaż przez całą zimę dręczyły nas upały. Z nadejściem lata robi się c h ł o d n i e j… Podnosi na chwilę wzrok. Czy poczuła dobiegający z mojego domu zapach jedzenia? Akurat podgrzewam gulasz wołowy z puszki. Mam piec opalany drewnem. Może zauważyła wydobywający się z komina dym? Wydaje się wygłodzona. Po Błysku zawsze są głodne. Moja kryjówka wabi na wszelkie sposoby. Na wypadek gdyby płonąca jasno lampa naftowa nie wystarczyła, żeby wskazać drogę wędrowcom, powiesiłem na drzwiach kawałek owiniętej folią tektury z wypisaną markerem informacją: „GŁOSY BŁYSKU GORĄCY POSIŁEK I SCHRONIENIE W ZAMIAN ZA TWOJĄ HISTORIĘ APOKALIPSY”.
Mój dom jest wprost idealnie położony. Stoi na rozstaju dróg w wymarłym mieście. Osoby, które do mnie trafiają, mówią zazwyczaj, że także znalazły się na rozdrożu. Z tą dziewczyną najwyraźniej jest podobnie. Wcześniej szła za mną, trzymając się z daleka, i patrzyła, jak wycinam kikuty roślin zasłaniające okopconą tablicę z nazwą miasta. „Requiem, Tennessee, 1212 mieszkańców”. Błysk zredukował tę liczbę do kilku osób. Teraz jestem tylko ja i one. Odsłoniłem tablicę, pogwizdując raźno. Chciałem, żeby uznała mnie za przyzwoitego obywatela, który usiłuje żyć normalnie. Przystanęła i patrzy wprost na drzwi. Podjęła decyzję. Poznaję to po ułożeniu jej szczupłych ramion. Podchodzi bliżej, teraz lepiej widać jej twarz. Ma około metr sześćdziesiąt wzrostu, wiotką sylwetkę i delikatne rysy szesnastolatki, lecz zaznaczone pod bluzą kobiece kształty sprawiają, że wydaje się starsza. Chabrowe oczy kontrastują z bielą policzków. Ale maluje się w nich rozpacz. To bezdomne dziecko, które dobrze wie, czym jest strata. Jak każdy po apokalipsie. Wkrótce dowie się więcej. Chodź! Boi się postawić stopę na ganku. Nie! Chodź do mnie! Bierze głęboki oddech i podchodzi do drzwi. Drżę niecierpliwie, przyczajony niczym pająk w sieci. Czuję, że coś nas łączy. Zdarzało mi się to już wcześniej, podobnie jak innym ludziom mojego pokroju – słyszałem o więzi łączącej ich z obiektami. Jednak tym razem odczuwam wyjątkowe napięcie. Tak bardzo pragnę ją mieć, że ledwo powstrzymuję jęk. Jeśli zdołam ją zwabić do środka, będzie w pułapce. Drzwi mają klamkę tylko od zewnątrz. Żeby je otworzyć od wewnątrz, trzeba mieć kombinerki. Szyby są z pleksi, nie da się ich stłuc. Pozostałe wyjścia zabiłem gwoździami. Podnosi rękę i puka cicho, a potem cofa się przestraszona. Odczekuję kilka sekund – ciągną się w nieskończoność – po czym zaczynam tupać, jakbym nadchodził z głębi domu. Kiedy z uśmiechem otwieram drzwi, dziewczyna odrobinę się rozluźnia. Jest zaskoczona. Wyglądam na dwadzieścia parę lat. W rzeczywistości nie mam nawet tylu. Przypuszczam, że jesteśmy w podobnym wieku. Tyle że Błysk zniszczył mi skórę. Moje eksperymenty też zrobiły swoje. A jednak dziewczyny na dole, moje małe szczury, zapewniają mnie, że jestem najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu widziały. Nie mam
powodu im nie wierzyć. Tak, tylko że mam mózg starca. Jestem mędrcem w przebraniu młodzieńca. – Wejdź, proszę, jest zimno. – Gestem zapraszam ją do środka. – Na pewno przemarzłaś! Zerka nieufnie do domu, rozgląda się niespokojnie. Wnętrze kusi blaskiem świec. Przez oparcie kanapy przewieszona jest pikowana narzuta domowej roboty. W kominku trzaska ogień, a przed nim stoi fotel na biegunach. Jest bezpiecznie, ciepło, jak u babci. Nic dziwnego – przede mną w tym domu mieszkała pewna starsza pani, którą zamordowałem, żeby się tu urządzić. Dziewczyna spogląda tęsknie w stronę fotela, ale cała jest spięta, gotowa rzucić się do ucieczki. – Niestety, zostałem sam. Po Błysku… – mówię smutno i urywam, dając jej do zrozumienia, że straciłem bliskich w apokalipsie. Współczuj mi. Dopóki nie zobaczysz swojej nowej obroży. Wreszcie przestępuje próg! Przygryzam od środka policzek, żeby nie zawyć z rozkoszy. Czuję krew na języku. – Jestem Arthur – mówię. Jakoś udaje mi się ukryć ekscytację. – Siadaj, proszę, przy ogniu. Jej kruche ciało drży. Spogląda na mnie poważnie. – D-dziękuj-ję – mówi i kieruje się w stronę fotela. – Jestem Evangeline. Evie. Kiedy się odwraca, chowam do kieszeni kombinerki i zatrzaskuję drzwi. Uśmiecham się, słysząc ciche stuknięcie. Jest moja. Nigdy nie opuści tego miejsca. Od niej zależy, czy pozostanie tu żywa czy martwa. – Jesteś głodna, Evie? Mam ciepłe mięso. A może napijesz się gorącego kakao? – Prawie słyszę, jak ślina napływa jej do ust. – O, tak, jeśli to nie kłopot… – Siada i zbliża dłonie do ognia. – Umieram z głodu. – Zaraz wracam. Idę do kuchni i nakładam do miski porcję gulaszu. Ostrożnie ustawiam naczynia na tacy. To nasz pierwszy wspólny posiłek. Musi być idealny. W takich sprawach jestem drobiazgowy. Moje ubranie jest bez zarzutu, włosy mam porządnie przyczesane. Etui ze skalpelami spoczywa w kieszeni marynarki. Loch to całkiem inna historia.
Obok miski stawiam kubek kakao i zalewam wodą z moich kurczących się zapasów. Dodaję łyżeczkę białego proszku z cukiernicy. To nie słodzik. Z każdym łykiem będzie się czuła bardziej odprężona, aż wreszcie mięśnie odmówią jej posłuszeństwa, choć zachowa świadomość. Nieruchoma, ale przytomna. To ważne, by w pełni doświadczyła naszej komunii. Moje specyfiki są niezawodne. W zasadzie pora i na mnie. Wyjmuję z szafki fiolkę, odkorkowuję i wypijam przejrzystą, kwaskową zawartość. Jestem teraz jeszcze bardziej skupiony, mój umysł staje się ostry jak brzytwa. – Proszę – mówię, wracając. Otwiera szeroko oczy, zdumiona moją hojnością. Patrzę, jak oblizuje wydatną dolną wargę i nie mogę powstrzymać drżenia rąk. Naczynia na tacy grzechoczą. – Gdybyś mogła mi podać ten stojak… Zrywa się, żeby mi pomóc, i już po chwili zaczyna pałaszować. Siadam na kanapie – nie za blisko, żeby nie wywierać na niej presji. – Na pewno widziałaś napis przed wejściem – mówię. Kiwa głową, zbyt zajęta przeżuwaniem, żeby odpowiedzieć. – Chcę, żebyś wiedziała, że bardzo się cieszę, mogąc ci pomóc. W zamian proszę tylko, żebyś coś mi opowiedziała. – I krzyczała, kiedy cię dotknę, drżała, kiedy się zbliżę… – Archiwizuję historie osób, które przeżyły, zbieram je dla potomności. Żeby pamięć o katastrofie przetrwała. W gruncie rzeczy to prawda. Nagrywam opowieści dziewczyn, żeby poznać środowisko moich obiektów. A potem rejestruję ich krzyki. – Podzieliłabyś się ze mną swoją historią? Zerka na mnie podejrzliwie, kończąc gulasz. – Co chcesz wiedzieć? – Chciałbym, żebyś mi opowiedziała, co się wydarzyło w dniach poprzedzających Błysk. I jak sobie poradziłaś z jego następstwami. A ja bym to nagrał. – Pokazuję jej stojący na stoliku przy kanapie magnetofon kasetowy na baterie i uśmiecham się z zakłopotaniem. – Wiem, staroświecki. Sięga po kubek, zbliża go do ust i dmucha. Pij, mała. Kiedy wypija pierwszy łyk, wypuszczam powietrze. To toast, którym przypieczętowała swój los. Za nasz początek. – Więc chcesz tylko nagrać to, co będę mówiła? – Właśnie.
Kiedy wstaję, żeby zabrać tacę, chwyta za kubek i przyciska go do piersi. – Evie, mam w kuchni więcej kakao. Przyniosę cały dzbanek. Kiedy wracam z dzbankiem i swoim kubkiem, jej jest już pusty. Zdjęła bluzę i zawiązała ją w pasie. Dokłada do ognia. Koszulka z krótkim rękawem opina jej piersi. Zaciskam palce na uchwycie kubka, aż się boję, że pęknie. Marszczę czoło. Zazwyczaj moje obiekty nie wzbudzają we mnie p o ż ą d a n i a. Pracy nie powinno się mieszać z przyjemnością. Ale jej urok jest nieodparty. Kiedy ją zobaczyłem w miasteczku, poczułem, że jej pragnę, wyobraziłem ją sobie w swoim łóżku, jak wyciąga do mnie ramiona. Czy mogłaby być tą jedyną? Wraca na swoje miejsce, wyrywając mnie z zamyślenia. – Dlaczego interesuje cię moja historia? – pyta z południowym zaśpiewem. Odchrząkuję. – Każdy, kto się tu pojawia, ma coś do opowiedzenia o przetrwaniu. Ty też – mówię, wracając na swoje miejsce na kanapie. – Chcę poznać twoje życie. Przed Błyskiem i po nim. – Dlaczego przed? Bo potrzebuję punktu odniesienia dla wyników moich badań. – Apokalipsa zburzyła porządek świata, zmieniła ludzi. Żeby przetrwać, musieli się dopuścić zachowań, o które wcześniej by się nie podejrzewali. Potrzebuję jak najwięcej szczegółów… Nie musisz podawać mi swojego nazwiska, jeśli nie masz na to ochoty – wyjaśniam. – Mój świat stanął na głowie na długo przed Błyskiem – mówi cicho znad kubka. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Wyciągam rękę i włączam nagrywanie. Wygląda, jakby nie miała nic przeciwko temu. – Spędziłam lato poza domem. Wróciłam kilka tygodni przed. Było ciężko. – Gdzie mieszkałaś? – pytam. Patrząc na dziewczynę, z trudem powstrzymuję westchnienie. Jej powieki zrobiły się ciężkie. Jasne, falujące włosy błyszczą w blasku ognia. Przesuwa dłonią po jedwabistej skórze na ramieniu, a ja wychwytuję jej subtelny zapach – cudowny, kwiatowy. Od Błysku minęło osiem miesięcy, wszystkie jeziora i rzeki zdążyły już wyparować, a ona jakimś cudem pachnie, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Zdumiewające. Nie to co te cuchnące małe szczury w lochu.
– Mieszkałam w Luizjanie, na pięknej plantacji trzciny cukrowej. Nazywała się Przystań. – Rozsiada się w fotelu, spogląda z rozmarzeniem na sufit i pogrąża we wspomnieniach. – Dokoła, jak okiem sięgnąć, rozciągało się morze zielonej trzciny. Nagle czuję, że muszę dowiedzieć się o tej dziewczynie wszystkiego. Dlaczego jest sama? Jak zdołała dotrzeć tak daleko na północ bez mężczyzny? Jak to możliwe, że nie dopadły jej boboki, handlarze niewolników ani straż ochotnicza? Musiała niedawno stracić opiekuna, to jedyne wytłumaczenie. Taka dziewczyna jak ona? Ale mi się trafiło. – Co to znaczy, że w domu było ciężko? Spięcia z rodzicami, szlaban za późny powrót do domu czy trudne zerwanie ze szkolnym Casanovą? – Mnie możesz powiedzieć. – Kiwam poważnie głową. Bierze głęboki oddech i przygryza dolną wargę. Już wiem, że opowie mi wszystko. – Ja… właśnie wypisali mnie z kliniki psychiatrycznej. – Zerka na mnie kątem oka, oceniając moją reakcję. Jakby się jej obawiała. Niewiele brakuje, a otworzyłbym usta ze zdumienia. – Z kliniki psychiatrycznej? – Pod koniec drugiej klasy zaczęłam chorować i mama wysłała mnie do szpitala w Atlancie. Ta dziewczyna spadła mi z nieba! Ja też byłem c h o r y. Dopiero testując na sobie własne mikstury, odkryłem lekarstwo. Jej koncepcja choroby z pewnością drastycznie różniła się od mojej… ale mogłem przecież nauczyć ją uległości i zgody na przyjęcie naszej ciemności. – Nie mogę uwierzyć, że o tym mówię. – Marszczy czoło. – Jemu nie mogłam się zwierzyć – szepcze. J e m u ? Swojemu ostatniemu opiekunowi? Muszę poznać te tajemnice! Uśmiecha się łagodnie. – Dlaczego czuję się przy tobie taka odprężona? Bo lek zaczął działać i pomaga ci się zrelaksować. – Proszę, mów dalej. – Już po dwóch tygodniach w domu znowu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Czas przeciekał mi przez palce, miałam koszmary i halucynacje tak rzeczywiste, że nie odróżniałam snu od jawy.
Dusza tej niespokojnej dziewczyny wydawała się równie delikatna jak jej ciało. Jest moja. Spadła mi z nieba. Wiem, że potrafię tak rozniecić iskierkę szaleństwa, żeby rozbłysnęło w niej z całą mocą. Zaczynam się pocić od tłumionej agresji. Nie zauważa tego, bo znowu wpatruje się w sufit, zatopiona we wspomnieniach. – Tydzień przed Błyskiem zaczął się rok szkolny. Siedem dni przed moimi szesnastymi urodzinami. – Dzień pierwszy po Błysku to były twoje urodziny? – pytam piskliwym, pełnym ekscytacji głosem. Kiwa głową. – Co się wtedy działo? Podwija jedną nogę, a drugą odpycha się delikatnie, wprawiając w ruch fotel na biegunach, i zwraca się w moją stronę. – Pamiętam, jak w poniedziałek rano ubierałam się do szkoły. Moja mama martwiła się, że nie jestem jeszcze na to gotowa. – Wypuszcza powietrze. – Miała rację. – Dlaczego? Evie patrzy mi w oczy. – Wszystko ci opowiem. Całą moją historię. Postaram się przypomnieć sobie jak najwięcej. Tylko że… – Tak? Jej oczy połyskują, wydaje się zawstydzona. Cudownie nieszczęsna. – Moja wersja wydarzeń niekoniecznie musi być tą prawdziwą…
ROZDZIAŁ 1 Dzień 6. przed Błyskiem Sterling w stanie Luizjana – Jak się czujesz? – Mama przyjrzała mi się badawczo. – Na pewno dasz radę? Skończyłam się czesać i przykleiłam do twarzy fałszywy uśmiech. – Jasne – skłamałam w żywe oczy. Już to przerabiałyśmy, ale powtórzyłam cierpliwie: – Lekarze powiedzieli, że osobom w takiej sytuacji jak moja powrót do rutyny zazwyczaj pomaga. No, w każdym razie tak mówiło trzech z pięciu psychiatrów, którzy się mną zajmowali. Pozostali dwaj upierali się, że mój stan nie jest jeszcze stabilny. Że przypominam nabitą broń. Jeden nieostrożny ruch i nieszczęście gotowe. – Dobrze mi zrobi, jak wrócę do szkoły, do przyjaciół. Zawsze, kiedy powtarzałam słowa psychiatrów, mama jakby się odprężała. Może potrzebowała potwierdzenia, że ich słucham. Sporo zapamiętałam z tego, co mi mówili, bo dopilnowali, żebym zapomniała większość swojego życia sprzed przyjazdu do kliniki. Mama splotła ręce z tyłu i zaczęła spacerować po pokoju, obrzucając moje rzeczy badawczym spojrzeniem niczym atrakcyjny, jasnowłosy Sherlock Holmes, który węszy w poszukiwaniu nierozwiązanych jeszcze zagadek. Niczego nie znajdzie. Zdążyłam ukryć dowody w szkolnym plecaku. – Miałaś w nocy koszmary? Czyżby słyszała, jak zrywam się z krzykiem? – Nie. – Czy przyznałaś się komuś z przyjaciół, gdzie naprawdę byłaś? Przed moim wyjazdem powiedziałyśmy wszystkim, że jadę do „akademii stylu”. W końcu nigdy nie jest za wcześnie na przygotowanie córki do wejścia w świat
snobistycznych stowarzyszeń studentek z Południa. W rzeczywistości byłam w zamkniętym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym, klinice behawioralnej dla młodzieży, znanej także jako Ośrodek Ostatniej Szansy. – N i k o m u nie mówiłam o klinice – odparłam przerażona na samą myśl o tym, że moi przyjaciele albo chłopak mogliby się o tym dowiedzieć. Szczególnie on. Brandon Radcliffe, przystojniak o orzechowych oczach, uśmiechu gwiazdora filmowego i jasnych, kręconych włosach. – Słusznie. W końcu to nasza sprawa. – Przystanęła przed malowidłem na ścianie i przekrzywiła nerwowo głowę. Zamiast jakiegoś słodkiego akwarelowego pejzażu czy graffiti w stylu retro-funk namalowałam na niej upiorne, splątane pędy winorośli, posępne dęby i burzowe chmury wiszące nad porośniętymi trzciną cukrową wzgórzami. Na pewno kusiło ją, żeby to zamalować, ale powstrzymała ją świadomość, że wyprowadziłoby mnie to z równowagi. – Wzięłaś rano leki? – Jak zawsze, mamo. – Wprawdzie nie można było powiedzieć, żeby moje małe gorzkie pigułki odpędzały koszmary, ale w każdym razie urojenia, które męczyły mnie wiosną, ustąpiły. Miałam przerażające i bardzo realistyczne halucynacje, sprawiające, że całkowicie ślepłam na otaczający mnie świat. Z trudem skończyłam drugą klasę, udając, że nic się nie dzieje, nie przyznając się do swoich problemów. Kiedyś zobaczyłam na przykład nocne niebo całe w płomieniach. Trawnik przed Przystanią zamienił się w falujące w blasku ognia morze uciekających szczurów i węży. Innym razem widziałam słońce, które świeciło nocą, ludzi o ropiejących od żaru oczach, zmutowanych ciałach, zmartwiałych mózgach. Przypominali zombi, o skórze jak pognieciony papier, wydzielającej zjełczałą maź. Pili krew. Nazwałam ich straszydłami… Na krótszą metę chodziło mi tylko o to, żeby nie dać się wysłać z powrotem do kliniki. Cel długofalowy stanowił nieco większe wyzwanie: chciałam jakoś przetrwać do końca liceum i wyjechać na studia. – A Brandon? Nadal jesteście razem? – zapytała z niedowierzaniem mama, jakby nie rozumiała, dlaczego miałby ze mną chodzić po trzymiesięcznej nieobecności. – Zaraz tu będzie – powiedziałam z naciskiem. Zaczynała mi działać na nerwy.
Co to to nie. Przez całe lato lojalnie pisał do mnie esemesy, chociaż wolno mi było odpowiadać tylko dwa razy w miesiącu. A od mojego powrotu w zeszłym tygodniu był wspaniały: pogodny, uśmiechnięty. Kupował mi kwiaty i zabierał do kina. – Lubię Brandona. To dobry chłopak – powiedziała mama, kończąc wreszcie to poranne przesłuchanie. – Cieszę się, że wróciłaś, kochanie. W Przystani było bez ciebie tak cicho. Cicho?, miałam ochotę zapytać. C No tak, to ostatnie to ja. W końcu jednak nie wspomniałam o klinice. Jeszcze tylko dwa lata i się stąd zawinę. – Mamo, to dla mnie ważny dzień. – Zarzuciłam plecak na ramię. – Chcę być przed domem, zanim pojawi się Brand. Już i tak czekał na mnie przez całe lato. – Oczywiście. – Jak cień zeszła za mną po szerokich schodach. Nasze kroki rozbrzmiewały echem w całym holu. Przystanęłyśmy przy drzwiach. Mama odgarnęła mi włosy za uszy i ucałowała w czoło, jakbym była małą dziewczynką. – Ślicznie pachnie ten twój szampon, chyba sobie trochę pożyczę. – Jasne. – Zdobyłam się na jeszcze jeden uśmiech i wyszłam. Dzień był mglisty, bezwietrzny, jakby ziemia zrobiła wydech, ale zapomniała o kolejnym wdechu. Zeszłam po schodkach ganku i odwróciłam się, żeby popatrzeć na imponujący dom, za którym tak bardzo tęskniłam. Przystań była ogromną rezydencją z dwudziestoma dwoma pokojami i dwunastoma dostojnymi kolumnami od frontu. Delikatny kremowy odcień drewnianej elewacji, ciemnozielone okiennice – wszystko to pozostało niezmienione od czasów, gdy zbudowano ten dom dla mojej praprapraprababki. Budynek otaczało dwanaście potężnych dębów, których rozłożyste gałęzie miejscami zrastały się ze sobą jak czyhająca na ofiarę gigantyczna hydra. Miejscowi uważali, że Przystań jest nawiedzona. Patrząc na dom we mgle, musiałam przyznać, że ich rozumiem. Czekając na Brandona, ruszyłam przez trawnik przed domem w stronę zaczynającego się nieopodal pola trzciny cukrowej i pochyliłam się, żeby powąchać łodygę o fioletowym odcieniu. Wydzielała rześki, ale słodki zapach. Jeden z pierzastych zielonych liści był zwinięty, jakby próbował objąć moją dłoń. Uśmiechnęłam się.
– Niedługo dostaniesz trochę deszczu – mruknęłam z nadzieją, że susza wreszcie się skończy. Uśmiechnęłam się szerzej na widok smugi czerwieni – to Brandon wjechał swoim lśniącym porsche cabrio na wysypany muszlami ostryg podjazd. Mój chłopak był obiektem westchnień dziewczyn w całej gminie. Maturzysta. Rozgrywający w szkolnej drużynie. Bogaty. Prawdziwy książę na białym koniu. Kiedy się zatrzymał, podeszłam do samochodu od strony pasażera i z uśmiechem otworzyłam drzwi. – Cześć, wielkoludzie. Ale on przyjrzał mi się, marszcząc czoło. – Wyglądasz… na zmęczoną. – Późno poszłam spać – odparłam. Obejrzałam się przez ramię i wrzuciłam plecak na mikroskopijne tylne siedzenie. Widziałam, że firanka w kuchennym oknie się poruszyła, ale zachowałam kamienną twarz. Jeszcze tylko dwa lata… – Dobrze się czujesz? – zapytał z troską w oczach. – Co powiesz na kawę po drodze? Zatrzasnęłam drzwi. – Jasne. Czemu nie. Ani słowa o moich włosach czy ciuchach. Nie zauważył jasnoniebieskiej sukienki bez rękawów od Chloé kończącej się przepisowe dziesięć centymetrów powyżej kolana, jedwabnej czarnej wstążki, którą związałam włosy w kręcony koński ogon, ani zapinanych na kostce czarnych butów na obcasie od Miu Miu. Jedyną biżuterią, jaką założyłam, były kolczyki z diamentami i zegarek Patek Philippe. Tygodniami planowałam, jak się ubiorę, potem przez dwa dni chodziłam po sklepach w Atlancie, a przez ostatnią godzinę przekonywałam samą siebie, że w życiu lepiej nie wyglądałam. Wzruszył szerokimi ramionami, zapominając o sprawie, i ruszył, wyrzucając spod kół strumień pokruszonych muszelek. Wzdłuż drogi falowały hektary trzciny cukrowej. Wyjechaliśmy na połataną, zniszczoną luizjańską autostradę. – Jesteś dzisiaj milcząca – zauważył Brandon. – Miałam dziwaczne sny. – Czyli nic nowego. Z pięknych rzeczy zawsze śniły mi się rośliny: bluszcz i róże rosnące na moich oczach albo kiełkujące dokoła pola uprawne. Tylko że ostatnio miałam same koszmary, w których jakaś oszalała rudowłosa kobieta o płonących
zielonych oczach właśnie za pomocą roślin brutalnie raniła ludzi. Rechotała zachwycona, gdy jej ofiary błagały o litość. Ubrana była w pelerynę z kapturem, który częściowo zasłaniał jej twarz, ale widziałam, że ma bladą cerę, a na policzkach zielone tatuaże przedstawiające bluszcz. W jej rozczochranych rudych włosach tkwiły liście. Nazywałam ją rudą wiedźmą. – Przepraszam – powiedziałam, czując, że przebiega mnie dreszcz. – Trochę mnie wytrąciły z równowagi. – Och. – Widać było, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Kiedyś zapytałam go, czy miewa koszmary, a on popatrzył na mnie w osłupieniu. Nie mógł sobie przypomnieć żadnego złego snu. Na tym polegał problem z Brandonem: był najbardziej beztroskim chłopakiem, jakiego znałam. Pomimo postury niedźwiedzia – czy tam zawodowego futbolisty – usposobieniem bardziej przypominał pełnego uwielbienia psiaka niż grizzly. W głębi duszy wiązałam z nim wielkie nadzieje. Liczyłam na to, że jego normalność pomoże mi zawrócić znad przepaści, z której widać było tylko pustynię. To dlatego zamartwiałam się, że w czasie mojego pobytu w klinice znajdzie sobie inną dziewczynę i ze mną zerwie. Teraz miałam wrażenie, że przynajmniej jedna rzecz się powiodła: Brandon pozostał mi wierny. W miarę jak oddalaliśmy się od Przystani, słońce świeciło coraz jaśniej, a mgła unosiła się coraz wyżej. – Dobra, wiem, jak poprawić humor mojej dziewczynie – oznajmił z szelmowskim uśmiechem. Jego urok był nieodparty. – Serio, wielkoludzie? Jak? Zjechał na pobocze i zatrzymał się w cieniu wielkiego orzesznika. Pod kołami samochodu zachrzęściły orzechy pekan. Odczekał, aż opadnie kurz, i opuścił dach. – Jak szybko chcesz jechać, Eves? Niewiele rzeczy działało na mnie tak upajająco jak jazda autostradą odkrytym samochodem. Błyskawicznie zastanowiłam się, jak sobie potem poradzę z potarganymi włosami. Postanowiłam zapleść je w luźny kłos. – Ile fabryka dała! – zawołałam. Silnik ryknął. Uniosłam ręce, odrzuciłam głowę i wrzasnęłam: – Gazu! Brandon zmieniał biegi, dopiero kiedy silnik pracował już na najwyższych obrotach. Samochód dawał z siebie wszystko. Mijane domy zlewały się ze sobą,
a ja śmiałam się zachwycona. Ostatnie miesiące wydawały się teraz odległym wspomnieniem. Słońce, wiatr, pełne ekscytacji uśmiechy Brandona. Miał rację: tego właśnie było mi trzeba. Wystarczyło zdać się na mojego zniewalającego futbolistę, żeby odzyskać radość życia i równowagę psychiczną. To wymagało pocałunku. Rozpięłam pas, uklękłam na siedzeniu i pochyliłam się w stronę Brandona. Nie zwracając uwagi na sukienkę, która podjechała mi o parę centymetrów do góry, przycisnęłam usta do jego gładko ogolonego policzka. – Tego mi było trzeba, Brand. – Wiadomo! Pocałowałam jego szeroką szczękę, a potem, jak uczyła mnie doświadczona przyjaciółka Melissa, musnęłam nosem jego ucho, żeby poczuł mój oddech. – Och, Evie… – wychrypiał. – Doprowadzasz mnie do szaleństwa, wiesz? Z grubsza wiedziałam. Wiedziałam, że igram z ogniem, drażniąc go w ten sposób. Już mi zdążył przypomnieć, co mu obiecałam przed wyjazdem do a k a d e m i i s t y l u: że jeśli wciąż ze sobą będziemy, kiedy skończę szesnaście lat (byłam jedną z młodszych osób w klasie), to przeżyjemy razem nasz pierwszy raz. Moje urodziny wypadały w najbliższy poniedziałek… – A ten czego chce, do cholery?! – zawołał nagle Brandon. Cofnęłam się odrobinę i zobaczyłam, że patrzy na coś za moimi plecami. Obejrzałam się szybko i żołądek podskoczył mi do gardła. Jakiś facet na motorze jechał obok nas i wpatrywał się we mnie. Jego kask miał przyciemnianą osłonę, więc nie widziałam jego twarzy, ale byłam przekonana, że gapi się na mój tyłek. W pierwszym odruchu chciałam tylko opaść na siedzenie, marząc o tym, żeby moje ciało wtopiło się w tapicerkę. W drugim postanowiłam się nie ruszać i zmrozić zboczeńca wzrokiem. To był w końcu mój dzień, moja radość i moja szybka jazda sportowym samochodem mojego chłopaka. Zasługiwałam na odrobinę przyjemności po lecie spędzonym w jarzeniówkowym piekle. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że kask się pochylił, a motocyklista bez cienia wątpliwości podziwia moją pupę. Potem podniósł powoli głowę, taksując wzrokiem resztę mojego ciała. Miałam wrażenie, że minęła godzina, zanim spojrzał mi w oczy. Odgarnęłam włosy z twarzy i patrzyliśmy na siebie tak długo, że zastanawiałam się, czy nie wyląduje w rowie. Wtedy skinął szybko głową i przyspieszył, zręcznie omijając dziurę
w jezdni. Za nim jechały jeszcze dwa motocykle, po dwie osoby na każdym. Wyprzedzili nas, trąbiąc i krzycząc, a Brandon zrobił się czerwony jak jego samochód. Pocieszałam się myślą, że pewnie więcej ich nie zobaczę.
ROZDZIAŁ 2 Z troski o lakier Brand zaparkował na tyłach parkingu przed liceum w Sterling. Nawet wśród tych wszystkich mercedesów i bmw jego samochód przyciągał uwagę. Wysiadłam i zabrałam plecak. Jęknęłam pod jego ciężarem w nadziei, że Brandon się zorientuje. Nie zorientował się. Tego dusznego poranka byłam skazana na taszczenie swoich książek sama. Udawałam, że to mi się w nim podoba. Brand to nowoczesny facet, który uważa, że jesteśmy równi. Powtarzałam to sobie przez całą długą drogę do wejścia. Może to i dobrze. W torbie miałam swój tajemny szkicownik i przekonałam się już na własnej skórze, że lepiej nie wypuszczać go z rąk. Kiedy dotarliśmy do świeżo podlanego trawnika, ktoś wyjął piłkę i Brand wpatrywał się w nią niczym retriever na polowaniu. Jakimś cudem udało mu się oderwać od niej wzrok, żeby rzucić mi pytające spojrzenie. Westchnęłam, przygładzając włosy – splecione pośpiesznie, kiedy minęliśmy tablicę z napisem „Sterling”. – Idź. Zobaczymy się w środku. – Jesteś najlepsza, Eves. – Uśmiechnął się. Na jego policzkach pojawiły się dołeczki. – W końcu stąd nawet ty trafisz do szkoły! – dodał z błyskiem w orzechowych oczach. Jeśli chodzi o orientację w przestrzeni, faktycznie byłam upośledzona. Brandon nie miał w sobie ani odrobiny złośliwości, ale nawet on lubił się czasem podroczyć. Przypomniałam sobie, że ma dobre serce, po prostu inaczej nie potrafi. Zaczynałam też zdawać sobie sprawę, że może to i d o b r y c h ł o p a k, ale jeszcze nie w s p a n i a ł y m ę ż c z y z n a. Może jakoś dam radę go przeciągnąć przez linię mety. Pocałował mnie czule i z ręką w górze przygotowaną na przyjęcie piłki
pobiegł do kolegów. Przy wejściu do szkoły rósł wielki różany krzak o pełnych, jaskrawoczerwonych kwiatach. Uwielbiałam ich kolor. Nagle podmuch wiatru zakołysał krzewem i wyglądało to tak, jakby róże oglądały się za mną. Zawsze kochałam rośliny. Kompulsywnie rysowałam róże, dęby, pędy winorośli i krzewy malin, zafascynowana ich kształtami, kwiatami i mechanizmami obronnymi. Przymykałam oczy odurzona wonią wiosennego pastwiska. To było częścią mojego problemu. Nie byłam normalna. Nastolatki powinny zachwycać się ciuchami i chłopakami, nie zapachem ziemi czy przebiegłością ciernistych krzaków. Chodź, dotknij… Ale pamiętaj, że za to zapłacisz. Na miejsce parkingowe tuż obok z piskiem opon i rykiem klaksonu zajechało niebieskie bmw. Za kierownicą siedziała Melissa Warren, moja najlepsza przyjaciółka. Właściwie to uważałam ją za siostrę. Mel była nadpobudliwą, dziką dziewczyną, która nie znała pojęcia obciachu i jedynie odlegle kojarzyła zażenowanie. Zawsze najpierw działała, a potem dopiero myślała. Prawdę powiedziawszy dziwiłam się, że zdołała przeżyć beze mnie lato za granicą. Od dziesięciu lat byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami i nie ulegało wątpliwości, że to ja jestem od myślenia. Tęskniłam za nią jak wariatka. Jak na osobę mierzącą metr osiemdziesiąt, Mel zaskakująco zwinnie wyskoczyła z samochodu i wyrzuciła ręce w górę. – Tak się parkuje auto, lalunie! – zawołała, pstrykając palcami. Od pewnego czasu Mel do wszystkich zwracała się per „laluniu”. Jej matka pracowała w naszym liceum jako doradca zawodowy, ponieważ ojciec Mel ufundował dla szkoły nową bibliotekę, a także dlatego że pani Warren potrzebowała jakiegoś hobby. Większość rodziców zorientowała się, że jeśli Melissa Warren jest dziełem jej kwalifikacji wychowawczych, to nie należało spodziewać się zbyt wiele po jej umiejętnościach doradczych. Mel miała na sobie szeleszczącą granatową spódnicę i dopasowany czerwony T-shirt, który musiał kosztować z pół tysiaka i którego zapewne nie zamierzała więcej zakładać. Całości dopełniały jaskrawoczerwone usta umalowane szminką od Diora pod kolor bluzki oraz granatowa kokarda, którą przewiązane były jej włosy. Typowa uczennica prywatnego liceum. Błyskawicznie otworzyła bagażnik, wyciągnęła designerską torbę z książkami i zatrzasnęła kluczyki w samochodzie. Wzruszyła ramionami
i podeszła do mnie. – Hej, popatrz tylko. Tam, na trawie, za moimi plecami. Czy to nie Spencer i Brand? Spencer Stephens Trzeci był najlepszym przyjacielem Branda. Pokiwałam głową. – Prawda, że teraz na mnie patrzy? Tęsknie? W ogóle nie patrzył na Mel. – W tym roku zamierzam wprowadzić nasz flirt w nową fazę – poinformowała mnie. – Spencer potrzebuje tylko popchnięcia we właściwym kierunku. Problem polegał na tym, że Mel nie umiała nikogo popychać. Waliła pięścią, kopała w krocze, nie gardziła też chwytem zapaśniczym. Oczywiście wszystko to w sytuacjach, kiedy kogoś lubiła. – Może twój chłopak mógłby wreszcie… coś zaaranżować – dodała nadąsana. Ostatnim razem, kiedy go o to prosiłam, Brandon roześmiał się i powiedział: – Jak tylko zacznie robić postępy w tresurze. Zapamiętać: wrócić dzisiaj do tematu. Wtedy zauważyłyśmy dwie nasze przyjaciółki: Grace Anne w żółtej satynowej sukience, podkreślającej jej nieskazitelną cerę o odcieniu kawy z mlekiem, i błyskającą na kilometr biżuterią Catherine Ashley. Wszystkie cztery byłyśmy lubianymi cheerleaderkami. A ja byłam z tego dumna. Uśmiechnęły się i zaczęły do nas machać podekscytowane – zupełnie jakbyśmy od tygodnia nie spotykały się codziennie, żeby plotkować o wakacjach. Mel pracowała latem jako modelka w Paryżu, Grace była na Hawajach, Catherine podróżowała po Nowej Zelandii. Po wielu zapewnieniach, że spędziłam najnudniejsze lato w swoim życiu, przestały w końcu zadawać pytania. W dodatku byłam bezzdjęciowa – nie miałam w telefonie ani jednej fotki z ostatnich trzech miesięcy. Nic do wrzucenia. Zupełnie jakbym nie istniała. Ale oczywiście wydawałam z siebie ochy i achy na widok tych wszystkich nieostrych, poobcinanych selfie na tle Wieży Eiffla. Zdjęcia uśmiechniętego Branda – na plaży, na szykownych przyjęciach organizowanych przez jego rodziców albo na jachcie u wybrzeży Zatoki – były
jak nóż w serce, bo powinnam być na nich wszystkich. Tak przecież było do wiosny. Miał w telefonie cały folder fotek i filmików, na których się razem wygłupiamy. – Świetna sukienka, Evie – powiedziała Catherine Ashley. Grace Anne przyjrzała mi się uważnie. – Świetne wszystko. Fryzura w stylu boho, prosta sukienka i diabelnie seksowne buty. Majstersztyk! Westchnęłam. – Gdyby jeszcze moje koleżanki umiały się ubrać… – rzuciłam zaczepnie. Kiedy szłyśmy do drzwi, wszyscy przystawali i oglądali się za nami. Dziewczyny sprawdzały, co mamy na sobie, a faceci patrzyli, jak zaokrągliły się przez lato nasze ciała. Co ciekawe, u nas szkole nie było wyraźnie wydzielonych klik, jak w serialach. Raczej szczeble popularności. Co chwilę do kogoś machałam, wprawiając tym w rozbawienie koleżanki z drużyny dopingującej. Przyjaźniłam się właściwie z każdym. Nikt nie siedział sam na stołówce, kiedy ja miałam przerwę na lunch. Żadna dziewczyna nie przeszła korytarzem z usterką garderoby, jeśli mogłam temu zapobiec. Nie pozwalałam nawet naciągać pierwszoklasistów na lipne upoważnienia do korzystania z windy w naszym parterowym kampusie. Kiedy dotarłyśmy do drzwi otynkowanego na biało budynku, zrozumiałam, że szkoła jest tym, czego mi było trzeba. Rutyna, przyjaciele, normalność. Tutaj mogłam zapomnieć o swoim szaleństwie, o koszmarach. To był mój świat, moje małe królestwo… Nagły ryk motocykli popsuł sielankę jak zgrzytnięcie igły na starej gramofonowej płycie. Wszyscy zaniemówili. Niemożliwe, żeby to były te same świry. Są za starzy na liceum. Poza tym przecież nas wyprzedzili… Z drugiej strony, w szacownym mieście Sterling nie było znowu aż tylu motocyklistów. Kiedy się odwróciłam, rozpoznałam całą piątkę. T e r a z naprawdę miałam ochotę wtopić się w samochodową tapicerkę. Na tle jaskrawej garderoby innych uczniów pięciu chłopaków w ciemnych ubraniach rzucało się w oczy jak siniaki. Najwyższy – ten, który się na mnie gapił – przejechał przez krawężnik i zaparkował na trawie. – A to co za jedni? – zapytałam. – Przyjechali robić zadymę? – Nie słyszałaś? – zdziwiła się Grace. – Chłopaki z poprawczaka. Przedtem
chodzili do liceum w Basin. W Basin? Przecież to inna gmina, po drugiej stronie grobli. Basin znaczyło, że są Cajunami. – Ale co oni tu robią? – Chodzą do liceum w Sterling! – odparła Catherine. – Teraz, kiedy zbudowali ten nowy most na grobli, ci, którzy mieszkają na skraju rozlewiska, mają do nas bliżej niż do starej szkoły. Przedtem musieliby objeżdżać całe moczary, żeby się tu dostać, dobre osiemdziesiąt kilometrów. Jeszcze dziesięć lat temu mieszkańcy terenów zalewowych żyli w izolacji. Do dziś mówią cajuńskim dialektem francuskiego i jedzą żabie udka. Nigdy nie byłam w Basin Town, ale pochodzili stamtąd wszyscy robotnicy w Przystani, a moja szalona babcia miała tam przyjaciół. Wiedziałam, że okolica słynie z namiętnych kobiet, mężczyzn skorych do bitki i niewiarygodnego ubóstwa. – Moja mama musiała wczoraj iść na nadzwyczajne posiedzenie rady pedagogicznej – powiedziała Mel. – Zastanawiali się, jak pomóc im się z a a d a p t o w a ć, czy coś w tym rodzaju. Prawie było mi żal tych chłopaków. Mieszkać w ubogiej, ortodoksyjnie katolickiej społeczności i chodzić do szkoły w bogatym protestanckim miasteczku... Szok kulturowy, runda pierwsza. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Nie dość, że miałam znowu zobaczyć faceta, który bezczelnie gapił się na mój tyłek, to jeszcze okazało się, że chodzę z nim teraz do jednej szkoły! Zmrużyłam oczy, czekając niecierpliwie, aż zdejmie kask. Miał nade mną przewagę i nie podobało mi się to. Zsiadł z motoru i wyprostował się. Musiał mieć z metr dziewięćdziesiąt, był wyższy nawet od Branda. Na jego strój składały się sprane dżinsy, czarny, opięty T-shirt i znoszone buty. Na drugim motorze jechała para: szczupły chłopak w bojówkach i dziewczyna w miniówce ze sztucznej skóry. Chłopak pomógł jej zsiąść, z łatwością podnosząc ją do góry... – He, he – mruknęła Catherine. – Dobrze wiedzieć, że ma wściekle różowe majtki. W sumie to dziwne, że w ogóle nosi majtki. Ikona stylu. Mel pokiwała głową w zadumie.
– Nareszcie wiem, kto kupuje te zestawy do ozdabiania okolic intymnych. Grace Annę, nosząca z dumą pierścień czystości, skrzywiła się z niesmakiem. – Odeślą ją do domu jak nic. Ta spódnica ledwo zakrywa tyłek. Nie wspominając o odsłaniającej pępek koszulce z napisem: „Nawaliłam się w Nowym Orleanie!”. Kiedy chłopak ją postawił, zdjęła kask, uwalniając spod niego długie, kasztanowe włosy. Usta miała umalowane żenująco jaskrawą szminką w kolorze fuksji. Chudzielec, który ją przywiózł, również zdjął kask. Miał ciemne włosy i pociągłą twarz. Nawet przystojny, chociaż trochę przypominał lisa. Przekręcił manetkę gazu, aż dwie przechodzące obok osoby podskoczyły, a jego kumple parsknęli śmiechem. Może zresztą bardziej łasicę. Przestań ich żałować. Ten wyrośnięty zaczął zdejmować kask. Czekałam. Kiedy wreszcie zerwał go z głowy, potrząsnął nią i wyprostował się, opadła mi szczęka. Mel wypowiedziała na głos moje myśli. – No, tego się nie spodziewałam. Kruczoczarne włosy opadały mu na czoło zmierzwioną grzywą, nad uszami sterczały krótkie kosmyki. Był opalony, miał wklęsłe policzki i szeroką szczękę. Wyglądał na więcej niż osiemnaście lat. W sumie wydawał się sympatyczny, a nawet przystojny. Nie była to klasyczna uroda w typie Brandona, ale na swój nieokrzesany sposób był atrakcyjny. – Boski – westchnęła Catherine. Oczy jej rozbłysły. Mówiliśmy na nią Catebook, bo wszystko demonstrowała publicznie. Nowi byli na ustach wszystkich. Każda mijana osoba miała na ich temat coś do powiedzenia. – …nasza pokojówka jest z Basin... to sami młodociani przestępcy. .. mają kartoteki... – ...podobno ten wysoki zadźgał nożem dwóch facetów w Dzielnicy Francuskiej... rok w poprawczaku... właśnie wyszedł... – …blondyn powtarza drugą klasę... t r z e c i r a z ... Łasica i wysoki ruszyli do wejścia. Pozostali dwaj i dziewczyna zostali na zewnątrz, żeby zapalić. Na oczach wszystkich. Wysoki wydobył z tylnej kieszeni piersiówkę. Alkohol na terenie szkoły? Zauważyłam, że palce ma oklejone plastrem. Łasica uśmiechał się szyderczo do mijanych osób, a jego kumpel mierzył
tylko wszystkich wzrokiem. Jakby uczniowie naszej szkoły napawali go obrzydzeniem. Kiedy podeszli bliżej, wychwyciłam strzępki rozmowy. Mówili po cajuńsku. Zanim babcia została umieszczona w zakładzie, nauczyła mnie tego dialektu. Poza tym posługiwali się nim robotnicy z plantacji. Kiedy szli przez pole w swoich ciężkich roboczych butach, zawsze podążała za nimi para małych, dziecięcych. Jak urzeczona słuchałam opowieści o ich dzikim świecie. Świetnie rozumiałam cajuński. Nie żeby było się czym chwalić, zważywszy na to, jak kiepsko radziłam sobie z czystym francuskim. Zobaczyłam, że Łasica zerka na stojące nieopodal cztery dziewczyny z drużyny dopingującej juniorów. Kiedy podszedł, widać było, że czują się nieswojo. – BU! – huknął, a one wydały z siebie okrzyk przerażenia. Łasica zarżał zadowolony z efektu. Drugi chłopak tylko zerknął na nie z ukosa. – Couillonnes – mruknął, co brzmiało mniej więcej jak „kuu-jąs” Idiotki. Zazwyczaj starałam się okazywać nowym uczniom sympatię, ale teraz poczułam, jak resztki dobrych chęci opuszczają mnie bezpowrotnie. Zadzierali z moim plemieniem. Wtedy spojrzenie Łasicy padło na mnie. Uśmiechnął się znacząco. – Lala z porszaka? W życiu nie słyszałam, żeby ktoś mówił z tak silnym cajuńskim akcentem. – Weź no się obróć i podciąg kieckę, bo nie poznaję. Na widok zszokowanych min przyjaciółek podniosłam wysoko głowę. Nie zamierzałam dać się zastraszyć. Zjawiają się w naszej szkole, a zachowują się, jakby byli u siebie! – Witajcie w liceum w Sterling – powiedziałam z promiennym uśmiechem, na wpół entuzjastycznie, na wpół jadowicie. Mogłabym opatentować ten ton: idealną mieszankę słodyczy i złośliwości. – Jestem Evie. Gdybyście potrzebowali pomocy w odnalezieniu się na n a s z y m kampusie, to dajcie znać. Komuś innemu. W oczach Łasicy odmalowała się jeszcze większa pożądliwość. Jeśli to w ogóle możliwe. – W porzo z ciebie dziunia, Evie. Jestem Lionel – powiedział, wymawiając swoje imię jako „Laj-nel”. – A to mój kumpel Jackson Deveaux, ksywka Jack Daniels.