Amzai

  • Dokumenty216
  • Odsłony66 923
  • Obserwuję46
  • Rozmiar dokumentów337.6 MB
  • Ilość pobrań38 484

Grant Michael - Gone Zniknęli 05 - Faza Piąta. Ciemność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Grant Michael - Gone Zniknęli 05 - Faza Piąta. Ciemność.pdf

Amzai EBooki GONE. Zniknęli
Użytkownik Amzai wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 545 stron)

Grant Michael Ciemność Gone. Zniknęli. Faza piąta. Fear Przekład: Natalia Mętrak

Panie, mój Boże, za dnia wołam, nocą się żalę przed Tobą (...) Umieściłeś mię w dole głębokim, w ciemnościach, w przepaści. Ciąży nade mną Twoje oburzenie. Sprawiłeś, że wszystkie Twe fale mnie dosięgły. Oddaliłeś ode mnie moich znajomych, uczyniłeś mnie dla nich ohydnym, jestem zamknięty, bez wyjścia. Moje oko słabnie od nieszczęścia (... ). Ja jestem biedny i od dzieciństwa na progu śmierci, dźwigałem grozę Twoją i mdlałem. Nade mną przeszły Twe gniewy i zgubiły mnie Twoje groźby. Otaczają mnie nieustannie jak woda; okrążają mnie wszystkie naraz. Odsunąłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy, domownikami moimi stały się ciemności. Psalm 88, 2, 7-10, 16-19 (Biblia Tysiąclecia)

NA ZEWNĄTRZ W jednej chwili pielęgniarka Connie Temple zajęta była uzupełnianiem swojego dziennika na małym laptopie. A w następnej – już jej nie było. Po prostu. Zniknęła. Bez żadnego „puff’. Bez rozbłysku. Bez wybuchu. A potem Connie Temple znalazła się na plaży. Leżała na plecach na piasku. Kiedy t o się stało, siedziała, więc gdy gwałtownie wylądowała na piasku, upadła na plecy, przyciągając kolana do siebie. Wokół niej leżeli inni. Większości z nich nie znała. Stopniowo zaczęła rozpoznawać niektóre twarze. Jedni stali, inni siedzieli, jakby wciąż trzymali się kierownicy. Niektórzy ubrani byli w sportowe ciuchy i wyglądali tak, jakby dotarli na plażę biegiem. Mężczyzna, w którym Connie rozpoznała nauczyciela ze szkoły Sama, mrugał nerwowo, trzymając rękę w górze, jakby pisał coś na tablicy. Oszołomiona Connie wstała powoli, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Zastanawiała się, czy nie dostała udaru, czy nie ma halucynacji, czy nie nastąpił koniec świata. Albo przynajmniej koniec jej życia. A potem ją zobaczyła: szarą, gładką ścianę. Była niesamowicie wysoka i zdawała się zaginać na horyzoncie.

Sięgała oceanu. Przecinała autostradę, jak również elegancki hotel Clifftop. Ciągnęła się gdzieś daleko, poza polem widzenia, pochłaniając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Dopiero później dowiedzą się, że to sfera o średnicy ponad trzydziestu kilometrów. W Internecie pojawią się liczne zdjęcia z lotu ptaka. Dopiero później, po wielu dniach niedowierzania i zaprzeczeń, świat zrozumie, że żadne z dzieci nie zostało donikąd przeniesione. Po prostu wszystkie osoby poniżej piętnastego roku życia zniknęły. W okolicach Perdido Beach w Kalifornii nie zniknął żaden dorosły, choć kilka osób zostało rannych, gdy znalazły się nagle na pustyni, w wodzie czy na zboczu wzgórza. Pewna kobieta wylądowała w cudzym domu. Pewien mężczyzna ledwie uniknął śmierci, kiedy pojawił się, cały mokry, ubrany w kostium kąpielowy, na środku autostrady. Ostatecznie ustalono, że zginął tylko jeden człowiek: sprzedawca z San Luis Obispo, który jechał do Perdido Beach, żeby porozmawiać z pewną parą na temat ich ubezpieczenia. Nie zauważył bariery na drodze prowadzącej przez Park Narodowy Stefano Rey i uderzył w nią swoim hyundaiem, jadąc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. Connie nie pamiętała teraz jego imienia. Od tamtej pory w jej życiu pojawiło się wiele różnych imion.

Z trudem odsunęła od siebie myśl o tamtym dniu. Pułkownik Matteu mówił coś ważnego. – Zmienił się podpis energetyczny. – Czyli co? – Connie Temple spojrzała na Abanę Baidoo. Przez te długie, straszne miesiące, stały się przyjaciółkami. Abana zazwyczaj lepiej od Connie rozumiała naukowe pojęcia, tym razem jednak wzruszyła tylko ramionami. George Zellicoe, trzeci z rzeczników rodzin, dawno już odizolował się od świata. Wciąż przychodził na zebrania, ale przestał się odzywać. Connie i Abana próbowały się z nim porozumieć, on jednak był już stracony. Depresja sprawiła, że ten mężczyzna – kiedyś wygadany i pełen energii – był teraz wrakiem. – Podpis energetyczny – ciągnął pułkownik Matteu – nazwaliśmy go Falą J. – A co to dokładnie znaczy? – spytała Connie. Pułkownik raczej nie wyglądał na pułkownika. Miał na sobie oczywiście wojskowy mundur, a jego włosy były krótko przystrzyżone, jednak ubranie zwisało z niego tak, jakby mundur był o rozmiar za duży albo jakby on sam skurczył się od czasu, gdy go kupił. Był trzecim z kolei oficerem, który miał dowodzić wojskami wokół Kopuły. Kopuła, misa. Pęcherz nad Perdido Beach. Pułkownik Matteu jako pierwszy potrafił szczerze odpowiadać na proste pytania. – Nie wiemy. Wiemy tylko, że od samego początku

wyczuwaliśmy jednokierunkowy podpis energetyczny. A teraz on się zmienia. – Ale nie wiecie, co to znaczy – dodała Abana. Umiała mówić w taki sposób, że każde pytanie, które zadawała, stawało się pełnym sceptycyzmu wyzwaniem. – Nie, proszę pani. Nie wiemy. Connie wydało się, że przesadnie akcentuje słowo „wiemy”. – A co podejrzewacie? – spytała Connie. Pułkownik westchnął. – Chciałbym zacząć od przypomnienia, że zastanawialiśmy się już nad tuzinem albo i setką różnych teorii. Żadna z nich się nie potwierdziła. Pierwsze pojawiły się wtedy, kiedy wróciły bliźniaczki, całe i zdrowe. A potem, kiedy Francis... Nikomu nie trzeba było przypominać o Francisie. Groza jego powrotu została sfilmowana i pokazana całemu przerażonemu światu. Siedemdziesiąt milionów odtworzeń na YouTube. Nieco później pojawiła się Mary. Jej, na szczęście, nie sfilmowano. Znaleziono i przeniesiono to, co z niej zostało, do ośrodka, w którym utrzymywano ją przy życiu. Jeśli można to nazwać życiem. Nagle włączyła się klimatyzacja. W przyczepach zwykle panował zaduch, nawet w tak chłodne, wietrzne dni jak ten. – Wiemy już, że nie powinniśmy wierzyć we wszystko, co nam się mówi – powiedziała zjadliwie

Abana. Pułkownik pokiwał głową. – Uważają, że mogło nadejść... nazywają to zmiękczeniem. – Uniósł ramię do góry, chcąc powstrzymać natychmiastowe reakcje. – Nie, nadal nie potrafią przeniknąć przez barierę. Jednak w przeszłości, kiedy próbowali zaatakować ją promieniami X i gamma, bariera reagowała jak lustro, odbijając całą energię. – I to się zmieniło? – Ostatnie testy wykazały 98, 4 procent refrakcji. Wiem: wydaje się, że to niedużo. I może nic nie znaczyć. A jednak na początku refrakcja wynosiła 100 procent. Przez wiele kolejnych dni. A teraz to się zmieniło. – Słabnie – powiedziała Abana. – Być może. Connie, Abana i George (rodzice Sama, Dahry i E. Z. ) wyszli z przyczepy. Obóz Straży Narodowej Kalifornii, dumnie nazwany Camino Real, rozciągał się na pustej ziemi obok autostrady, niecałe pół kilometra od południowej granicy Kopuły. Składał się z dwóch tuzinów przyczep i hangarów, ustawionych z wojskową precyzją. W budowie znajdowały się kolejne obiekty – baraki, parking, magazyn. Kiedy obóz Camino Real powstawał, stał samotnie na pięknych, wichrowych wzgórzach ponad plażą. Od tamtej pory zakończono jednak budowę hotelu Courtyard by Mariott, knajpa Carl’s Jr sprzedała swoje pierwsze burrito kilka dni wcześniej, a Holiday Inn Express

otworzył swoje pierwsze skrzydło, kontynuując prace nad kolejnym. Na poboczu autostrady stały już tylko dwa samochody telewizji satelitarnej, której teraz rzadko udawało się dostać czas antenowy: reszta kraju i świata zdawała się tracić zainteresowanie Kopułą, choć wciąż około dwóch tysięcy turystów dziennie parkowało wzdłuż autostrady, by przyjrzeć się widokowi. Grupka sprzedawców pamiątek wciąż prowadziła swoje stoiska pod kolorowymi markizami. George wsiadł do samochodu i odjechał bez słowa. Connie i Abana mieszkały teraz na miejscu, we wspólnym kamperze Winnebago zaparkowanym w pięknym miejscu z widokiem na Pacyfik. Home Depot podarował im ładny, gazowy grill, więc co piątek smażyły razem hamburgery i żeberka dla dziennikarzy, strażników, żołnierzy i policjantów, którzy akurat pojawili się w okolicy, nie będąc na służbie. Dwie kobiety wróciły autostradą z Camino Real i usiadły na ogrodowych fotelach, zwróconych w stronę oceanu. Connie zaparzyła kawę i podała filiżankę Abanie. – Robimy audiokonferencję? – spytała Abana. – Rodziny na pewno chciałyby o tym wiedzieć – westchnęła Connie. „Rodziny”. Termin wymyśliły media. Na początku mówili o nich jako o „ocalonych”, ale to sugerowało, że ich dzieci umarły. A z tym matki i ojcowie, bracia i siostry od samego początku nie chcieli się pogodzić.

Na morzu kuter ratownika powoli krążył po falach, strzegąc Kopuły. Kilka miesięcy wcześniej oszalały z rozpaczy krewny jednego z dzieci przypłynął tam łodzią wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Oczywiście, eksplozja w żaden sposób nie naruszyła Kopuły. – Właśnie pomyślałam... – zaczęła Connie. Abana czekała, popijając kawę. – Właśnie zaczynałam myśleć, że powinnam zająć się czymś innym. Wiesz, co mam na myśli? Że nadszedł czas, żeby iść dalej. Przyjaciółka pokiwała głową. – A teraz to. To „słabnięcie”. Ta zmiana w skali 1, 6 procenta. – A teraz, a teraz, a teraz – powiedziała Connie zmęczonym głosem. – Nadzieja jest okrutna. – Jakiś facet, fizyk z uniwersytetu Stanforda, twierdzi, że kiedy bariera zniknie, skutki będą katastrofalne. – Nie on pierwszy to mówi. – Cóż, może i nie. Ale on pierwszy ma Nobla. Uważa, że bariera to coś w rodzaju warstwy ochronnej nad sferą antymaterii. Obawia się, że jest w stanie wywołać eksplozję zdolną zniszczyć całą zachodnią część Stanów. Connie prychnęła lekceważąco. – Teoria numer osiem tysięcy siedemset czterdzieści dwa. – Taaa... – zgodziła się Abana. Wyglądała jednak na

zmartwioną. – To się nie stanie – powiedziała twardo Connie. – Bariera opadnie, a wtedy mój syn Sam i twoja córka Dahra przyjdą do nas tą właśnie drogą. Abana uśmiechnęła się i po raz setny zażartowała: – Miną nas i pójdą na hamburgera do Carl’s. Connie chwyciła ją za rękę. – Tak właśnie będzie. Powiedzą: „Cześć, mamo, zobaczymy się później. Teraz skoczymy na hamburgera”. Siedziały przez chwilę w milczeniu. Obie zamknęły oczy i uniosły twarze ku słońcu. – Gdyby tylko ktoś mnie ostrzegł... – powiedziała Abana. Mówiła to już wcześniej: żałowała, że pokłóciła się z córką tuż przed pojawieniem się Kopuły. I jak zwykle Connie musiała ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć: mnie ostrzeżono. Ostrzeżono. Jednak jak za każdym razem, tak i teraz Connie Temple nie powiedziała ani słowa.

ROZDZIAŁ 1 65 GODZIN, 11 MINUT Miała na sobie dżinsy i kraciastą, flanelową koszulę, zarzuconą na za duży, czarny T-shirt. Dwa razy owinęła się skórzanym paskiem. Pasek zapewne należał kiedyś do mężczyzny, i to postawnego. Był solidny i utrzymywał ciężar rewolweru, maczety i butelki z wodą. Jej plecak lepił się od brudu, szwy miał postrzępione, jednak spoczywał wygodnie na jej chudych ramionach. Do plecaka spakowała trzy cenne paczki suchego makaronu, znalezione na odległych obozowiskach. Wystarczyło dodać do nich wody. W pojemniku miała też spory kawałek gotowanego gołębia, tuzin dzikich, zielonych cebulek i buteleczkę z witaminami – pozwalała sobie na jedną tabletkę raz na trzy dni. Wzięła też ołówek i papier, trzy książki, małą torebkę trawki i lufkę, igłę i nić, dwie zapalniczki i dodatkową butelkę wody. No i jeszcze apteczkę z kilkoma bandażami, na wpół zużytą tubką maści Neosporin, tuzinem cennych pastylek przeciwbólowych i jeszcze cenniejszych tamponów. Astrid Ellison bardzo się zmieniła. Jej jasne włosy były krótkie – obcięła je ostrym nożem, bez użycia lusterka, skóra mocno opalona, ręce – zrogowaciałe i pokryte bliznami po nieskończonej ilości

małych ranek, których nabawiła się, otwierając muszle. Jeden z paznokci zszedł jej całkiem, kiedy spadała ze stromego wzgórza i uratowała się, chwytając się desperacko kamieni i krzewów. Astrid zdjęła plecak z ramion, rozluźniła sznurek i wyciągnęła z niego parę ciężkich, przeznaczonych dla dorosłego mężczyzny rękawic. Zerknęła na krzew w poszukiwaniu dojrzałych jeżyn. Nie wszystkie dojrzewały w tym samym momencie, a ona nie pozwalała sobie na zrywanie tych kwaśnych. To była jej własna grządka i zamierzała powstrzymać łakomstwo. Zaburczało jej w brzuchu, kiedy przeczesywała gałęzie pełne kolców tak ostrych, że przebijały jej rękawiczki. Zebrała dwa tuziny jeżyn – na deser, na później. Dotarła do północnej części ETAP-u, gdzie bariera przecinała park narodowy Stefano Rey. Rosły tu wysokie drzewa – sekwoje, czarne dęby, drżące osiki, jesiony. Niektóre pnie wnikały w barierę i Astrid zastanawiała się, czy wyrastają po drugiej stronie. Nie znajdowała się daleko od brzegu – ledwie jakieś półtorej mili od miejsca, gdzie zazwyczaj szukała ostryg, małży i krabów niewiele większych od dużych karaluchów. Astrid była zazwyczaj trochę głodna. Ale nie wygłodniała. Bardziej martwiła się o wodę. Znalazła zbiornik wody w domku leśniczego i mały, czysty strumyk,

wydobywający się z jakiegoś podziemnego źródła, żadne z tych miejsc nie znajdowało się jednak blisko jej obozowiska. A jako że woda była bardzo ciężka, musiała uważać na każdą kroplę i... Dźwięk. Astrid kucnęła, zdjęła z ramienia dubeltówkę, uniosła ją i wycelowała jednym, płynnym, wielokrotnie powtarzanym ruchem. Słuchała. Słuchała uważnie. Słyszała bicie swojego serca. Chciała, żeby zwolniło, żeby ucichło i przestało jej przeszkadzać. Jej oddech był nierówny, starała się go jednak uspokoić. Rozejrzała się powoli, w lewo, w prawo i do tyłu, dokładnie przyglądając się drzewom, zza których – jak jej się wydało – dobiegał dźwięk. Wsłuchiwała się we wszystko dokoła. Nic. Dźwięk! Znowu! Suche liście i wilgotna ziemia. Nic ciężkiego. To nie był zbyt głośny dźwięk. Nie Drake. Nawet nie kojot. Astrid uspokoiła się nieco. Ramiona miała zesztywniałe. Poruszyła nimi, chcąc uniknąć skurczu. Jakieś małe stworzonko uciekło. Pewnie opos albo skunks. Nie Drake. Nie ten potwór z biczem zamiast ramienia. Nie ten sadysta. Nie ten psychopata. Morderca, Biczoręki.

Astrid wyprostowała się i z powrotem zawiesiła sobie strzelbę na ramieniu. Ileż razy każdego dnia czuła ten sam strach? Ile tysięcy razy spoglądała pomiędzy drzewa, krzewy i kamienie w obawie, że zobaczy tę wąską twarz o martwym spojrzeniu? W dzień i w nocy. Kiedy się ubierała. Kiedy gotowała. Kiedy kryła się w rowach. Kiedy spała. Ile razy? I ile razy wyobrażała sobie, że strzela z dubeltówki prosto w jego głowę, masakrując mu twarz, rozbryzgując wokół fontannę krwi... i wiedząc, że i tak po nią wróci. Mogłaby wpakować w niego nieskończoną ilość pocisków, a i tak to ona musiałaby uciekać, próbując złapać oddech, potykając się, płacząc i wiedząc, że nie może zrobić nic, co byłoby w stanie go powstrzymać. Zło, którego nie da się unicestwić. Zło, które wcześniej czy później ją dopadnie. Astrid spakowała owoce do plecaka i ruszyła w stronę swojego obozu. Składał się on z dwóch namiotów – spała w płowożółtym, a w zielonym składała przedmioty ukradzione z różnych obozowisk, leśniczówek i śmietnisk w Stefano Rey. Dotarłszy do domu, Astrid rozpakowała owoce i resztę jedzenia, które przyniosła ze sobą, i schowała je do czerwono-białej chłodziarki. Tuż obok bariery wykopała dół, w którym chłodziarka mieściła się idealnie. Przez ostatnie cztery miesiące, odkąd porzuciwszy

wszystko i wszystkich, skryła się w lesie, wiele się nauczyła. Po pierwsze zauważyła, że zwierzęta trzymają się z daleka od bariery. Nawet owady nie zbliżały się do niej bardziej niż na kilka stóp. Dlatego trzymanie jedzenia tuż przy jej perlistej, szarej powierzchni zapewniało mu bezpieczeństwo. Także i ona była dzięki temu bezpieczniejsza. Drapieżnikom trudniej było dostać się do obozu położonego tak blisko bariery i na samej krawędzi klifu. Wokół obozu Astrid rozciągnęła sznur, do którego przywiązała butelki pełne kamyków i zardzewiałe puszki. Gdyby cokolwiek uderzyło w linę, powstałoby mnóstwo hałasu. Nie dawało jej to pełnego poczucia bezpieczeństwa. Świat, w którym wciąż żył Drake, nie mógł być bezpieczny. Czuła się jednak na tyle pewnie, na ile pozwalał jej ETAP. Astrid usiadła na plastikowym krześle, położyła zmęczone nogi na drugim i otworzyła książkę. Jej życie polegało teraz na ciągłym poszukiwaniu jedzenia, a jako że nie miała żadnej lampy, mogła czytać ledwie przez godzinę dziennie, zanim zaszło słońce. Znajdowała się w przepięknej okolicy, na szczycie stromego urwiska nad oceanem. Ona jednak zwróciła się ku ostatnim promieniom słońca, które padały na kartki jej książki. Było to Jądro ciemności.

Usiłowałem rozproszyć czar – ciężki, niemy czar dziczy – który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk, dudnienia bębnów, niesamowitych zaklęć; tylko to znęciło jego pozbawioną hamulców duszę poza granice dozwolonych dążeń. [Przeł. Aniela Zagórska.] Astrid uniosła głowę ku drzewom. Jej obóz znajdował się na małej polanie, otoczonej jednak przez mur gęstych drzew. Te przy brzegu nie były aż tak wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu. Zdawały się przyjaźniejsze. „Ciężki, niemy czar dziczy” – przeczytała Astrid na głos. Dla niej ten czar oznaczał zapomnienie. Ciężkie życie, które prowadziła teraz, było lepsze niż to, które zostawiła za sobą w Perdido Beach. To tam była prawdziwa dzicz. Tam obudziły się jej głęboko ukryte, brutalne instynkty. Tu tylko natura próbowała ją zagłodzić, połamać jej kości, otruć ją i poranić. Nie ustawała w wysiłkach, była jednak pozbawiona złośliwości. Natura jej nie nienawidziła. To nie natura zmusiła ją, by poświęciła życie swojego brata. Astrid zamknęła oczy i książkę próbując uspokoić

napływające emocje. Poczucie winy było czymś fascynującym: zdawało się nie słabnąć mimo upływu czasu. Stawało się raczej coraz bardziej dojmujące, bo zapominała o okolicznościach, a strach i poczucie obowiązku stawały się abstrakcyjne. Tylko jej własne działania wciąż pozostawały w jej pamięci krystalicznie wyraźne. Rzuciła swojego chorego, dziwnego braciszka na pożarcie wielkim, obrzydliwym kreaturom, które zagrażały jej i wszystkim ludziom w ETAP-ie. Jej brat zniknął. Potwory też zniknęły. Poświęcenie opłaciło się. A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „ Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę”. [Księga Rodzaju, 22,1-2 Biblia Tysiąclecia.] Tylko że żaden miłosierny Bóg nie dostrzegł jej wiary i nie powstrzymał przed morderstwem. A to dlatego, że żaden miłosierny Bóg nie istniał. Wstydziła się, że tak dużo czasu zajęło jej pojęcie tej prostej prawdy. Przecież była Genialną Astrid! Przez tyle lat nosiła to przezwisko. A jednak to Sam, który wzruszał ramionami na samo wspomnienie o religii, był bliżej

prawdy. Jakim trzeba było być idiotą, żeby spojrzeć na świat – zwłaszcza na okrutny świat ETAP-u – i wciąż wierzyć w istnienie Boga? Boga, którego cokolwiek obchodzi, który przejmuje się tym, co sam stworzył? Zamordowała Małego Pete’a. Zamordowała go. Nie miała zamiaru ukrywać się za jakimś gładkim słówkiem. Chciała, żeby było jej trudno. Chciała, żeby świat był jak papier ścierny, raniący jej obnażone sumienie. Chciała wykorzystać to okropne słowo, żeby zniszczyć wszystko, co zostało po Genialnej Astrid. Słusznie zrobiła, przyjmując, że Bóg nie istnieje, bo w przeciwnym razie zostałaby skazana na wieczne piekło. Trzęsły się jej ręce. Położyła książkę na kolanach. Z plecaka wyciągnęła paczuszkę z trawką. Przekonywała sama siebie, że narkotyk jest jej jedyną szansą, by zasnąć, że w normalnym świecie lekarz zapisałby jej środki nasenne. A w tym nie byłoby przecież nic złego, prawda? Cóż, musiała przecież spać. Tylko wcześnie rano można było polować i łowić ryby. Musiała zasnąć. Wyciągnęła zapalniczkę i zbliżyła ją do lufki. Dwa płomyki. Tylko dwa, taka była zasada. Potem zawahała się. Poczuła dziwny niepokój, jakby przegapiła coś bardzo ważnego. Zmarszczyła brwi, próbując odtworzyć swoje kolejne ruchy. Odłożyła lufkę i książkę, wróciła do swojej zakopanej spiżarni. Wyciągnęła chłodziarkę. Było

kompletnie ciemno, więc postanowiła wykorzystać odrobinę cennej energii i zapaliła małą latarkę. Gdy uklękła, stwierdziła, że ma rację. Trzy ściany otworu stanowiła ziemia, czwartą bariera. Nic nigdy się do niej nie przyklejało. Nic a nic. A teraz zwisało z niej kilka grudek piachu. Astrid wyciągnęła nóż i dotknęła nim ziemi, która od razu odczepiła się od bariery. Czy to wyobraźnia płatała jej figle? Bariera, którą widziała w dole, zdawała jej się odmieniona. Nie błyszczała już delikatnie, była ciemniejsza. Iluzja przezroczystości zniknęła. Teraz wydawała się matowa. Czarna. Ostrzem noża przejechała wzdłuż bariery, od góry do dołu. Było to subtelne, niemal niedostrzegalne wrażenie. Jednak czubek noża bez trudu poruszał się po ciemnej powierzchni, a potem napotkał lekki opór. Bardzo lekki. Tak jakby najpierw dotykał wypolerowanego szkła, a potem gładkiej stali. Wyprostowała się. Zgasiła światło i odetchnęła głęboko. Bariera zmieniała się. Astrid zamknęła oczy i stała przez chwilę niemal nieruchomo, kołysząc się lekko. Włożyła chłodziarkę z powrotem do jamy. Musiała poczekać na wschód słońca, by zobaczyć coś więcej. Wiedziała już jednak, co zobaczyła. To był początek ostatecznej rozgrywki. Wciąż nie wiedziała tylko, co to za

gra. Astrid zapaliła lufkę, odetchnęła głęboko, a potem, po kilku chwilach, po raz drugi wciągnęła dym do płuc. Czuła, jak jej emocje stają się nieostre. Poczucie winy zelżało. Pół godziny później senność zaprowadziła ją do namiotu, gdzie wcisnęła się w śpiwór i zasnęła z dłońmi na strzelbie. Przez sen Astrid zachichotała. A zatem nie pójdzie do piekła. To piekło przyjdzie do niej. Kiedy nadejdzie ostatnia noc, demon Drake ją odnajdzie. A ona będzie uciekać. Lecz nigdy wystarczająco szybko.

ROZDZIAŁ 2 64 GODZINY, 57 MINUT – Patrick, twój geniusz daje o sobie znać! – zawołał Terry falsetem. – Móóówisz? – spytał Patrick niskim, głuchym głosem. Zakrył twarz dłońmi, a zebrana publiczność wybuchła śmiechem. Trwała właśnie Piątkowa Zabawa nad jeziorem Tramonto. Co piątek dzieciaki organizowały sobie jakąś rozrywkę. Tym razem Terry i Philip odtwarzali odcinek serialu SpongeBob. Terry miał na sobie żółtą koszulkę wymalowaną tak, by przypominała gąbkę, zaś Phil ubrany był w różowawą koszulkę – kostium Patricka Stara. „Scena” znajdowała się na górnym pokładzie dużej łodzi, którą zacumowano tak, że kołysała się na wodzie kilka stóp od brzegu. Becca, która grała Sandy Cheeks, i Darryl, który był doskonałym Squidwardem, siedzieli w dolnej kabinie, czekając, by wygłosić swoje kwestie. Sam Temple przyglądał się im z biura na przystani – dwupiętrowej, szarej wieży, z której dobrze widział głowy zebranego tłumu. Na co dzień barka należała do niego, nie wtedy jednak, kiedy odbywały się przedstawienia. Tłum składał się ze stu trzech dzieciaków. Najmłodsze miało roczek, najstarsze – piętnaście lat. Sam

pomyślał ze smutkiem, że nigdy wcześniej żadna dziecięca publiczność nie wyglądała w ten sposób. Każdy, kto skończył pięć lat, miał przy sobie broń. Widział noże, maczety, kije bejsbolowe, pałki najeżone kolcami, łańcuchy i pistolety. Nikt nie był modnie ubrany – przynajmniej nie według normalnych standardów. Dzieci nosiły rozłażące się w szwach koszulki i o kilka numerów za duże dżinsy. Niektóre zarzuciły na siebie poncza zrobione z koców. Wiele z nich było na bosaka. Próbowały ozdobić swoje stroje piórami wetkniętymi we włosy, dużymi pierścionkami z diamentami, które przymocowywały taśmą, plastikowymi kwiatami, bandanami, krawatami i szelkami, niektóre miały pomalowane twarze. Ale przynajmniej były czyste. Znacznie czystsze niż w Perdido Beach, niemal rok wcześniej. Przeprowadzka nad Jezioro Tramonto zapewniła im właściwie nieskończone ilości świeżej wody. Mydło i detergenty dawno się pokończyły, ale woda sama w sobie działała cuda. Można było wejść w tłum dzieci i nie zwymiotować od smrodu. Gdy słońce zachodziło, a cienie stawały się coraz dłuższe, Sam zauważał rozrzucone pety. Mimo ich starań małe grupki dzieciaków podawały sobie też butelki alkoholu – firmowego lub pędzonego w domach. Pewnie gdyby mu się chciało, wyczułby też zapach marihuany. Generalnie rzeczy miały się jednak lepiej. Dzięki roślinom, które uprawiali, rybom łowionym w jeziorze i

jedzeniu, które przynieśli z Perdido Beach, nikt nie głodował. Było to niezwykłe osiągnięcie. No i był jeszcze projekt Sinder, kryjący w sobie niesamowity potencjał. Dlaczego więc wciąż wydawało mu się, że coś jest nie tak? To było coś więcej niż przeczucie. Jakby prawie coś zobaczył. Albo jeszcze mniej. Jak wrażenie, że powinien był coś zobaczyć, że zobaczyłby coś, gdyby tylko wystarczająco szybko się obrócił. Właśnie tak. Jakby coś stało tuż poza jego polem widzenia. Kiedy się odwrócił, wciąż widział to kątem oka. To coś patrzyło na niego. W tej chwili. – Paranoja – wymamrotał Sam. – Powoli ci odbija, stary. Albo może wcale nie tak powoli, skoro już gadasz do siebie. Westchnął, pokręcił głową i zmusił się do uśmiechu, w nadziei, że wypełni on też jego wnętrze. Odzwyczaił się od takiego... spokoju. Cztery miesiące spokoju. Do licha! Sam usłyszał kroki na skrzypiących schodach. Drzwi otworzyły się. – Diana – powiedział. Wstał i wskazał jej krzesło. – Naprawdę nie trzeba – powiedziała Diana. – Ciąża to nie kalectwo. Ale i tak usiadła. – Jak się czujesz?