Amanexx

  • Dokumenty240
  • Odsłony45 854
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów420.3 MB
  • Ilość pobrań29 320

Zapach domow innych ludzi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Zapach domow innych ludzi .pdf

Amanexx Bonnie-Sue Hitchcock
Użytkownik Amanexx wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Tytuł oryginału: The Smell of Other People’s Houses Redakcja: Ewa Holewińska Skład i łamanie: Ekart Text copyright © Bonnie-Sue Hitchcock, 2016 Jacket art © 2016 by Getty Images Jacket design by Ray Shappell Copyright for the Polish edition © 2017 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. ISBN 978-83-7686-572-0 Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2017 Adres do korespondencji: Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. ul. Kazimierzowska 52 lok. 104 02-546 Warszawa www.wydawnictwo-jaguar.pl youtube.com/wydawnictwojaguar instagram.com/wydawnictwojaguar facebook.com/wydawnictwojaguar snapchat: jaguar_ksiazki Wydanie pierwsze w wersji e-book Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2017 Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek konwersja.virtualo.pl

Spis treści Dedykacja Mapa Prolog. Jak było kiedyś Wiosna Rozdział pierwszy. Zapach domów innych ludzi Rozdział drugi. Lodowa loteria Lato Rozdział trzeci. O baletnicy i ryb zabijaniu Rozdział czwarty. W pogoni za orkami Rozdział piąty. Zawsze mierz wysoko Rozdział szósty. Obóz rybacki Rozdział siódmy. O nic nie pytasz, niczego nie mówisz Rozdział ósmy. O byciu zauważanym Rozdział dziewiąty. Efekt kuli śnieżnej Rozdział dziesiąty. Ten cholerny, niebieski liścik Rozdział jedenasty. Nie bądź łosiem, jedz łososie Rozdział dwunasty. Coś, na co się czeka Jesień Rozdział trzynasty. Dzwonki w butelce po whisky Rozdział czternasty. Placek z jagodami Rozdział piętnasty. Koczki i spódniczki Rozdział szesnasty. Bracia Zima Rozdział siedemnasty. Grudzień 1970 Podziękowania Rozmowa z Bonnie-Sue Hitchcock Przypisy

Dla mojej babuni, która, dzięki Bogu, w niczym nie przypomina babci.

Prolog JAK BYŁO KIEDYŚ Ruth, 1958-63 Nie jestem w stanie zapomnieć, jak było kiedyś. Wciąż pamiętam myśliwskie wyprawy ojca; za każdym razem wracał do domu objuczony jedzeniem. Pamiętam, jak rozwieszał w garażu ustrzelone jelenie i jak nogi martwych zwierząt rozchylały się gwałtownie na boki, gdy tata rozcinał im brzuchy. Kopyta wyciągały się w powietrzu i prężyły niczym stopy baletowych tancerek. Dziesiątki razy przyglądałam się ojcu, jak odcinał z jeleniej tuszy kolejne porcje. Nadal rozbrzmiewają mi w uszach zgrzytnięcia skrobiącego o kość noża. Najbardziej lubiłam rostbef, prawdziwy przysmak. Tata odkrawał tę część z równym wdziękiem i wprawą, z jaką mama wiązała kokardki na prezentach. Na koniec chwytał gołymi rękami kawały świeżego mięsa i zanosił je do domu. Krople krwi wytyczały długi szlak – od garażu, przez starannie wyfroterowane przez mamę linoleum w kuchni, aż do zlewu. Zdarzało się, że tata pokazywał mi serce jelenia. Jeszcze nieostygłe leżało w misce. Pozwalał mi go dotknąć. Całowałam ten gładki, różowy mięsień, w nadziei, że wyczuję jego bicie. Zawsze jednak okazywało się już zupełnie wypikane. Mama w takich chwilach nazywała ojca Danielem Boone’em1 i śmiała się prosto w jego odsłoniętą szyję, a on zaplatał sobie na zakrwawionych palcach jej loki i tańczyli po całej kuchni. Mama była jedną z tych kobiet, które wstawiają świeżo zebrane, polne kwiaty do butelek po whisky – łubin i naparstnica trafiały do kuchni, dzwonki do łazienki. Roznoszący się wokół niej zapach przypominał woń torfowiska po ulewnym deszczu. Była piękna, nawet z jelenią posoką we włosach. Sztalugę ustawiłam na kuchennym blacie, by móc swobodnie przyglądać się mamie, zaprzątniętej przyrządzaniem mięsa. Miałam na sobie różową baletową spódniczkę, którą tata przywiózł mi z jednej ze swych licznych

podróży na Zewnątrz. Wraz z nią dostałam puenty, których nie zdejmowałam praktycznie nigdy, nawet do snu. Mama nie chciała, bym pochlapała ukochaną spódniczkę farbą, więc założyła mi jedną z przepastnych koszul ojca. Flanelowe poły plątały mi się wokół kostek, a rękawy musiałam podwinąć tyle razy, że czułam się, jakbym zamiast rąk miała cynamonowe bułeczki. Malując, zawsze starałam się wiernie oddać rudy odcień włosów mamy, lecz najczęściej kończyło się tak, że mieszałam zbyt wiele różnych farb i wychodziły po prostu brązowe. Tata często opowiadał o sprawach, których zupełnie nie rozumiałam. Na przykład kiedy mówił, że „jeśli zrobią u nas stan, stracimy prawdopodobnie prawo do polowań, a federalni doprowadzą wszystko do ruiny”. W moim pięcioletnim umyśle, który nie znał słowa stan, ale wiedział, co znaczy stanie, narodził się dziwaczny pomysł, że wkrótce będziemy musieli przez cały czas stać i nie wolno będzie siadać, nawet na polowaniach. Nie miałam również pojęcia, kim mogą być owi „federalni”, ale tata uważał ich chyba za ludzi, którzy chcą wszystkimi dyrygować i dyktować nam, ile wolno zjadać jeleni i łososi. A kiedy brzuch mamy zrobił się duży i okrągły, nawet ja zrozumiałam, że oznacza to kolejną gębę do wykarmienia. Tata podwijał jej koszulę i całował ten baloniasty brzuch, tak samo delikatnie, jak ja całowałam serce jelenia. – Czy też jest już wypikane? – zapytałam pewnego razu. Naciągnięta skóra mamy bielała jak podbrzusze łani. – Wypikane? Ale skąd… To serduszko bije bardzo mocno – odpowiedział. – Nie masz się czym martwić. Wreszcie okazało się, że „stan” nie polega wcale na wiecznym staniu, lecz jest czymś znacznie bardziej poważnym i aby go powstrzymać, tata musiał polecieć aż do Waszyngtonu – w miejsce, gdzie nikt nie łowił ryb i nie polował, a żeby wysiąść z samolotu, należało pokazać paszport. Miał tam umówione spotkanie, na którym zamierzał opowiedzieć, dlaczego mieszkańcy Alaski nie chcą u siebie żadnego stanu. Byli co prawda i tacy, którzy chcieli, ale oni akurat się z tatą nie przyjaźnili. Specjalnie na tę okazję kupił sobie nowe buty. Powiedział mi, że większość ludzi nie przykłada wagi do tego, co się wyprawia w Waszyngtonie, lecz jeśli zaczną za nas decydować ludzie z Zewnątrz, wszyscy na Alasce gorzko pożałują. Nie wiedziałam, kim są ci ludzie z Zewnątrz, ale miałam nadzieję, że nigdy, przenigdy nie będę musiała

ich poznać. A potem przyszedł list. Koperta z rysunkiem flagi, jaką widziałam po raz pierwszy w życiu. Gdy mama go przeczytała, zadrżały jej ręce. Patrzyłam na jej bezgłośnie, machinalnie poruszające się wargi i zrozumiałam, że wiadomość musi być bardzo smutna, gdyż mama upadła i chwyciła się za brzuch, wydając z siebie dźwięki, jakie wcześniej słyszałam tylko głęboko w leśnych ostępach, u dzikich zwierząt. Lily urodziła się następnego dnia po wizycie listonosza, ale myślę, że mama jej tak naprawdę nawet nie zobaczyła. Kiedy spojrzałam jej w oczy, były zupełnie puste. Pielęgniarka zapytała, jak dziewczynka będzie miała na imię. Mama odpowiedziała „Lily”, lecz odniosłam wrażenie, że miała na myśli stojące przy łóżku kwiaty lilii, wcale nie różową, owiniętą w szpitalny kocyk grudkę ciała, która wydzierała się tak przeraźliwie, jakby i ona wolała być w tej chwili gdzie indziej. Babcia przyjechała do nas jeszcze przed porodem, a po wszystkim mama została w szpitalu, a mnie i Lily zapakowano do zatęchłego, brązowego samochodu, w którym wszystkie siedzenia poznaczone były czarnymi, wypalonymi przez papierosy dziurkami. Nie wydaje mi się, by noworodkom służyło oddychanie zapachami, jakie się tam unosiły, ale Lily była przecież tylko małą grudką i po prostu bezradnie leżała, a ja przytknęłam sobie szalik do nosa i przejechałam w ten sposób całą drogę do Birch Park, gdzie mieszkała babcia. – Wasza mama potrzebuje trochę spokoju – oświadczyła, po czym zdradziła mi, co było w liście. Samolot ojca rozbił się w północnej Kanadzie, praktycznie na samym progu Alaski. Tata wraz z kolegami wracał właśnie ze swojego ważnego spotkania. Ton babci dał mi do zrozumienia, że wcale nie uważała mojego ojca za „odważnego człowieka, który poświęcił życie wielkim ideom dotyczącym przyszłości Alaski”, choć przecież tak nazwał go autor listu. Gdy skończyła czytać, prychnęła i wydmuchała nos w chusteczkę. – Płacz sobie, ile chcesz, ale to i tak ci go nie zwróci – rzuciła na zakończenie. Dom w Birch Park pachniał starym człowiekiem, czego nigdy nie zauważyłam, kiedy przyjeżdżaliśmy do babci w odwiedziny. Może dlatego, że nie odwiedzaliśmy jej zbyt często. Brakowało mi kwiatów w butelkach po whisky, nigdzie nie wisiały świeżo upolowane, kruszejące jelenie. Jedyny kawałek mięsa, jaki udało mi się znaleźć w lodówce, był dziwnie

bladoróżowy i leżał apatycznie na styropianowej tacce, okryty przezroczystym plastikiem. Nie było w nim ani kropli krwi i widok ten sprawił, że zatęskniłam za domem i zaczęłam się mieć na baczności. Następnego dnia po naszym przyjeździe na pierwszej stronie gazety wydrukowano wielki, wytłuszczony nagłówek: „Dostaliśmy się!”. Alaska stała się czterdziestym dziewiątym stanem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Babcia wycięła całą stronicę i oświadczyła, że powinnam zachować artykuł na zawsze, bym nigdy tego dnia nie zapomniała. Być może nie rozumiała, że stało się właśnie coś bardzo złego. A ja nie chciałam pamiętać niczego poza tym, jak było kiedyś, przed nadejściem tego głupiego stanu. Mama nie przyjechała po nas ani tego dnia, ani nazajutrz, ani nawet pojutrze. Doszłam do wniosku, że stan musiał w jakiś sposób skrzywdzić i ją. Może nie dostała odpowiedniego paszportu? Albo założyła jakieś niedozwolone buty? A może pojechała do Kanady, gdzie pochłonęła ją ta sama bezkresna pustka, w której zniknął tata? Czekałam na nią i czekałam. Martwiłam się, że Lily nigdy się nie dowie, jak świat powinien wyglądać naprawdę. W ten sposób mijał rok za rokiem, aż – tuż przed moimi dziesiątymi urodzinami – przyszła wysoka woda i zrozumiałam, że nastał moment przełomu: rzeka się wreszcie zbuntowała i podjęła walkę o swoje. Wystąpiła z brzegów i podnosiła się coraz wyżej, zlizując wielkim, mokrym jęzorem wszystko, co stało na jej drodze. Tata często powiadał, że rzeki nie można poskromić. Miał rację. Przez zalaną Drugą Aleję płynęły podskakujące na falach, zardzewiałe beczki po ropie i niebieskie, plastikowe lodówki turystyczne. Wśród nich kołysały się porwane ze spiżarń puszki z brzoskwiniami i sałatkami owocowymi. Między łodygi rosnącego u pana Petersona pnącego groszku zaplątała się czyjaś czerwona haleczka. Kiedy Lily ją zobaczyła, dostała ataku śmiechu, ale zaraz uciszyła ją babcia, której policzki przybrały barwę przejrzałych malin. Powódź, nie powódź – żarty z bielizny były w jej mniemaniu niestosowne. Lily miała wtedy pięć lat i na myśl o przejażdżce łódką, która zabrała nas z progu, gdy rzeka wezbrała jeszcze bardziej, nie posiadała się wprost z radości. Modliłam się, by wody nie przestało przybywać już nigdy; chciałam, żeby powódź jakimś cudem zaniosła nas z powrotem do dawnego świata i życia. Łódź jednak wysadziła nas zaledwie o milę dalej, pod budynkiem

miejscowego liceum, stojącym na wciąż suchym wzniesieniu. Lily zachowywała się jak na szalonych wakacjach, przez cały czas chichotała i bawiła się z Bunny, jedną ze swoich przyjaciółek. Okazało się, że musimy dostać zastrzyki. Pamiętam, że wzięła mnie wtedy za rękę dziewczynka imieniem Selma. Udawałam, że ściskam jej dłoń wyłącznie po to, by ją uspokoić, ale w rzeczywistości przerażała mnie już sama myśl o ukłuciu ostrą igłą. Selma była moją równolatką, lecz wykazała się znacznie większą odwagą. Spotkanie z nią okazało się jedyną dobrą rzeczą, jaką przyniosła mi powódź. Po kilku dniach wróciłyśmy do wilgotnego, zatęchłego domu w Birch Park. Stare meble zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się podarowane przez obcych ludzi sprzęty, które przyjechały ciężarówkami aż z Anchorage. Dywan chlupotał i pluł wodą pod naszymi znoszonymi adidasami jeszcze przez długie tygodnie. Babcia zgłosiła się na ochotnika i pomagała nowym władzom stanowym organizować wymianę zniszczonego przez powódź dobytku. Niektórzy sąsiedzi zgłaszali utratę bardzo wielu sprzętów. Mama Dory Peters twierdziła, że woda zabrała jej pralkę, suszarkę, stół kuchenny i dwie fikuśne lampki nocne. Babcia ściągnęła wargi, lecz zanotowała wszystko skrzętnie w wielkim, czarnym zeszycie z wydrukowanym na okładce napisem „Własność rządu Stanów Zjednoczonych”. – Przecież w całym Birch Park nie było ani jednej pralki. Suszarki zresztą też nie – zauważyłam, gdy usiadłyśmy wieczorem do kolacji. Babcia nie skomentowała. – A my też możemy dostać pralkę i suszarkę? – zainteresowała się Lily. – Nie bądź niemądra – syknęła babcia. – No, ale ci ludzie kłamią – podjęłam. – Naprawdę nikt tu nie miał takich drogich rzeczy. – Nie nam osądzać innych. To nie nasze zadanie. – Przecież pracujesz dla rządu. To jest twoje zadanie. Babcia zmrużyła oczy. – Nie ty będziesz mi wyznaczać zadania, młoda damo. Spojrzałam na leżący na moich kolanach tekturowy talerzyk. Sok z buraków z puszki zabarwił na czerwono plaster mielonki, której za nic nie mogłam nazwać prawdziwym mięsem. A ja miałam ochotę zjeść soczysty, krwisty płat rostbefu. Złożyłam talerzyk na pół, ściskając wewnątrz niedojedzoną kolację. Kiedy wstałam i ruszyłam przez kuchnię, nikt nie odezwał się słowem, mimo

że szkarłatny płyn spłynął mi po łydce i zachlapał podłogę. Wepchnęłam całość na samo dno kosza na śmieci. Odniosłam wrażenie, że wciskam między odpadki własne, wypikane serce.

WIOSNA Wiosną tak wiele gwiazd Mógłbym w ich blasku dopłynąć Z powrotem do domu. – John Straley

Rozdział pierwszy ZAPACH DOMÓW INNYCH LUDZI Ruth Po pewnym czasie przestałam wyczekiwać powrotu mamy. Niełatwo jest bez przerwy żyć marzeniami pięciolatki, jeszcze trudniej pamiętać ludzi po dziesięcioletniej rozłące. Nigdy jednak nie straciłam wiary w to, że muszą istnieć miejsca lepsze niż Birch Park i światy bardziej przyjazne niż ten, który stworzyła dla nas babcia. W wieku szesnastu lat uznałam, że kluczem do tego lepszego życia może się okazać chłopak nazwiskiem Ray Stevens. Jego ojciec pracował jako prywatny detektyw oraz przewodnik oprowadzający po lasach przyjezdnych myśliwych. Rodzice Raya postawili niedawno nowy dom nad jeziorem, na którym lądowali hydroplanem, a zimą jeździli skuterami śnieżnymi spod swoich drzwi aż do Moose Creek. Dom Stevensów zbudowany był ze świeżych, cedrowych belek. Cedrem pachniały też wszystkie ubrania Raya i ta woń mocno wierciła mnie w nosie, kiedy się do niego zbliżałam, ale zbliżałam się i tak. Cedrowy zapach miały urządzane u nich imprezy naszej drużyny pływackiej, cedrem pachniała wielka, wisząca w salonie fotografia Richarda Nixona. Cedr to zapach partii republikańskiej. To również woń chwil, w których wymykałam się ukradkiem z pokoju starszej siostry Raya (Anna także pływała w naszej drużynie; zaprzyjaźniłam się z nią z konieczności) i przekradałam do jego sypialni, gdzie wślizgiwałam się do wielkiego, podwójnego łóżka, skąd przez szklane drzwi balkonu można było wyglądać na jezioro. Ilu szesnastoletnich chłopców mogło się wówczas pochwalić tak wielkim

łóżkiem? Myślę, że tylko jeden. Pościel pachniała cedrami i proszkiem do prania, a w niej wyciągał się nastolatek o naturalnie jasnych, kręconych włosach, dodatkowo rozświetlonych wskutek wielogodzinnych treningów w chlorowanej wodzie. Ray był najlepszym nurkiem w całym stanie, a ja startowałam tylko w durnych wyścigach sztafet. Ale i tak zwrócił na mnie uwagę. Razem tonęliśmy w mieszaninie swoich aromatów – chloru i naiwności. Zgadnijcie, który należał do mnie? Potrafił mnie wspaniale, głęboko całować i te jego pieszczoty, kiedy już do nich przywykłam, stały się dla mnie pełnym obietnic lasem. Ponieważ byłam katoliczką i biła ode mnie raczej woń sztywnych zasad niż dzikiej przygody, przyrzekł, że ograniczy się do łagodnych dotknięć, w dodatku wyłącznie w ściśle określonych miejscach. Wszystko po to, by nie zdradził mnie zapach, kiedy wracałam po wszystkim do domu, w którym czuć było jedynie nikły smrodek pleśni porastającej kupione na wyprzedaży meble – aromat grzechu i poczucia winy. U Stevensów wszystko było świeże, tak świeże, jakby dopiero co przyleciało samolotem z Zewnątrz. Nie panowały tam żadne sztywne zasady. I mieli bardzo gruby, puszysty dywan. Rankiem wracałam po własnych, wciąż głębokich, pomarańczowych śladach do pokoju Anny i udawałam, że spędziłam w nim całą noc. Do drużyny pływackiej wstąpiłam wyłącznie dlatego, że nie wyszło mi z baletem. Babcia żyła w przeświadczeniu, że taniec w jakiejkolwiek formie stanowi wierzchołek szklanej góry, z której człowiek nieuchronnie musi się ześliznąć w otchłań próżności. A próżność, jej zdaniem, była największym złem tego świata. Obie z Lily nie raz i nie dwa musiałyśmy za własną próżność płacić. Płaciłyśmy, ukrywając świadectwa z dobrymi ocenami, zaprzeczając komplementom, trzymając się na uboczu. Czas zapłaty przychodził też regularnie co niedziela w konfesjonale. „Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam. Uśmiechnęłam się dzisiaj do lustra”. Tak, naprawdę to zrobiłam. Raz. Poczułam się ze sobą tak dobrze, że uśmiechnęłam się szeroko do własnego odbicia, zawirowałam i zatańczyłam tak radośnie, jakby w moich sześcioletnich dłoniach spoczął cały świat. Byłam wystrojona w swoją różową, baletową spódniczkę, a długie jasne włosy spływały mi aż po pupę. Były na tyle długie i gęste, że kiedy kołysałam głową na boki i sunęły po koronkowych plisach spódnicy, rozlegał się taki

przyjemny, drapiący szmer. To była ta sama spódniczka, którą tata przywiózł mi z Zewnątrz. W Fairbanks nie można było takiej kupić. Myślę, że babcia nie zdawała sobie sprawy, iż ta spódniczka jest w jakikolwiek sposób szczególna. Gdyby wiedziała, nie pozwoliłaby mi jej nosić. W końcu moje koleżanki takich nie miały. Pamiętam, że kiedy rozemocjonowana stanęłam przed budynkiem szkółki tańca, do wejścia podeszła inna dziewczynka z mamą. Alyce miała na sobie czarny trykot i najzwyklejsze, różowe rajstopy. Od razu zauważyłam w jej oczach zazdrość. Przepuszczając w drzwiach mnie i swoją mamę, przyjrzała się mojej spódniczce bardzo dokładnie. – Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknych długich włosów – pochwaliła mnie jej matka. – Wiem! Cała jestem bardzo ładna! – wypaliłam bez chwili namysłu. Kobieta odpowiedziała szerokim uśmiechem, ale wyraz jej twarzy zmienił się natychmiast, gdy dłoń babci zacisnęła się na moim ramieniu i wciągnęła mnie do środka. Nie miałam nawet czasu przemyśleć, co powiedziałam źle. Babcia pognała mnie do łazienki. – Wydaje ci się, że jesteś taka wyjątkowa, co? – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej nożyczki z pomarańczowymi uchwytami. Zrobiła to takim gestem, jakby nosiła je ze sobą już od dawna, czyhając tylko na dogodną okazję. Skojarzyły mi się z ptakiem o srebrnym, stalowym dziobie. I cięły tak strasznie głośno. Wciąż rozbrzmiewa mi w uszach odgłos tych kilku wściekłych, metalicznych kłapnięć, z jakimi ptasie szczęki rozprawiły się z moimi włosami. Zaraz potem babcia kazała mi wyjść z toalety i stanąć w miejscu, które panna Judy zaznaczyła przyklejonym do podłogi kawałkiem taśmy. Nikt nie patrzył prosto na mnie, ale wszystkie ściany sali wyłożone były lustrami i wyraźnie widziałam ukradkowe zerknięcia. Widziałam też sterczące na wszystkie strony, krótkie, nierówne kosmyki swych włosów. Wyglądałam, jakby przejechała po mnie ogrodowa kosiarka. Koniec z kołysaniem głową i drapiącymi dźwiękami. To była moja pierwsza i ostatnia lekcja baletu. A babcia nie wspomniała o tym dniu już nigdy. Wciąż, mimo upływu tak wielu lat, rozumiem, że uśmiech losu – na przykład spotkanie z bogatym, powszechnie lubianym chłopakiem, który ma na dodatek sympatycznych rodziców – oznacza jedynie tyle, iż należy natychmiast wstrzymać oddech i mieć nadzieję, że ten moment nie minie. I nigdy, przenigdy, nie wolno się chełpić ani czuć zbyt dobrze we własnej skórze.

Właśnie dlatego ukradłam Rayowi jedną z jego białych bawełnianych koszulek. Ukryłam ją w domu pod poduszką i noc w noc udawałam, że także mój świat pachnie cedrami. Nikt się nigdy nie zorientował, ponieważ w Birch Park, w domu niezmiennie pełnym ogłuszającego chrobotania karaluchów pożerających okruchy krakersów, starałam się przede wszystkim nie wychylać i pozwalałam, by wszystkie możliwe błędy popełniała Lily. – Bunny mówi, że jesteśmy biedne! – obwieszcza Lily, wparowując hałaśliwie przez drzwi w towarzystwie swojej najlepszej przyjaciółki. W ślad za nimi wpada do środka zimny powiew. Ciskają rękawiczki i zimowe kombinezony na bezładny stos i potykając się o własne nogi, ściągają buty. Spieszą się. Nie chcą się spóźnić na kolację. Babcia odgrzewa jedzenie, które zostało po kolejnym obiedzie urządzanym przez Katolicką Organizację Pomocy Społecznej. Pracuje dorywczo u arcybiskupa jako maszynistka, więc jeśli po podobnych przyjęciach zostają jakieś resztki, jesteśmy pierwsze w kolejce. Dzisiejszy posiłek osobiście przyniósł nam ojciec Mike, jak zwykle dławiący się pod białą koloratką. Jest z nami też Selma. Nakrywamy właśnie do stołu. Babcia spogląda na porcje, zastanawia się, czy wystarczy jedzenia, by wypełnić dwa dodatkowe żołądki. Dla pewności sięga po puszkę mielonki. – Nie powiedziałam, że jesteście biedne – protestuje Bunny. – Powiedziałam tylko, że jesteście biedniejsze niż ja i Dumpling – Dumpling to jej starsza siostra. Dolatuje mnie westchnienie babci, nieomylny znak, że znów wpędzamy ją do grobu. Wpędzamy ją do grobu dzień w dzień, zwłaszcza Lily, a teraz dołożyła się do tego Bunny. Babcia powiada, że gdyby nie miała nas na głowie, wciąż byłaby młodą kobietą i nie stałaby tuż nad grobem. Zerkam na jej obwisły biust, a potem na zapiekankę z tuńczykiem. Biedna Lily, między kawałkami ryby znów zielenieją ziarna groszku. – Dlaczego niby uważasz się za taką bogaczkę? – Lily zwraca się do przyjaciółki. Stoją przy zlewie i wyrywają sobie płyn do naczyń, żeby umyć ręce. – Bo mamy swój obóz rybacki – rzuca Bunny. – I jemy tam całe tony łososi. – Moja kuzynka, Alyce, musi łowić ryby co lato. Z ojcem – wtrąca dźwięcznym głosem Selma. – I wcale nie uważa, że łososie są takie super.

Prawdę mówiąc, Lily, myślę, że chętnie by się z tobą zamieniła. Wszystko by dała, byle tylko choć raz nie jechać latem na połów. Wspomniana Alyce, kuzynka Selmy, jest tą samą Alyce z pamiętnej lekcji baletu. To jej matka pochwaliła moje długie włosy. – Nie chcę jeździć na ryby, żeby zarabiać. Musiałabym mieszkać na śmierdzącym kutrze – obrusza się Lily takim tonem, jakby ktoś ją właśnie ciężko obraził. – Chcę tylko jeździć do obozu rybackiego, jak Bunny i Dumpling. – No – podejmuje Bunny. – Nasz obóz leży już za kołem podbiegunowym. Gramy sobie na bębnach, tańczymy całymi nocami, a potem rozkładamy śpiwory na posłaniu ze świerkowych gałęzi i możemy spać choćby i do popołudnia. Strzelamy też z wiatrówki do myszy i pieczemy w ognisku serca łososi. Mówię wam, są lepsze niż kiełbaski! – na wspomnienie frykasów oblizuje wargi i masuje się po brzuchu. Pieczone serca łososi nie wydają mi się szczególnie pociągające, ale zauważyłam, że Bunny zaczęła się przechwalać, więc patrzę na babcię, żeby sprawdzić, czy już zdążyła się nastroszyć. Z miną świadczącą o głębokim skupieniu nakłada zapiekankę na talerze. Wychodzi na to, że cudze dzieci mogą być próżne, kiedy tylko zechcą. Lily powinna się mieć na baczności, to się może na niej odbić. – A jest w tym majonez? – pyta Lily. Najbardziej wybredna smakoszka świata. – Lily! – Syk babci daje jasno do zrozumienia, że majonez powinien być najmniejszym z obecnych zmartwień mojej siostry. – Modlitwa! – BądźpochwalonyPanieBożenaszzatedaryktórezTwejdobrocispożywaćmamyprzezChrystusaP – recytuje i pyta na jednym oddechu Lily. Selma obrzuca mnie wymownym spojrzeniem i wznosi oczy ku niebu. Lily znakomitą część życia spędza na marudzeniu, że niemal wszystkie rodziny w Birch Park mają własne letnie obozy rybackie. Tyle że poruszając ten temat w obecności babci, stawia ją w niezręcznej sytuacji. To również dowód na wrodzoną tępotę. Lily i Bunny powinny być mądrzejsze. W końcu mają po jedenaście lat, a w tym wieku trzeba już pewne rzeczy wyczuwać. – Nie mamy obozu rybackiego, ponieważ nie jesteśmy Indiankami – odpowiada babcia ze wzrokiem wbitym w talerz. – Ja też nie jestem Indianką! Jestem Atabaskiem! – prostuje Bunny.

Obie z Selmą parskamy śmiechem. – Co was tak bawi? Ona naprawdę jest Atabaskiem – wtrąca Lily. – Indianie to tacy ludzie jak mama Dory. Ci, którzy całymi dniami przesiadują w barze. Są zwykle zbyt pijani, by choć pomyśleć o łowieniu ryb. – Dosyć! – fuka babcia i klepie Lily w dłoń, tak mocno, że widelec strzela jej spomiędzy palców i upada z brzękiem na stół. – Koniec gadania. Zjedzmy ten posiłek, którym w swej szczodrości podzielił się z nami ojciec Mike. Lily przegania groszek z jednej strony talerza na drugą. Jej policzki płoną różowym rumieńcem. Obozy rybackie rzeczywiście najczęściej przechodzą z pokolenia na pokolenie, ale myślę, że babcia nie powinna jednak wrzucać do jednego worka wszystkich rdzennych mieszkańców Alaski. Bunny wyraźnie się to nie spodobało. W dodatku rodzice Bunny i Dumpling są najbardziej sympatycznymi ludźmi w całym Birch Park. Rodzice Dory nigdy nie jeżdżą latem na ryby. Lily zachowuje jednak dość zdrowego rozsądku, by nie wdawać się przy stole w dyskusję o Dorze. Oczywiście wszystkie widziałyśmy, co się stało tej nocy, kiedy Dora wybiegła z domu ubrana tylko w nocną koszulkę. Jej ojciec, powszechnie znany jako Chwiejny, wyskoczył za nią i nazwał ją dziwką. Podejrzewam, że przezwisko Chwiejny otrzymał, ponieważ przez cały czas chodzi pijany i wciąż się zatacza. Pan Moses, tata Bunny, okazał się jedyną osobą odważną na tyle, by wyjść na podwórko i stanąć z nim twarzą w twarz. Miał ze sobą wielki, wełniany koc i otoczył nim Dorę, po czym wziął ją na ręce tak lekko, jakby była workiem pierza. Zaniósł ją do siebie, a potem nawet nie drgnął, mimo że Chwiejny wciąż wrzeszczał i wygrażał mu butelką po piwie. Pan Moses po prostu stał, broniąc dostępu do drzwi, za którymi skryła się Dora. Sytuacja ciągnęła się dobrą chwilę, do momentu gdy Chwiejny nagle osłabł. Zupełnie jakby uszło z niego powietrze. Wtedy tata Bunny odprowadził go do domu. A my – wszyscy pozostali – po prostu się rozeszliśmy, udając, że niczego nie widzieliśmy. Jeżeli zastanawiacie się właśnie, dlaczego nikt nie zadzwonił po policję, to znaczy jedynie, że nic o nas nie wiecie. Jeżeli mieszkasz w Birch Park, to bez względu na to, kim jesteś – Murzynem, białym, Indianinem, nawet jeśli miałbyś fioletową skórę – wiesz, że kablowanie to grzech. To jedyna powszechna zasada ubogich ludzi, zasada wyznawana na dobre i na złe.

Kiedy babcia wstaje od stołu i odchodzi dość daleko, by nie mogła nas słyszeć, stara dobra Selma nachyla się ku Lily. – Wydawało mi się, że tę kolację zjedliśmy dzięki szczodrości Boga, a nie ojca Mike’a – mówi. Moja siostra odpowiada jej tylko zdawkowym uśmieszkiem. Jest zajęta, korzystając z chwili nieuwagi babci, przerzuca właśnie swój groszek na talerz Bunny. Bunny pochłania wszystkie zielone kulki za jednym zamachem. W końcu od tego są najlepsze przyjaciółki. Po chwili obie zrywają się z krzeseł, ogłaszają, że idą do Bunny na eskimoskie lody i znikają za drzwiami, nie dając babci czasu na reakcję. Lily ma Bunny, a ja mam Selmę. I tylko dlatego – mimo że mieszkamy w tym domu – udało nam się jeszcze nie zwariować. Selma stanowi moje dokładne przeciwieństwo. Przyszła na świat w bardzo niekonwencjonalny sposób i zapewne zanim skończyła trzeci dzień życia, postanowiła zakochać się we własnym życiu i kochać je bez względu na okoliczności. (Z całą pewnością pomaga jej w tym fakt, że nie mieszka pod jednym dachem z osobą gotową pozbawić ją włosów.) Selma ma ogromne brązowe oczy, jak foka, i z jakiegoś powodu nie czuje się skrępowana zasadami ograniczającymi wszystkich innych. Właśnie dlatego jest wspaniałą przyjaciółką. Niestety nie mieszka w Birch Park, o czym przypominam sobie, słysząc ciche pukanie do drzwi. Tak delikatne, że siedząca w kuchni babcia nie może go wychwycić. – To Alyce – wypowiada Selma bezgłośnie, a wokół jej oczu pojawiają się zmarszczki uśmiechu. Zdarza się, że Alyce, wracając z baletu, odbiera po drodze Selmę. Obie mieszkają na drugim brzegu rzeki, tam gdzie stoją ładniejsze domy i gdzie płaci się wyższy czynsz. Alyce jest wysoką i smukłą dziewczyną o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych. Włosy spięła w idealnie równy, ciasny koczek. Na nogach ma getry, które, jak sądzę, świetnie sprawdzają się na lekcjach tańca, ale mieszkańcom Birch Park wydają się po prostu wsuniętymi na łydki, uciętymi rękawami grubego swetra. Kiedy przyjeżdża po Selmę, na jej twarzy zawsze maluje się autentyczne przerażenie. Nie jestem pewna, czego się tak boi; do środka przecież nie wchodzi.

– Gotowa? – zwraca się do Selmy, moją obecność praktycznie ignoruje. Próg przekracza wyłącznie dlatego, że na ganku panuje trzydziestostopniowy mróz. – Cześć, Alyce – witam się. – Cześć… – odpowiada niewyraźnie, wpatrując się w kałuże wody rosnące wokół jej zaśnieżonych butów. – Właśnie minęłaś się z Lily, a szkoda – odzywa się Selma, jakby mogło to choć trochę zainteresować Alyce. – Chciałaby z tobą pogadać o wyjeździe na ryby. Może udałoby ci się przekonać tatę, żeby wziął ją latem do pomocy zamiast ciebie. Miałabyś czas na… – Selma… – Alyce jest wyraźnie skrępowana. – Widzisz, latem przyjedzie tu ważna osoba szukająca kandydatów do jednej z najlepszych szkół tańca – tłumaczy mi Selma. – Ale Alyce nie ma jak się wymigać od wyjazdu na ryby i przez to nie pojawi się na przesłuchaniu. – Selma! – powtarza Alyce z naciskiem. – Twoja mama będzie się martwić. Wiesz, jaka ona jest. Powinnyśmy już jechać. Selma wciąga na nogi spodnie kombinezonu, zupełnie nieprzejęta, wręcz nieświadoma niezręcznej sytuacji, w jakiej znalazła się Alyce. Wsuwam palce we włosy i nagle zamieram, ponieważ Alyce zerka ukradkiem w moją stronę. Patrzy na mnie wystraszonymi, przypominającymi ślepia maleńkiego pisklęcia oczyma i natychmiast dociera do mnie, o czym w tej chwili pomyślała. Żadna z nas nie potrafi zapomnieć dnia, gdy babcia obcięła mi włosy. Buhu, biedna Alyce nie pokaże się łowcy talentów – przemyka mi kpiąco przez myśl, gdy dziewczyna wbija pospiesznie wzrok w podłogę. Ona przynajmniej ma w sobie dość przyzwoitości, żeby się wstydzić. W przeciwieństwie do Selmy. – Zupełnie nie rozumiem, czemu po prostu nie porozmawiasz o tym z tatą – ciągnie Selma, wbijając się w ciepłą parkę. – Mogłabyś też namówić mamę, żeby go przekonała. Przecież to nic takiego. Kolejne kosmyki włosów Alyce wymykają się wsuwkom, trochę tak, jakby próbowały uciekać przed paplaniną Selmy. Korci mnie, by złapać ją za ten koczek i zakręcić niczym dziecięcym bączkiem. Ciekawe, czy rozplątałaby się cała jak motek włóczki, aż po końce jasnoróżowych getrów? – Jej rodzice nie za bardzo się ze sobą dogadują – podejmuje Selma, przetrząsając zawartość skrzynki po mleku. Trzymamy w niej czapki i stare,

wełniane skarpety, które nosimy warstwami na dłoniach. Wychodzi taniej niż kupowanie rękawiczek. – Twoje leżą na samej górze – zwracam uwagę, wskazując parę rękawiczek, które Selma zrobiła własnoręcznie na drutach. Niemożliwe, by ktokolwiek mógł je przegapić. Kciuki są co najmniej dwa razy za długie i aż kłują w oczy żarówiastym pomarańczowym kolorem. Owszem, lubię Selmę, ale w pewnych sytuacjach doprowadza mnie swoim brakiem spostrzegawczości do szału. Ogarnia mnie ochota, by wystawić Alyce za drzwi. – Dzięki za kolację! – wrzeszczy Selma do babci i otwierają drzwi. Alyce, próbując uciec jak najszybciej, praktycznie wpada w śnieżną zaspę. Niemniej nawet teraz, spanikowana, porusza się z niezmiernym wdziękiem i zupełnie nie potrafię jej sobie wyobrazić na cuchnącym kutrze, patroszącej w pocie czoła ryby. A naprawdę się staram. Selma macha mi z uśmiechem na pożegnanie, bierze Alyce pod rękę i po chwili ich sylwetki maleją na zalanej żółtym światłem latarni ulicy. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje się Selmie utrzymać sympatię tylu osób. Ta dziewczyna naprawdę łamie wszystkie możliwe reguły. Chyba czas, bym i ja złamała kilka zasad, ponieważ – nie zapominajcie – mam bogatego chłopaka, który pewnego dnia po treningu smagnął mnie w pupę mokrym ręcznikiem i zapytał: – Hej, wpadniesz do mnie potem na imprezę? Odkąd spędziłam u niego tamtą pierwszą noc, nie marzę o niczym innym, jak o spędzeniu kolejnej. Niestety, babcia pozwala nam nocować u przyjaciół tylko raz w miesiącu. Tak więc przez najbliższe trzydzieści dni muszę się zadowolić dzwonieniem do Raya późną nocą, z wiszącego w przedpokoju telefonu. Długi czerwony kabel sięga aż do mojego pokoju. Wciągam przez głowę koszulkę Raya i słucham, gdy opowiada mi o zorzy polarnej. Ogląda ją przez okno – kolorowe słupy światła tańczą na niebie i malują skuwający jezioro lód grubymi pasami zieleni, czerwieni i żółci. Rozmawiamy o treningach i zlizuję chlor z ramienia, udając przed sobą, że to jego rękę pieszczę. Mówi mi, gdzie mam się dotykać i obiecuje niestworzone rzeczy, jakie nas czekają, gdy znów u niego zostanę. Pytam, dlaczego jego rodzice tak bardzo cenią Richarda Nixona. Odpowiada, że nie

wie, ale że jego tata nazywa niekiedy prezydenta „Cwanym Ryśkiem”. Dodaje, że chciałby kiedyś wpaść do Birch Park, ale ja mam nadzieję, że mówi tak wyłącznie z uprzejmości. Gdyby zobaczył mój dom, padłabym trupem. – U ciebie pachnie o wiele ładniej niż u mnie – odpowiadam. W miarę dorastania uświadamiam sobie, że domy rodzin z mamami pachną z reguły bardziej przyjemnie. Kiedy zamknę oczy, potrafię sobie jeszcze czasami mgliście przypomnieć stojące w butelkach po whisky polne kwiaty mojej mamy. Zachowałam też w pamięci cień odległej woni rodziców, tańczących ze śmiechem dokoła kuchni. Każde wspomnienie o nich miesza się z aromatem jeleniej krwi na dłoniach ojca. Zapachem czystej miłości. Nie opowiadam o tym Rayowi. On ma oboje rodziców i mieszka w domu, w którym wszystkie sprzęty rozsiewają woń sklepowej świeżości. Wolałabym go nie spłoszyć. Kiedy wreszcie udaje mi się spędzić u niego drugą noc, Ray pokazuje mi małą foliową paczuszkę wielkości torebki herbaty i tłumaczy, że powinniśmy jej użyć, tak dla pewności. Ale przecież wszyscy katolicy wiedzą, że to największy i najgorszy grzech na świecie. Kiedy mówię, że nie chcę, upewnia się chyba jeszcze sześć razy, po czym daje za wygraną i upijamy się sobą, tonąc w wirze ciał, włosów i wymiętej pościeli. Nawet przez chwilę nie myślę, że to również grzech. Ray wciąż, do przesytu, powtarza, że jestem piękna i nawet zaczynam mu wierzyć. Czuję się tak, jakby po raz pierwszy w życiu zobaczył mnie inny człowiek. Naga zasypiam tuż obok niego, zapominam wrócić do pokoju Anny. Nagle do sypialni Raya wkracza pani Stevens, niosąc naręcze schludnie złożonych koszul. Wstał już nowy dzień; przez wielkie okna wpadają do środka snopy słonecznych promieni. Nigdy w życiu nie wstydziłam się tak bardzo. – O, przepraszam… – rzuca na nasz widok. – Nie chciałam wam przeszkadzać – na twarzy wycofującej się kobiety, w jej przymglonych, niebieskich oczach, dostrzegam smutek i niezrozumiałe poczucie winy, jakby to ją na czymś przyłapano. – O mój Boże. Nie będzie zła? – pytam Raya, chowając głowę pod kołdrę. Gdyby chodziło o moją babcię, ktoś właśnie zamawiałby dla mnie trumnę. Chłopak wybucha śmiechem i próbuje się na mnie ułożyć. – A co niby miałaby powiedzieć? Wiesz, Anna jest na świecie dlatego, że mama w liceum zachowywała się tak samo jak my. Myślałaś, że dlaczego tak

młodo wyszła za mąż? Wyciąga dłoń ku mojej piersi, lecz odtrącam ją i sięgam po koszulkę nocną. Mdli mnie i wciąż widzę błękitne oczy jego matki – są jak morze, a ja zanadto oddaliłam się od brzegu.

Rozdział drugi LODOWA LOTERIA Dora Szalony Tancerz znów pojawił się na skrzyżowaniu, a my udajemy, że wcale go nie widzimy, chociaż to praktycznie wykluczone. Zawsze ma na sobie tę wielką, puchatą czapkę z pomponem; nosi też ocieplany kombinezon z Carhartta i białe, zimowe wojskowe buty. Tańczy w zapamiętaniu do wtóru ryczącego radia, jakby był zupełnie sam we własnej kuchni. Kołysze biodrami, przytupuje, wymachuje ramionami, wykonuje wszystkie te dziwaczne, dyskotekowe wygibasy. Dzień w dzień, bez wyjątków, zawsze na tym samym rogu ulicy. Jak mogłybyśmy go nie zauważyć? Przychodzi, nawet gdy termometry wskazują minus czterdzieści. Aczkolwiek przy takiej temperaturze taniec rzeczywiście ma pewien sens. W drodze powrotnej ze szkoły muszą go minąć wszyscy uczniowie z Birch Park. To jeden z naszych nielicznych wspólnych mianowników. Oczywiście łączy nas jeszcze fakt, że wszyscy chcemy się ogrzać. Bieda sprawia, że wyglądamy jak banda niemodnie ubranych sierot, ale to nie czyni nas automatycznie przyjaciółmi. Przede mną i Dumpling idzie Ruth Lawrence ze swoją przyjaciółką, Selmą Flowers. Selma co prawda nie mieszka w Birch Park, ale i tak codziennie wraca do domu razem z Ruth, ponieważ jej mama jest snobistyczną dziennikarką w miejscowej gazecie i cechuje się przesadnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim, a to z kolei oznacza, że jej córka nie może siedzieć w domu sama, chociaż ma już szesnaście lat. Selma jest adoptowanym dzieckiem i nikt by się tym specjalnie nie przejmował, tyle że ona sama