Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Mojemu prapradziadkowi
Johnowi Mullarkeyowi (1863–1918)
A także Dave’owi,
który codziennie dowodzi,
że magia istnieje.
Sala ma 31,6 metra długości i 15,2 metra szerokości, i jest wspaniała, wielka
i efektowna. Są tu lamperie i fryz ceramiczny Burmantofts, gzymsy kordonowe,
a nad nimi łukowate okna witrażowe z wyobrażeniami gałązek jeżyn i latających
ptaków, co daje czarujący efekt. Płycinowy sufit utrzymany jest w różnych
odcieniach jasnego brązu i złota, harmonizujących z bogactwem kolorów lamperii
i fryzu, a także z orzechową barwą wspaniałej galerii. Na przeciwległym krańcu
znajduje się duża scena wyposażona we wszelkie udogodnienia techniczne,
z kulisami i miejscem dla zespołu muzycznego za rampą.
„Ilkley Gazette”, 1882
Ogród ludzkości jest pełen chwastów […], pielęgnacja nigdy nie przemieni
ich w kwiaty.
Karl Pearson
Prolog
Irlandia, rok 1934
Dzień był ładny, ciepły. Szła powoli, ostrożnie, pożłobioną koleinami
ścieżką wśród łąk, na których pasły się ospałe od letniego słońca krowy.
W szczelinach rozpadających się kamiennych murków rosły polne kwiaty.
Wszędzie było zielono. Gdzieś z daleka dochodził zapach morza.
Skręciwszy za róg, zobaczyła dom, niski, rozłożysty, o trzech oknach od
frontu. Pobielany. Dom, o który ktoś dbał. Otaczały go grządki warzyw dojrzałych
do zbioru. Tuż obok była stajnia; na szczycie opartej o nią drabiny pracował
mężczyzna. W powietrzu rozbrzmiewało stukanie jego młotka.
Stanęła. Wstrzymała oddech. Mężczyzna, odwrócony plecami, pochłonięty
pracą, jeszcze jej nie zauważył.
Nie spodziewała się, że go tu zastanie. Pomyślała tylko, że może czas
zobaczyć ten dom, wyczuć obecność tego mężczyzny, zastanowić się, czy to
naprawdę jest to miejsce.
Obserwując go, jego spokojne ruchy, unoszące się i opadające ramię, czuła
narastający strach.
Czy on ją pozna po wszystkich tych latach? Czy podziękuje jej za zakłócenie
swego spokoju?
Przyjrzała się sobie. Rano ubrała się bardzo starannie, lecz nagle wszystko
wydało się nie takie – buty za ciasne, sukienka w zbyt krzykliwym kolorze.
Kapelusz zbyt elegancki na tak gorący dzień. Jeszcze nie było za późno, by się
wycofać. Nigdy by się nie dowiedział, że przyszła.
Zamknęła oczy i poczuła na powiekach ciepło promieni słonecznych.
Zbyt długo czekała na tę chwilę.
Młotek przerwał pracę. Otworzyła oczy, wróciła do rzeczywistości.
Mężczyzna ją zauważył. Stał teraz na ziemi, patrząc spokojnie w jej stronę.
Nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy. Serce w niej zamarło.
Podniosła głowę. Wzięła oddech. Nie zobaczy jej załamanej.
Ruszyła w stronę bramy, a gdy doszła, wypowiedziała jego imię.
Księga pierwsza
1911
Zima – wiosna
Ella
– Będziesz grzeczna? – Głos mężczyzny odbijał się echem. – Będziesz
grzeczna?
Krzyczała. Może będzie grzeczna, może nie, ale zdjęto jej z głowy koc
i z trudem łapała oddech.
Przed oczami miała łukowato sklepioną salę oświetloną lampami. Gaz syczał
cichutko. Wszędzie rośliny i zapach mydła karbolowego. Na podłodze płytki
wypolerowane do połysku, niektóre w kształcie kwiatów, ale te kwiaty były czarne.
Domyśliła się więc, że to nie posterunek policji i zaczęła krzyczeć ze strachu, aż
w końcu z ciemności wyłoniła się młoda kobieta w kitlu i wymierzyła jej policzek.
– Dość tego!
Irlandka. Ella odrzuciła głowę do tyłu, w oczach miała łzy, choć nie płakała.
Znała te irlandzkie dziewczyny. Pełno ich było w przędzalni. Wredne jak diabli.
Przyszła druga kobieta, wzięły ją pod pachy i zaczęły ciągnąć w kierunku
drzwi. Ella się opierała, kobiety musiałyby ją wlec, ale biły ją po twarzy, dopóki
nie zaczęła iść o własnych siłach. Obie miały u pasków pęki kluczy. Jakieś
dwadzieścia lub trzydzieści pobrzękujących kluczy. Przepchnęły ją przez drzwi,
zamknęły je i wszystkie trzy znalazły się teraz w korytarzu tak długim, że nie było
widać jego końca.
– Gdzie ja jestem?
Bez odpowiedzi. Tylko syk gazu i ciągnący się korytarz. Skręciły w lewo,
przeszły przez kolejne drzwi i jeszcze jedne, kitle szeleściły przy każdym ruchu.
Wszędzie unosił się ten sam ostry zapach mydła i coś jeszcze; coś złego czaiło się
pod spodem.
Wreszcie ostatnie drzwi i duży pokój, w którym śmierdziało jak w chlewie.
Kobiety wciągnęły Ellę i pchnęły na wąskie łóżko.
– Zajmiemy się tobą później.
W szarawym świetle widać było mnóstwo łóżek. Na każdym ktoś leżał,
trudno było jednak zgadnąć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Pod pomalowanymi
ciemną farbą ścianami stały ciężkie sprzęty. Ella widziała duże podwójne drzwi, te,
przez które weszła. Zamknięte.
Czy to więzienie? Już?
Przysiadła na łóżku, ciężko dysząc. Policzek pulsował. Pomacała go; był
mocno opuchnięty, rozcięty w miejscu, gdzie wcześniej uderzył ją ten mężczyzna.
Naciągnęła na kolana szorstki koc. Gdzieś obok ktoś śpiewał, chyba kołysankę.
Ktoś inny płakał. Ktoś mamrotał do siebie.
Tuż obok rozległo się nucenie. Wydawało się dochodzić z sąsiedniego łóżka,
Ella widziała jednak tylko stopy o podeszwach niczym żółty papier ścierny, dopóki
kobieta nagle nie usiadła prosto. Była stara, ale włosy miała związane w kucyki
niczym mała dziewczynka. Z jej chudych ramion zwisała skóra.
– Pójdziesz ze mną? – zapytała kobieta.
Ella przysunęła się do niej trochę. Może ona zna jakieś wyjście.
– Dokąd?
– Do Niemiec. – Wilgotne oczy kobiety błyszczały. – Będziemy tam
tańczyć, śpiewać. – Zaczęła nucić jakąś melodię łamiącym się, dziecinnym głosem.
A potem rzuciła głośnym szeptem: – W nocy, gdy śpię, dusza mi wychodzi…
wymyka się, myk, myk, jak małe białe stworzenie. – Wskazała na Ellę
i uśmiechnęła się. – Ale ty musisz dać temu spokój. Ona wraca rano, bez dwóch
zdań.
Ella zakryła oczy dłońmi, odwróciła się od kobiety i zwinęła w ciasny
kłębek. Ktoś walił w ścianę.
– Dodomuchcędodomuchcędodomu.
Przyłączyłaby się do tego. Tylko że nie wiedziała, gdzie jest ten dom.
*
Czuwała przez całą noc, ale nie mogłaby usnąć, nawet gdyby chciała.
Policzek ją palił, a gdy tylko jedna kobieta przestawała biadolić, inna zaczynała
wrzeszczeć, śpiewać, mówić do siebie.
– Atobyłon.
– Zabierzcietęelektryczność.
– Smród! Smród! Boję się.
– Ale to tam duch przychodziwksiędze.
W miarę jak niebo jaśniało, chór stawał się głośniejszy, a przewodziła mu
Stara Niemka z sąsiedniego łóżka, straszliwy ptaszek witający śpiewem poranek.
W sali rozległ się dźwięk dzwonka. Ale przynajmniej coś się zaczęło dziać. Ella
zobaczyła w drugim końcu sali kobietę w takim samym kitlu, w jakie ubrane były
te, które przyprowadziły ją tu ostatniej nocy. Wyśliznęła się z łóżka i szybko
ruszyła na środek sali.
– Chcę z kimś porozmawiać.
– Co takiego?
– Z kimś, kto tu rządzi.
– Ja tu rządzę. – Kobieta wygładziła fartuch na brzuchu i zaczęła nakręcać
swój zegarek.
– Gdzie ja jestem?
– Nie wiesz? – Kobieta uśmiechnęła się do okrągłej tarczy zegarka, jakby im
obojgu udał się jakiś miły żarcik. Gdzieś na zewnątrz zadźwięczał dzwonek, teraz
głośniejszy. Kobiety zaczęły się tłoczyć, przepychać przy drzwiach. Ella zacisnęła
pięści. Na chwilę znów znalazła się w pracy – była siódma rano, wszyscy pędzili
na wzgórze, aby się nie spóźnić i by nie obcięto im wypłaty, a przypływ paniki
sprawiał, że czuła w ustach metaliczny posmak. Przy bramie stał służbista Jim
Christy, z wybiciem siódmej gotów zamknąć tę bramę każdemu przed nosem.
– Powinnaś poczekać, dopóki czegoś nie zjesz.
Odwróciła się i zobaczyła stojącą tuż obok wysoką, bladą dziewczynę.
– Nigdy nie bij się na pusty żołądek. – Dziewczyna uśmiechała się lekko. –
No, chodź. – Dotknęła jej ramienia. – Pokażę ci drogę.
Ella zignorowała dziewczynę. Nie potrzebowała przyjaciółek. A zwłaszcza
nie tutaj.
Weszła za tłumem do dużej, rozbrzmiewającej echem sali, gdzie kobiety
siadały na ławkach przy długich drewnianych stołach. Wszystkie drzwi znajdowały
się z jednej strony pomieszczenia, a przy każdych stała kobieta z pękiem kluczy.
Wszystkie okna były po drugiej stronie, lecz szybki miały tak małe, że nawet
gdyby je wybić, dałoby się przecisnąć przez nie zaledwie dłoń.
– Siadaj. – Kobieta w kitlu, przechodząc, pchnęła ją na ławkę. Miska przed
Ellą zaklekotała o stół.
– Owsianka – powiedziała blada dziewczyna, która usiadła po drugiej stronie
stołu. – Tu jest mleko. – Podniosła duży dzbanek, nalała trochę sobie, a potem Elli.
– Jedzenie nie jest takie złe.
Młoda, ciemnowłosa kobieta siedząca obok Elli pochyliła się ku nim.
– To mysz – oznajmiła, pokazując owsiankę. – Dorzucają je zmielone. –
Twarz miała szarą, wychudzoną. Wydawała się bezzębna.
Ella odsunęła miskę. Żołądek skręcał jej się z głodu, ale gdyby to zjadła, to
byłoby w niej. Byłoby realne. A gdziekolwiek to jest, nie jest realne.
– Zraniłaś się w policzek – zauważyła blada dziewczyna.
– Wiem.
– Powinnaś to pokazać. – Dziewczyna przechyliła głowę. – Jestem Clem –
powiedziała, wyciągając rękę.
Ella siedziała bez ruchu.
– Twoje oczy też wyglądają źle.
– Są w porządku.
– Nie wyglądają w porządku.
– Czy mogę zjeść twoją? – Ella poczuła na ramieniu gorący oddech kobiety
od myszy.
Skinęła głową, a kobieta przysunęła sobie miskę.
W sali musiało znajdować się jakieś pięćset kobiet i było tam głośniej niż
w przędzalni przy wszystkich włączonych maszynach. Stara dama po drugiej
stronie stołu kołysała w ramionach zrolowany szal, nucąc do niego, uciszając go
i głaszcząc. Przechadzająca się wzdłuż stołu kobieta w fartuchu stanęła nad nią
i postukała ją w ramię.
– Skończ z tymi bzdurami i jedz.
Stara dama pokręciła głową.
– Nie, najpierw musi zjeść dziecko. – Zaczęła rozpinać sukienkę.
– To nie jest dziecko – powiedziała jakaś kobieta podniesionym głosem.
Chwyciła szal, strzepnęła i podniosła do góry kawałek dziurawego materiału. –
Widzicie? Nic tu nie ma.
– Dziecko! Zrobiłaś krzywdę mojemu dziecku! – krzyknęła stara dama,
upadła na kolana i zaczęła po omacku szukać na podłodze. Kobieta w fartuchu
pociągnęła ją do góry za łokieć. Zrobiło się zamieszanie, kilka kobiet dołączyło do
wrzasków. W szczytowym momencie jakaś miska rozbiła się na podłodze.
– Co chciałaś przez to osiągnąć? – Pytanie zadała ta sama kobieta o surowej
twarzy, z którą Ella miała do czynienia zeszłej nocy. Ta Irlandka. Ella zacisnęła
pięści.
– Chcesz rurki? Chcesz znowu rurki?
Stara dama rzucała głową i krzyczała, gdy wywlekano ją z sali.
Po drugiej stronie stołu Clem spokojnie jadła. Skończywszy, położyła łyżkę
obok miski i złożyła ręce na podołku.
Ella nachyliła się do niej.
– Gdzie ją zabrały? Gdzie one poszły?
Clem rzuciła jej szybkie spojrzenie.
– Do infirmerii.
– Dlaczego?
– Żeby nakarmić ją przez rurkę.
– Gdzie ja jestem?
– W zakładzie dla obłąkanych w Sharston. – W oczach Clem widać było
niezmącony spokój. – A ty myślałaś, że gdzie?
Ella spojrzała na swoje dłonie zaciśnięte w pięści, rozprostowała palce na
stole. Były wszystkie, ale nie wyglądały jak jej własne. Odwróciła dłonie wnętrzem
do góry i wpatrywała się w nie. Chciała lustra. Choćby takiego starego odłamka,
jaki miały na tyłach przędzalni. Tego, do którego przepychały się w piątki. Choćby
takiego. Żeby się przekonać, że ona, Ella, wciąż istnieje.
Rozejrzała się. Drzwi. Przy każdych pielęgniarka niczym strażnik więzienny
z pękiem kluczy na kółku.
Zakład dla obłąkanych w Sharston.
Słyszała o nim. Od dzieciństwa. Jeśli kiedykolwiek zrobisz coś głupiego,
pójdziesz do zakładu. Dla obłąkanych. Nędzarzy. Wyślą cię do zakładu i nigdy
stamtąd nie wyjdziesz.
Wstała. Chwyciła za rękę jedną z przechodzących pielęgniarek.
– Chwileczkę. To musi być pomyłka.
Kobieta spojrzała na nią.
– Zamknij się i siadaj.
– Nie! Nie rozumie pani. To pomyłka. Nie jestem obłąkana. Ja tylko zbiłam
szybę. Nie jestem obłąkana.
– Śniadanie skończone. Wracaj do szeregu.
Szuranie ławek. Stukot stóp kilku setek kobiet ustawiających się rzędem przy
drzwiach. Ścisk, przepychanki. Jeszcze więcej kobiet w fartuchach; jedna z nich,
starsza, miała czepek pielęgniarski i plakietkę. To ona tu rządziła. Teraz szła przez
salę w kierunku Elli. To musiała być pomyłka, teraz już wiedzieli. Poczuła taką
ulgę, że zaczęła drżeć.
– Ella Fay?
– Tak.
– Jestem tu przełożoną. Pójdziesz ze mną.
Ella wygramoliła się z ławki.
– Powodzenia – rzuciła Clem.
Ella się nie obejrzała. Wyszła za kobietą na korytarz, a gdy drzwi się za nią
zamknęły, poczuła, że kolana uginają się pod nią, jakby ktoś wymierzył jej
kopniaka. Musiała oprzeć się ręką o ścianę, aby nie upaść.
Siostra przełożona cmoknęła.
– Gotowa? Chodź ze mną.
– Czy ja wychodzę?
Kobiecie drgnęła szczęka, jakby właśnie usiadła na niej mucha, a ona nie
mogła strząsnąć natręta. Nieważne. Wkrótce Ella będzie na zewnątrz. W rąbku
sukienki miała zaszyte dwa szylingi i tym razem je wyda. Zrobi to, co powinna
zrobić wczoraj. Pojedzie pociągiem. Daleko – tam, gdzie kończy się ziemia,
a zaczyna morze.
Przechodziły przez kolejne drzwi – drugie, trzecie, czwarte. Za każdym
razem, gdy do którychś dochodziły, milcząca pielęgniarka przytrzymywała Ellę za
ramiona, podczas gdy siostra przełożona pobrzękiwała kluczami. Doszły do
jaśniejszego korytarza, prowadzącego do pełnego zieleni holu wejściowego. Ella
widziała już wcześniej te rośliny, setki roślin i tysiące płytek posadzki. Minęła
frontowe drzwi i znalazła się w dusznym pokoju, gdzie stał stół, parę krzeseł
i niewiele więcej.
Pielęgniarka popchnęła ją na krzesło, położyła na stole przyniesione papiery
i Ella została sama. Okna nie miały tu krat; wychodziły na szeroki żwirowy
podjazd. Otworzyły się drzwi, wszedł mężczyzna. Mruczał coś pod nosem. Jasne
włosy, długie, szpiczasto zakończone wąsy, odstające uszy zaróżowione na
czubkach. Zanim usiadł, szybko przyjrzał się Elli bladoniebieskimi oczyma.
Przysunął sobie papiery. Napisał coś, potem zaczął czytać, nie przestając mruczeć
pod nosem.
Wreszcie podniósł wzrok.
– Nazywam się doktor Fuller i jestem tu jednym z lekarzy – powiedział
powoli, jakby mówił do głuchej. – Do moich obowiązków należy przyjęcie pani.
– Przyjęcie mnie?
– Tak. – Rozsiadł się na krześle, muskając koniuszki wąsów. Wydawały się
tak ostre, że można by się o nie ukłuć. – Wie pani, dlaczego tu pani jest?
– Tak.
– Tak? – Pochylił się lekko do przodu. – Niech pani powie.
Słowa popłynęły same.
– Zbiłam szybę w oknie. W przędzalni. Wczoraj. Przykro mi. Zapłacę za nią.
Ale nie jestem obłąkana.
Mężczyzna wytrzymał jej spojrzenie, lecz jego oczy się zwęziły. Skinął
głową, potem znów spojrzał w papiery i coś napisał.
– Nazwisko?
Nie odpowiedziała. Cmoknął.
– Jak się pani nazywa?
– Ella Fay.
– Dziękuję. Zawód?
– Nie jestem obłąkana.
– Zawód, panno Fay.
– Prządka.
– Ile lat pracowała pani jako prządka?
– Zaczęłam, jak miałam dwanaście lat.
Pióro skrobało po papierze.
– A przedtem? Pracowała pani jako dziecko?
– Od ósmego roku życia.
– Co pani wtedy robiła?
– Byłam zbieraczką.
– To znaczy? Proszę mi przypomnieć…
– Zdejmowałam szpule nici, gdy były gotowe. Zawiązywałam końce.
Skinął głową i znów coś zapisał.
– Jest pani zamężna?
– Nie.
– W papierach, które tu mam, jest napisane, że wciąż mieszka pani ze swoją
rodziną. Zgadza się?
– Z rodziną mojego ojca. To jego rodzina. Nie moja.
– A pani matka?
– Nie żyje.
Znów pisanie, znów skrzyp, skrzyp, skrzyp.
– A gdzie mieszka pani ojciec?
W pokoju zapadła cisza. Za oknem widać było chmury ścigające się po
niebie jakby w pogoni za lepszym miejscem. Przed oczyma stanął jej dom,
w którym mieszkała i w którym dorastała. W którym umarła jej matka. Czarny
dom, który nigdy nie dawał bezpieczeństwa. Ojciec, jego nowa żona, ich dzieci.
I ona. Niczym nikomu niepotrzebny, wystrzępiony łach.
– Victoria Street pięćdziesiąt trzy.
Lekarz kiwnął głową, zapisał i podszedł do niej. Wziął ją za nadgarstek
i lekko go nacisnął. Drugą ręką wyjął z kieszonki zegarek i wpatrywał się weń.
– Język.
– Co?
– Proszę pokazać język – powiedział ostro.
Przyjrzał się językowi Elli, po czym wrócił na miejsce za stołem i coś
napisał. Obserwowała litery wychodzące spod jego pióra, maszerujące od lewej do
prawej niczym sznur mrówek, które zauważyła pewnego upalnego letniego
popołudnia, gdy przekraczały ścieżkę w pobliżu Victoria Street. Była wówczas
małą dziewczynką. Siedziała oparta plecami o nagrzany kamień, słysząc
dochodzący z domu chrypliwy głos ojca, a później głuchy odgłos uderzenia pięścią
o ciało. I krzyk matki, niski, zwierzęcy dźwięk. Patrzyła na mrówki. Wydawało się,
że wiedzą, dokąd zmierzają. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby poszła za
nimi. Dokąd by doszła.
– Tu jest napisane, panno Fay, że wczoraj rano wybiła pani szybę w oknie
fabryki, w której pani pracowała. – Lekarz spojrzał na nią bacznie.
– To nie robi ze mnie obłąkanej.
– Zaprzecza pani, że to zrobiła?
– Ja…
Jak to wytłumaczyć? Jak opowiedzieć o tych kobietach, maszynach i oknach,
które nie przepuszczały ani odrobiny światła? Wtedy wszystko było oczywiste,
wiedziała jednak, że temu człowiekowi wyjaśnienie wyda się mętne.
Pokręciła głową, mamrocząc:
– Nie było szkód. Tylko ta szyba, a ja za nią zapłacę. Już mówiłam. Znajdę
sposób.
Lekarz znów zaczął pisać.
– Nie jestem obłąkana – powiedziała, teraz już głośniej. – W każdym razie
nie tak, jak te kobiety w tamtej sali.
Nie przestawał pisać.
Pokój wydawał się teraz trochę mniejszy, ciemniejszy. Pulsujący. Czuła, że
pali ją twarz. I pęcherz.
– Co pan pisze?
Zignorował pytanie.
– Co pan pisze? – podniosła głos. Znów bez odpowiedzi. Tylko skrzypienie
pióra. Meble, ciężkie i milczące, też ją obserwowały.
Uderzyła w stół. Gdy nie podniósł oczu, uderzyła jeszcze raz, wstała
i walnęła prosto w papiery; pióro stuknęło o podłogę. Atrament rozprysnął się na
ręce lekarza, który wyprostował się, chwycił dzwonek i zadzwonił. Pojawiły się
dwie pielęgniarki, od razu, jakby tylko na to czekały.
– Wydaje się, że panna Fay ma gwałtowne usposobienie. Proszę zabrać ją na
dół. Dokończymy badanie, gdy się uspokoi.
Pielęgniarki chwyciły ją, lecz ona ugryzła jedną z nich w ramię i zdołała się
wyrwać. A potem drzwi, niezamknięte, bieg przez hol wejściowy, po czarnych
kwiatach. Wielkie drzwi frontowe, również niezamknięte, schody na zewnątrz
i świeże powietrze na twarzy. Wdycha je, wciąga łapczywie, pędząc po żwirze.
Rozlegają się gwizdki, ostre, przenikliwe. Odwraca głowię i widzi pielęgniarkę
zmierzającą w jej stronę. Skręca w lewo, rusza wzdłuż budynku. Dalej są inne
budynki, mija je, biegnąc przez trawę. Potem boisko do krykieta. Wysokie drzewa.
Brak tchu. I rozciągające się wokół błotniste pola, owce, wąska dróżka. Dwaj
ludzie stojący w dole, jeden z nich macha rękoma, krzyczy. Odwraca się i widzi, że
pielęgniarka z tyłu już ją dogania, robi gwałtowny zwrot, by ją wyminąć, lecz
ślizga się na błocie, przewraca i stacza ze wzgórza.
Plask błota. Wszystko czerwone i czarne. Gorąca wilgoć między nogami.
Twarz przy jej twarzy, ciemnowłosy mężczyzna, wyciągnięta ręka, otwarta
dłoń.
– Wszystko w porządku?
Ludzie dokoła niej. Na niej. Ona na czworaka, wypluwa z ust czarną ziemię.
Ramiona szarpnięciem wykręcone do tyłu. Ból, gdy ludzie, których nie widziała,
podciągają ją do góry i stawiają na nogi.
Ciemnowłosy mężczyzna wciąż tam był. Stał, przyglądał się jej.
Z niewielkiej odległości. Patrzył, jakby było mu jej żal.
Nikomu nie było jej żal.
– No co?! – krzyknęła do niego. – Na co się gapisz?
John
– Wystarczająco zimno dla ciebie, mio capitane?
– Tak jest. – John zajął miejsce obok Dana w kolejce. – Wystarczająco
zimno.
Było ich ośmiu, czekali na łopaty w słabym świetle przenośnej lampy, ich
oddechy zamieniały się w powietrzu w obłoczki pary. Mężczyźni kasłali, chuchali
w dłonie, przestępowali z nogi na nogę i podchodzili jeden za drugim do Brandta,
sanitariusza, by podać nazwisko i dowiedzieć się, gdzie mają kopać. Zawsze
widziało się tu te same twarze; nie tak wielu można było zaufać na tyle, by
powierzyć im coś ciężkiego i ostrego.
– Mantle Lane – powiedział Brandt, gdy przyszła kolej na Johna, wręczając
mu łopatę. John ledwie widział twarz tego człowieka.
Zarzucił łopatę na ramię i ruszył za majaczącym w mroku zarysem zwalistej
sylwetki Dana żwirową ścieżką, która biegła za głównymi budynkami, przez tory
kolejowe i do najdalszych zakątków terenu zakładu. Buty skrzypiały na
zamarzniętej trawie, John otulił się mocno marynarką. Ranek był zimny i wilgotny,
wiatr ze wzgórz przenikał każdą szczelinę w ubraniu. Gdy dotarli na cmentarz,
skierowali się do dołu, który wykopali w zeszłym tygodniu, przykrytego teraz
grubymi deskami. Dan przykucnął, podniósł jedną z desek i zajrzał do środka.
– Teraz jest tu dwóch.
– Tak jest.
Do zapełnienia dołu brakowało więc jeszcze czterech zmarłych.
Zrobiło się trochę widniej, John mógł więc dostrzec zmarszczone brwi Dana,
który wyjął z kieszeni dwie wiotkie świeże gałązki, szybko zawiązał na nich
węzełki i ostrożnie ułożył je w dole, wymawiając przy tym cicho kilka słów.
W grobach było zawsze po sześć ciał. Żadnych nagrobków, tylko wykopana
z dołu ziemia, którą je zasypywano.
John nakreślił łopatą prostokąt oznaczający miejsce nowego grobu. Dan
zaraz do niego dołączył; podnieśli łopaty, metal uderzył w ziemię z głośnym
brzękiem.
Nie rozmawiali podczas pracy. Zawsze na początku było tak samo –
milczenie, dopóki nie złapało się własnego rytmu. But znajdował miejsce na
krawędzi łyżki łopaty, kolano ułożenie przy stylisku, oddech się wyrównywał.
Słychać było tylko odgłos metalu tnącego ziemię i stękanie z wysiłku. Zimno już
nie dokuczało, gdy człowiek całkowicie pochłonięty był kopaniem.
Byli w tym dobrzy, a ciężka praca była dobra dla nich – pozwalała
zapomnieć.
Od czasu do czasu rozlegał się krzyk któregoś z mężczyzn z innej pary
i przenikliwy gwizd pociągu jadącego z Leeds i zostawiającego za sobą smugę
dymu nad drzewami, ale najczęściej panowała cisza. Wykopanie grobu głębokiego
na ponad trzy i pół metra zajmowało im obu cały dzień. To było niezłe tempo.
Mimo że łopaty były do niczego. Nie tak jak te w domu, wąskie szpadle ręcznej
roboty, które nadawały się do wszystkiego, do wycinania torfu lub darni, do
kopania kartofli. Te łopaty były wyprodukowane w fabryce. Oni obaj pracowali
jednak dostatecznie szybko, ponieważ John kopał ziemię od czasu, gdy był dość
duży, by unieść łopatę, a Dan był tu najsilniejszym mężczyzną.
Kopali więc, coraz mocniej rozgrzani, a tymczasem późnozimowe słońce
pokazało się na chwilę na niebie nad czarnymi budynkami z tyłu, po czym
schowało się za gęstą szarą chmurą. Brandt chodził po szczycie wzgórza z długim
kijem, jaki noszą przy sobie wszyscy sanitariusze, i przypatrywał się świdrującym
wzrokiem Johnowi i Danowi oraz pozostałym pracującym, gotów w każdej chwili
użyć swego gwizdka.
– Tu – powiedział Dan – gdy stanęli na dnie dość już głębokiego dołu. Wyjął
z kieszeni trochę machorki i wskazał ramieniem ogrodzenie wokół pola. – Nie
zajęłoby dużo czasu, żeby się na nie wspiąć, no nie?
John otarł mankietem pot z czoła. Teren za ogrodzeniem wznosił się lekko –
nie tak wysoko jak wrzosowisko widoczne z ich oddziału, lecz łagodniej. Na linii
horyzontu widać było kilka maleńkich jak kropki domów. Zerknął na Brandta,
a ponieważ sanitariusz stał plecami do nich, pochylił się, wziął szczyptę tytoniu
Dana i szybko skręcił sobie cienkiego papierosa. Dan miał rację. Ogrodzenie było
tylko półtora raza wyższe od nich. Trochę pracy nogami, a będą na górze i daleko
stąd.
– Dokąd bym poszedł? – Dan powtórzył głośno niewypowiedziane pytanie. –
Gdybym dał drapaka? Zobaczymy, mio capitane. – Potarł zapałkę, płomyk
oświetlił bruzdy na jego twarzy.
John nachylił się do ognia. Nie wiedział, jak Danowi udaje się znaleźć
i przemycić zapałki, ale Dan miał do tego dryg. A jeśli nie musiało się błagać
sanitariusza o ogień, zachowywało się choć trochę dumy.
– Wiem, czego nie zrobię. – Dan wypluł zbyt gruby kawałek tytoniu. –
Niczego takiego, jak te durne gnojki, które włóczą się koło wsi. – Skinął ręką
w stronę domów w oddali. – Nie chciałbyś tego zrobić. Nie w tych ciuchach.
Wszyscy słyszeli o czterech uciekinierach. Przebywali poza zakładem
niespełna dzień i nie zrobili nic sensownego, krążyli wokół Sharston w biały dzień,
poszli do kiosku z gazetami i do fryzjera, aby się ogolić. Gdy usiedli w fotelach,
fryzjer zauważył naszywki na ubraniach tych idiotów.
John i Dan nosili garnitury z szorstkiego szarego tweedu z naszywką:
„Zakład dla psychicznie chorych w Sharston” na przodzie marynarki. Dan chwycił
palcami swoją naszywkę.
– Ledwie czytam, ale nawet ja nie jestem taki głupi, żeby myśleć, że nie
oznakują nas jak owce. Nie… – Zrobił krok do tyłu, zmrużył oczy, wypuścił nosem
dym z papierosa. – Nie idzie się do wsi. Idzie się do lasu. – Odchylił się do tyłu,
wskazując swym potężnym ciałem zachód. – Mam przyjaciół w tych lasach.
Pomogą mi. I tobie też, chavo. Zawsze pomagają porządnemu człowiekowi.
John zaciągnął się papierosem. Nigdy nie wiedział, jakiego rodzaju
przyjaciół Dan ma na myśli.
Lubił opowieści Dana, równie dziwne jak on sam, olbrzym o mięsistej
twarzy, piersi atlety, ramionach jak wielkie szynki, w całości pokrytych tatuażami
przedstawiającymi ptaki, kwiaty i osobliwe stworzenia, pół kobiety, pół zwierzęta.
Dan był marynarzem – „całe dwadzieścia lat” – i nazywał Johna swym kapitanem,
ponieważ, jak mówił, przypominał mu on pewnego włoskiego skippera, z którym
pływał, „naprawdę przystojnego małego spryciarza, takiego jak ty”. Dan pływał na
statkach, dopóki nie stracił patentu marynarskiego; później został bokserem
i staczał walki za pieniądze. Miał w zapasie mnóstwo opowieści, choć nigdy nie
było wiadomo, które są prawdziwe.
Na twarzach większości mężczyzn w zakładzie odcisnęło piętno coś, co John
znał – nędza lub strach przed nią. Twarz Dana Rileya wydawała się inna, jej
cechami charakterystycznymi były tylko wielokrotnie złamany nos oraz zmarszczki
od śmiechu i słońca. Przez dwa lata John nie dowiedział się, dlaczego właściwie
ten człowiek znalazł się w tym miejscu.
– A potem ruszę nad morze – ciągnął Dan. – Nad morze, mio capitane. Do
South Shields. Tam trzeba iść. Przyjdziesz z niczym, a oni wezmą cię na statek
handlowy. Bez żadnych pytań. Będę szedł nocą. – Dan nakreślił ręką z papierosem
krętą drogę. – I trzymał się z dala od dróg. – Przerwał na chwilę, delektując się
swoją wizją. – A gdy już tam będę, pójdę do domu Norah Carney.
Norah Carney. Przy opowieści o Norah Carney minęło wiele wypełnionych
pracą popołudni.
– Zapukam do jej drzwi, a ona otworzy. – Dan cofnął się o krok, jakby chciał
zrobić dla niej miejsce między nimi dwoma na dnie na wpół wykopanego grobu. –
Ona zaprosi mnie środka, jak zawsze. Pierwsze, co zrobimy, to spalimy te łachy
w kominku – wskazał swój garnitur – a potem pójdziemy do łóżka i nie wstanę,
dopóki…
Z oddali dobiegł przenikliwy dźwięk gwizdka. Ponad ramieniem Dana John
widział wymachującego kijem Brandta. Dan zaniósł się chrapliwym śmiechem, aż
się zatrząsł, rozgniótł niedopałek palcami i rzucił na ziemię.
– A ty? Dokąd ty pójdziesz, mio capitane?
Zawsze pytał, patrząc prosto w oczy, jakby chciał usłyszeć odpowiedź. Jakby
go to naprawdę interesowało.
Rąbek sukienki.
Kobieta. Dziecko.
Przedtem.
– Nigdzie – odparł John i wbił łopatę w ziemię.
*
Kopali przez resztę przedpołudnia, pozostawieni samym sobie. Przy pracy
Dan nucił pod nosem, a jego repertuar zależał od nastroju – czasami były to
krwawe ballady o mordach i zemście, czasem piosenki o wędrowaniu, ale
najczęściej szanty:
Cóż, że jestem kochankiem obdartym i brudnym
i mocno cuchną smołą moje łachy.
Mam srebrną miłość w kieszeni i złotej wielkie zapasy.
Figlarz ze mnie, miły, łagodny i wolny,
I mam w nosie, chłopaki, co świat
myśli o mnie.
Dan zmieniał słowa na bardziej nieprzyzwoite, dodawał wersy o podejrzanej,
pełnej wigoru dziewczynie imieniem Norah i sam się z tego śmiał.
I choć praca była ponura – kopanie grobów głębokich na trzy i pół metra, na
sześć ciał każdy – jeśli czuło się świeży zapach ziemi, ktoś obok śpiewał, pot od
czasu do czasu zalewał oczy, aż szczypało, świat wydawał się prostszy.
Któregoś dnia, gdy zegar wybił jedenastą, a oni byli dość głęboko w dole,
zrobiło się zamieszanie. Usłyszeli gwizdki, tym razem nie jeden, lecz wiele.
Spojrzeli w górę i zobaczyli małą, ciemną postać biegnącą od strony zabudowań.
Dan zagwizdał cicho.
– Zobacz tylko, chavo…
To była kobieta, szybko biegła w ich kierunku.
– A niech mnie! – Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dona z samego
rana.
John przyglądał się tylko. Kobiety były jak duchy. Mieszkali z nimi w tych
samych budynkach, a nigdy ich nie widzieli. Poza piątkami, kiedy były tańce. Ale
on nie brał w tym udziału.
Dan zsunął czapkę na tył głowy.
– No, dalej, dziewczyno – mruknął pod nosem.
Dziewczyna była coraz bliżej, machała na boki ramionami, czerwona na
twarzy z wysiłku. Było w niej szaleństwo. Wolność. John poczuł ucisk w żołądku.
– Dalej, dziewczyno! – ryknął Dan, ciskając łopatę na ziemię i wyrzucając
w górę ramiona. – Biegnij!!
Nie dalej niż sześć metrów za dziewczyną widać było chudą, czarną postać;
to Brandt, już ją prawie doganiał. Za nim biegły pielęgniarki, trzy, cztery, pięć,
powiewając spódnicami, wymachując rękoma niczym ptaki, które nie potrafią
latać. John, dysząc ciężko, jakby to on biegł, a nie dziewczyna, ocenił odległość do
drzew. Ona dałaby radę to zrobić. Dałaby radę.
– Zatrzymać ją! Zatrzymać ją! – krzyczał Brandt. Twarz miał wykrzywioną
z wysiłku.
– Słyszałeś to? – zapytał Dan.
– Co? – spokojnie odpowiedział pytaniem John. Żaden z nich się nie ruszył.
Biegnij, dziewczyno. Biegnij.
Dziewczyna podniosła wzrok, zobaczyła ich. I choć obaj podnieśli w górę
ręce, by pokazać, że nie mają zamiaru zrobić jej krzywdy, w jej oczach błysnęło
przerażenie, gwałtownie skręciła, potknęła się, upadła i zaczęła się staczać po
zboczu w stronę ich dołu.
Przez straszną chwilę uciekinierka leżała bez ruchu. John bez namysłu
wydostał się z dołu i ruszył w dół zbocza. Przyklęknął w błocie obok niej.
– Czy wszystko w porządku?
Dziewczyna się nie ruszała. Dotknął jej ramienia, a ona przewróciła się na
plecy. Oczy miała czerwone i zapuchnięte, na policzku ślad po uderzeniu. Mokrą
sukienkę oblepiały błoto i trawa. John podał dziewczynie rękę, by pomóc jej wstać,
ona wyciągnęła swoją, lecz coś uderzyło go w ramię z taką siłą, że padł na ziemię
jak podcięty. A gdy wstał, zobaczył, że Brandt już klęczał dziewczynie na plecach,
że już wykręcił jej ręce do tyłu.
Obserwował bezradnie, jak przygważdżają i wiążą ofiarę, jak roi się wokół
niej zgraja rozwrzeszczanych pielęgniarek. Wśród tego wszystkiego poczuł na
sobie spojrzenie zaczerwienionych oczu dziewczyny i nie potrafił odwrócić
wzroku.
– Co? – warknęła na niego, gdy postawiono ją na nogi. – Na co się gapisz?
Potrząsnął głową.
– Przepraszam – powiedział na wpół do siebie i odwrócił się.
Dan, zanurzony w dole do połowy uda, w czapce zsuniętej z czoła, znów
cicho zagwizdał.
– Myślałem, że ona naprawdę da drapaka.
– Pewnie.
Biegła szybko. Była już blisko drzew. Brandt by jej nie dogonił. A potem ich
zobaczyła, a teraz ją złapali.
Ta chwila zepsuła ranek. Jak dotąd wydawał się nijaki.
John podniósł łopatę i wbił w twardą, przemarzniętą ziemię. Rozmyślał
o tym, gdzie jest. I jak długo to już trwa. I że coś, co wydawało się proste, rozpadło
się, zostało rozerwane na strzępy.
Charles
Poczuł niemal ulgę, gdy go wezwano. Był właśnie w skrzydle dla mężczyzn,
na oddziale piątym, i grał epileptykom sonaty Mozarta.
Młody sanitariusz postukał go w ramię i przekazał wiadomość.
– Dyrektor chce pana widzieć. Teraz.
A on musiał przerwać w połowie Adagio C major, K545.
Idąc długim głównym korytarzem, otwierał i zamykał kolejne drzwi, czując
mdłości. Wiedział, o co chodziło – o tę dziewczynę. Powinien był za nią pobiec.
Źle wypadło takie naruszenie zasad bezpieczeństwa na jego dyżurze.
Przed drzwiami do gabinetu dyrektora Charles wziął kilka głębokich
oddechów, po czym zapukał mocno, z udawaną pewnością siebie.
– Proszę! – Głos dyrektora dobiegł stłumiony przez ciężkie drzwi. – Ach…
Fuller. – Soames siedział za biurkiem. – Niech pan siada.
Idąc przez pokój, Charles czuł na sobie wzrok tego człowieka.
– Wszystko dobrze, Fuller?
– Bardzo dobrze, proszę pana – odparł, siadając.
– Tak, tak. – Okulary w czarnych oprawkach tkwiły na czubku nosa
Soamesa i Charles miał wrażenie, że patrzy na niego kilka par oczu. Dyrektor,
wysoki, o cienkich kończynach, w zadziwiający sposób przypominał pająka.
Rzadko ruszał się ze swego gabinetu, urzędując w środku tej sieci korytarzy, jego
uwagi nie uchodziło jednak nic, co działo się w powierzonym mu przybytku.
Kiwnął głową.
– Słyszę, że mamy teraz więcej muzyki w pokojach dziennych?
– Tak, proszę pana. Właśnie odszedłem od pianina.
– Naprawdę? A jak sprawdza się nowy regime?
– Cóż… – Charles usilnie się starał nadać swemu głosowi lekki ton. –
Sądzę… to wydaje się podobać pacjentom. Trochę… eksperymentowałem
z różnymi kompozytorami. To działa niemal jak… lekarstwo, jeśli mogę tak
powiedzieć.
– Rozumiem. – Krótkie drgnięcie warg, prawie uśmiech. – A kto im się
najbardziej podoba?
– To zależy. – Charles pochylił się do przodu. – Skłaniam się ku
preferowaniu Mozarta dla epileptyków. Albo Bacha. Chorzy zdają się doceniać ład,
jaki te utwory wnoszą, natomiast Chopina, Schuberta, improwizatorów lubią za…
cóż, za ich… piękno, jak przypuszczam.
– Piękno? – Soames uniósł brwi.
Charles poczuł szybsze bicie serca. Postanowił zachować się, jakby tego nie
zauważył.
– Tak, proszę pana. Uważam, że są to najpiękniejsze utwory solowe na
pianino.
Soames wydał trudny do odczytania dźwięk.
– A orkiestra? Nie za dużo dla pana? Zawsze możemy znaleźć kogoś innego,
kto podoła temu zadaniu.
– Nie, proszę pana. – Charles roześmiał się. Chciał, żeby ten śmiech
zabrzmiał swobodnie, przypominał on jednak szczek zmęczonego psa. – Wcale nie.
Wszystko idzie dobrze, proszę pana. Mamy teraz altówkę i trąbkę, tak więc
w zeszłym tygodniu zebraliśmy wreszcie komplet.
– Bardzo dobrze. – Dyrektor rozparł się na fotelu, złożył palce pod brodą. –
Jak długo jest pan z nami, Fuller?
– Pięć lat, proszę pana.
– Pięć lat – powtórzył Soames z zadumą.
– Proszę pana… – Charles splótł dłonie. – Jeśli chodzi o tę dziewczynę, jest
mi bardzo przykro. Powinienem zauważyć oznaki, ale teraz ona została wysłana na
dół i sądzę…
Dyrektor uniósł rękę.
– Czy prosiłem pana, aby pan mówił?
– Nie, proszę pana.
W gabinecie zapadło ciężkie milczenie.
– Proszę mi powiedzieć, Fuller, jaka wydawała się panu ta dziewczyna.
– Ja… Ona…
Śmierdziała smarem silnikowym, uryną i wełną. Gdy mierzył jej puls, jego
jedynym pragnieniem było, aby ta rozmowa skończyła się jak najszybciej.
– Jej dane były skąpe. Przybliżona data urodzenia. Rodzina, ale ona nie
utrzymuje z nią kontaktów.
Soames skinął głową.
– A pod względem fizycznym?
– Pod względem fizycznym była… poniżej normy.
Mocno poniżej normy. Spodziewał się zwykłej kobiety z klasy niższej, ona
była jednak szczególnym przypadkiem – oczy tak opuchnięte, że niemal
zdeformowane, skóra wokół gałek ocznych różowa i naciągnięta, spojówki
w stanie zapalnym, łzawiące, brzegi powiek zaropiałe, żółte. Pod oczyma otwarta
rana, świeża, po uderzeniu w policzek, które rozcięło skórę.
– W tym rzecz, Fuller. – Soames spojrzał Charlesowi prosto w oczy. – Nie
chcemy żadnych więcej uciekinierów. Szkodzą naszej reputacji. Wprawiają
miejscowych w przerażenie. Rozumie pan? Nie możemy pozwolić, by wyglądało
na to, że sprawy… wymykają się nam spod kontroli.
– Tak, proszę pana. Całkowicie się zgadzam.
– Mam nadzieję, że pański ostatni awans nie okaże się przedwczesny. Musi
pan zachować czujność.
Charles skinął głową i zaczął wiercić się na krześle.
– Zapewniam, że tak będzie.
– Doskonale, Fuller. To już wszystko. – Soames odprawił go gestem.
Charles wstał, zrobił kilka niepewnych kroków w stronę drzwi i się
zatrzymał. Audiencja u dyrektora należała do rzadkości. Kto wie, kiedy zdarzy się
następna. Odwrócił się.
– Panie dyrektorze…
Soames spojrzał, jakby zaskoczony, że Charles wciąż jest w gabinecie.
– Tak?
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog. Irlandia, rok 1934 Księga pierwsza, 1911. Zima – wiosna Księga druga, 1911. Wiosna – lato Księga trzecia, 1911. Lato – jesień 1911. Listopad Epilog. Irlandia, 1934 Od Autorki Podziękowania
Tytuł oryginału THE BALLROOM Wydawca Agnieszka Koszałka Grażyna Woźniak Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska Redakcja Maria Konopka-Wichrowska Korekta Ewa Grabowska Copyright © Anna Hope 2016 Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Szubert, 2017 Świat Książki Warszawa 2017 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Akces, Warszawa Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-704-8
Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Mojemu prapradziadkowi Johnowi Mullarkeyowi (1863–1918) A także Dave’owi, który codziennie dowodzi, że magia istnieje.
Sala ma 31,6 metra długości i 15,2 metra szerokości, i jest wspaniała, wielka i efektowna. Są tu lamperie i fryz ceramiczny Burmantofts, gzymsy kordonowe, a nad nimi łukowate okna witrażowe z wyobrażeniami gałązek jeżyn i latających ptaków, co daje czarujący efekt. Płycinowy sufit utrzymany jest w różnych odcieniach jasnego brązu i złota, harmonizujących z bogactwem kolorów lamperii i fryzu, a także z orzechową barwą wspaniałej galerii. Na przeciwległym krańcu znajduje się duża scena wyposażona we wszelkie udogodnienia techniczne, z kulisami i miejscem dla zespołu muzycznego za rampą. „Ilkley Gazette”, 1882 Ogród ludzkości jest pełen chwastów […], pielęgnacja nigdy nie przemieni ich w kwiaty. Karl Pearson
Prolog Irlandia, rok 1934
Dzień był ładny, ciepły. Szła powoli, ostrożnie, pożłobioną koleinami ścieżką wśród łąk, na których pasły się ospałe od letniego słońca krowy. W szczelinach rozpadających się kamiennych murków rosły polne kwiaty. Wszędzie było zielono. Gdzieś z daleka dochodził zapach morza. Skręciwszy za róg, zobaczyła dom, niski, rozłożysty, o trzech oknach od frontu. Pobielany. Dom, o który ktoś dbał. Otaczały go grządki warzyw dojrzałych do zbioru. Tuż obok była stajnia; na szczycie opartej o nią drabiny pracował mężczyzna. W powietrzu rozbrzmiewało stukanie jego młotka. Stanęła. Wstrzymała oddech. Mężczyzna, odwrócony plecami, pochłonięty pracą, jeszcze jej nie zauważył. Nie spodziewała się, że go tu zastanie. Pomyślała tylko, że może czas zobaczyć ten dom, wyczuć obecność tego mężczyzny, zastanowić się, czy to naprawdę jest to miejsce. Obserwując go, jego spokojne ruchy, unoszące się i opadające ramię, czuła narastający strach. Czy on ją pozna po wszystkich tych latach? Czy podziękuje jej za zakłócenie swego spokoju? Przyjrzała się sobie. Rano ubrała się bardzo starannie, lecz nagle wszystko wydało się nie takie – buty za ciasne, sukienka w zbyt krzykliwym kolorze. Kapelusz zbyt elegancki na tak gorący dzień. Jeszcze nie było za późno, by się wycofać. Nigdy by się nie dowiedział, że przyszła. Zamknęła oczy i poczuła na powiekach ciepło promieni słonecznych. Zbyt długo czekała na tę chwilę. Młotek przerwał pracę. Otworzyła oczy, wróciła do rzeczywistości. Mężczyzna ją zauważył. Stał teraz na ziemi, patrząc spokojnie w jej stronę. Nie potrafiła nic wyczytać z jego twarzy. Serce w niej zamarło. Podniosła głowę. Wzięła oddech. Nie zobaczy jej załamanej. Ruszyła w stronę bramy, a gdy doszła, wypowiedziała jego imię.
Księga pierwsza 1911 Zima – wiosna
Ella – Będziesz grzeczna? – Głos mężczyzny odbijał się echem. – Będziesz grzeczna? Krzyczała. Może będzie grzeczna, może nie, ale zdjęto jej z głowy koc i z trudem łapała oddech. Przed oczami miała łukowato sklepioną salę oświetloną lampami. Gaz syczał cichutko. Wszędzie rośliny i zapach mydła karbolowego. Na podłodze płytki wypolerowane do połysku, niektóre w kształcie kwiatów, ale te kwiaty były czarne. Domyśliła się więc, że to nie posterunek policji i zaczęła krzyczeć ze strachu, aż w końcu z ciemności wyłoniła się młoda kobieta w kitlu i wymierzyła jej policzek. – Dość tego! Irlandka. Ella odrzuciła głowę do tyłu, w oczach miała łzy, choć nie płakała. Znała te irlandzkie dziewczyny. Pełno ich było w przędzalni. Wredne jak diabli. Przyszła druga kobieta, wzięły ją pod pachy i zaczęły ciągnąć w kierunku drzwi. Ella się opierała, kobiety musiałyby ją wlec, ale biły ją po twarzy, dopóki nie zaczęła iść o własnych siłach. Obie miały u pasków pęki kluczy. Jakieś dwadzieścia lub trzydzieści pobrzękujących kluczy. Przepchnęły ją przez drzwi, zamknęły je i wszystkie trzy znalazły się teraz w korytarzu tak długim, że nie było widać jego końca. – Gdzie ja jestem? Bez odpowiedzi. Tylko syk gazu i ciągnący się korytarz. Skręciły w lewo, przeszły przez kolejne drzwi i jeszcze jedne, kitle szeleściły przy każdym ruchu. Wszędzie unosił się ten sam ostry zapach mydła i coś jeszcze; coś złego czaiło się pod spodem. Wreszcie ostatnie drzwi i duży pokój, w którym śmierdziało jak w chlewie. Kobiety wciągnęły Ellę i pchnęły na wąskie łóżko. – Zajmiemy się tobą później. W szarawym świetle widać było mnóstwo łóżek. Na każdym ktoś leżał, trudno było jednak zgadnąć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Pod pomalowanymi ciemną farbą ścianami stały ciężkie sprzęty. Ella widziała duże podwójne drzwi, te, przez które weszła. Zamknięte. Czy to więzienie? Już? Przysiadła na łóżku, ciężko dysząc. Policzek pulsował. Pomacała go; był mocno opuchnięty, rozcięty w miejscu, gdzie wcześniej uderzył ją ten mężczyzna. Naciągnęła na kolana szorstki koc. Gdzieś obok ktoś śpiewał, chyba kołysankę.
Ktoś inny płakał. Ktoś mamrotał do siebie. Tuż obok rozległo się nucenie. Wydawało się dochodzić z sąsiedniego łóżka, Ella widziała jednak tylko stopy o podeszwach niczym żółty papier ścierny, dopóki kobieta nagle nie usiadła prosto. Była stara, ale włosy miała związane w kucyki niczym mała dziewczynka. Z jej chudych ramion zwisała skóra. – Pójdziesz ze mną? – zapytała kobieta. Ella przysunęła się do niej trochę. Może ona zna jakieś wyjście. – Dokąd? – Do Niemiec. – Wilgotne oczy kobiety błyszczały. – Będziemy tam tańczyć, śpiewać. – Zaczęła nucić jakąś melodię łamiącym się, dziecinnym głosem. A potem rzuciła głośnym szeptem: – W nocy, gdy śpię, dusza mi wychodzi… wymyka się, myk, myk, jak małe białe stworzenie. – Wskazała na Ellę i uśmiechnęła się. – Ale ty musisz dać temu spokój. Ona wraca rano, bez dwóch zdań. Ella zakryła oczy dłońmi, odwróciła się od kobiety i zwinęła w ciasny kłębek. Ktoś walił w ścianę. – Dodomuchcędodomuchcędodomu. Przyłączyłaby się do tego. Tylko że nie wiedziała, gdzie jest ten dom. * Czuwała przez całą noc, ale nie mogłaby usnąć, nawet gdyby chciała. Policzek ją palił, a gdy tylko jedna kobieta przestawała biadolić, inna zaczynała wrzeszczeć, śpiewać, mówić do siebie. – Atobyłon. – Zabierzcietęelektryczność. – Smród! Smród! Boję się. – Ale to tam duch przychodziwksiędze. W miarę jak niebo jaśniało, chór stawał się głośniejszy, a przewodziła mu Stara Niemka z sąsiedniego łóżka, straszliwy ptaszek witający śpiewem poranek. W sali rozległ się dźwięk dzwonka. Ale przynajmniej coś się zaczęło dziać. Ella zobaczyła w drugim końcu sali kobietę w takim samym kitlu, w jakie ubrane były te, które przyprowadziły ją tu ostatniej nocy. Wyśliznęła się z łóżka i szybko ruszyła na środek sali. – Chcę z kimś porozmawiać. – Co takiego? – Z kimś, kto tu rządzi. – Ja tu rządzę. – Kobieta wygładziła fartuch na brzuchu i zaczęła nakręcać swój zegarek. – Gdzie ja jestem? – Nie wiesz? – Kobieta uśmiechnęła się do okrągłej tarczy zegarka, jakby im
obojgu udał się jakiś miły żarcik. Gdzieś na zewnątrz zadźwięczał dzwonek, teraz głośniejszy. Kobiety zaczęły się tłoczyć, przepychać przy drzwiach. Ella zacisnęła pięści. Na chwilę znów znalazła się w pracy – była siódma rano, wszyscy pędzili na wzgórze, aby się nie spóźnić i by nie obcięto im wypłaty, a przypływ paniki sprawiał, że czuła w ustach metaliczny posmak. Przy bramie stał służbista Jim Christy, z wybiciem siódmej gotów zamknąć tę bramę każdemu przed nosem. – Powinnaś poczekać, dopóki czegoś nie zjesz. Odwróciła się i zobaczyła stojącą tuż obok wysoką, bladą dziewczynę. – Nigdy nie bij się na pusty żołądek. – Dziewczyna uśmiechała się lekko. – No, chodź. – Dotknęła jej ramienia. – Pokażę ci drogę. Ella zignorowała dziewczynę. Nie potrzebowała przyjaciółek. A zwłaszcza nie tutaj. Weszła za tłumem do dużej, rozbrzmiewającej echem sali, gdzie kobiety siadały na ławkach przy długich drewnianych stołach. Wszystkie drzwi znajdowały się z jednej strony pomieszczenia, a przy każdych stała kobieta z pękiem kluczy. Wszystkie okna były po drugiej stronie, lecz szybki miały tak małe, że nawet gdyby je wybić, dałoby się przecisnąć przez nie zaledwie dłoń. – Siadaj. – Kobieta w kitlu, przechodząc, pchnęła ją na ławkę. Miska przed Ellą zaklekotała o stół. – Owsianka – powiedziała blada dziewczyna, która usiadła po drugiej stronie stołu. – Tu jest mleko. – Podniosła duży dzbanek, nalała trochę sobie, a potem Elli. – Jedzenie nie jest takie złe. Młoda, ciemnowłosa kobieta siedząca obok Elli pochyliła się ku nim. – To mysz – oznajmiła, pokazując owsiankę. – Dorzucają je zmielone. – Twarz miała szarą, wychudzoną. Wydawała się bezzębna. Ella odsunęła miskę. Żołądek skręcał jej się z głodu, ale gdyby to zjadła, to byłoby w niej. Byłoby realne. A gdziekolwiek to jest, nie jest realne. – Zraniłaś się w policzek – zauważyła blada dziewczyna. – Wiem. – Powinnaś to pokazać. – Dziewczyna przechyliła głowę. – Jestem Clem – powiedziała, wyciągając rękę. Ella siedziała bez ruchu. – Twoje oczy też wyglądają źle. – Są w porządku. – Nie wyglądają w porządku. – Czy mogę zjeść twoją? – Ella poczuła na ramieniu gorący oddech kobiety od myszy. Skinęła głową, a kobieta przysunęła sobie miskę. W sali musiało znajdować się jakieś pięćset kobiet i było tam głośniej niż w przędzalni przy wszystkich włączonych maszynach. Stara dama po drugiej
stronie stołu kołysała w ramionach zrolowany szal, nucąc do niego, uciszając go i głaszcząc. Przechadzająca się wzdłuż stołu kobieta w fartuchu stanęła nad nią i postukała ją w ramię. – Skończ z tymi bzdurami i jedz. Stara dama pokręciła głową. – Nie, najpierw musi zjeść dziecko. – Zaczęła rozpinać sukienkę. – To nie jest dziecko – powiedziała jakaś kobieta podniesionym głosem. Chwyciła szal, strzepnęła i podniosła do góry kawałek dziurawego materiału. – Widzicie? Nic tu nie ma. – Dziecko! Zrobiłaś krzywdę mojemu dziecku! – krzyknęła stara dama, upadła na kolana i zaczęła po omacku szukać na podłodze. Kobieta w fartuchu pociągnęła ją do góry za łokieć. Zrobiło się zamieszanie, kilka kobiet dołączyło do wrzasków. W szczytowym momencie jakaś miska rozbiła się na podłodze. – Co chciałaś przez to osiągnąć? – Pytanie zadała ta sama kobieta o surowej twarzy, z którą Ella miała do czynienia zeszłej nocy. Ta Irlandka. Ella zacisnęła pięści. – Chcesz rurki? Chcesz znowu rurki? Stara dama rzucała głową i krzyczała, gdy wywlekano ją z sali. Po drugiej stronie stołu Clem spokojnie jadła. Skończywszy, położyła łyżkę obok miski i złożyła ręce na podołku. Ella nachyliła się do niej. – Gdzie ją zabrały? Gdzie one poszły? Clem rzuciła jej szybkie spojrzenie. – Do infirmerii. – Dlaczego? – Żeby nakarmić ją przez rurkę. – Gdzie ja jestem? – W zakładzie dla obłąkanych w Sharston. – W oczach Clem widać było niezmącony spokój. – A ty myślałaś, że gdzie? Ella spojrzała na swoje dłonie zaciśnięte w pięści, rozprostowała palce na stole. Były wszystkie, ale nie wyglądały jak jej własne. Odwróciła dłonie wnętrzem do góry i wpatrywała się w nie. Chciała lustra. Choćby takiego starego odłamka, jaki miały na tyłach przędzalni. Tego, do którego przepychały się w piątki. Choćby takiego. Żeby się przekonać, że ona, Ella, wciąż istnieje. Rozejrzała się. Drzwi. Przy każdych pielęgniarka niczym strażnik więzienny z pękiem kluczy na kółku. Zakład dla obłąkanych w Sharston. Słyszała o nim. Od dzieciństwa. Jeśli kiedykolwiek zrobisz coś głupiego, pójdziesz do zakładu. Dla obłąkanych. Nędzarzy. Wyślą cię do zakładu i nigdy stamtąd nie wyjdziesz.
Wstała. Chwyciła za rękę jedną z przechodzących pielęgniarek. – Chwileczkę. To musi być pomyłka. Kobieta spojrzała na nią. – Zamknij się i siadaj. – Nie! Nie rozumie pani. To pomyłka. Nie jestem obłąkana. Ja tylko zbiłam szybę. Nie jestem obłąkana. – Śniadanie skończone. Wracaj do szeregu. Szuranie ławek. Stukot stóp kilku setek kobiet ustawiających się rzędem przy drzwiach. Ścisk, przepychanki. Jeszcze więcej kobiet w fartuchach; jedna z nich, starsza, miała czepek pielęgniarski i plakietkę. To ona tu rządziła. Teraz szła przez salę w kierunku Elli. To musiała być pomyłka, teraz już wiedzieli. Poczuła taką ulgę, że zaczęła drżeć. – Ella Fay? – Tak. – Jestem tu przełożoną. Pójdziesz ze mną. Ella wygramoliła się z ławki. – Powodzenia – rzuciła Clem. Ella się nie obejrzała. Wyszła za kobietą na korytarz, a gdy drzwi się za nią zamknęły, poczuła, że kolana uginają się pod nią, jakby ktoś wymierzył jej kopniaka. Musiała oprzeć się ręką o ścianę, aby nie upaść. Siostra przełożona cmoknęła. – Gotowa? Chodź ze mną. – Czy ja wychodzę? Kobiecie drgnęła szczęka, jakby właśnie usiadła na niej mucha, a ona nie mogła strząsnąć natręta. Nieważne. Wkrótce Ella będzie na zewnątrz. W rąbku sukienki miała zaszyte dwa szylingi i tym razem je wyda. Zrobi to, co powinna zrobić wczoraj. Pojedzie pociągiem. Daleko – tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna morze. Przechodziły przez kolejne drzwi – drugie, trzecie, czwarte. Za każdym razem, gdy do którychś dochodziły, milcząca pielęgniarka przytrzymywała Ellę za ramiona, podczas gdy siostra przełożona pobrzękiwała kluczami. Doszły do jaśniejszego korytarza, prowadzącego do pełnego zieleni holu wejściowego. Ella widziała już wcześniej te rośliny, setki roślin i tysiące płytek posadzki. Minęła frontowe drzwi i znalazła się w dusznym pokoju, gdzie stał stół, parę krzeseł i niewiele więcej. Pielęgniarka popchnęła ją na krzesło, położyła na stole przyniesione papiery i Ella została sama. Okna nie miały tu krat; wychodziły na szeroki żwirowy podjazd. Otworzyły się drzwi, wszedł mężczyzna. Mruczał coś pod nosem. Jasne włosy, długie, szpiczasto zakończone wąsy, odstające uszy zaróżowione na czubkach. Zanim usiadł, szybko przyjrzał się Elli bladoniebieskimi oczyma.
Przysunął sobie papiery. Napisał coś, potem zaczął czytać, nie przestając mruczeć pod nosem. Wreszcie podniósł wzrok. – Nazywam się doktor Fuller i jestem tu jednym z lekarzy – powiedział powoli, jakby mówił do głuchej. – Do moich obowiązków należy przyjęcie pani. – Przyjęcie mnie? – Tak. – Rozsiadł się na krześle, muskając koniuszki wąsów. Wydawały się tak ostre, że można by się o nie ukłuć. – Wie pani, dlaczego tu pani jest? – Tak. – Tak? – Pochylił się lekko do przodu. – Niech pani powie. Słowa popłynęły same. – Zbiłam szybę w oknie. W przędzalni. Wczoraj. Przykro mi. Zapłacę za nią. Ale nie jestem obłąkana. Mężczyzna wytrzymał jej spojrzenie, lecz jego oczy się zwęziły. Skinął głową, potem znów spojrzał w papiery i coś napisał. – Nazwisko? Nie odpowiedziała. Cmoknął. – Jak się pani nazywa? – Ella Fay. – Dziękuję. Zawód? – Nie jestem obłąkana. – Zawód, panno Fay. – Prządka. – Ile lat pracowała pani jako prządka? – Zaczęłam, jak miałam dwanaście lat. Pióro skrobało po papierze. – A przedtem? Pracowała pani jako dziecko? – Od ósmego roku życia. – Co pani wtedy robiła? – Byłam zbieraczką. – To znaczy? Proszę mi przypomnieć… – Zdejmowałam szpule nici, gdy były gotowe. Zawiązywałam końce. Skinął głową i znów coś zapisał. – Jest pani zamężna? – Nie. – W papierach, które tu mam, jest napisane, że wciąż mieszka pani ze swoją rodziną. Zgadza się? – Z rodziną mojego ojca. To jego rodzina. Nie moja. – A pani matka? – Nie żyje.
Znów pisanie, znów skrzyp, skrzyp, skrzyp. – A gdzie mieszka pani ojciec? W pokoju zapadła cisza. Za oknem widać było chmury ścigające się po niebie jakby w pogoni za lepszym miejscem. Przed oczyma stanął jej dom, w którym mieszkała i w którym dorastała. W którym umarła jej matka. Czarny dom, który nigdy nie dawał bezpieczeństwa. Ojciec, jego nowa żona, ich dzieci. I ona. Niczym nikomu niepotrzebny, wystrzępiony łach. – Victoria Street pięćdziesiąt trzy. Lekarz kiwnął głową, zapisał i podszedł do niej. Wziął ją za nadgarstek i lekko go nacisnął. Drugą ręką wyjął z kieszonki zegarek i wpatrywał się weń. – Język. – Co? – Proszę pokazać język – powiedział ostro. Przyjrzał się językowi Elli, po czym wrócił na miejsce za stołem i coś napisał. Obserwowała litery wychodzące spod jego pióra, maszerujące od lewej do prawej niczym sznur mrówek, które zauważyła pewnego upalnego letniego popołudnia, gdy przekraczały ścieżkę w pobliżu Victoria Street. Była wówczas małą dziewczynką. Siedziała oparta plecami o nagrzany kamień, słysząc dochodzący z domu chrypliwy głos ojca, a później głuchy odgłos uderzenia pięścią o ciało. I krzyk matki, niski, zwierzęcy dźwięk. Patrzyła na mrówki. Wydawało się, że wiedzą, dokąd zmierzają. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby poszła za nimi. Dokąd by doszła. – Tu jest napisane, panno Fay, że wczoraj rano wybiła pani szybę w oknie fabryki, w której pani pracowała. – Lekarz spojrzał na nią bacznie. – To nie robi ze mnie obłąkanej. – Zaprzecza pani, że to zrobiła? – Ja… Jak to wytłumaczyć? Jak opowiedzieć o tych kobietach, maszynach i oknach, które nie przepuszczały ani odrobiny światła? Wtedy wszystko było oczywiste, wiedziała jednak, że temu człowiekowi wyjaśnienie wyda się mętne. Pokręciła głową, mamrocząc: – Nie było szkód. Tylko ta szyba, a ja za nią zapłacę. Już mówiłam. Znajdę sposób. Lekarz znów zaczął pisać. – Nie jestem obłąkana – powiedziała, teraz już głośniej. – W każdym razie nie tak, jak te kobiety w tamtej sali. Nie przestawał pisać. Pokój wydawał się teraz trochę mniejszy, ciemniejszy. Pulsujący. Czuła, że pali ją twarz. I pęcherz. – Co pan pisze?
Zignorował pytanie. – Co pan pisze? – podniosła głos. Znów bez odpowiedzi. Tylko skrzypienie pióra. Meble, ciężkie i milczące, też ją obserwowały. Uderzyła w stół. Gdy nie podniósł oczu, uderzyła jeszcze raz, wstała i walnęła prosto w papiery; pióro stuknęło o podłogę. Atrament rozprysnął się na ręce lekarza, który wyprostował się, chwycił dzwonek i zadzwonił. Pojawiły się dwie pielęgniarki, od razu, jakby tylko na to czekały. – Wydaje się, że panna Fay ma gwałtowne usposobienie. Proszę zabrać ją na dół. Dokończymy badanie, gdy się uspokoi. Pielęgniarki chwyciły ją, lecz ona ugryzła jedną z nich w ramię i zdołała się wyrwać. A potem drzwi, niezamknięte, bieg przez hol wejściowy, po czarnych kwiatach. Wielkie drzwi frontowe, również niezamknięte, schody na zewnątrz i świeże powietrze na twarzy. Wdycha je, wciąga łapczywie, pędząc po żwirze. Rozlegają się gwizdki, ostre, przenikliwe. Odwraca głowię i widzi pielęgniarkę zmierzającą w jej stronę. Skręca w lewo, rusza wzdłuż budynku. Dalej są inne budynki, mija je, biegnąc przez trawę. Potem boisko do krykieta. Wysokie drzewa. Brak tchu. I rozciągające się wokół błotniste pola, owce, wąska dróżka. Dwaj ludzie stojący w dole, jeden z nich macha rękoma, krzyczy. Odwraca się i widzi, że pielęgniarka z tyłu już ją dogania, robi gwałtowny zwrot, by ją wyminąć, lecz ślizga się na błocie, przewraca i stacza ze wzgórza. Plask błota. Wszystko czerwone i czarne. Gorąca wilgoć między nogami. Twarz przy jej twarzy, ciemnowłosy mężczyzna, wyciągnięta ręka, otwarta dłoń. – Wszystko w porządku? Ludzie dokoła niej. Na niej. Ona na czworaka, wypluwa z ust czarną ziemię. Ramiona szarpnięciem wykręcone do tyłu. Ból, gdy ludzie, których nie widziała, podciągają ją do góry i stawiają na nogi. Ciemnowłosy mężczyzna wciąż tam był. Stał, przyglądał się jej. Z niewielkiej odległości. Patrzył, jakby było mu jej żal. Nikomu nie było jej żal. – No co?! – krzyknęła do niego. – Na co się gapisz? John – Wystarczająco zimno dla ciebie, mio capitane? – Tak jest. – John zajął miejsce obok Dana w kolejce. – Wystarczająco zimno. Było ich ośmiu, czekali na łopaty w słabym świetle przenośnej lampy, ich oddechy zamieniały się w powietrzu w obłoczki pary. Mężczyźni kasłali, chuchali w dłonie, przestępowali z nogi na nogę i podchodzili jeden za drugim do Brandta,
sanitariusza, by podać nazwisko i dowiedzieć się, gdzie mają kopać. Zawsze widziało się tu te same twarze; nie tak wielu można było zaufać na tyle, by powierzyć im coś ciężkiego i ostrego. – Mantle Lane – powiedział Brandt, gdy przyszła kolej na Johna, wręczając mu łopatę. John ledwie widział twarz tego człowieka. Zarzucił łopatę na ramię i ruszył za majaczącym w mroku zarysem zwalistej sylwetki Dana żwirową ścieżką, która biegła za głównymi budynkami, przez tory kolejowe i do najdalszych zakątków terenu zakładu. Buty skrzypiały na zamarzniętej trawie, John otulił się mocno marynarką. Ranek był zimny i wilgotny, wiatr ze wzgórz przenikał każdą szczelinę w ubraniu. Gdy dotarli na cmentarz, skierowali się do dołu, który wykopali w zeszłym tygodniu, przykrytego teraz grubymi deskami. Dan przykucnął, podniósł jedną z desek i zajrzał do środka. – Teraz jest tu dwóch. – Tak jest. Do zapełnienia dołu brakowało więc jeszcze czterech zmarłych. Zrobiło się trochę widniej, John mógł więc dostrzec zmarszczone brwi Dana, który wyjął z kieszeni dwie wiotkie świeże gałązki, szybko zawiązał na nich węzełki i ostrożnie ułożył je w dole, wymawiając przy tym cicho kilka słów. W grobach było zawsze po sześć ciał. Żadnych nagrobków, tylko wykopana z dołu ziemia, którą je zasypywano. John nakreślił łopatą prostokąt oznaczający miejsce nowego grobu. Dan zaraz do niego dołączył; podnieśli łopaty, metal uderzył w ziemię z głośnym brzękiem. Nie rozmawiali podczas pracy. Zawsze na początku było tak samo – milczenie, dopóki nie złapało się własnego rytmu. But znajdował miejsce na krawędzi łyżki łopaty, kolano ułożenie przy stylisku, oddech się wyrównywał. Słychać było tylko odgłos metalu tnącego ziemię i stękanie z wysiłku. Zimno już nie dokuczało, gdy człowiek całkowicie pochłonięty był kopaniem. Byli w tym dobrzy, a ciężka praca była dobra dla nich – pozwalała zapomnieć. Od czasu do czasu rozlegał się krzyk któregoś z mężczyzn z innej pary i przenikliwy gwizd pociągu jadącego z Leeds i zostawiającego za sobą smugę dymu nad drzewami, ale najczęściej panowała cisza. Wykopanie grobu głębokiego na ponad trzy i pół metra zajmowało im obu cały dzień. To było niezłe tempo. Mimo że łopaty były do niczego. Nie tak jak te w domu, wąskie szpadle ręcznej roboty, które nadawały się do wszystkiego, do wycinania torfu lub darni, do kopania kartofli. Te łopaty były wyprodukowane w fabryce. Oni obaj pracowali jednak dostatecznie szybko, ponieważ John kopał ziemię od czasu, gdy był dość duży, by unieść łopatę, a Dan był tu najsilniejszym mężczyzną. Kopali więc, coraz mocniej rozgrzani, a tymczasem późnozimowe słońce
pokazało się na chwilę na niebie nad czarnymi budynkami z tyłu, po czym schowało się za gęstą szarą chmurą. Brandt chodził po szczycie wzgórza z długim kijem, jaki noszą przy sobie wszyscy sanitariusze, i przypatrywał się świdrującym wzrokiem Johnowi i Danowi oraz pozostałym pracującym, gotów w każdej chwili użyć swego gwizdka. – Tu – powiedział Dan – gdy stanęli na dnie dość już głębokiego dołu. Wyjął z kieszeni trochę machorki i wskazał ramieniem ogrodzenie wokół pola. – Nie zajęłoby dużo czasu, żeby się na nie wspiąć, no nie? John otarł mankietem pot z czoła. Teren za ogrodzeniem wznosił się lekko – nie tak wysoko jak wrzosowisko widoczne z ich oddziału, lecz łagodniej. Na linii horyzontu widać było kilka maleńkich jak kropki domów. Zerknął na Brandta, a ponieważ sanitariusz stał plecami do nich, pochylił się, wziął szczyptę tytoniu Dana i szybko skręcił sobie cienkiego papierosa. Dan miał rację. Ogrodzenie było tylko półtora raza wyższe od nich. Trochę pracy nogami, a będą na górze i daleko stąd. – Dokąd bym poszedł? – Dan powtórzył głośno niewypowiedziane pytanie. – Gdybym dał drapaka? Zobaczymy, mio capitane. – Potarł zapałkę, płomyk oświetlił bruzdy na jego twarzy. John nachylił się do ognia. Nie wiedział, jak Danowi udaje się znaleźć i przemycić zapałki, ale Dan miał do tego dryg. A jeśli nie musiało się błagać sanitariusza o ogień, zachowywało się choć trochę dumy. – Wiem, czego nie zrobię. – Dan wypluł zbyt gruby kawałek tytoniu. – Niczego takiego, jak te durne gnojki, które włóczą się koło wsi. – Skinął ręką w stronę domów w oddali. – Nie chciałbyś tego zrobić. Nie w tych ciuchach. Wszyscy słyszeli o czterech uciekinierach. Przebywali poza zakładem niespełna dzień i nie zrobili nic sensownego, krążyli wokół Sharston w biały dzień, poszli do kiosku z gazetami i do fryzjera, aby się ogolić. Gdy usiedli w fotelach, fryzjer zauważył naszywki na ubraniach tych idiotów. John i Dan nosili garnitury z szorstkiego szarego tweedu z naszywką: „Zakład dla psychicznie chorych w Sharston” na przodzie marynarki. Dan chwycił palcami swoją naszywkę. – Ledwie czytam, ale nawet ja nie jestem taki głupi, żeby myśleć, że nie oznakują nas jak owce. Nie… – Zrobił krok do tyłu, zmrużył oczy, wypuścił nosem dym z papierosa. – Nie idzie się do wsi. Idzie się do lasu. – Odchylił się do tyłu, wskazując swym potężnym ciałem zachód. – Mam przyjaciół w tych lasach. Pomogą mi. I tobie też, chavo. Zawsze pomagają porządnemu człowiekowi. John zaciągnął się papierosem. Nigdy nie wiedział, jakiego rodzaju przyjaciół Dan ma na myśli. Lubił opowieści Dana, równie dziwne jak on sam, olbrzym o mięsistej twarzy, piersi atlety, ramionach jak wielkie szynki, w całości pokrytych tatuażami
przedstawiającymi ptaki, kwiaty i osobliwe stworzenia, pół kobiety, pół zwierzęta. Dan był marynarzem – „całe dwadzieścia lat” – i nazywał Johna swym kapitanem, ponieważ, jak mówił, przypominał mu on pewnego włoskiego skippera, z którym pływał, „naprawdę przystojnego małego spryciarza, takiego jak ty”. Dan pływał na statkach, dopóki nie stracił patentu marynarskiego; później został bokserem i staczał walki za pieniądze. Miał w zapasie mnóstwo opowieści, choć nigdy nie było wiadomo, które są prawdziwe. Na twarzach większości mężczyzn w zakładzie odcisnęło piętno coś, co John znał – nędza lub strach przed nią. Twarz Dana Rileya wydawała się inna, jej cechami charakterystycznymi były tylko wielokrotnie złamany nos oraz zmarszczki od śmiechu i słońca. Przez dwa lata John nie dowiedział się, dlaczego właściwie ten człowiek znalazł się w tym miejscu. – A potem ruszę nad morze – ciągnął Dan. – Nad morze, mio capitane. Do South Shields. Tam trzeba iść. Przyjdziesz z niczym, a oni wezmą cię na statek handlowy. Bez żadnych pytań. Będę szedł nocą. – Dan nakreślił ręką z papierosem krętą drogę. – I trzymał się z dala od dróg. – Przerwał na chwilę, delektując się swoją wizją. – A gdy już tam będę, pójdę do domu Norah Carney. Norah Carney. Przy opowieści o Norah Carney minęło wiele wypełnionych pracą popołudni. – Zapukam do jej drzwi, a ona otworzy. – Dan cofnął się o krok, jakby chciał zrobić dla niej miejsce między nimi dwoma na dnie na wpół wykopanego grobu. – Ona zaprosi mnie środka, jak zawsze. Pierwsze, co zrobimy, to spalimy te łachy w kominku – wskazał swój garnitur – a potem pójdziemy do łóżka i nie wstanę, dopóki… Z oddali dobiegł przenikliwy dźwięk gwizdka. Ponad ramieniem Dana John widział wymachującego kijem Brandta. Dan zaniósł się chrapliwym śmiechem, aż się zatrząsł, rozgniótł niedopałek palcami i rzucił na ziemię. – A ty? Dokąd ty pójdziesz, mio capitane? Zawsze pytał, patrząc prosto w oczy, jakby chciał usłyszeć odpowiedź. Jakby go to naprawdę interesowało. Rąbek sukienki. Kobieta. Dziecko. Przedtem. – Nigdzie – odparł John i wbił łopatę w ziemię. * Kopali przez resztę przedpołudnia, pozostawieni samym sobie. Przy pracy Dan nucił pod nosem, a jego repertuar zależał od nastroju – czasami były to krwawe ballady o mordach i zemście, czasem piosenki o wędrowaniu, ale najczęściej szanty:
Cóż, że jestem kochankiem obdartym i brudnym i mocno cuchną smołą moje łachy. Mam srebrną miłość w kieszeni i złotej wielkie zapasy. Figlarz ze mnie, miły, łagodny i wolny, I mam w nosie, chłopaki, co świat myśli o mnie. Dan zmieniał słowa na bardziej nieprzyzwoite, dodawał wersy o podejrzanej, pełnej wigoru dziewczynie imieniem Norah i sam się z tego śmiał. I choć praca była ponura – kopanie grobów głębokich na trzy i pół metra, na sześć ciał każdy – jeśli czuło się świeży zapach ziemi, ktoś obok śpiewał, pot od czasu do czasu zalewał oczy, aż szczypało, świat wydawał się prostszy. Któregoś dnia, gdy zegar wybił jedenastą, a oni byli dość głęboko w dole, zrobiło się zamieszanie. Usłyszeli gwizdki, tym razem nie jeden, lecz wiele. Spojrzeli w górę i zobaczyli małą, ciemną postać biegnącą od strony zabudowań. Dan zagwizdał cicho. – Zobacz tylko, chavo… To była kobieta, szybko biegła w ich kierunku. – A niech mnie! – Dan wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dona z samego rana. John przyglądał się tylko. Kobiety były jak duchy. Mieszkali z nimi w tych samych budynkach, a nigdy ich nie widzieli. Poza piątkami, kiedy były tańce. Ale on nie brał w tym udziału. Dan zsunął czapkę na tył głowy. – No, dalej, dziewczyno – mruknął pod nosem. Dziewczyna była coraz bliżej, machała na boki ramionami, czerwona na twarzy z wysiłku. Było w niej szaleństwo. Wolność. John poczuł ucisk w żołądku. – Dalej, dziewczyno! – ryknął Dan, ciskając łopatę na ziemię i wyrzucając w górę ramiona. – Biegnij!! Nie dalej niż sześć metrów za dziewczyną widać było chudą, czarną postać; to Brandt, już ją prawie doganiał. Za nim biegły pielęgniarki, trzy, cztery, pięć, powiewając spódnicami, wymachując rękoma niczym ptaki, które nie potrafią latać. John, dysząc ciężko, jakby to on biegł, a nie dziewczyna, ocenił odległość do drzew. Ona dałaby radę to zrobić. Dałaby radę. – Zatrzymać ją! Zatrzymać ją! – krzyczał Brandt. Twarz miał wykrzywioną z wysiłku. – Słyszałeś to? – zapytał Dan. – Co? – spokojnie odpowiedział pytaniem John. Żaden z nich się nie ruszył. Biegnij, dziewczyno. Biegnij.
Dziewczyna podniosła wzrok, zobaczyła ich. I choć obaj podnieśli w górę ręce, by pokazać, że nie mają zamiaru zrobić jej krzywdy, w jej oczach błysnęło przerażenie, gwałtownie skręciła, potknęła się, upadła i zaczęła się staczać po zboczu w stronę ich dołu. Przez straszną chwilę uciekinierka leżała bez ruchu. John bez namysłu wydostał się z dołu i ruszył w dół zbocza. Przyklęknął w błocie obok niej. – Czy wszystko w porządku? Dziewczyna się nie ruszała. Dotknął jej ramienia, a ona przewróciła się na plecy. Oczy miała czerwone i zapuchnięte, na policzku ślad po uderzeniu. Mokrą sukienkę oblepiały błoto i trawa. John podał dziewczynie rękę, by pomóc jej wstać, ona wyciągnęła swoją, lecz coś uderzyło go w ramię z taką siłą, że padł na ziemię jak podcięty. A gdy wstał, zobaczył, że Brandt już klęczał dziewczynie na plecach, że już wykręcił jej ręce do tyłu. Obserwował bezradnie, jak przygważdżają i wiążą ofiarę, jak roi się wokół niej zgraja rozwrzeszczanych pielęgniarek. Wśród tego wszystkiego poczuł na sobie spojrzenie zaczerwienionych oczu dziewczyny i nie potrafił odwrócić wzroku. – Co? – warknęła na niego, gdy postawiono ją na nogi. – Na co się gapisz? Potrząsnął głową. – Przepraszam – powiedział na wpół do siebie i odwrócił się. Dan, zanurzony w dole do połowy uda, w czapce zsuniętej z czoła, znów cicho zagwizdał. – Myślałem, że ona naprawdę da drapaka. – Pewnie. Biegła szybko. Była już blisko drzew. Brandt by jej nie dogonił. A potem ich zobaczyła, a teraz ją złapali. Ta chwila zepsuła ranek. Jak dotąd wydawał się nijaki. John podniósł łopatę i wbił w twardą, przemarzniętą ziemię. Rozmyślał o tym, gdzie jest. I jak długo to już trwa. I że coś, co wydawało się proste, rozpadło się, zostało rozerwane na strzępy. Charles Poczuł niemal ulgę, gdy go wezwano. Był właśnie w skrzydle dla mężczyzn, na oddziale piątym, i grał epileptykom sonaty Mozarta. Młody sanitariusz postukał go w ramię i przekazał wiadomość. – Dyrektor chce pana widzieć. Teraz. A on musiał przerwać w połowie Adagio C major, K545. Idąc długim głównym korytarzem, otwierał i zamykał kolejne drzwi, czując mdłości. Wiedział, o co chodziło – o tę dziewczynę. Powinien był za nią pobiec.
Źle wypadło takie naruszenie zasad bezpieczeństwa na jego dyżurze. Przed drzwiami do gabinetu dyrektora Charles wziął kilka głębokich oddechów, po czym zapukał mocno, z udawaną pewnością siebie. – Proszę! – Głos dyrektora dobiegł stłumiony przez ciężkie drzwi. – Ach… Fuller. – Soames siedział za biurkiem. – Niech pan siada. Idąc przez pokój, Charles czuł na sobie wzrok tego człowieka. – Wszystko dobrze, Fuller? – Bardzo dobrze, proszę pana – odparł, siadając. – Tak, tak. – Okulary w czarnych oprawkach tkwiły na czubku nosa Soamesa i Charles miał wrażenie, że patrzy na niego kilka par oczu. Dyrektor, wysoki, o cienkich kończynach, w zadziwiający sposób przypominał pająka. Rzadko ruszał się ze swego gabinetu, urzędując w środku tej sieci korytarzy, jego uwagi nie uchodziło jednak nic, co działo się w powierzonym mu przybytku. Kiwnął głową. – Słyszę, że mamy teraz więcej muzyki w pokojach dziennych? – Tak, proszę pana. Właśnie odszedłem od pianina. – Naprawdę? A jak sprawdza się nowy regime? – Cóż… – Charles usilnie się starał nadać swemu głosowi lekki ton. – Sądzę… to wydaje się podobać pacjentom. Trochę… eksperymentowałem z różnymi kompozytorami. To działa niemal jak… lekarstwo, jeśli mogę tak powiedzieć. – Rozumiem. – Krótkie drgnięcie warg, prawie uśmiech. – A kto im się najbardziej podoba? – To zależy. – Charles pochylił się do przodu. – Skłaniam się ku preferowaniu Mozarta dla epileptyków. Albo Bacha. Chorzy zdają się doceniać ład, jaki te utwory wnoszą, natomiast Chopina, Schuberta, improwizatorów lubią za… cóż, za ich… piękno, jak przypuszczam. – Piękno? – Soames uniósł brwi. Charles poczuł szybsze bicie serca. Postanowił zachować się, jakby tego nie zauważył. – Tak, proszę pana. Uważam, że są to najpiękniejsze utwory solowe na pianino. Soames wydał trudny do odczytania dźwięk. – A orkiestra? Nie za dużo dla pana? Zawsze możemy znaleźć kogoś innego, kto podoła temu zadaniu. – Nie, proszę pana. – Charles roześmiał się. Chciał, żeby ten śmiech zabrzmiał swobodnie, przypominał on jednak szczek zmęczonego psa. – Wcale nie. Wszystko idzie dobrze, proszę pana. Mamy teraz altówkę i trąbkę, tak więc w zeszłym tygodniu zebraliśmy wreszcie komplet. – Bardzo dobrze. – Dyrektor rozparł się na fotelu, złożył palce pod brodą. –
Jak długo jest pan z nami, Fuller? – Pięć lat, proszę pana. – Pięć lat – powtórzył Soames z zadumą. – Proszę pana… – Charles splótł dłonie. – Jeśli chodzi o tę dziewczynę, jest mi bardzo przykro. Powinienem zauważyć oznaki, ale teraz ona została wysłana na dół i sądzę… Dyrektor uniósł rękę. – Czy prosiłem pana, aby pan mówił? – Nie, proszę pana. W gabinecie zapadło ciężkie milczenie. – Proszę mi powiedzieć, Fuller, jaka wydawała się panu ta dziewczyna. – Ja… Ona… Śmierdziała smarem silnikowym, uryną i wełną. Gdy mierzył jej puls, jego jedynym pragnieniem było, aby ta rozmowa skończyła się jak najszybciej. – Jej dane były skąpe. Przybliżona data urodzenia. Rodzina, ale ona nie utrzymuje z nią kontaktów. Soames skinął głową. – A pod względem fizycznym? – Pod względem fizycznym była… poniżej normy. Mocno poniżej normy. Spodziewał się zwykłej kobiety z klasy niższej, ona była jednak szczególnym przypadkiem – oczy tak opuchnięte, że niemal zdeformowane, skóra wokół gałek ocznych różowa i naciągnięta, spojówki w stanie zapalnym, łzawiące, brzegi powiek zaropiałe, żółte. Pod oczyma otwarta rana, świeża, po uderzeniu w policzek, które rozcięło skórę. – W tym rzecz, Fuller. – Soames spojrzał Charlesowi prosto w oczy. – Nie chcemy żadnych więcej uciekinierów. Szkodzą naszej reputacji. Wprawiają miejscowych w przerażenie. Rozumie pan? Nie możemy pozwolić, by wyglądało na to, że sprawy… wymykają się nam spod kontroli. – Tak, proszę pana. Całkowicie się zgadzam. – Mam nadzieję, że pański ostatni awans nie okaże się przedwczesny. Musi pan zachować czujność. Charles skinął głową i zaczął wiercić się na krześle. – Zapewniam, że tak będzie. – Doskonale, Fuller. To już wszystko. – Soames odprawił go gestem. Charles wstał, zrobił kilka niepewnych kroków w stronę drzwi i się zatrzymał. Audiencja u dyrektora należała do rzadkości. Kto wie, kiedy zdarzy się następna. Odwrócił się. – Panie dyrektorze… Soames spojrzał, jakby zaskoczony, że Charles wciąż jest w gabinecie. – Tak?