Anitek13

  • Dokumenty163
  • Odsłony27 617
  • Obserwuję25
  • Rozmiar dokumentów187.6 MB
  • Ilość pobrań16 226

Ward J. R. - Bractwo Czarnego sztyletu 12- Lover Reborn

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Ward J. R. - Bractwo Czarnego sztyletu 12- Lover Reborn.pdf

Anitek13 EBooki Ward J.R. Bractwo Czarnego Sztyletu
Użytkownik Anitek13 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 506 stron)

J. R. Ward Bractwo Czarnego sztyletu Lover Reborn

„Szybcy i martwi są do siebie podobni. Każdy chce jedynie wrócić do domu.” - LASSITER WIOSNA Rozdział 1 - Sukinsyn kieruje się na most! Jest mój! Tohrtur poczekał na gwizdnięcie mające być odpowiedzią, więc kiedy nadeszło, rzucił się w pogoń za reduktorem; buty rozchlapały kałużę, nogi pracowały niczym tłoki, a ręce zacisnęły się w twarde pięści. Samiec minął kontenery na śmieci i zaparkowane gruchoty, rozsiane szczury i bezdomnych; pokonał barykadę a potem przeskoczył nad motocyklem. Trzecia rano w centrum Caldwell, w Nowym Jorku, stawiała na twej drodze wiele przeszkód, co nadawało im śmiesznego charakteru. Niestety, mały insekt będący zabójcą zabierał go w kierunku, w którym Tohrtur nie chciał się znajdować. Gdy dotarli do rampy wjazdowej mostu prowadzącej na zachód miasta, Tohr chciał - ma się rozumieć - zabić debila. W przeciwieństwie do prywatności jaką można było znaleźć pośród ciemnych uliczek porozmieszczanych wokół bloków i klubów, można było się spodziewać ruchu ulicznego blisko Hudson. Nawet o tak późnej porze. Taaa, jasne, wyjątkowe zawieszenie Herberta H. Falcheka nie zostanie stłumione przez samochody, ale w nich będzie znajdować się kilka osób - a Bóg raczył wiedzieć ilu z kierowców miało w tych czasach pieprzonego iPhone’a. Istniała tylko jedna zasada w wojnie pomiędzy wampirami a Korporacją Reduktorów: Trzymaj się, kurwa, z dala od człowieków. Ta rasa wścibskich, wyprostowanych orangutanów była oczywistą komplikacją, a ostatnią rzeczą, której każdy z nich pragnął było powszechne potwierdzenie, że Dracula nie był produktem fikcji, a chodzące trupy nie były wymysłem programów telewizyjnych, które nie były chłamem. Nikt nie chciał rozpoczynać walki z wiatrakami z programami o aktualnościach, gazetami czy magazynami. Internet był w porządku. Brak w nim było wiarygodności. Ta zasada była jedyną rzeczą, z którą zgadzało się Bractwo Czarnego Sztyletu i jego

wrogowie, jedyne ustępstwo nałożone przez obie strony. Więc reduktor mógł, powiedzmy... wybrać sobie na cel twoją ciężarną krwiczkę, strzelić jej prosto w twarz i zostawić ją na pewną śmierć, odbierając nie życie nie tylko jej, ale również twoje własne. Ale Bóg był świadkiem, że nie zadzierali z człowiekami. Bo to byłoby po prostu złe. Niestety, ten szybkonogi skurwiel, który wybierał kierunek nie będący zbyt odpowiednim do walki, nie dostał notatki. Nie przyniosłoby skutku nic oprócz czarnego sztyletu wbitego w serce. Kiedy warkot narastał w jego gardle, a kły wydłużyły się w ustach, Tohr sięgnął po wysokooktanową dawkę nienawiści; zbiornik gazu napełnił się a słabnąca energia została natychmiast odnowiona. To był długi powrót z koszmaru, odkąd jego Król i Bracia przybyli, by mu oznajmić, że jego życie się skończyło. Jak przystało na sparzonego samca, jego samica była bijącym sercem w jego piersi, a w przypadku braku jego Wellsie, był duchem samego siebie, formą bez treści. Jednymi rzeczami, które go ożywiały były: pościg, pojmanie i zabijanie. I pewność, że obudzi się następnej nocy i znajdzie więcej celów do eliminacji. Chociaż zamiast cholernego bólu głowy, równie dobrze mógłby być w Zanikhu razem ze swoją rodziną. Szczerze mówiąc, ostatnia opcja wydawała mu się najlepsza... i kto wie, może dzisiaj mu się poszczęści. Może w ogniu walki dozna śmiertelnych obrażeń i uwolni się od swojego brzemienia. Samiec mógł mieć tylko taką nadzieję. Trąbienie klaksonu samochodowego i chór pisku gumy były pierwszym znakiem tego, że Kapitan Wyborek znalazł to, czego szukał. Tohr dotarł na szczyt rampy akurat na czas, by uchwycić obraz zabójcy odbijającego się od dachu Toyoty. Siła uderzenia zatrzymała sedana, jednak nie zwolniła w najmniejszym stopniu zabójcy. Jak wszyscy reduktorzy, sukinsyn był silniejszy i odporniejszy niż za czasów kiedy był człowiekiem; czarna, gęsta krew Omegi ofiarowała mu większy silnik, lepsze zawieszenie i dokładniejszą obsługę - a w tym przypadku również opony wyścigowe. Jego GPS naprawdę musiało szwankować. Zabójca wybił się ze swojego skoku w poprzek chodnika jak profesjonalny kaskader i, oczywiście, kontynuował swój marsz. Jednak był ranny, jego zapach posypki dla niemowląt stał się wyraźniejszy.. Tohr zjawił się obok samochodu w chwili, gdy para człowieków otworzyła drzwi, wygramolili się ze środka i zaczęli machać rękami, jakby ich ramiona zajęły się ogniem.

- CPD1 - krzyknął John, kiedy ich mijał. - Ścigam przestępcę! To ich uspokoiło, bo zaczęli oceniać obrażenia. Było prawie pewne, że człowieki stali się główną widownią z przymusem użycia Kodaka... gdy doprowadzi tę sprawę do końca, będzie wiedział gdzie znajdzie tę dwójkę, by wymazać im pamięć i zabrać telefony komórkowe. W tym czasie reduktor wydawał się kierować na chodnik dla pieszych - niezbyt mądry ruch z jego strony. Gdyby Tohr znajdował się na miejscu tego idioty, ukradłby tamtą Toyotę i spróbowałby odjechać... - Nie, no... dajże spokój - Tohr zacisnął zęby. Najwyraźniej celem skurwiela nie był wcale chodnik, ale krawędź samego mostu: Zabójca przeskoczył nad ogrodzeniem i wylądował na cienkiej półce po drugiej stronie. Następny przystanek - rzeka Hudson. Zabójca spojrzał za siebie, a w brzoskwiniowym blasku sodowych lamp jego arogancki wyraz twarzy przypominał minę szesnastoletniego chłopca, który dopiero co wyżłopał sześciopak piwa na oczach swoich kumpli. Duże ego. Mózgu brak. Zamierzał skoczyć. Sukinsyn zamierzał skoczyć. Pieprzony idiota. Nawet jeśli radosny sok Omegi dał mordercom całą tą moc, to nie znaczyło, że prawa fizyki poszły się walić. Prawo Einstein’a na temat przyspieszenia i masy ciała wciąż obowiązywało - więc kiedy to gówno uderzy o wodę, reduktor rozpryśnie się, uszkadzając dość poważnie konstrukcję swojego ciała. Co go nie zabije, ale skutecznie obezwładni. Skurwiele nie mogli zginąć, chyba że przebiło im się serce. A wtedy spędzali wieczność w pustce rozkładu. Och, jakie to smutne. 1 CPD - Caldwell Police Department Przed morderstwem Wellsie, Tohr prawdopodobnie pozwoliłby mu uciec. Na ruchomej skali wojny ważniejsze było roztoczenie gównianego kocyka amnezji nad ludźmi i popędzenie na ratunek Johnowi Matthew i Khillowi, którzy wciąż siłowali się z wrogiem na tyłach zaułka. Ale teraz? Nie było mowy o żadnych ulgach: W ten czy inny sposób Thor i ten reduktor będą mieli swoje małe spotkanko. Tohr przeskoczył nad poręczą, odbił się od chodnika i przeskoczył nad płotem. Zacisnął palce na drucie, przerzucił dolną partię ciała przez ogrodzenie i wylądował butami na parapecie.

Przepita brawura reduktora zaczęła powoli ulatywać, kiedy mężcyzna zaczął się wycofywać. - I niby sądzisz, że mam lęk wysokości? - powiedział niskim głosem Tohr. - Albo że półtorametrowe metalowe ogrodzenie zdoła mnie od ciebie oddzielić? Wiatr zawył wokół nich, przyklejając ich ubrania do ciał i gwiżdżąc przez stalowe dźwigary. Daleko, daleko, daleko w dole, atramentowa woda rzeki była niczym innym jak niejasną, ciemną powierzchnią, zupełnie jak parking. A upadek będzie równie bolesny. - Mam broń - krzyknął reduktor. - Więc ją wyciągnij. - Moi kumple już po mnie jadą! - Nie masz żadnych kumpli. Reduktor był nowo przyjętym, jego włosy, oczy i skóra jeszcze nie straciły swego pigmentu. Tyczkowaty i niespokojny, wyglądał raczej na ćpuna, który cierpi na odloty - i zapewne to był powód jego przystąpienia do Korporacji. - Skoczę! Skoczę, do jasnej cholery! Tohr zacisnął dłoń na rękojeści jednego z dwóch sztyletów i wyciągnął czarne ostrze z kabury na piersi. - Więc przestań ględzić i zacznij lecieć. Zabójca spojrzał w dół ponad krawędzią. - Zrobię to! Przysięgam, że to zrobię! Podmuch wiatru nadleciał z innego kierunku, zamiatając długi płaszcz Tohra i pozwalając mu swobodnie opaść. - Nie ma to dla mnie znaczenia. Zabiję cię tutaj albo na dole. Zabójca ponownie spojrzał za krawędź, zawahał się, a potem wykonał błyskawiczny ruch, skacząc na bok i uderzając jedynie w powietrze; jego ramiona latały jak wiatrak, tak jakby starał się utrzymać równowagę, by wylądować na stopach. Jego starania prawdopodobnie z tej wysokości doprowadzą do znalezienia się jego kości w jamie brzusznej. Chociaż lepsze to niż połknięcie własnej głowy. Tohr wyciągnął sztylet i zaczął przygotowywać się do własnego zejścia, biorąc duży wdech. A potem... Gdy przekroczył krawędź i poczuł to pierwsze westchnienie antygrawitacji, ironia skoku z mostu nie zniknęła. Spędził wystarczająco dużo czasu marząc, by śmierć nadeszła, modląc się do Pani Kronik, by zabrała jego ciało i wysłała go do swojej ukochanej.

Samobójstwo nigdy nie było brane pod uwagę; odbierając sobie życie, nie dostaniesz się do Zanikhu - i to był jedyny powód, dlaczego nie mógł podciąć sobie nadgarstków, ssać końcówki lufy shotguna, czy... skoczyć z mostu. W swoim upadku cieszył się tym, że to było to; że uderzenie nastąpi w ciągu jednej i pół sekundy; nastąpi kres jego cierpienia. Musiał tylko przesunąć trajektorię lotu tak, by móc zanurkować, nie chroniąc przy tym głowy i pozwolić, by stało się nieuniknione: utrata przytomności, możliwy paraliż, śmierć przez utonięcie. Tyle że to „odejście na dobre” nie było dla niego żadnym wyjściem. Ktokolwiek za tym stał musiał wiedzieć, że, w przeciwieństwie do reduktorów, on miał jeszcze wyjście z tej sytuacji. Przywracając spokój swemu umysłowi, zdematerializował się tuż przed upadkiem - jedna chwila swobodnego spadania przejęła nad nim kontrolę; po chwili był już tylko niewidzialną chmurą cząsteczek, którą mógł skierować w każdym kierunku. Tuż obok, zabójca nie uderzył o wodę z pluskiem, jak to się dzieje z kimś, kto skacze do basenu bądź z trampoliny. Skurwiel był czymś w rodzaju pocisku, który trafił do celu; eksplozja ujawniła się w postaci ponaddźwiękowego pęknięcia, gdy litry przesuniętych wód rzeki Hudson wystrzeliły w rześkie powietrze. Z drugiej strony Tohr zdecydował się na powrót do swojej formy na szczycie masywnej podpory z betonu po prawej stronie siły uderzenia. Trzy...Dwa...Jeden... Bingo. Głowa wypłynęła na środku bulgoczącej fontanny. Brak ruchu ramion w celu odzyskania dostępu do tlenu. Brak wierzgających nóg. Brak oddechu. Ale to coś nie było martwe: Mogłeś przejechać ich samochodem; pobić ich aż w końcu twoje ręce zaczną krwawić; wyłamać im ręce i/lub nogi; zrobić z nimi wszystko co przyszło ci do głowy... a oni wciąż byliby żywi. Pojeby był robactwem podziemii. I nie było wyjścia, aby Tohr się nie zmoczył. Tohr zrzucił z ramion swój płaszcz, złożył go starannie i zostawił w miejscu, gdzie górna część podpory stykała się z wodną podstawą. Wchodzenie do wody z okryciem na plecach było przepisem na utonięcie; dodatkowo musiał chronić swoje czterdziestki i komórkę. Z kilkoma raźnymi podkokami, które pomogły mu rozpędzić się na tyle, by unieść się nad otwartą wodą, rzucił się do pozycji zanurkowania, wyprostował ręce nad głową i złożył dłonie, jego ciało napięło się jak strzała. W przeciwieństwie do reduktora, jego przedzieranie się przed wodę było eleganckie i gładkie, nawet jeśli powierzchnia rzeki Hudson...

Zimna. Kurewsko zimna. W końcu był późny Kwiecień w północnej części stanu Nowy Jork - brakowało jeszcze dobrego miesiąca do tego, by woda stała się trochę łagodniejsza. Wypuszczał powietrze ustami, kiedy wynurzał się z głębin, płynął stylem wolnym. A gdy dorwał już mordercę, zacisnął pieść na jego kurtce i zaczął ciągnąć nieumarłego do brzegu. Do miejsca, w którym mógł z tym skończyć. By móc zaczaić się na następnego. *** Gdy Tohr pojawił się po jednej stronie mostu, własne życie John’a Matthew przeleciało mu przed oczami - jakby to on był tym facetem, który stracił solidne oparcie pod stopami. Stał na brzegu, pod drogą zjazdową z autostrady kiedy to się stało; w trakcie wykańczania mordercy, którego ścigał: Kątem oka dostrzegł coś, co spadało z bardzo dużej wysokości wprost do rzeki. Na początku nie miało to sensu. Każdy reduktor z chociaż połową mózgu wiedział, że to nie była najlepsza droga ucieczki. Ale potem wszystko stało się oczywiste. Postać stała na krawędzi mostu, skórzany płaszcz powiewał wkoło niczym całun. Tohrtur. Nieeee, krzyknął John, chociaż żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. - Sukinsyn, zaraz skoczy - Khill splunął za jego plecami. John rzucił się do przodu, chociaż nie mógł już niczego zrobić; krzyknął niemo, gdy osoba będąca najbliższym substytutem ojca jakiego miał skoczyła. Potem John wspominał to wydarzenie tak jak ludzie opowiadają o chwili przed wsłaną śmiercią - jakby sekwencja wydarzeń została podzielona, a matma przestała obowiazywać, twój umysł przełączył się na tryb pojedyńczych slajdów, pokazując wycinki twojego życia w taki sposób, w jaki je zapamiętałeś: John siedzący obok Tohra... Towarzystwo Wellsie pierwszej nocy, zaraz po tym jak został przyjęty do wampirzego świata... Wyraz twarzy Tohra, gdy wyniki krwi obwieściły, że John był synem Dariusa... Tamten koszmarny moment, w którym Bractwo przyszło aby poinformować ich, że Wellsie odeszła... Wtedy pojawił się obraz drugiego aktu: Lassiter przynoszący wychudzone ciało Tohrtura z miejsca, w którym tamten przebywał... Pojednanie Tohra i Johna po tamtym morderstwie... Tohrtur pracujący nad odzyskaniem sił... Krwiczka Johna pojawiająca się w

czerwonej sukni, w którą ubrana była Wellsie na swojej uroczystości związania z Tohrem... Jeny, przeznaczenie było do dupy. Musiało się bezceremonialnie wtrącić i naszczać do różanego ogródka każdego z nich. A teraz załatwiało grubszą sprawę na grządki z kwiatami. Tyle że Tohr nagle rozpłynął się w powietrzu. W jednej chwili leciał swobodnie, a w drugiej już go nie było. Dzięki Bogu, pomyślał John. - Dzięki Ci, dzieciątko Jezus - wydyszał Khill. Chwilę później, po drugiej stronie wspornika, czarna strzała przecięła powierzchnię wody. Bez słowa, czy spojrzenia on i Khill pognali w tamtym kierunku, dobiegając do skalnego nabrzeża w momecie, gdy Tohr wynurzył się, chwycił mordercę i zaczął podpływać do brzegu. Gdy John przyjął dogodną pozycję, by wyciągnąć zabójcę na suchy ląd, jego oczy zatrzymały się na okrutnej, bladej twarzy Tohra. Samiec wyglądał na nieżywego, chociaż technicznie wciąż był żywy. Mam go, zamigał John, kiedy pochylił się, chwycił ramię i dźwignął z rzeki przemoczonego mordercę. Rzucił go na stos, a lecący reduktor świetne sparodiował rybę; wytrzeszczone oczy, rozdziawione usta, ciche dźwięki wydobywające się z szeroko otwartego przełyku. Ale to Tohr był tutaj osobą, która się liczyła i John spojrzał na Brata, gdy ten wychodził z wody. Skórzane spodnie przykleiły się do ud jak na klej; koszulka stała się drugą skórą i przylegała do płaskiej piersi i umięśnionych ramion; krótko przystyżone, czarne włosy z białym pasmem stały prosto, mimo iż były mokre. Ciemnoniebieskie oczy wpatrzone były w reduktora. Albo ignorowały wzrok Johna. Chociaż prawdopodobnie robiły te obie rzeczy na raz. Tohr pochylił się i złapał reduktora za gardło. Szczerząc wydłużone ze złości kły, warknął: - A nie mówiłem. Wyciągnął swój czarny sztylet i zaczął wbijać ostrze w ciało. John i Khill musieli odsunąć się o krok do tyłu. Albo to, albo ufajdaliby się na czerwowo. - Mogł po prostu trafić w cholerną klatkę piersiową - wymamrotał Khill - i od razu z tym skończyć.

Zabicie mordercy nie było najważniejszą kwestią. Zbeszczeszczenie tak. Ostry, czarny sztylet penetrował każdy centymetr ciała - z wyjątkiem mostka, który wyłączyłby mordercę na wieczność. Z każdym zadanym pchnięciem, Tohr oddychał ciężej; z każdym następnym cięciem, Brat wciągał głęboko powietrze; rytm jego oddechów przypominał makabryczną scenę z jakiegoś horroru. - Teraz już wiem, jak szatkuje się sałatę. John przetarł twarz w nadziei, że to był koniec komentowania. Tohr nie zwolnił. Po prostu się zatrzymał. Następnie przesunął się odrobinę, podpierając się ręką o zabrudzoną olejem ziemię. Morderca stał się... cóż, strzępem czegoś, jasne, ale samiec jeszcze nie skończył. Ale Brat nie oczekiwał pomocy. Pomimo widocznego wyczerpania Tohra, John i Khill dobrze wiedzieli, że to jeszcze nie koniec tej popapranej gry. Już to wcześniej widzieli. Ostateczny cios musiał należeć do Tohra. Po kilku chwilach odzyskiwania sił, Brat powrócił do pozycji, trzymając oburącz sztylet i unosząc ostrze nad głową. Ochrypły krzyk wyrwał się z jego gardła, gdy zatopił ostrze w klatce tego czegoś, co zostało z jego ofiary. Gdy błysnęło jasne światło, tragiczny grymas zdobiący twarz Tohra został oświecony; komiks przedstawiał jego wykręcone, makabryczne cechy złapane na moment... i na wieczność. Zawsze wpatrywał się w dół, na poświatę, nawet jeśli nietrwałe słońce było zbyt jasne, by na nie spoglądać. Gdy to już nastąpiło, Brat opuścił głowę pewny, że jego kręgosłup zaczynał dziadzieć, jego siła zanikała. Najwidoczniej potrzebował się pożywić, ale ten temat, jak i wiele innych, działał na niego jak płachta na byka. - Która godzina? - wysapał pomiędzy kolejnymi oddechami. Khill rzucił okiem na swojego Suunto. - Druga. Tohr podniósł wzrok ze splamionej ziemi, na którą się patrzył, skupiając swoje czerwone tęczówki na tej części śródmieścia, z którego właśnie nadeszli. - A co wy na to, abyśmy wrócili do ośrodka? - Khill wyciągnął komórkę. - Butch nie może znajdować się daleko... - Nie - Tohr zsunął się z powrotem i klapnął na tyłek. - Nikogo nie wzywajcie. Ze mną wszystko w porządku - muszę jedynie złapać oddech. Gówno. Prawda. Ten koleś był tak samo blisko ‘w porządku’ jak John. Chociaż

musiał przyznać, że tylko jeden z nich był przemoczony do suchej nitki na kilku stopniowym mrozie. John przesunął dłonie w pole widzenia Brata. Wracamy teraz do domu... Unoszący się na wietrze, niczym alarm przecinający ciszę domu, zapach dziecięcej zasypki łaskotał ich w nosie. Smród zrobi to, czego nie mógł zrobić żaden inny zapach unoszący się na ziemi: Postawił Tohra na nogi. Powrót był dla niego ciężką dezorientacją... cholera, jeśli poinformujesz go, że jest mokry jak ryba, to prawdopodobnie samiec będzie tym faktem zaskoczony. - Jest ich tu więcej - warknął. Już go zdjął, przeklnął John szaleńca. - Chodź - powiedział Khill. - Kontynuujmy patrol. To będzie długa noc. Rozdział 2 „Trochę wolnego czasu... odpoczywać....cieszyć się sobą” - mruknęła Xhex do orzechowego antycznego mebla, wyszła z sypialni do łazienki i z powrotem i....jeszcze raz do marmulandii. W łazience, którą teraz dzieliła z John’em zatrzymała się przed głębokim jak staw jacuzzi. Obok mosiężnych kranów stała srebrna taca z wszelkiego rodzaju płynami i miksturami kobiecymi, cojestkurwa. I to nie była nawet połowa wszystkiego. Przy umywalce? Kolejna taca pełna perfum Chenel: Cristalle, Coco, No.5, Coco Mademoiselle. Dalej stał wiklinowy koszyk ze szczotkami do włosów, niektóre z krótkim włosem, inne z ostrą szczeciną lub bzdurnymi metalowymi kolcami. W szafach? Buteleczki lakieru do paznokci w kolorze różowego fiuta, dzięki któremu nawet Barbie dostałaby krwotoku z nosa. A także z piętnaście pianek różnych marek. Żel. Lakier do włosów. Doprawdy? Nie zacznie robić makijażu Bobby Brown. Kto, do cholery to tu przyniósł. Jeden z tych idiotów. I na tej karteczce.... Chryste, nie mogła uwierzyć, że zna jakąś Kim, Kourtney, Kole’a, Kris’a; brata Roba;

ojczyma Bruce’a; młodsze siostry Kendall i Kylie, jak również różnych mężów, chłopaków i tego dzieciaka Mason’a. Spoglądając we własne oczy w lustrze pomyślała, „cóż, kopmpletnie mnie to nie interesuje”.Udało jej się wysadzić swój mózg w powietrze oglądając Enterteiment Television. Na pewno było to estetyczne niż użycie sztyletu, a efekt był taki sam. „To gówno powinno mieć ostrzegawczy znaczek w rogu ekranu”. Kiedy patrzyła na swoje odbicie zobaczyła nastroszone czarne włosy, bladą skórę i mocne, twarde ciało. Obcięte paznokcie. Absolutny brak makijażu. Nawet miała na sobie swoje ciuchy, czarny top i skórzane spodnie, strój który zakładała każdej nocy od lat. No cóż z wyjątkiem wieczoru parę dni temu. Wtedy założyła całkowicie coś innego. Być może ta suknia była powodem pojawienia się tych wszystkich babskich rzeczy po ceremonii godowej: Fritz i psańce na pewno założyli, że narodziła się na nowo. Albo to, albo to wszystko było częścią standardowego pakietu powitalnego dla nowo związanej shellan. Odwracając się położyła ręce na szyi, na dużym kwadratowym diamencie, który kupił jej John. Osadzony w platynie, był jedyną biżuterią jaką mogłaby nosić: twardy, solidny, nie przeszkadzał w walce i zawsze pozostawał na miejscu. W tym nowym świecie Paul’a Mitchell’a, i Bed Head, i śmierdzących rzeczy Coco Chenell, przynajmniej John był przy niej. A co do reszty? Czy może się nauczyć? Nie pierwszy raz udawałaby przed bandą facetów, którzy sądzą, że to wszystko jest jej potrzebne tylko dlatego, że ma cycki. A tak naprawdę czułaby się jak w złotej klatce. Ktoś próbował zrobić z niej sikoreczkę glymerii? Już widziała jak z za złotych krat rzuca bombę i zawiesza parujące szczątki na żyrandolu w holu. Stojąc w sypialni otworzyła szafę i wyjęła czerwoną suknię, tę którą miała założoną w czasie ceremonii. Jedyna sukienka, którą kiedykolwiek założyła - i musiała przyznać, że podobał jej się sposób w jaki John zdjął ją swoimi zębami. I tak, na pewno ta nocna gimnastyka była cudowna - pierwszy oddech jaki miała od niepamiętnych czasów. Kochali się, karmili się nawzajem wymyślnymi frykasami i tak w kółko walcząc ze snem. Ale teraz John poszedł w teren, a ona miała „wolne” aż do jutrzejszego wieczoru. To tylko dwadzieścia cztery godziny, lekkie opóźnienie, nie koniec świata. „Więc co się do cholery dzieje!” Pewnie te wszystkie babskie graty zwyczajnie uaktywniały jej wewnętrzną sukę, tak po prostu, bez powodu. Nie była związana i nikt jej nie zmieniał i tylko ona ponosiła winę za ten cholerny natłok myśli, które zderzały się jak w wypadku samochodowym. A jeśli chodzi o perfumy i inne duperele?. Psańce po prostu chciały być miłe w jedyny

sposób jaki znały. Nie ma wiele kobiet takich jak ona. I nie tylko dlatego, że była w połowie sympathką. Marszcząc brwi, przekszywiła głowę pozwalając satynie opaść z rąk. Wyczuwała emocjonalną siatkę na zewnątrz w holu. Symphackie zmysły, trójwymiarowa struktura smutku, wstydu i straty była tak realna jak budynek obok którego możesz przejechać, rozejrzeć się lub przejść przez niego. Niestety w tym przypadku nie da się ustalić szkody jak dziura w dachu czy brak prądu. Przeżywała emocje danej osoby jakby to był jej własny dom. Nie było podwykonawców, którzy przyszliby i naprawili wszystkie usterki, brak hydraulików, elektryków, malarzy. Właściciel domu miał do wykonania poprawki wszystkiego co zostało złamane, zepsute, poobijane i nikt nie mógł zrobić tego za niego. Kiedy wyszła do hollu z posągami, Xhex przeszedł dreszcz. Kulejąca postać przed nią obleczona w długą szatę była jej matką. „Chryste” - ciągle czuła się dziwnie rozmawiając z nią i nie była przyzwyczajona do konwersacji na takim poziomie. Odchrząknęła. - Dobry wieczór... e.. Nie potrafiła wypowiedzieć słowa „mamach”. Żadna nazwa dla tej kobiety nie była odpowiednia. Poza tym jak można nazwać kogoś, kto został porwany przez sympathów, brutalnie zmuszony do uległości, by ponieść biologiczne konsekwencje, które były wynikiem tortur. Imię i nazwisko: ja i przepraszam. Niema przesunęła się, kaptur zasłaniał jej twarz. - Dobry wieczór. Jak się miewasz? Angielski był bardzo sztywny w jej ustach, co mogłoby sugerować, że kobieta na pewno wolała rozmawiać w Starym Języku. Ukłoniła się koślawo, co Xhex uważała za kompletnie niepotrzebne, prawdopodobnie dlatego, że kulała. Zapach, który roztaczała wokół siebie nie miał nic wspólnego z Chanell. Wyczówało się w nim nutę tragedii. - Wszystko w porządku. Próbowała udawać spokojną i znudzoną. - Dokąd idziesz?” - Sprzątnąć salon Xhex zassała z powrotem odpowiedź której chciała udzielić - „nie rób tego”. Fritz nie pozwalał nikomu, nawet psańcom sprzątać w rezydencji - Niemej również to dotyczyło, pomimo faktu, że przybyła tutaj, aby służyć Phanice, mieszkała w pokoju gościnnym, jadła przy stole razem z Braćmi i wszyscy wiedzieli że jest jej matką. Nie była żadną zwyczajną pokojówką. - Yy... a co byś powiedziała..... - „na co?”- zastanawiała się Xhex. Co one mogłyby

robić razem? Xhex była wojowniczką. Jej matka była... duchem posiadającym ciało. Niewiele miały ze sobą wspólnego. - W porządku - powiedziała łagodnie Niema Ghrom ryknąl przez foyer poniżej, gdyby uformowały się chmury na pewno przecięła by je błyskawica, a deszcz zacząłby padać. Kiedy Niema odskoczyła, Xhex spojrzała przez ramię. „Co do cholery?” Rhankhor - Hollywood - największy i najpiękniejszy z Braci, skoczył na balkon na drugim piętrze. Kiedy wylądował jego blond głowa wystrzeliła w jej kierunku, a jego błękitne oczy płonęły. - John Matthew dzwonił. Wszyscy jesteśmy potrzebni w centrum. Zabierz broń. Za dziesięć minut przy głównym wyjściu. „Cholera, gorąco!”, syknęła Xhex i uderzyła w dłonie. Kiedy odwróciła się do matki, kobieta drżała, ale starała się tego nie okazywać. - Wszystko w porządku - powiedziała Xhex - jestem dobra w walce. Nic mi nie będzie. Piękne słówka. Z wyjątkiem tego, że jej matka nie bała się o nią, lecz bała się jej. Szlag! Zważywszy, że była pół krwi sympathą, oczywiste że Niema najpierw pomyślała „niebezpieczna”, a dopiero potem „córka”. - Pójdę już - powiedziała Xhex - nie martw się. Kiedy biegła z powrotem do swojej sypialni nie potrafiła zignorować bólu w klace piersiowej. I nagle w jej głowie pojawiła się okrutna rzeczywistość: jej matka nigdy jej nie chciała. I nadal nie chce. Ale któż może ją winić? Z pod kaptura Niema obserwowała wysoką, silną i bezlitosną kobietę z wrodzonym pociągiem do walki przeciw wrogom. Xhexania nie wydawała się wcale speszona faktem, że ktoś mógłby uważać ją za mniej zabójczą, nawet więcej, nie szydziła z rozkazów wydawanych jej przez jednego z Braci. Jej twarz sugerowała, że się nimi rozkoszowała. Kolana ugięły się pod Niemą, kiedy pomyślała o tym co świat jej zgotował, kobiecie z wielką siłą i zemstą w sercu. Żadna z kobiet z glymerii nie odpowiedziałaby na taki rozkaz, inna sprawa, że żadna z tych kobiet nigdy nie zostałaby o to poproszona. Ale w jej córce był sympatha.

Najdroższa Pani Kronik... I jeszcze, kiedy Xhexania się odwróciła, dostrzegła ten wyraz twarzy, który szybko ukryła pod kapturem. Niema szybko pobiegła kulejąc korytarzem do pokoju swojej córki. Zapukała delikatnie w ciężkie drzwi, na chwile przed tym jak Xhex je otworzyła i powiedziała: - Cześć - Przepraszam, bardzo mi przykro. Jej twarz nic nie wyrażała. - Za co? - Wiem jak to jest, być nie chcianym przez rodziców. Nie chcę byś czuła to samo... - W porządku - Xhex wzruszyła ramionami - Nie myśl, że nie znam twojej historii. - Ja.... - Słuchaj, muszę się przygotować. Wejdź jeśli chcesz, ale ostrzegam nie jestem w nastroju na „herbatkę” Niema zawahała się na progu. Pokój był przyjemny, masywne łóżko. Na krześle przewieszone skórzane spodnie, dwie pary wojskowych butów stały na podłodze, w kącie obok szezlonga na stole stały kieliszki do wina. Wszystko wokół spowijał zapach pełnokrwistego samca, mroczny i zmysłowy. Unosił się w powietrzu. Xhex była nim otulona. Nastąpiła seria kliknięć i Niema odwróciła wzrok. Obok otwartej szafy Xhexania robiąc kilka kroków składała jakąś niebezpieczną broń. Robiła to bardzo fachowo. Schowała ją w kaburze pod pachą i wyjęła drugą. Zabrała naboje i nóż. - Nie uspokoisz się patrząc na to i stojąc w progu. - Nie przyszłam tu, by się uspokoić. Dreszcz przeszedł jej po rękach - więc po co? - Widziałam wyraz twojej twarzy. Nie chcę, żebyś tak o mnie myślała. Xhexania sięgnęła i wyciągnęła z szafy czarną skórzaną kurtkę. Szarpnęła nią i przeklęła w myślach. - Posłuchaj, nie udawajmy że jedna z nas nie chciała żebym się urodziła, o.k.? Ja przebaczam tobie, ty przebaczasz mi, obie byłyśmy ofiarami, blach, blach, blach...Było do przewidzenia, że każda z nas pójdzie swoją drogą. - Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? Kobieta zamarła, apotem zmrużyła oczy - Wiem co zrobiłaś w noc moich narodzin. Niema zrobiła krok w tył - Jak? Xhexania wskazała na siebie - Symphatka, pamiętasz? - podeszła do niej jak polujący wojownik - co oznacza, że mogę dostać się do twojego umysłu i poczuć strach jaki właśnie

teraz czujesz. Twoją litość i ból. Tylko stojąc przede mną jesteś z powrotem tam gdzie byłaś, gdzie to wszystko się wydarzyło, i tak wiem, że wolałaś zatopić sztylet w swojej piersi, niż stawić czoło przyszłości ze mną. Cóż tak jak powiedziałam, chyba będzie lepiej jak ty i ja po prostu nie będziemy wchodzić sobie w drogę i dzięki temu zaoszczędzimy sobie wielu kłopotów. Niema podniosła głowę - Rzeczywiście jesteś półkrwi symphatą. Xhex ściągnęła ciemne brwi - Słucham? - Wyczuwasz tylko część moich uczuć do ciebie, a może nie chcesz się przyznać przed sobą do tego, że mi na tobie zależy Pomimo tego, że miała na sobie cały arsenał broni, poczuła się bezbronna. - Pomimo twojej gburowatej samoobrony nie przetniesz więzi która nas łączy - Niema szeptała - nie musimy wymuszać bliskości, której między nami nie ma, ale niech to nas nie powstrzymuje jeśli jest jakaś szansa. Może... Może po prosu powiedz mi w tę noc jak możemy sobie pomóc. Powinnyśmy zacząć od teraz..... i zobaczyć co się wydarzy. Xhex zerwała się i zaczęła chodzik w kółko, jej smukłe i twarde ciało było bardziej męskie, jej ubiór był bardziej męski i jej energia. Zatrzymała się przed szafą i po chwili zdjęła z wieszaka czerwoną suknię, którą podarował jej Tohr na ceremonię. - Wyczyściłaś satynę? - spytała Niema - Nie sugeruję, że jest brudna, trzeba się o nią troszczyć, żeby sploty tkaniny się dobrze układały. - Nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. - Więc pozwól, że ja to zrobię. - Nic jej nie będzie. - Proszę, pozwól mi. Xhex spojrzała i powiedziała szeptem - Na miłość boską, dlaczego chcesz to zrobić? Prawda była zawarta w czterech słowach, tak prostych a zarazem tak złożonych jak cały język. - Bo jesteś moją córką. Rozdział 3 W centrum Caldwell, Tohr odepchnął zimno, ból i zmęczenie, które go otaczało i ponownie rzucił się w pogoń. Ten zapach odrobiny krwi był dla niego jak kokaina, pobudzał go dając mu siłę parcia naprzód. Za sobą usłyszał odgłosy podwójnych kroków i wiedział

cholernie dobrze, że nie gonili wrogów - „pieprzonego powodzenia” - na pewno nie uda im się zaciągnąć go z powrotem do rezydencji. Świt był jedyną rzeczą, która mogłaby to zrobić. Poza tym bardziej zmęczony lepiej strzelał nawet sypiając godzinę lub dwie. Pobiegł łukiem za róg alei i tak jak on, dwaj gówniarze zatrzymali się ze ślizgiem. Przed nim siedmiu reduktorów okrążało dwóch wojowników, ale nie byli to Z i Furiath, ani V i Butch czy Rankhor i Blasth. Zobaczył kosę w czyjejś lewej ręce. Błyszczącą dobrze zaostrzoną kosę. - Skurwysyn - mruknął Tohr Mężczyzna z zakrzywionym ostrzem miał nogi wrośnięte w chodnik, jakby był bogiem, jego broń była w gotowości, jego paskudna twarz uśmiechała się jakby siadał do wykwintnej kolacji. Obok niego vampir, którego Tohr nie widział od wieków, jak nic był facetem, którego kiedyś spotkał w Starym Kraju. Wydawało się, że wpadł w złe towarzystwo. John i Khill wyciągnęli szyje po obu jego stronach i spojrzeli. - Tylko mi nie mów, że to nasi nowi sąsiedzi. - Xcor - On się urodził z taką gębą, czy ktoś mu to zrobił? - Kto wie? - Jak na mój gust facet potrzebuje operacji plastycznej. Tohr spojrzał na John’a - Odwołaj ich. „Słucham?” - chłopak zamigał. - Wiem, że wysłałeś sms’a o wsparcie. Napisz im, że to pomyłka. Już! John zaczął gestykulować, ale Tohr uciął. - Chcesz żeby rozpętała się tu wojna? Ty zadzwonisz po braci, on po swoich drani i nagle wszyscy znajdziemy się pod ścianą bez żadnego planu. Zajmiemy się tym sami - mówię kurwa poważnie John! Miałem już wcześniej do czynienia z tymi gnojkami. Ty nie. John wytrzeszczył oczy i ich spojrzenia się spotkały, Tohr miał rację tkwił w tym znacznie dłużej, niż tylko kilka miesięcy. - Musisz mi zaufać, synu. John zaklął bezgłośnie, wyjął swój telefon i zaczął naciskać klawisze. W tym momencie Xcor spostrzegł, że mają widownię. Pomimo wielu reduktorów wokół niego, zaczął się śmiać. - To cholerne Bractwo, w samą porę żeby nas ocalić. Mamy paść na kolana? Reduktorzy obrócili się - duży błąd. Xcor nie marnował ani chwili zamachnął się z półobrotu i zmiótł dwóch uderzając w dolną część ich pleców. To był jego swobodny strzał.

Kiedy ta dwójka wylądowała na ziemi, reszta reduktorów podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza rzuciła się na Xcor’a i Dholor’a, a druga zapolowała na Tohr’a i chłopaków. Tohr ryknął i przypuścił atak gołymi rękami, skacząc do przodu zablokował pierwszego zabójcę, który był w jego zasięgu.Chwycił stojącego na czele twardziela, zanim podciął i zmiażdżył mu kolana oderwał skurwielowi twarz. Potem zatoczył koło i rzucił oddzieloną czaszkę w stronę metalowego śmietnika. Kiedy huk przycichł, Tohr złapał kolejnego reduktora. Mógłby załatwić go tylko pięściami, ale nie był głupim fiutem: na końcu alei siedmiu początkujących rekrutów przeskoczyło już przez płot. Dobył dwóch sztyletów, stanął twardo stopami na chodniku i przyjął strategię uwzględniającą nowo przybyłych. Cholera, co by nie mówić o etyce Xcor’a, umiejętnościach społecznych, czy kwalifikacyjności do magazynu GQ, jedno trzeba mu było przyznać: skurwysyn umiał walczyć. Kołysał tą kosą jakby była lekka jak piórko i miał talent do oceniania odległości. W powietrzu latały odcięte części reduktorów: dłonie, głowa, ramię. Drań był niezwykle efektywny i Dholor nie miał wiele roboty. Wbrew wszystkiemu i bez wyboru, Tohr i jego przyjaciele wpadli w rytm tych drani: Xcor przejął na swoje ostrze pierwszych reduktorów czekających na początku alei, zaś jego porucznik zatrzymał następnych tak by nikt się nie został zablokowany w środku. Tohr, John i Khill odpierali falę zabójców jeden po drugim wysyłając ich na ubój - świeża padlina. Z początku wszystko wydawało się dobrą zabawą, ale teraz to już była harówka. Xcor nie robił żadnych krzykliwych ruchów swoim szerokim ostrzem, Tohr nie skakał; John i Khill znaleźli się w tym wirze. Tohr tkwił po szyję w szale zemsty. Nie istniało nic, prócz reduktorów - cóż te żółtodzioby tutaj nie byli tak dobrze wyszkolonymi zabójcami i nie mieli wielkich umiejętności ani doświadczenia. Jednak ich liczebność to rekompensowała. Trzeci oddział przeskoczył przez płot. Kiedy lądowali jeden za drugim Tohr pożałował rozkazu, który wydał John’owi. To jego ślepa chęć zemsty przemawiała. Kurwa!, to pieprzenie o uniknięciu konfrontacji z bandą drani, tak naprawdę chciał mieć wrogów tylko dla siebie. Rezultat? Teraz życie John’a i Khill’a jest w niebezpieczeństwie. Xcor i Dholor mogą sobie zdychać choćby dzisiaj, jutro, za rok, ma to gdzieś. A co do niego samego to może skakać z mostu na tysiąc różnych sposobów. Ale ci chłopcy....? Warci byli tego, by żyć dalej. John był czyimś mężem, a Kihll miał całe życie przed sobą. To nie było w porządku, aby z powodu jego pragnienia śmierci ci dwaj

mieli zginąć. Xcor, syn nieznanego ojca, trzymał swoją miłość w rękach. Jego kosa była jedyną kobietą, o którą się kiedykolwiek troszczył, a dzisiejszej nocy stając przeciwko początkowo siedmiu wrogom, później następnym czternastu, a kiedy ich liczba wzrosła do dwudziestu jeden ona spłacała mu jego lojalność z niezrównaną wydajnością. Kiedy poruszali się razem ona była nie tylko przedłużeniem jego ramienia, ale całego ciała, jego oczu i mózgu. Nie był tylko żołnierzem z bronią, zjednoczeni byli jak bestia z potężnymi szczękami. To było to czego mu brakowało. To dlatego przepłynął ocean do Nowego Świata: znaleźć nowe życie, nowe miejsce i starego godnego siebie przeciwnika. Jednak po przyjeździe jego ambicje wzrosły. A to oznaczało, że wampiry w tej alejce stały mu na drodze. Na drugim końcu ulicy, Tohr syn Hharm’a był kimś wartym zobaczenia. Xcor z nienawiścią musiał przyznać, że Brat był niesamowitym wojownikiem, te wirujące czarne sztylety odbijające światło, te ramiona, nogi zmieniające pozycję tak szybko jak uderzenie serca, równowaga i wykonanie - czysta perfekcja. Gdyby był jeden z jego żołnierzy, Brat prawdopodobnie zostałby zabity, aby on mógł zachować swoją pozycję: podstawowym założeniem było to, że jeden z przywódców musi wyeliminować tych, którzy stwarzają potencjalne zagrożenie, a jego drużyna na pewno nie była niekompetentna. I tak trzeba będzie pozbyć się słabszych. Przynajmniej niektóre rzeczy nie okazały się kłamstwem. Nigdy nie będzie miejsca dla takich jak Tohr i jego banda Braci, jednakże oni nie zadowolą się byle czym dla wspólnego posiłku, dużo mniej niż jakikolwiek związek zawodowy. Jednak jedna rzecz zjednoczyła ich na krótko, dzisiejsza noc. W miarę jak walka postępowała on i Dholor coraz bardziej współpracowali z braćmi lejąc reduktorów na pasmo ostrzy, które wysyłało ich z powrotem do Omegi przez pozostałą trójkę. Dwaj Bracia, czy raczej kandydaci Bractwa, byli z Thor’em, obaj więksi od niego gdyż Thorment syn Hharam’a nie wrócił jeszcze do swych niegdysiejszych rozmiarów. Może to jeszcze pozostałości dawnych urazów? Niezależnie od przyczyny wybrał mądrze swoje wsparcie. Ten z prawej był ogromnym mężczyzną, którego wielkość udowadniała, że program hodowlany Pani Kronik ma sens. Drugi był szerszy i wyższy od Xcora i jego ludzi, którzy co tu dużo gadać nie byli mali. Obaj walczyli płynnie i bez wahania nie okazując strachu. Kiedy nareszcie walka dobiegła końca, Xcor dyszał ciężko, jego przedramiona i wszystkie mięśnie drżały z wysiłku. Wszyscy, którzy mieli kły zostali, wszyscy którzy mieli

czarną krew w żyłach odeszli wysłani z powrotem do swego zepsutego stwórcy. Cała piątka pozostała w swoich pozycjach, dysząc, broń wciąż trzymali w rękach, oczy szeroko otwarte na wszelkie objawy agresji z drugiej strony. Xcor spojrzał na Dholor’a i lekko skinął głową. Gdyby Bracia się nie pojawili w tej rozgrywce, nie wiadomo czy uszli by z życiem, A jeśli tych trzech nie byłoby zainteresowanych? Cóż, on i jego żołnierz mieli szansę, ale na pewno porządnie by oberwali. Nie przyjechał umrzeć do Caldwell. Przyjechał tu by zostać królem. - Nie mogłem się doczekać, kiedy cię znów zobaczę Thorment synu Hharam’a - zawołal - Odchodzisz, tak szybko? - odpowiedział Brat - Pomyślałeś, że ukłonię się przed tobą? - Nie, to wymagałoby klasy. Xcor uśmiechnął się chłodno, migając wydłużonymi kłami. Hamował swój temperament dzięki samokontroli i był to początek pracy nad glymerią. „W przeciwieństwie do Bractwa, my pokorni żołnierze naprawdę walczymy w nocy. Więc zamiast całować pierścień przestarzałych zwyczajów, zamierzamy szukać i eliminować więcej wrogów.” - Wiem dlaczego tu jesteś, Xcor. - Czyżby. Czytasz w myślach? - Masz zamiar się zabić. - Rzeczywiście. Albo będzie odwrotnie. Tohrment powoli pokręcił głową - Potraktuj to jak przyjacielskie ostrzeżenie. Wracaj tam skąd przyszedłeś, zanim uruchomisz zdarzenia, które wrzucą cię przedwcześnie do grobu. - Podoba mi się tu gdzie jestem. Powietrze jest orzeźwiające po tej stronie oceanu. A tak przy okazji, jak tam twoja małżonka? - Zimny przeciąg, który nagle przepłynął do przodu, był tym czego oczekiwał, słyszał zawiłe plotki z trzeciej ręki, że samica Wellesandra jakiś czas temu zginęła na wojnie, i nie zawahał się użyć jakiejkolwiek broni, musiał powalić przeciwnika. I to był dobry strzał. Natychmiast samce stanęli po obu stronach Brata i złapali go. Ale nie doszło do walki czy sprzeczki. Nie tej nocy. Xcor i Dholor zdematerializowali się, rozrzucając swoje molekuły w chłodną wiosenną noc. Nie martwił się, że podążą za nimi. Ta para miała zamiar upewnić się, ż e z Tohr’em wszystko w porządku, a to oznaczało, że zamierzają go odwieźć od głupich pomysłów, które mogą prowadzić do zasadzki. Nie mogli wiedzieć, że nie miał żadnego

kontaktu z resztą swoich ludzi. On i Dholor wrócili do swej postaci na szczycie najwyższego wieżowca w mieście. On i jego żołnierze zawsze mieli punkt zborny, taki w którym się zespół mógł się połączyć od czasu do czasu w nocy, a ten górujący dach był widoczny we wszystkich kwadrantach pola bitwy, wydawał się szczęśliwym trafem. Xcorowi podobał się widok z wysoka. - Potrzebujemy komórki - powiedział Dholor przekrzykując wycie wiatru. - A mamy? - Oni mają. - Chciałeś powiedzieć, nasi wrogowie. - Tak, obydwaj. - kiedy Xcor nie powiedział nic więcej, Dholor jego prawa ręka, mruknął - mogą zadzwonić. - Nie potrzebujemy komórki. Jeśli uzależnisz się od takich rzeczy, zaczynają one mieć nad tobą władzę. Przez wieki świetnie sobie radziliśmy bez tej całej technologii. - To są nowe czasy i nowe miejsce. Tutaj jest inaczej. Xcor rzucił okiem ponad swoim ramieniem, zamieniając widok miasta na spojrzenie swojego zastępcy. Dholor był świetnym przykładem hodowli, wszystkich doskonałych cech i urodziwego ciała, dzięki lekcjom Xcor’a był nie tylko ozdobny, ale przydatny: tak naprawdę to stwardniał przez lata, w końcu zdobywając prawo do nazywania się samcem. Xcor uśmiechnął się zimno - Jeśli taktyka i metody Braci są tak skuteczne, to dlaczego nasza rasa wciąż jest atakowana. - Zdarza się. - I czasami są one wynikiem śmiertelnych błędów - Xcor na nowo zaczął studiować widok miasta - Warto rozważyć jak łatwo takie błędy mogą zostać popełnione. - Mówię tylko... - To jest problem Glymerii, zawsze szukają łatwego wyjścia. Myślałem, że oduczyłem cię tej tendencji lata temu. Mam to odświeżyć? Kiedy Dholor się zamknął, Xcor uśmiechnął się szerzej. Skupiając się na przestrzeni Caldwell, wiedział że choć wokół panowała mroczna noc, to jego przyszłość jawiła się świetlana. I wybrukowana ciałami Bractwa. Rozdział 4

- Gdzie, do cholery oni znaleźli tych wszystkich rekrutów? - Khill zapytał, chodząc po polu walki, jego buty brodziły w czarnej krwi. John ledwo go słyszał, chociaż z jego uszami było wszystko w porządku. Od odejścia tych drani stał u boku Thor’a. Brat wydawał się powoli dochodzić do siebie, po zagrywce poniżej pasa, którą poczęstował go Xcor. Thor wytarł ostrza o swoje uda. Wziął głęboki oddech. Wydawało się, że wycofał się w jakąś otchłań. - Ah... jedyna sensowna rzecz na Manhattanie. Olbrzymia populacja z wieloma zepsutymi nasionami na peryferiach. „Kim, do cholery jest to zero?” - Pieprzony gnojek „Ale bystry” Właśnie kiedy John zamierzał poruszyć ten cały temat kopciuszka i jego karocy z dyni, jego głowa wystrzeliła w bok. - Bardziej, niż bystry - warknął Thor. Tak, ale to nie był problem. Partnerka John’a była w tym zaułku. Natychmiast wszystkie jego myśli zniknęły, a jego twarz poczerwieniała ze złości. - co, do cholery ona robi na zewnątrz? To nie jej zmiana, powinna być w domu. Jak smród, który wtargnął do nosa, jego klatkę piersiową rozorało pazurami głębokie wewnętrzne przeczucie: kurwa! Nie powinno jej tu w ogóle być! - Potrzebuję swój płaszcz - powiedział Thor - zostańcie tu Akurat. Tohr natychmiast zdematerializował się z powrotem na most, John wybił się, jego wykop zadudnił o asfalt, kiedy Khill krzyknął coś co kończyło się: - Ty chuju! Cholera, w odróżnieniu od dzikich, szalonych i maniakalnych odchyleń Thor’a, to było ważne. John przeciął zaułek, strzał z za rogu, przeskoczył przez dwa rzędy zaparkowanych samochodów, zakleszczonych w uliczce. I oto była, jego partnerka, jego kochanka, jego życie, rozliczała sztyletem kwarted reduktorów przed opuszczonym domem w towarzystwie pyskatego blond zdrajcy. Rankhor nie powinien jej zabierać. John powiedział „wsparcie” i był pewien jak cholera, że nie miał na myśli jego Xhex. A po drugie odwołał pomoc na rozkaz Thor’a. Co to, kurwa, ma być? - Hej! - zawołał wesoło Rankhor, jakby zapraszał ich na imprezę - Pomyślałem, że zaczerpniemy świeżego powietrza w centrum Caldwell.

Jasne. To był ten moment kiedy bycie niemową było wkurwiające, Ty pierdolony dupku! Xhex odwróciła głowę, żeby na niego spojrzeć - i wtedy to się stało. Jeden z reduktorów złapał nóż i skurwysyn miał zarówno dobrą rękę jak i świetny cel: ostrze leciało w powietrzu, rękojeść ponad punktem... Aż nagle zatrzymało się w klatce piersiowej Xhex. Po raz drugi tej nocy, John krzyknął bezgłośnie. Kiedy jego ciało wypłynęło do przodu, Xhex odwróciła się do zabójcy z wściekłym wyrazem twarzy, który zaostrzył jej rysy. Nie tracąc rytmu, złapała za rękojeść i wyrwała broń z własnego ciała, ale na jak długo jeszcze starczy jej sił? To był celny strzał i poważna rana. Chryste! Zamierzała sama zająć się tym draniem. Nawet ranna chciała dorwać go zębami i pazurami i... przy okazji zginąć. Jedna myśl, która przeleciała jak pocisk przez umysł John’a - nie chce stać się taki jak Tohr. Nie chce chodzić tą ścieżką piekła na ziemi. Nie chciał stracić swojej Xhex dziś w nocy, jutro w nocy, żadnej nocy. Nigdy. Otwierając usta ryknął całym powietrzem jakie miał w płucach. Nieświadomy dematerializacji znalazł się przy reduktorze, zrobił to tak szybko, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Zacisnął dłoń na gardle bydlaka, pchnął ten kawałek gówna do przodu ze swoich stóp i pozwolił jego własnej masie zrobić resztę. Kiedy uderzyli o ziemię reduktor miał roztrzaskany nos i prawdopodobnie złamaną kość policzkową lub oczodół. John nie zatrzymał się. Czarna krew chlapnęła w górę po nim, obnażył kły i rozerwał wroga zębami. Destrukcyjny instynkt był tak dobrze nastrojony i skupiony, że posunął by się dalej, aż nie przeżułby gnoja na chodniku, ale wtedy jego racjonalna część zawołała - „cześć, jak się masz”. Musiał ocenić obrażenia Xhex. Wyjmując sztylet, podniósł wysoko ramię i skupił swój wzrok na oczach zabójcy. Albo raczej na tym co z nich zostało. John zatopił ostrze tak mocno i głęboko, że kiedy minął błysk i huk musiał zaprzeć się całym ciałem aby uwolnić broń z asfaltu. Ogarnięty paniką, pragnął tylko zobaczyć Xhex. Była więcej niż na nogach. Walczyła z kolejnym reduktorem, chociaż na jej klatce piersiowej powiększała się czerwona plama, a jej prawa ręka luźno zwisała.

John o mało nie zwariował. Skacząc w górę, rzucił się pomiędzy swoją partnerkę a wroga, a ponieważ odepchnął ją przyjął na siebie cios kijem baseballowym, przeznaczony dla niej, a który zadzwonił w jego głowie jak dzwon kościelny i sprawił, że na chwilę stracił równowagę. Dokładnie taki cios rozłożyłoby ją na łopatki i złożyłby jej dumę do trumny. Szybko zmienił pozycję i ponownie złapał równowagę, a następnie drugi raz spróbował go odwrócić obiema rękami. Szybki cios w przód i uderzył go jak dobry bokser z Louisville, pokazując nieumarłemu jedynie przez ułamek sekundy widowisko które mignęło w jego głowie. Później był już tylko czas dominacji. - Co do diabła! - Xhex wrzasnęła na niego, kiedy rzucił zabójcę o ziemię. Cholernie zły moment na komunikowanie się, biorąc pod uwagę fakt, że jego ręce były zajęte ściskaniem gardła reduktora. A poza tym wcale nie zamierzał jej powiedzieć co siedziało w jego głowie. Szybkim pchnięciem John odesłał zabójcę z powrotem do Omegi i wstał. Jego lewe oko, którym już nie potrafił mrugać zaczynało puchnąć i czuł, że jego twarz pulsuje. Tymczasem Xhex wciąż krwawiła. - Nigdy więcej tego nie rób! - syknęła. Chciał dźgnąć ją palcem w twarz, ale gdyby jednak to zrobił nie mógłby rozmawiać. „To nie walcz kiedy jesteś uszkopołama..- ranna” Chryste, nie mógł nawet się swobodnie „wysławiać”, jego palce plątały się ponad słowami. - Nic mi nie jest! „Kurwa, przecież krwawisz!” - To tylko draśnięcie „To dlaczego nie możesz podnieść ręki?” Tych dwoje zamykało się w sobie, ich szczęki się zacisnęły, a ciała skuliły w agresji. A kiedy Xhex nie odpowiedziała na ostatni zarzut był absolutnie pewny, że ona cierpi. - Potrafię o siebie zadbać John’ie Matthew - splunęła - I nie potrzebuję, abyś zaglądał mi przez ramię tylko dlatego, że jestem kobietą. „Zrobiłbym to samo dla każdego z Braci - jasne, że by zrobił - więc nie wciskaj mi tych feministycznych pierdół” - Feministycznych pierdół?! „To ty zaczęłaś mówić o płci nie ja” Zmrużyła oczy - Och czyżby? Dziwnym trafem nie jestem przekonana, a jeśli myślisz,

że mój upór jest jakimś politycznym oświadczeniem, to związałeś się z cholernie niewłaściwą samicą! „Nie chodzi o to, że jesteś kobietą!” - Kurwa, właśnie o to! Po tych słowach wzięła głęboki wdech, jakby chciała mu przypomnieć, że jego zapach związanego samca jest tak silny, że nokautował nawet smród rozbryzganej wokół krwi reduktorów. John wyszczerzył kły i zamigał -”Chodzi o twoją głupotę dotyczącą odpowiedzialności na polu walki” Jej wykrzywione usta otwarły się, ale zamiast ciętej riposty, po prostu patrzyła na niego. Nagle, przesunęła swoją zdrową ręką ponad klatką piersiową i skupiła się na jego lewym ramieniu powoli potrząsając głową tam i z powrotem. Jakby żałowała nie tylko tego, co się wydarzyło przed chwilą, ale przede wszystkim tego, że go w ogóle spotkała. John przeklął i zaczął chodzić dokoła tylko po to aby znaleźć pozostałych, którzy oglądali ich przedstawienie. To mógł być Thor, Khill, Rakhor, Blath, Zbhir czy Furiath. Ale co tam, każdy z tych mężczyzn odniósłby wrażenie, że jest naprawdę, naprawdę i całkowicie zadowolony, że ostatnie zdanie nie wyszło z ust John’a. „Nie masz nic przeciwko.” - John zamigał z wściekłym spojrzeniem Na zawołanie, oboje zaczęli się kręcić, patrząc w górę na ciemne niebo, w dół na chodnik, naprzeciw na ceglane ściany zaułku. Męski pomruk przepłynął nad śmierdzącym powietrzem, jakby byli na spotkaniu krytyków filmowych, dyskutujących o tym co właśnie zobaczyli. Nie obchodziła go ich opinia. I w tym momencie gniewu, nie obchodziła go opinia Xhex, w ogóle. W rezydencji Bractwa Niema trzymała w rękach suknię godową swojej córki, a psaniec, który wyrósł przed nią udaremnił jej poszukiwania kierunku do pralni. Pierwsze było mile widziane, drugie już nie. - Nie - powiedziała jeszcze raz - Ja się tym zajmę. - Pani, proszę, to jest prosta rzecz do... - W takim razie, nie będzie to problemem dla ciebie, jeśli ja się zaopiekuję suknią. Jego twarz się zapadła cud, że w ogóle potrafił podnieść wzrok, aby spojrzeć jej w oczy. - Może...po prostu zapytam przełożonego. - Może po prostu powiem mu jak bardzo byłeś pomocny w pokazywaniu środków czyszczących i jak bardzo doceniam twoje zaangażowanie.