Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

05 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Cetaganda

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :682.0 KB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

05 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Cetaganda.PDF

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Bujold Lois McMaster
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 125 stron)

Lois McMaster Bujold Cetaganda - część siódma cyklu Barrayar Przekład Łukasz Praski Cetaganda Data wydania oryginalnego - 1996 Data wydania polskiego - 2000 Dla Jima i Toni Rozdział pierwszy - Jak to szło - zapytał Ivan - ”Dyplomacja to sztuka wojenna uprawiana przez innych” czy odwrotnie? „Wojna to sztuka dyplo...” - Dyplomacja to dalszy ciąg wojny, prowadzonej innymi środkami - wyrecytował Miles. - Czou En-laj, dwudziesty wiek, Ziemia. - A ty co, chodząca księga cytatów? - Ja nie, to komandor Tung. Kolekcjonuje stare chińskie maksymy i zmusza mnie, żebym uczył się ich na pamięć. - Stary Czou był więc dyplomatą czy wojownikiem? Porucznik Miles Vorkosigan zastanowił się nad tym przez chwilę. - Moim zdaniem musiał być dyplomatą. Zagrały dysze korygujące, pasy wpiły się w ciało Milesa, a ładownik lekko się przechylił. Ławki, na których siedzieli naprzeciw siebie z Ivanem, były ustawione równolegle do ścian niewielkiego kadłuba. Miles wyciągnął szyję, by ponad ramieniem pilota ładownika spojrzeć na planetę w dole. Ceta Eta IV, serce i kolebka rozrastającego się imperium Cetagandy. Miles sądził, że dla każdego rozsądnego człowieka osiem zajętych planet, otoczonych przez sprzymierzone lub marionetkowe państewka, stanowiło dowód, że istotnie Cetaganda poszerza obszar swoich wpływów. Co wcale nie oznaczało, że cetagandańscy gemmowie nie mają ochoty go powiększyć kosztem sąsiadów, gdyby tylko nadarzyła się taka sposobność. Jednak bez względu na swoją potęgę, armia mogła przepychać przez tunel przestrzenny tylko po jednym statku, jak wszyscy. Tyle że niektórzy mieli ogromne statki. Ładownik, odłączywszy się przed chwilą od okrętu kurierskiego Cesarstwa Barrayaru i kierując się w stronę stacji przekazowej Cetagandy, powoli wchodził na orbitę planety, której powierzchnia mieniła się barwną nocną poświatą. Ciemna strona lśniła złowrogo. Kontynenty połyskiwały morzem kolorowych świateł. Miles mógłby przysiąc, że przy tym blasku cywilizacji można by było czytać jak przy pełni księżyca. Jego ojczysty Barrayar wydał mu się nagle spowitym w ciemność, ponurym wiejskim bezkresem, z rozsianymi tu i ówdzie punkcikami miast. Przepych rozwoju technicznego Cety Eta był wręcz... wyzywa jacy. Tak, planeta wyglądała zupełnie jak wypacykowana, obwieszona ponad miarę biżuterią kobieta. Zupełne bezguście, przekonywał się w myślach Miles. Nie jestem żadnym prowincjuszem. Poradzę sobie. Jestem lordem Vorkosiganem, oficerem i szlachcicem. Oczywiście porucznik Ivan Vorpatril także był szlachetnie urodzony, lecz fakt ten nie napawał Milesa otuchą. Miles przyglądał się kuzynowi, który z rozchylonymi ustami wyciągał szyję, szeroko otwartymi oczyma chłonąc widok planety. Przynajmniej on choć trochę wyglądał jak przedstawiciel jadący z misją dyplomatyczną: wysoki, ciemnowłosy, zgrabny, ze swobodnym uśmiechem wiecznie przyklejonym do przystojnej twarzy. Na jego wysmukłej sylwetce zielony mundur polowy leżał idealnie. Myśl Milesa odruchowo zwróciła się ku przykrym porównaniom. Jego własny mundur trzeba było uszyć na zamówienie, by pasował i tym samym jak najlepiej maskował wrodzone ułomności ciała, które przez wiele lat medycyna próbowała naprawić. Powinien być pewnie wdzięczny medykom za to, że potrafili zrobić tak wiele z czymś tak niewielkim. W wyniku ich wysiłków dziś miał metr czterdzieści pięć centymetrów wzrostu; wprawdzie nie pozbył się garbu i jego kości nadal były kruche, ale lepsze to niż gdyby go miano wszędzie nosić. Na pewno. Mógł sam stać, chodzić, nawet biegać, jeśli było trzeba, zaopatrzony w klamry na nogach i tak dalej. Poza tym Cesarska Służba Bezpieczeństwa Barrayaru dzięki Bogu nie płaciła mu za to, żeby był ładny, ale inteligentny. Mimo to nie mógł się pozbyć natrętnej myśli, że wysłano go na to przedstawienie po to, by stał obok Ivana i stanowił kontrast dla jego fizycznej doskonałości. Służba nie dawała mu żadnych ciekawych misji, chyba żeby rzucone szorstko ostatnie polecenie dowódcy CesBezu, Illyana - ”...nie wplącz się tylko w kłopoty!” - uznać za tajne zadanie. Z drugiej strony może to właśnie Ivan został wysłany, by stanowić kontrast dla elokwencji Milesa. Na tę myśl Miles rozchmurzył się odrobinę.

Zbliżali się do orbitalnej stacji przekazowej, zgodnie z planem. Nawet dyplomatyczni wysłannicy nie mogli wpadać bezpośrednio w atmosferę Cety Eta. Uważano to za naruszenie dobrych obyczajów i czyniąc to, można się było spotkać z reprymendą w postaci ognia z broni plazmowej. Miles musiał przyznać, że większość cywilizowanych światów miała podobne przepisy, choćby po to, by zapobiec skażeniom biologicznym. - Ciekawe, czy śmierć cesarzowej matki naprawdę była naturalna? - rzucił od niechcenia Miles. Przecież Ivan i tak nie potrafiłby mu odpowiedzieć. - Nastąpiła tak nagle. Ivan wzruszył ramionami. - Była starsza prawie o całe pokolenie od wuja Piotra, a on zawsze był stary. Jako dziecko strasznie się go bałem. Być może masz rację, ale ja raczej nikogo nie podejrzewam. - Obawiam się, że Illyan jest tego samego zdania. Inaczej nie pozwoliłby nam tu przylecieć. Swoją drogą byłoby o wiele ciekawiej, gdyby zamiast cherlawej starej ihumki, ducha wyzionął cetagandański imperator. - Ale wtedy obaj tkwilibyśmy na służbie gdzieś na jakimś posterunku - zauważył całkiem przytomnie Ivan - a frakcje kandydatów walczyłyby o tytuł książęcy. A tak mamy podróż, w perspektywie wino, kobiety, śpiew... - To państwowa uroczystość pogrzebowa, Ivan. - Mogę chyba mieć nadzieję, nie? - W każdym razie mamy po prostu obserwować. Iskładać meldunki. Nie wiem, co mamy obserwować ani dlaczego. Illyan podkreślał, że czeka na pisemne raporty. Ivan jęknął. - Jak spędziłem wakacje, napisał Ivan Vorpatril, lat dwadzieścia dwa. Jakbyśmy wrócili do szkółki. Miles kończył dwadzieścia trzy lata niedługo po Ivanie. Jeżeli nudne zadanie na Cetagandzie potoczy się zgodnie z planem, powinien wrócić do domu na uroczystość urodzinową. To miło. Oczy Milesa rozbłysły. - A może zabawnie będzie trochę ubarwić prawdziwe wypadki, żeby Illyanowi było przyjemniej. Dlaczego urzędowe raporty zawsze mają być pisane w tak śmiertelnie poważnym i suchym stylu? - Bo są dziełem śmiertelnie poważnych i suchych umysłów. Mój kuzyn, niewydarzony dramaturg. Daj spokój, Illyan jest pozbawiony poczucia humoru. Gdyby miał go choć odrobinę, nie nadawałby się do tej pracy. - Nie jestem taki pewien... - Miles przyglądał się, jak ładownik przemyka po przydzielonym torze lotu. Znaleźli się wewnątrz stacji tranzytowej, wielkiej jak góra i skomplikowanej jak labirynt schematów elektronicznych. - Ciekawie byłoby poznać staruszkę, kiedy jeszcze żyła. Musiała być świadkiem historii prawie półtora wieku. Poza tym oglądała ją ze specyficznego punktu widzenia - od środka pałaców ihumów. - Takich barbarzyńców z zewnątrz jak my na pewno by do niej nie dopuszczono. - Mhm, chyba nie. - Kapsuła zatrzymała się i wyminął ją ogromny statek ze znakami jednego z pozaplanetarnych rządów, z nadzwyczajną zręcznością ustawiając swe monstrualne cielsko w doku. - Wygląda na to, że mają tu zjechać wszyscy namiestnicy ihumowie ze swymi świtami. Idę o zakład, że cetagandańska służba bezpieczeństwa już ma nie lada zabawę. - Jeżeli przyjedzie chociaż dwóch gubernatorów, pewnie zaraz zjawi się reszta, żeby patrzeć im na ręce. - Ivan uniósł brwi. - Ale będzie widowisko. Sztuka urządzania ceremonii państwowych. Do diabła, Cetagandanie potrafią zrobić sztukę nawet z wycierania nosa. Tylko po to, żeby z ciebie szydzić, kiedy zrobisz coś niezgodnego z etykietą. Poczucie wyższości do entej potęgi. - To jedyna rzecz, która mnie przekonuje, że ihumowie są jeszcze ludźmi, mimo całej genetycznej dłubaniny. Ivan skrzywił się. - Celowo wyprodukowany mutant to i tak mutant. - Zerknął na kuzyna, który nagle zesztywniał, po czym odchrząknął i zaczął wypatrywać na niebie czegoś ciekawego. - Świetny z ciebie dyplomata, Ivan - rzekł Miles, uśmiechając się krzywo. - Nie próbuj... w pojedynkę wszczynać wojny, dobrze? Choćby domowej. Ivan wzruszył ramionami, otrząsając się z zażenowania. Pilot ładownika, barrayarski sierżant w czarnym mundurze, ulokował ich niewielki pojazd w wyznaczonej zatoczce. Na zewnątrz widać było tylko półmrok. Światełka kontrolne pozdrowiły ich wesołym mrugnięciem. Serwomechanizm sapnął, gdy elastyczne tunele wskoczyły na miejsce i zablokowały się u włazu. Miles odpiął pasy o ułamek sekundy później niż Ivan, udając obojętność albo ogładę. Żaden Cetagandanin nie miał prawa przyłapać go z nosem przylepionym do szyby, jak ciekawskiego szczeniaka. W końcu był Vorkosiganem. Mimo to serce zabiło mu żywiej. Pewnie czekał już na nich ambasador Barrayaru, by zabrać swoich dostojnych gości i, Miles przynajmniej miał taką nadzieję, pokazać im, jak mają sobie dalej radzić. Miles przećwiczył w myślach prawidłowe pozdrowienia i formy oddawania honorów oraz powtórzył zapamiętaną wiadomość, jaką miał przekazać od ojca. Szczęknął zamek i rozsunął się właz z prawej strony kadłuba, bliżej Ivana.

Do środka wpadł jakiś człowiek, zatrzymał się raptownie z ręką na uchwycie włazu i wlepił w nich szeroko otwarte oczy, dysząc ciężko. Jego usta poruszyły się, lecz Miles nie umiał odgadnąć, czy przybysz chciał zakląć, czy zmówić modlitwę. Był to starszy, lecz wcale niewątły mężczyzna; barczysty i wzrostem niemal dorównujący Ivanowi. Miał na sobie połyskliwy stalowoszary uniform, który, jak sądził Miles, nosili pracownicy stacji. Na jego czaszce wiły się kosmyki miękkich białych włosów, ale lśniąca skóra twarzy była zupełnie pozbawiona owłosienia; nie miał zarostu ani brwi - nawet śladu najlżejszego puchu. Jego ręka błyskawicznie sięgnęła do bocznej kieszeni bluzy, w pobliżu serca. - Broń! - wrzasnął ostrzegawczo Miles. Przestraszony pilot ładownika jeszcze nie wyplątał się z pasów, a Milesowi warunki fizyczne nie pozwalały skoczyć na napastnika. Natomiast Ivan w ciągu długiego szkolenia i dzięki udziałowi w prawdziwych akcjach zdołał wyćwiczyć w sobie prawidłowe odruchy. Szybko obrócił się wokół własnej osi, trzymając się uchwytu, i zagrodził intruzowi drogę. Walka wręcz w stanie nieważkości zawsze jest wyjątkowo męcząca i niewygodna, choćby dlatego, że jeśli pragnie się zrobić komuś poważniejszą krzywdę, trzeba go najpierw mocno złapać. Już po chwili obaj mężczyźni założyli sobie nawzajem chwyty zapaśnicze. Intruz ściskał kurczowo coś, co wyciągnął nie z kieszeni bluzy, tylko ze spodni, lecz Ivan zdołał wytrącić mu z ręki lśniący porażacz nerwów. Broń poleciała ze stukotem na drugi koniec kabiny, stając się w ten sposób zagrożeniem dla wszystkich obecnych na pokładzie. Porażacze nerwów zawsze przejmowały Milesa lękiem, ale nigdy jako pocisk sam w sobie. Broń odbiła się jeszcze dwa razy o ściany ładownika i wreszcie Miles chwycił ją w locie, szczęśliwie nie postrzeliwszy ani siebie, ani Ivana. Był to mały model, ale naładowany i śmiertelnie niebezpieczny. Tymczasem Ivanowi udało się zajść intruza od tyłu i próbował skrępować mu ręce. Miles odczekał i w odpowiednim momencie sięgnął do kieszeni jego szarej bluzy, by wyszarpnąć stamtąd drugą broń. W dłoni poczuł krótki przedmiot, który w pierwszej chwili wziął za ogłuszacz. Mężczyzna krzyknął i skręcił się gwałtownie. Przestraszony i niezbyt pewien, co zrobił, Miles odskoczył od sczepionych ciał i przezornie schował się za pilotem. Sądząc po rozdzierającym wrzasku, Miles obawiał się, że właśnie wyrwał intruzowi zasilacz sztucznego serca albo coś w tym rodzaju, lecz mężczyzna nadal walczył, nie mogło to być więc tak poważne, jak się z początku wydawało. Intruz wywinął się z uchwytu Ivana i cofnął się w stronę włazu. Nastąpiła owa szczególna przerwa w morderczej walce wręcz, kiedy naładowani adrenaliną przeciwnicy ciężko łapią oddech. Starszy człowiek spojrzał na Milesa, który wciąż ściskał w ręku pałkę; wyraz lęku na jego twarzy ustąpił miejsca... co właściwie oznaczał ten grymas, triumf? Na pewno nie. Obłąkane natchnienie? Do walki włączył się wreszcie pilot, napastnik stanął więc wobec przeważających sił wroga i umknął do rękawa tunelu wyjściowego, z którego po chwili dobiegł głuchy łoskot. Ivan puścił się w pościg, a Miles ruszył za nim i zdążył zobaczyć, jak intruz, który stał już na nogach w sztucznym polu grawitacyjnym stacji, obutą stopą wymierza Ivanowi potężny cios w pierś i posyła młodego porucznika z powrotem w stronę włazu. Zanim Miles i Ivan zdążyli się pozbierać, a oddech Ivana się uspokoił, mężczyzny już nie było. W zatoce słychać było tylko echo oddalających się kroków. Którym wyjściem mógł uciec? Upewniwszy się, że pasażerowie są na razie bezpieczni, pilot wbiegł z powrotem do ładownika, skąd doleciał brzęczący dźwięk jego komunikatora. Ivan wstał, otrzepał się z kurzu i rozejrzał. Miles poszedł za jego przykładem. Znajdowali się w małej, obskurnej i kiepsko oświetlonej zatoce dla frachtowców. - Słuchaj no - odezwał się Ivan. - Jeżeli to był celnik, wpadliśmy w tarapaty. - Chciał nas zaatakować - odrzekł Miles. - Wszystko na to wskazywało. - Krzyknąłeś, zanim jeszcze zobaczyłeś broń. - Nie chodziło o broń. On to miał w oczach. Wyglądał na kogoś, kto zamierza zrobić coś, co go śmiertelnie przeraża. Iwyciągnął broń. - Ale dopiero po tym, jak na niego skoczyliśmy. Kto wie, co naprawdę miał zamiar zrobić? Miles wolno obrócił się na pięcie, baczniej przyglądając się otoczeniu. Nie dostrzegł żywej duszy, cetagandańskiej, barrayarskiej, wszystko jedno. - Coś tu jest nie tak. Albo on pojawił się w niewłaściwym miejscu, albo my. Niemożliwe, żeby ta zatęchła nora miała być naszym dokiem. Gdzie ambasador Barrayaru, gdzie kompania honorowa?

- Czerwony chodnik i pląsające dziewczęta? - Ivan westchnął. - Wiesz co, gdyby tamten naprawdę chciał cię zabić albo porwać ładownik, powinien wpaść na pokład z porażaczem w ręku. - To nie był żaden celnik. Popatrz na monitory. - Miles wskazał dwa ekrany kontrolne, które zostały wyrwane ze ściany i smętnie dyndały na kablach. - Zepsuł je, zanim wszedł na pokład. Nie rozumiem. Przecież powinno się tu już roić od ochroniarzy stacji... Myślisz, że chodziło mu o ładownik, a nie o nas? - Nie nas, ale ciebie, stary. Kto by chciał uprowadzać mnie? - Zdawało mi się, że bardziej przestraszył się nas niż my jego. - Miles odetchnął ukradkiem w nadziei, że uda mu się uspokoić łomoczące serce. - Mów za siebie - powiedział Ivan. - Mnie na pewno przestraszył. - Nic ci się nie stało? - zreflektował się nagle Miles. - Nie masz złamanych żeber czy czegoś takiego? - Wszystko w porządku. Będę żył. A ty? - Nic mi nie jest. Ivan zerknął na porażacz nerwów, który Miles trzymał w prawej dłoni, i pałkę w lewej, po czym zmarszczył nos. - Jak mu zabrałeś broń? - No... niezbyt dobrze pamiętam. - Miles wsunął porażacz do kieszeni spodni i podniósł do światła tajemniczą pałeczkę. - W pierwszej chwili pomyślałem, że to ogłuszacz, ale nie. Jakiś elektroniczny detal, tylko nie mam pojęcia, do czego służy. - Granat - podsunął Ivan. - Bomba zegarowa. Można ją zrobić tak, że wygląda jak cokolwiek. - Nie sądzę... - Milordowie. - Z luku wychynęła głowa pilota. - Kontrola lotów każe nam opuścić ten dok. Mamy się wycofać i czekać na pozwolenie. Natychmiast. - Wiedziałem, że trafiliśmy w złe miejsce - rzekł Ivan. - Takie współrzędne dostałem, milordzie - odparł trochę urażony pilot. - Jestem pewien, że to nie wasz błąd, sierżancie - powiedział pojednawczo Miles. - Kontrola nalegała, żebyśmy się pospieszyli. - Twarz sierżanta zdradzała napięcie. - Proszę, milordowie. Miles i Ivan posłusznie poczłapali z powrotem na pokład ładownika. Miles mechanicznie zapiął pasy, podczas gdy jego myśli pędziły w zawrotnym tempie, próbując znaleźć jakieś wyjaśnienie dziwacznego powitania na Cetagandzie. - Z tej części stacji na pewno usunięto całą obsługę - uznał w końcu. - Założę się z tobą o każdą sumę betańskich dolarów, że służba bezpieczeństwa Cetagandy już węszy i szuka tego faceta. Uciekiniera. - Kim on mógł być? Złodziejem, mordercą, szpiegiem? Kuszące możliwości. - Itak się przebrał - powiedział Ivan. - Skąd wiesz? Ivan zdjął ze swego zielonego rękawa kilka białych pasm. - To sztuczne włosy. - Naprawdę? - Miles jak zahipnotyzowany dokładnie obejrzał podany mu przez Ivana kłaczek. Jeden koniec sztucznych włosów powleczono substancją samoprzylepną. - Aha. Pilot skończył odbierać nowe współrzędne; ładownik mknął teraz w odległości kilkuset metrów od doków dla statków. W żadnym nie cumował pojazd. - Zgłoszę o tym incydencie władzom stacji, dostanę zgodę? - Sierżant sięgnął do włączników nadajnika. - Zaczekajcie z tym - powiedział Miles. - Jak to, milordzie? - Pilot podejrzliwie spojrzał na niego przez ramię. - Myślę, że powinniśmy... - Zaczekajcie, aż sami nas zapytają. Ostatecznie nie do nas należy naprawianie błędów cetagandańskiej służby bezpieczeństwa, prawda? To ich problem.

Szeroki uśmiech, choć zaraz opanowany, był odpowiedzią, że pilot uznał słuszność tego rozumowania. - Tak jest - powiedział, przyjmując rozkaz, który zdejmował z prostego sierżanta odpowiedzialność za tę decyzję, nakładając ją na jego lordowską mość Milesa. - Co tylko pan rozkaże, milordzie. - Miles - mruknął Ivan. - Co ty wyprawiasz? - Obserwuję - odrzekł sztywno Miles. - Zamierzam się przekonać, jak dobrze działa ochrona stacji Cetagandy. Sądzę, że Illyan też chciałby to wiedzieć. Och, na pewno się zjawią, żeby nas przesłuchać i zabrać nam te cacuszka, ale w ten sposób uzyskamy więcej informacji. Uspokój się, Ivan. Ivan rozparł się wygodniej w fotelu, stopniowo się rozluźniając. Mijały długie minuty, których nudy nic nie zdołało przerwać. Miles oglądał swoją zdobycz. Porażacz nerwów pochodził od jakiegoś cywilnego producenta z Cetagandy; z pewnością nie wojskowy model, co samo w sobie było dziwne; Cetagandanie nie popierali powszechnego dostępu do śmiercionośnej broni. Porażacz nie miał jednak żadnych wymyślnych zdobień, które mogłyby wskazywać, że jest zabawką jakiegoś miejscowego gemma. Prosta i praktyczna broń, której niewielkie rozmiary umożliwiały łatwe ukrycie. Pałeczka stanowiła jeszcze większą zagadkę. W przezroczystej obudowie spoczywał mocno błyszczący, ozdobny kształt; Miles był pewien, że pod mikroskopem ujrzałby gęstą sieć obwodów. Jeden koniec urządzenia był gładki, natomiast drugi zaopatrzony w jakąś nasadkę zabezpieczającą. - Wygląda, jakby się to gdzieś wkładało - powiedział do Ivana, obracając pałkę w świetle. - Może to wibrator? - rzekł z uśmieszkiem Ivan. Miles parsknął. - Po gemmach wszystkiego można się spodziewać. Ale nie, nie sądzę. - Karbowana pieczęć na końcu nasadki wyobrażała sylwetkę szponiastego i groźnie wyglądającego ptaka. W głębi nacięć lśniły metalowe nitki - połączenia obwodów. Ktoś gdzieś musiał mieć podobną rzecz do pary - z podobnym wizerunkiem wzbijającego się do lotu ptaka i jakimś skomplikowanym kodem, dzięki któremu mogło się unieść wieko, ukazując... no właśnie, co? Kolejny kod? Klucz do klucza... Przedmiot był niezwykle elegancki. Miles uśmiechnął się z prawdziwym zachwytem. Ivan przypatrywał mu się, lekko zaniepokojony. - Masz zamiar im to oddać, prawda? - Oczywiście, jeżeli mnie o to poproszą. - A jeżeli nie? - Wtedy chyba zostawię to na pamiątkę. Zbyt ładna rzecz, żeby ją wyrzucać. Może zabiorę ją do domu i dam w prezencie Illyanowi, żeby pokazał ją swoim magikom z laboratorium. Niech się tym pobawią powiedzmy przez rok. To nie jest jakaś zwykła błyskotka, nawet ja to mogę stwierdzić. Zanim Ivan zdążył wyrazić kolejną porcję wątpliwości, Miles rozpiął zieloną tunikę i wsunął urządzenie do wewnętrznej kieszeni bluzy. Nie ma przedmiotu, nie ma dyskusji. - Chcesz zatrzymać tę zabawkę? - Podał kuzynowi porażacz nerwów. Najwyraźniej chciał. Ivan, udobruchany podziałem łupów, już jako wspólnik zbrodni, błyskawicznie ukrył broń pod własną tuniką. Miles przewidywał, że budząca grozę świadomość obecności sekretnej broni na pokładzie wystarczy, by Ivan był miły i miał czym zająć myśli podczas zbliżającego się wyjścia na ląd. Wreszcie kontrolne światło stacji ponownie skierowało ich do doku. Przybili do zatoki oddalonej o dwa miejsca od przydzielonej poprzednio. Tym razem właz otworzył się bez żadnych przygód. Po chwili wahania Ivan skierował się do tunelu, a Miles podążył za nim. W szarej sali, podobnej do poprzedniej, tylko czystszej i lepiej oświetlonej, czekało na nich siedem osób. Miles od razu poznał ambasadora Barrayaru. Lord Vorobyev był solidnie zbudowanym, rosłym mężczyzną w wieku około sześćdziesięciu lat, o bystrym spojrzeniu i uśmiechu świadczącym o dużym opanowaniu. Miał na sobie mundur Domu Vorobyevow, według Milesa trochę za oficjalny jak na tę okazję - barwy czerwonego wina, z czarnym wykończeniem. Jego świta składała się z czterech żołnierzy w zwykłych zielonych mundurach Barrayaru. W pewnej odległości od Barrayarczyków stało dwóch urzędników stacji Cetagandy, odzianych w stalowoszare stroje podobne w stylu, lecz trochę lepiej skrojone niż ubranie intruza. Tylko dwaj? A gdzie tajna policja, wywiad wojskowy albo przynajmniej prywatni agenci frakcji któregoś z gemmów? Gdzież ci wszyscy, którzy jak przewidywał Miles, mieli ich zasypać gradem pytań? Zamiast tego witał się z ambasadorem jak gdyby nigdy nic, tak jak sobie wcześniej przećwiczył. Vorobyev był człowiekiem z pokolenia ojca Milesa i właściwie został przez niego wyznaczony na tę placówkę jeszcze w czasach, kiedy hrabia Vorkosigan sprawował funkcję regenta. Vorobyev utrzymał swój urząd przez sześć lat, rezygnując z kariery wojskowej, by służyć cesarstwu jako cywil. Miles powstrzymał

chęć oddania mu honorów wojskowych i po prostu skłonił przed ambasadorem głowę. - Witam, lordzie Vorobyev. Ojciec przesyła panu wyrazy uszanowania oraz te wiadomości. Wręczył mu zalakowaną dyskietkę poczty dyplomatycznej, co jeden z cetagandańskich urzędników pieczołowicie odnotował na swym pulpicie sprawozdawczym. - Sześć sztuk bagażu? - upewnił się Cetagandanin, podczas gdy pilot skończył układać bagaż na czekającej platformie napowietrznej, zasalutował Milesowi i wrócił do swego pojazdu. - Tak, to wszystko - powiedział Ivan. Zdaniem Milesa kontrabanda za bardzo wypychała bluzę Ivana, który starał się wyglądać zbyt naturalnie, ale najwyraźniej cetagandański urzędnik nie umiał wyczytać z jego miny tyle, ile Miles. Cetagandanin machnął ręką, a ambasador skinął głową swojej straży; dwaj żołnierze zrobili zwrot i stanęli po obu stronach platformy, pilnując jej w trakcie inspekcji. Cetagandanin zabezpieczył dok i odprawił bagaż. Ivan przyglądał się temu z niepokojem. - Dostaniemy go z powrotem w całości? - W końcu tak. Po jakimś czasie, jeśli wszystko będzie się zgadzało z deklaracją - odparł Vorobyev. - Mieliście dobrą podróż, panowie? - Bez żadnych przygód - rzekł Miles, zanim Ivan zdążył się odezwać. - Dopóki nie przybiliśmy tutaj. To normalne lądowisko dla gości z Barrayaru czy skierowano tu nas z jakichś innych przyczyn? - Mówiąc to, nie spuszczał wzroku z drugiego Cetagandanina, ciekaw jego reakcji. Vorobyev uśmiechnął się kwaśno. - Skierowanie ładownika do przejścia dla obsługi miało nas poniżyć. Zgadza się, to zamierzona obelga. Mnie to już od dawna nie drażni, radzę, abyście i wy nie zwracali na to uwagi. Cetagandanin pozostał zupełnie obojętny. Vorobyev poświęcał mu tyle uwagi, ile meblowi, a on w rewanżu zachowywał się jak mebel. Wyglądało to na praktykowany od dawna zwyczaj. - Dziękuję, zastosuję się do pańskiej rady. Nie spóźniliśmy się? Najpierw uzyskaliśmy zgodę na cumowanie w innym doku, ale potem wysłali nas z powrotem w przestrzeń. - Dziś szczególnie pieczołowicie celebrują swoje zwyczaje, powinniście się więc czuć uhonorowani, moi panowie. Proszę tędy. Gdy Vorobyev odwrócił się, Ivan posłał Milesowi błagalne spojrzenie, lecz ten nieznacznie pokręcił głową: zaczekaj... Prowadzeni przez urzędnika o nieprzeniknionej twarzy i mając po bokach strażników ambasady, obaj młodzi ludzie przeszli w towarzystwie Vorobyeva przez kilka poziomów stacji. Wahadłowiec planetarny, będący własnością ambasady Barrayaru, stał w doku pasażerskim. Był tu hali dla VIP-ów, wyposażony w system sztucznej grawitacji w tunelu, by nikt nie musiał szybować podczas wsiadania. Zostawiwszy cetagandańską eskortę, weszli na pokład, gdzie z Vorobyeva opadło wcześniejsze napięcie. Posadził Milesa i Ivana w luksusowych fotelach przy przyśrubowanej do podłogi konsolecie komunikacyjnej. Na znak ambasadora strażnik zaproponował gościom coś do picia, zanim zjawi się bagaż i dostaną pozwolenie na start. Za przykładem Vorobyeva wybrali wino barrayarskie wyjątkowo dobrego rocznika. Miles ledwie sączył swoje wino, chcąc zachować jasność umysłu, podczas gdy Ivan i ambasador rozmawiali o podróży i wspólnych znajomych Vorach z Barrayaru. Okazało się, że Vorobyev znał matkę Ivana. Miles zignorował kilka niemych zaproszeń Ivana, by przyłączył się do rozmowy, i wspomniał ambasadorowi o małej przygodzie z intruzem. Dlaczego nie zjawił się nikt z władz Cetagandy i o nic ich nie zapytał? Miles gorączkowo rozważał możliwe scenariusze wydarzeń. To był fortel, dałem się złapać na haczyk, a tymczasem oni zaczęli popuszczać żyłkę. Biorąc pod uwagę to, co wiedział o Cetagandanach, Miles umieścił tę wersję na czele listy możliwości. A może to tylko gra na zwłokę i lada chwila tu będą. Albo przyjdą dopiero potem. Najpierw trzeba było złapać uciekiniera, wydusić z niego relację o ich spotkaniu. To musiało potrwać, zwłaszcza gdyby napastnik został, powiedzmy, ogłuszony w trakcie zatrzymania. Jeżeli w ogóle uciekał. Jeżeli rzeczywiście władze stacji, poszukując go, przeczesywały teren lądowiska. Jeżeli... Miles wpatrywał się w kryształ kieliszka, po czym upił duży łyk ciemnorubinowego płynu i uśmiechnął się do Ivana. Bagaż, i jego eskorta, pojawił się dokładnie w chwili, kiedy skończyli wino, co jak ocenił Miles, zawdzięczali wyczuciu czasu doświadczonego Vorobyeva. Gdy ambasador wstał, by dopilnować załadunku i formalności związanych ze startem, Ivan nachylił się nad konsoletą i szepnął do Milesa:

- Nie zamierzasz mu o tym powiedzieć? - Jeszcze nie? - Dlaczego? - Tak ci spieszno oddać zdobycz? Założę się, że ambasada odebrałaby ci porażacz równie szybko jak Cetagandanie. - Chrzanić to. Co ty knujesz? - Nie... nie jestem pewien. Jeszcze nie. - Nie spodziewał się takiego biegu wypadków. Przewidywał, że znajdą się w krzyżowym ogniu pytań ze strony połączonych sił władz Cetagandy, którym musieliby oddać zdobytą broń w zamian za informacje, udzielone świadomie bądź nieświadomie. Nie jego wina, że Cetagandanie nie robili tego, co do nich należało. - Musimy przynajmniej złożyć meldunek attache wojskowemu ambasady. - Zgadza się, zameldujemy, ale nie attache. Illyan mówił mi, że w razie kłopotów - takich, jakimi zajmuje się nasz departament - mam się zwrócić do lorda Vorreediego. Oficjalnie pracuje tu jako urzędnik protokolarny, ale w rzeczywistości jest pułkownikiem i szefem CesBezu na Cetagandzie. - Cetagandanie o tym nie wiedzą? - Oczywiście, że wiedzą. Tak jak my dokładnie wiemy, kto jest kim w ambasadzie Cetagandy w Vorbarr Sułtanie. Legalna i kulturalna fikcja. Nie martw się, zajmę się wszystkim. - Miles westchnął w duchu. Przypuszczał, że pierwszym krokiem pułkownika będzie odsunięcie go od przepływu informacji. Nie potrafiłby jednak wytłumaczyć, dlaczego Vorreedi nie powinien tego robić. Ivan rozparł się w fotelu i umilkł na chwilę. Miles był pewien, że jedynie na chwilę. Wkrótce wrócił do nich Vorobyev i zajął miejsce, szukając dłońmi pasów. - Załatwione, milordowie. Nic nie ubyło z waszego bagażu i nic nowego nie doszło. Witamy na Cecie Eta Cztery. Dziś nie ma żadnych oficjalnych uroczystości, które wymagałyby waszej obecności, ale jeżeli nie jesteście zbytnio zmęczeni podróżą, panowie, ambasada Marilacu urządza dziś nieoficjalne przyjęcie dla miejscowych dyplomatów i ich dostojnych gości. Polecam je waszej uwadze. - Poleca pan? - odezwał się Miles. Gdy ktoś o tak długiej i błyskotliwej karierze jak Vorobyev polecał coś ich uwadze, oznaczało to, że muszą tam iść. - W ciągu dwóch tygodni będziecie widywać wiele osób z tego towarzystwa - powiedział Vorobyev. - Dzisiejsze przyjęcie może stanowić coś w rodzaju rekonesansu. - W co mamy się ubrać? - zapytał Ivan. Cztery z sześciu walizek bagażu należały do niego. - Zwykłe zielone mundury, jeśli można prosić - odrzekł Vorobyev. - Strój wszędzie stanowi rodzaj języka kulturowego, lecz tutaj jest wręcz tajemnym kodem. Bardzo trudno poruszać się wśród gemmów i nie popełnić żadnej gafy, a w wypadku ihumów to prawie niemożliwe. Mundur zawsze jest odpowiedni, a jeżeli nawet niezupełnie odpowiedni, jego właściciel nie ponosi za to żadnej winy, ponieważ nie ma wyboru. Biuro protokolarne da panom listę umundurowania na każdą okazję. Miles poczuł ulgę; Ivan wyglądał na nieco rozczarowanego. Przy akompaniamencie zwykłych stuków, syków i trzasków odłączyły się rękawy tunelów wejściowych, po czym wahadłowiec opuścił dok i zaczął odsuwać się od stacji. Przez właz nie wpadł nikt, aby ich aresztować; żaden nagły komunikat nie wyrwał ambasadora z pokładu. Miles pomyślał o innym możliwym scenariuszu. Intruzowi udało się uciec. Władze stacji nic nie wiedzą o naszej przygodzie. Tak naprawdę nikt nie wie. Poza samym intruzem, rzecz jasna. Miles opuścił rękę, nie dotykając ukrytego pod tuniką przedmiotu. Cokolwiek to było, facet musiał wiedzieć, że teraz ma to Miles. Łatwo też mógł się dowiedzieć, kim Miles jest. Teraz ja cię mam na haczyku. Jeżeli zacznę wybierać żyłkę, coś mi musi wpaść w ręce, zgadza się? Zapowiada się niezłe ćwiczenie z działania wywiadu/kontrwywiadu, znacznie lepsze niż manewry, ponieważ wszystko działo się naprawdę. Za plecami nie było żadnego czyhającego na błędy egzaminatora, który potem mógłby je drobiazgowo analizować. Kawałek prawdziwej praktyki. Na pewnym etapie rozwoju oficer musi przestać mechanicznie wykonywać rozkazy, a zacząć sam je wydawać. Miles bardzo pragnął awansu na kapitana Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, to jasne. Może jakoś przekona Vorreediego, żeby poza obowiązkami dyplomatycznymi pozwolił mu się zająć również tą sprawą. Przymrużywszy oczy, Miles snuł swe wizje, a tymczasem wahadłowiec począł się obniżać, wpadając w mętną atmosferę Cety Eta. Rozdział drugi

Miles spacerował na wpół ubrany po obszernej sypialni-salonie, którą przydzieliła mu ambasada barrayarska, obracając w dłoniach błyszczący podłużny przedmiot. - Skoro już muszę to mieć, czy mam to ukryć tutaj, czy nosić przy sobie? Ivan, zapięty na ostatni guzik, ubrany w tunikę z wysokim kołnierzem, spodnie z lampasami, buty za kostkę i czysty mundur, przewrócił oczami, spoglądając w sufit. - Przestaniesz się wreszcie tym bawić i zaczniesz się ubierać? Spóźnimy się. Może to po prostu jakiś wymyślny uchwyt od zasłon, a ty chcesz stracić przez niego rozum, próbując przypisać mu jakieś głębsze znaczenie. A może to ja mam stracić rozum, słuchając cię. Jakiś gemm zrobił nam psikusa. - Wyjątkowo wyrafinowanego psikusa, jeżeli to prawda. - W każdym razie niewykluczone. - Ivan wzruszył ramionami. - Nie. - Miles zmarszczył brwi i utykając, podszedł do konsolety komunikacyjnej. Otworzył górną szufladę i znalazł w niej pióro oraz blok plastikowych arkuszy, opatrzony pieczęcią ambasady. Wydarł jeden arkusz i przycisnął doń sylwetkę ptaka z pieczęci tajemniczej pałeczki, po czym przesunął piórem po nacięciach, tworząc dokładny szkic w naturalnej skali. Po chwili wahania włożył pałeczkę razem z plastikowym blokiem do szuflady i zasunął ją. - Nie najlepszy schowek - zauważył Ivan. - Jeżeli to bomba, może powinieneś wywiesić ją za okno. Przez wzgląd na nasze dobro, skoro nie zależy ci na sobie. - To nie żadna bomba, do diaska. Myślałem o setkach innych schowków, ale żaden nie jest odporny na skaner, więc nie ma sensu tego ukrywać. Powinienem to trzymać w izolowanej ołowiem skrzynce, lecz tak się składa, że nie mam takiej pod ręką. - Założę się, że na dole taką mają - powiedział Ivan. - Nie chcesz się przyznać? - Chcę, ale niestety lord Vorreedi jest gdzieś w mieście. Nie patrz tak na mnie, nie mam z tym nic wspólnego. Vorobyev powiedział mi, że ihum - szef jednej ze stacji punktu skokowego Cety Eta - zarekwirował statek handlowy należący do Barrayaru i aresztował kapitana. Za naruszenie przepisów importowych. - Przemyt? - zapytał Ivan z nagłym zainteresowaniem. - Nie, chodzi o jakieś pokręcone cetagandańskie kruczki prawne. Opłaty i podatki. Igrzywny. Plus asymptotyczny poziom złośliwości. Ponieważ jednak normalizacja stosunków handlowych jest ważnym celem działań naszego rządu, a Vorreedi najwyraźniej dość sprawnie porusza się między gemmami i ihumami, Vorobyev przydzielił to zadanie właśnie jemu, bo sam jest zbyt zajęty obowiązkami. Vorreedi wróci jutro. Albo następnego dnia. Tymczasem nie zaszkodzi sprawdzić, co mogę sam zdziałać. Jeżeli nie pojawi się nic ciekawego, oddam wszystko w ręce tutejszego biura CesBezu. Ivan zmrużył oczy i wycedził: - Tak? A co będzie, jeśli pojawi się coś ciekawego? - Wtedy oczywiście też. - Powiedziałeś Vorobyevowi? - Niezupełnie. Nie. Posłuchaj, Illyan powiedział, żebym zwrócił się do Vorreediego, więc tak zrobię. Zajmę się wszystkim, kiedy tylko wróci. - W każdym razie najwyższy czas... - nie ustępował Ivan. - Tak, tak... - Miles powlókł się do łóżka, usiadł i spojrzał smętnie na klamry, które wcześniej zdjął z nóg. - Muszę poświęcić trochę czasu na wymianę kości. Zrezygnowałem z materiału organicznego, zatem trzeba będzie włożyć plastik. Może uda mi się ich przekonać, żeby dodali kilka centymetrów. Gdybym tylko wiedział, że przyjdzie mi zmarnować tyle czasu, zaplanowałbym operację i odzyskał sprawność jeszcze w podróży. Mógłbym stanąć na Cetagandzie w pełnej chwale. - Nieładnie ze strony matki cesarza, że zawczasu nie wysłała liściku, informującego cię o tym, że ma zamiar dokonać żywota - zgodził się Ivan. - Zakładaj to, bo inaczej ciotka Cordelia obarczy mnie winą, jeżeli potkniesz się o ambasadorskiego kota i połamiesz nogi. Znowu. Miles odburknął coś pod nosem. Ivan też umiał czytać w nim jak w otwartej księdze. Zamknął chłodne stalowe ochraniacze wokół zdeformowanych, przebarwionych, zbyt wiele razy potłuczonych nóg. Na szczęście spodnie munduru mogły ukryć ułomność. Włożył tunikę, wciągnął wypolerowane buty, przyjrzał się swej fryzurze w lustrze i ruszył za Ivanem, który niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, stojąc

już przy drzwiach. Po drodze wsunął do kieszeni złożony plastikowy arkusik i zatrzymał się przy drzwiach, by zakodować w zamku obraz swojej dłoni. Całkiem niepotrzebny gest; jako doświadczony agent CezBezu, porucznik Vorkosigan doskonale wiedział, jak nieskuteczne są czytniki dłoni. Mimo ponagleń Ivana, a może właśnie dzięki nim, przybyli do foyer niemal równocześnie z Vorobyevem. Ambasador miał na sobie ten sam czerwono-czarny uniform swego domu. Miles odniósł wrażenie, że Vorobyev nie przykłada zbyt wielkiej wagi do stroju. Poprowadził swych gości do czekającego pojazdu naziemnego, należącego do ambasady, gdzie zatonęli w miękkich siedzeniach. Ambasador taktownie zajął miejsce naprzeciw gości, mając przed sobą tylne okno. Z przodu usiedli kierowca i strażnik. Wprawdzie samochodem sterowała miejska sieć komputerowa, jednak zawsze w pogotowiu był kierowca, aby w razie nieprzewidzianych trudności móc przejść na sterowanie ręczne. Srebrzysty dach zamknął się i wóz wyjechał na ulicę. - Ambasada Marilacu to wprawdzie terytorium neutralne, ale nie objęte ochroną, panowie - przestrzegł ich Vorobyev. - Możecie się czuć swobodnie, lecz nie do końca. - Będą tam jacyś Cetagandanie czy to przyjęcie wyłącznie dla cudzoziemców? - zapytał Miles. - Naturalnie żadnych ihumów nie będzie - odrzekł Vorobyev. - Co do jednego są dziś na prywatnych uroczystościach żałobnych poświęconych pamięci cesarzowej matki, w których biorą też udział znamienici gemmowie, przywódcy klanów. Inni gemmowie nie mają nic szczególnego do roboty, mogą więc pojawić się na przyjęciu w znacznej sile, ponieważ miesiąc żałoby ograniczył nieco ich zwykłe okazje do spotkań towarzyskich. W ciągu kilku minionych lat Marilacanie często przyjmowali „pomoc” od Cetagandan, ale mam wrażenie, że wkrótce zaczną żałować swej zachłanności. Uważają, że Cetaganda nie zaatakuje sojusznika. Samochód wspiął się na stromy podjazd, po czym skręcił za róg, a oczom pasażerów na krótko ukazała się panorama świetlistego kanionu, który biegł między wysokimi budynkami, połączonymi siecią tuneli i przezroczystych przejść dla pieszych, lśniących w półmroku zmierzchu. Miasto zdawało się nie mieć końca, a nie dojechali jeszcze do centrum. - Marilacanie za mało uwagi poświęcają mapom własnych systemów tuneli przestrzennych - ciągnął Vorobyev. - Wyobrażają sobie, że ich planeta stanowi naturalną granicę. Jednak gdyby Cetagandanie bezpośrednio rządzili Marilakiem, kolejny skok umożliwiłby im przedostanie się do strefy Zoave i tamtejszych szlaków, co otworzyłoby Cetagandzie nowy obszar ekspansji. Marilac pozostaje z Zoave w takich samych stosunkach, jak Vervain z Hegen Hub, a wszyscy doskonale wiemy, co tam się stało. - Vorobyev skrzywił się z ironią. - Marilac nie ma jednak sąsiada zainteresowanego sprawą, który przyszedłby z odsieczą, tak jak pański ojciec uratował Vervain, lordzie Vorkosigan. Zresztą tak łatwo zmontować jakąś prowokację. Miles poczuł, jak znika czujność, która go przed chwilą ogarnęła. Uwagi Vorobyeva nie miały żadnego ukrytego, osobistego znaczenia. Wszyscy znali polityczną i militarną rolę, jaką odegrał admirał hrabia Aral Vorkosigan w szybkim zawiązaniu sojuszu i kontruderzeniu, skierowanym przeciw cetagandańskim próbom zajęcia korytarza przestrzennego w sąsiednim Vervain, które miało otworzyć drogę do Centrum Hegen. Nikt nie wiedział o udziale agenta CezBezu, Milesa Vorkosigana, który w samą porę sprowadził admirała do Hegen. Nikt nie wiedział o jego zasługach, Miles nie cieszył się więc szczególnym uznaniem. Cześć, jestem bohaterem, ale nie mogę ci powiedzieć dlaczego. To poufne. W oczach Vorobyeva i właściwie wszystkich pozostałych porucznik Vorkosigan był tylko zwykłym oficerem łącznikowym, pionkiem Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, który otrzymał tę synekurę dzięki protekcji, dostawał nudne zadania i nikomu nie wchodził w drogę. Mutant. - Sądziłem, że Sojusz Hegen na tyle przytarł nosa gemmom w Vervain, że przez jakiś czas będą siedzieć cicho - powiedział Miles. - Zwolennicy ekspansji odeszli w cień, czcigodny generał Estanis popełnił samobójstwo - bo to było samobójstwo, prawda? - Mimowolne, jeśli można tak powiedzieć - odrzekł Vorobyev. - Polityczne samobójstwa na Cetagandzie bywają dość paskudne, zwłaszcza gdy odtwórca głównej roli nie jest skory do współpracy. - Trzydzieści dwie rany kłute, zadane od tyłu. Najgorszy przypadek samobójstwa - mruknął Ivan, pozostając widocznie pod wrażeniem plotki. - W rzeczy samej, milordzie. - Oczy Vorobyeva zmrużyły się szyderczo. - Lecz płynne i zmienne związki dowódców z przeróżnymi tajnymi frakcjami ihumów często stoją w sprzeczności z podejmowanymi przez nich działaniami. Inwazję na Vervain oficjalnie określa się teraz jako nieszczęśliwy wypadek będący wynikiem samowoli. Kilku oficerów zbłądziło i wskazano im właściwą drogę, to wszystko. - A jak nazywa się cetagandańską inwazję na Barrayar z czasów mojego dziadka? - spytał Miles. - Rozpoznaniem prowadzonym przez liczne oddziały? - Mniej więcej, jeżeli w ogóle się o niej wspomina. - Trwającym całe dwadzieścia lat? - zapytał Ivan, tłumiąc wybuch śmiechu. - Wolą nie wdawać się w krępujące szczegóły. - Wymieniał pan z Illyanem poglądy na temat zamierzeń Cetagandy względem Marilacu? - zapytał Miles.

- Owszem, pański szef jest o wszystkim informowany. Jednak obecnie żadne ruchy nie potwierdzają mojej teorii. Jak dotąd, tylko spekuluję. Cesarska Służba Bezpieczeństwa szuka wyraźnych oznak. - Jestem... poza tym kręgiem - rzekł Miles. - Dostęp do tajnych informacji i tak dalej. - Ufam jednak, że zna pan ogólny obraz sytuacji? - Och, tak. - Plotki wśród wyższych sfer zwykle nie są należycie chronione. Obaj panowie będą mogli się z nimi zetknąć. Proszę meldować o nich mojemu szefowi albo urzędnikowi protokolarnemu, pułkownikowi Vorreediemu. Kiedy wróci, będzie panom udzielał codziennych instrukcji i decydował, które spośród tych smakowitych kąsków są ważne. Szach. Miles skinął głową Ivanowi, a ten wzruszeniem ramion wyraził zgodę. - Starajcie się też, panowie, nie wyjawiać więcej, niż uda wam się dowiedzieć. - W takim razie ja jestem bezpieczny - rzekł Ivan. - Nie wiem o niczym. Rozpromienił się w uśmiechu. Miles powstrzymał grymas i chęć, by szepnąć mu: „Zdajemy sobie z tego sprawę, Ivan”. Przedstawicielstwa innych planet mieściły się w jednej części stolicy Cety Eta, więc podróż nie trwała długo. Samochód opuścił poziom ulicy i zwolnił. Wjechali do garażu budynku ambasady Marilacu i zatrzymali się w jasno oświetlonym westybulu, który dzięki marmurom i zwieszającym się z góry pnączom kwiatów wcale nie wyglądał jak podziemny parking. Dach pojazdu się uniósł. Strażnicy ambasady skłonili się przed gośćmi z Barrayaru i poprowadzili ich do tunelu windy. Bez wątpienia dyskretnie sprawdzili ich skanerem - wyglądało na to, że Ivan wykazał na tyle rozsądku, by zostawić porażacz nerwów w szufladzie. Wysiedli z windy wprost na szeroki korytarz, prowadzący do pomieszczeń na kilku poziomach, gdzie zgromadziło się już sporo gości, wypełniając przestrzeń gwarem rozmów. Środek korytarza zajmowała multimedialna rzeźba - prawdziwa, nie holograficzna. Z przypominającej niewielką górę fontanny tryskała woda, spływając kaskadą po zboczu. W górę stoku prowadziły wąskie ścieżki, którymi naprawdę można się było przechadzać. Ponad złożonym z mikroskopijnych tuneli minilabiryntem w powietrzu wirowały kolorowe płatki. Z ich zielonej barwy Miles wywnioskował, że mają wyobrażać liście ziemskich drzew, a gdy zbliżył się do rzeźby, stwierdził, że rzeczywiście mają taki kształt. Barwy zaczęły się powoli zmieniać, przechodząc od zieleni przez jasne żółcie, odcienie złota, po czerwień i purpurę.. Wirujące płatki zdawały się układać w ulotne kształty - ludzkie twarze i ciała, a w tle brzmiała delikatna muzyka, jak dźwięk poruszanych wiatrem dzwoneczków. Czy były to rzeczywiste kształty i melodia, czy też jego mózg dostrzegł w chaosie regularne wzory? Milesowi spodobała się owa niepewność. - Coś nowego - zauważył Vorobyev, będący także pod wrażeniem rzeźby. - Ładne... ach, dobry wieczór, ambasadorze Bernaux. - Dobry wieczór, lordzie Vorobyev. - Siwowłosy gospodarz przyjęcia wymienił ze swym barrayarskim odpowiednikiem uprzejme skinienie głowy. - Tak, również jesteśmy zdania, że to piękna rzecz. Dar od jednego z miejscowych gemmów. To dla nas wielki zaszczyt. Nazywa się „Jesienne liście”. Mój zespół szyfrantów głowił się nad nazwą pół dnia, lecz w końcu uznali, że oznacza „Jesienne liście”. Obaj się roześmiali. Ivan uśmiechnął się niepewnie, niezupełnie pojmując żart, który musiał być zrozumiały w kręgach dyplomatycznych. Vorobyev dokonał formalnej prezentacji, podczas której ambasador Bernaux z wyszukaną grzecznością oddał im honory jako oficerom, po czym powiedział, gdzie mogą znaleźć coś do jedzenia, dając im do zrozumienia, że powinni się oddalić. Wszystko przez Ivana, pomyślał ze smutkiem Miles. Ruszyli na schody prowadzące do bufetu; zostali pozbawieni możliwości słuchania dalszej rozmowy dyplomatów. Pewnie tamci wymieniali zwyczajowe uprzejmości, lecz mimo wszystko... Miles i Ivan spróbowali przystawek, których, choć w niewielkich porcjach, było tu bez liku, oraz skosztowali trunków. Ivan zdecydował się na słynne wino z Marilacu. Miles, pamiętając o plastikowym arkuszu w kieszeni, wybrał czarną kawę. Przy milczącym porozumieniu rozdzielili się i każdy poszedł w inną stronę. Miles przechylił się przez poręcz, za którą widać było korytarz z tunelem windy. Popijał kawę z kruchej filiżanki, zastanawiając się, gdzie ukryto w niej obwód ogrzewający - ach, tu na dnie, wpleciony w metalowy wizerunek pieczęci ambasady. Rzeźba „Jesienne liście” zamarła, dochodząc do końca pełnego cyklu. Płynąca z fontanny woda zamarzła - w każdym razie wszystko na to wskazywało - i zastygła w czarny lód. Wirujące barwy przybladły, przechodząc w jasną żółć i srebrzystoszary blask zimowego zachodu słońca, a twarze, jeżeli to w ogóle były twarze -

schudły i przybrały wyraz skrajnej rozpaczy. Zamiast śnieżnej i wesołej zimy, zima śmierci. Miles wzdrygnął się mimo woli. Diabelnie skuteczne. Jak więc miał zacząć wypytywać, nie zdradzając nic w zamian? Wyobraził sobie, jak zagaduje jakiegoś gemma: „Czy któryś z pańskich sługusów, milordzie, nie zgubił czasem klucza kodowego z taką pieczęcią...?”. Nie. Najlepiej zrobi, jeśli pozwoli... adwersarzom odnaleźć się, tyle że poszukiwania przebiegały niezwykle opieszale. Miles omiótł spojrzeniem tłum, szukając ludzi pozbawionych brwi, ale bez powodzenia. Natomiast Ivan zdążył już znaleźć sobie piękną damę. Miles zdumiał się, ujrzawszy jej urodę w całej krasie. Wysoka i szczupła, o skórze gładkiej i delikatnej jak porcelana. Bardzo jasne włosy tuż nad karkiem związała w luźny węzeł wysadzaną klejnotami wstążką, sięgały poniżej kolan, a na wysokości talii tkwiła w nich jeszcze jedna wstążka. Strój więcej zakrywał, niż odsłaniał. Spowijało ją wiele warstw materiału - miała szerokie, długie rękawy i sięgające kostek suknie. Ciemne tony wierzchnich okryć podkreślały bladość jej cery, a lazurowy jedwab pod spodem współgrał z błękitem oczu. Bez wątpienia przedstawicielka cetagandańskich gemmów - miała ów wygląd wątłego elfa, co mogło oznaczać, że w jej rodzinie była spora domieszka genów ihumów. Fakt, taką sylwetkę uzyskiwało się również w drodze operacji i innych metod, lecz arogancki łuk brwi musiał być naturalny. W jej perfumach Miles wyczuł feromony, nawet z odległości trzech metrów. Zresztą ów dodatek był całkiem zbyteczny; Ivan już znajdował się na najwyższych obrotach i z błyszczącymi oczyma opowiadał jej historię, w której zapewne odgrywał główną bohaterską rolę. Coś o ćwiczeniach fizycznych, ach tak, oczywiście, trzeba podkreślić wojskowy barrayarski styl. Wenus i Mars. Jednak słuchając go, kobieta się uśmiechała. Miles wcale nie starał się przeczyć z zawiścią, że Ivan ma szczęście do kobiet; ale byłoby miło, gdyby choć drobny ułamek otaczającego go tłumu dam spojrzał przychylniej na niego. Ivan twierdził, że trzeba pomagać szczęściu. Dzięki elastycznemu ego, kuzyn Milesa potrafił w ciągu jednego wieczoru dostać kosza tuzin razy za cenę uśmiechu na trzynastej twarzy. Miles sądził, że on sam umarłby ze wstydu już przy Próbie Numer Trzy. Prawdopodobnie był monogamistą z natury. Do diabła, przecież, żeby mieć większe ambicje, trzeba przynajmniej doświadczyć monogamii. Jak dotąd Milesowi nie udało się przywiązać do swej mikrej osoby nawet jednej kobiety. Naturalnie blisko trzy lata w tajnej służbie, a wcześniej okres spędzony w męskim towarzystwie w akademii wojskowej nie pomagały mu w osiągnięciu tego celu. Zgrabna teoria. Dlaczego więc podobna sytuacja nie przeszkadzała Ivanowi? Elena... Czyżby wciąż gdzieś w głębi duszy pragnął niemożliwego? Miles był o wiele mniej wybredny od Ivana - nie mógł sobie na to pozwolić - a jednak nawet tej uroczej blondwłosej gemmce brakowało... otóż to: czego? Inteligencji, dystansu, duszy wędrowca...? Lecz Elena wybrała innego i zapewne postąpiła słusznie. Miles już dawno powinien pójść w jej ślady i zatroszczyć się o własne szczęście. Wolałby jednak, by przyszłość rysowała się w mniej ponurych barwach. Chwilę potem obok Milesa stanął jakiś cetagandański gemm, wysoki i szczupły. Ciemna, powłóczysta szata, z której wynurzała się młoda twarz; mężczyzna nie mógł być wiele starszy od Milesa i Ivana. Miał kwadratową czaszkę i mocno zaznaczone krągłe kości policzkowe. Na jednym policzku widniała ozdoba w postaci kolistej plamki - naklejonej, jak się zorientował Miles - która symbolizowała stopień i klan. Była to miniaturowa wersja malunku zdobiącego całą twarz, jaki Miles zauważył u kilku obecnych na przyjęciu Cetagandan - znak nowej mody, której nie pochwalali starsi. Czyżby przybył, aby ratować swoją damę przed awansami Ivana? - Lady Gelle. - Skłonił się lekko, na co kobieta odpowiedziała: - Lordzie Yenarze - i pochyliła głowę pod precyzyjnie obliczonym kątem, z czego Miles wywnioskował, że 1) dama stała wyżej w społeczności gemmów od mężczyzny i 2) lord nie był jej mężem ani bratem, czyli Ivanowi chyba nic nie groziło. - Widzę, że znalazłaś pani egzotyczne towarzystwo galaktyczne, do którego tak bardzo tęskniłaś - rzekł lord Yenaro. Odwzajemniła uśmiech. Efekt był wręcz olśniewający i Miles mimo woli zapragnął, by uśmiech był przeznaczony dla niego, choć nie był aż tak niemądry. Lord Yenaro, niewątpliwie uodporniony na jej urok przez lata spędzone w towarzystwie gemmek, wydawał się nieporuszony. - Lordzie Yenarze, to porucznik lord Ivan Vorpatril z Barrayaru i, ach... - Zatrzepotała rzęsami, dając Ivanowi do zrozumienia, by przedstawił Milesa, a był to gest tak znaczący, jak gdyby klepnęła go w ramię wachlarzem. - Mój kuzyn, porucznik lord Miles Vorkosigan - zaprezentował posłusznie Ivan. - Ach, wysłannicy z Barrayaru! - Lord Yenaro skłonił się niżej. - Co za szczęście poznać panów. Miles i Ivan oddali uprzejmy ukłon; Miles starał się, by jego głowa nie pochyliła się tak nisko jak kuzyna, zaznaczając lekką różnicę, niestety prawie niewidoczną z punktu widzenia lorda. - Łączy nas przeszłość, lordzie Vorkosigan - ciągnął Yenaro. - Mieliśmy słynnych przodków. Miles poczuł uderzenie adrenaliny. Do diabła, to krewny zmarłego generała Estanisa i zamierza wziąć odwet na synu Arala Vorkosigana...

- Jest pan wnukiem generała hrabiego Piotra Vorkosigana, prawda? Ach, zamierzchła przeszłość, nie bliska. Miles odprężył się trochę. - Istotnie. - W pewnym sensie jestem pańskim odpowiednikiem. Moim dziadem był czcigodny generał Yenaro. - Och, nieszczęsny dowódca tej, hm, jak to zwiecie? Wyprawy barrayarskiej? Barrayarskiego rozpoznania? - wtrącił Ivan. - Generał, który przegrał wojnę barrayarską - odparł bez ogródek Yenaro. - Doprawdy, Yenaro, musisz o tym przypominać? - odezwała się lady Gelle. Czyżby rzeczywiście chciała usłyszeć koniec opowieści Ivana? Miles mógłby ją uraczyć o wiele zabawniejszą historią o tym, jak podczas manewrów Ivan zagnał swój patrol w sięgające pasa lepkie błocko i musiał ich stamtąd wyciągać poduszkowiec... - Nie jestem zwolennikiem indywidualnej odpowiedzialności za klęskę - rzekł dyplomatycznie Miles. - Generał Yenaro miał nieszczęście być ostatnim z pięciu kolejnych generałów, którzy przegrali wojnę z Barrayarem, został więc jedynym... spadkobiercą winy. - Dobrze powiedziane - mruknął Ivan. Yenaro też się uśmiechnął. - Jak się domyślam, rzeźba w korytarzu to twoje dzieło, Yenarze? - spytała dziewczyna, pragnąc widocznie skierować rozmowę na inne tory i uciec od wojennej historii. - Błahostka dla publiczności, tak? Spodobała się mojej matce. - To model próbny. - Lord przyjął tę dwuznaczną recenzję ironicznym ukłonem. - Marilacanie byli zachwyceni. Prawdziwa grzeczność każe brać pod uwagę gusta odbiorców. Niektóre subtelności można dostrzec dopiero wówczas, gdy wejdzie się do środka. - Sądziłam, że twoją specjalnością są pachnidła. - Rozciągam swoje zainteresowania na inne środki wyrazu. Chociaż nadal twierdzę, że zmysł powonienia jest znacznie subtelniejszy niż wzrok. Pozwól, że kiedyś przyrządzę coś dla ciebie. Twoja dzisiejsza piżmowo-jaśminowa mieszanka zupełnie nie pasuje do formalnego fasonu sukni trzeciego stopnia. Jej uśmiech nieco przybladł. - Tak? Wyobraźnia podsunęła Milesowi tło dźwiękowe: brzęk rapierów, okrzyki „Dalejże, hultaju!”. Z trudem powstrzymał drwiący uśmiech. - Piękna suknia - zapewnił ją skwapliwie Ivan. - Iwspaniały zapach. - Hm, wracając do twej żądzy egzotyki - powiedział do lady Gelle Yenaro - wiedziałaś, że obecny tu lord Vorpatril miał biologiczne narodziny? Delikatne brwi dziewczyny ściągnęły się, tworząc nieznaczną kreseczkę na jej nieskazitelnym czole. - Wszyscy rodzą się biologicznie, Yenarze. - Ależ nie. Chodzi mi o pierwotną biologię. Urodził się z ciała matki. - Ach. - Zmarszczyła ze wstrętem nosek. - Doprawdy, Yenarze. Zachowujesz się dziś okropnie. Matka ma rację; razem ze swoim ekstrawaganckim towarzystwem posuniecie się kiedyś za daleko. Zamiast cię wielbić jako wielką sławę, ludzie nie będą cię chcieli znać. - Jej obrzydzenie było wprawdzie adresowane do Yenara, lecz Miles zauważył, że lady Gelle odsunęła się odrobinę od Ivana. - Gdy sława przeminie, może wystarczy niechlubna pamięć. - Yenaro wzruszył ramionami. Ja urodziłem się z replikatora, chciał zaznaczyć Miles, ale się nie odezwał. To tylko świadczy o tym, że nigdy nic nie wiadomo. Jeśli nie liczyć uszkodzenia mózgu, Ivan miał więcej szczęścia ode mnie... - Miłego wieczoru, lordzie Yenarze. - Oddaliła się z dumnie podniesioną głową. Na twarzy Ivana odmalował się zawód.

- Ładna dziewczyna, ale jej umysł nie został do końca ukształtowany - mruknął Yenaro, jak gdyby chciał wyjaśnić, że lepiej im będzie bez jej towarzystwa. Mimo to wydawał się nieswój. - Zatem nad służbę wojskową przedłożył pan karierę artystyczną, czy tak, lordzie Yenarze? - próbował przerwać niezręczne milczenie Miles. - Karierę? - Wargi Yenara ułożyły się w grymas. - Ależ skąd, jestem amatorem. Czynnik komercyjny oznacza śmierć prawdziwego smaku. Mam jednak nadzieję wyrobić sobie pewną renomę. Miles wierzył, że w tych słowach nie kryje się żadna dwuznaczność. Obaj z Ivanem podążyli wzrokiem za spojrzeniem Yenara, który przez poręcz patrzył na środek korytarza i swe bulgoczące wodą dzieło. - Powinniście koniecznie obejrzeć ją od wewnątrz, panowie. Widok zmienia się zupełnie. Miles doszedł do wniosku, że Yenaro jest w rzeczywistości skrępowanym człowiekiem, który szorstkim zachowaniem pokrywa nadwrażliwe ego artysty. - Oczywiście - usłyszał własny głos. Yenarowi nie trzeba było tego powtarzać. Z lekko nerwowym uśmiechem zaprowadził ich do schodów, próbując wytłumaczyć po drodze teorię, jaką rzeźba miała sobą prezentować. Miles dostrzegł ambasadora Vorobyeva, który kiwał mu z przeciwnego końca balkonu. - Proszę mi wybaczyć, lordzie Yenarze. Ivan, idź, zaraz was dogonię... - Och. - Yenaro przez chwilę wyglądał na załamanego. Ivan spoglądał w ślad za wycofującym się Milesem z gniewnym błyskiem w oku, obmyślając już przyszłą zemstę. Vorobyev stał w towarzystwie kobiety, która trzymała go poufale pod rękę. Według Milesa mogła mieć około czterdziestki. Ujmujące rysy jej twarzy musiały być naturalne, nietknięte żadnym retuszem. Miała na sobie szaty w stylu cetagandańskim, choć znacznie prostsze w kroju od sukni lady Gelle. Nie była Cetagandanką, lecz mimo to doskonale dobrała ciemnoczerwone, kremowe i zielone akcenty stroju do oliwkowej cery i ciemnych loków. - Jest pan, lordzie Vorkosigan - powiedział Vorobyev. - Obiecałem pana przedstawić. Oto Mia Maz, która pracuje u naszych dobrych przyjaciół w ambasadzie Vervain i od czasu do czasu nam pomaga. Polecam ją pańskiej uwadze. Na to słowo Miles nastawił uszu, uśmiechnął się i skłonił przed Vervainka. - To dla mnie zaszczyt. Czym się pani zajmuje w ambasadzie? - Jestem zastępcą szefa protokołu. Specjalizuję się w etykiecie dla kobiet. - To osobna specjalizacja? - Tutaj tak, w każdym razie tak się uważa. Od lat powtarzam ambasadorowi Vorobyevowi, że z tego powodu powinien dokooptować do personelu kobietę. - Ależ nie mamy osoby o odpowiednim doświadczeniu - westchnął Vorobyev - a milady nie zgodzi się przecież dla nas pracować. Nieraz próbowałem ją nająć. - Niech więc weźmie pan osobę bez doświadczenia, by mogła go nabyć - poradził Miles. - Milady Maz nie myślała nigdy o przyjęciu uczennicy? - To jest pomysł... - zapalił się Vorobyev, a Maz uniosła z aprobatą brwi. - Maz, powinniśmy to omówić, ale najpierw muszę porozmawiać z Wilstarem, który właśnie poszedł do bufetu. Jeśli będę miał szczęście, uda mi się przyłapać go z pełnymi ustami. Proszę wybaczyć... - Wypełniwszy misję prezentacji, Vorobyev wycofał się - jakżeby inaczej - dyplomatycznie. Maz z wdziękiem skupiła całą uwagę na Milesie. - Chciałam, żeby pan wiedział, lordzie Vorkosigan, że jeśli ambasada Vervain będzie mogła służyć pomocą synowi albo siostrzeńcowi admirała Arala Vorkosigana w czasie waszego pobytu na Cecie Eta... proszę swobodnie nami dysponować. Miles uśmiechnął się. - Proszę nie składać podobnej deklaracji Ivanowi; mógłby zrozumieć ją zbyt dosłownie. Kobieta spojrzała w tę stronę co on i ujrzała wysoką sylwetkę Ivana, którego lord Yenaro oprowadzał właśnie po swojej konstrukcji. Uśmiechnęła

się figlarnie, ukazując dołeczki w policzkach. - Nie mam nic przeciwko temu. - A więc... gemmki tak bardzo różnią się od gemmów, by poświęcać temu odrębne badania? Przyznaję jednak, że większość barrayarskich opinii na temat gemmów opiera się na obserwacjach prowadzonych z bardzo daleka. - Jeszcze dwa lata temu wzgardziłabym opiniami wojskowych. Jednak po inwazji Cetagandy nauczyliśmy się je cenić. Właściwie gemmowie mają wiele wspólnego z Vorami i pan chyba lepiej ich zrozumie niż my z Vervain. Natomiast ihumowie są kimś... zupełnie innym. Ihumki jeszcze kimś innym. Kiedyś zaczęłam to sobie uświadamiać. - Ihumki są tak izolowane... one w ogóle coś robią? Nikt ich przecież nie ogląda, prawda? Nie mają żadnej władzy. - Sprawują pewien rodzaj władzy, w innych, własnych obszarach. Równolegle, nie rywalizując z mężczyznami. To wszystko ma swój sens, tyle że nigdy nie kwapią się, by objaśnić go osobom z zewnątrz. - Gorszym od siebie. - To też. - Miles znów ujrzał dołeczki. - Czyli... zna się pani na wszystkich ich pieczęciach, znakach, herbach i tak dalej? Ja potrafię rozpoznać może pół setki znaków klanowych, wszystkie insygnia wojskowe i herby korpusów, ale wiem, że to tylko drobny ułamek. - Dość nieźle znam ich znaki. Lecz istnieją tu warstwy wewnątrz innych warstw; nie sposób znać wszystkiego. Miles w zamyśleniu zmarszczył brwi, po czym zdecydował się wykorzystać okazję. Dziś z pewnością nie zdarzy mu się lepsza. Wyciągnął z kieszeni plastik i rozłożył arkusz na poręczy. - Zna pani ten znak? Natknąłem się na niego... w pewnym miejscu. Pachniał mi jednak gemmami albo ihumami. Spojrzała ciekawie na zarys sylwetki ptaka. - Nie potrafię od razu rozpoznać, ale ma pan rację, milordzie. To cetagandański styl i to bardzo stary. - Skąd pani wie? - To na pewno pieczęć osobista, nie klanowa, lecz nie ma obwódki. Trzy ostatnie pokolenia umieszczały swoje znaki w owalnych, ozdobnych ramach. Z wzoru na obwódce można określić dekadę, w której powstała pieczęć. - Aha. - Jeśli pan chce, mogłabym sprawdzić ten znak w swoich materiałach. - Naprawdę? Byłbym niezwykle wdzięczny. - Złożył arkusz i wręczył jej. - Wolałbym jednak, żeby pani nie pokazywała go nikomu więcej. - Ach? - Proszę wybaczyć. Zawodowa paranoja. To... - szukał słów - przyzwyczajenie. Od zagłębiania się w dalsze wyjaśnienia uratował go powrót Ivana. Wprawne oko kuzyna od razu oceniło atrakcyjność damy z Vervain i Ivan rozpromienił się w uśmiechu, szczerze uradowany, tak jak przy spotkaniu z poprzednią dziewczyną i następną, którą miał poznać później. Ikolejną. Lord artysta nadal tkwił uczepiony jego ramienia; Miles był więc zmuszony przedstawić wszystkich. Wyglądało na to, że Maz nie spotkała wcześniej lorda Yenara. W obecności Cetagandanina Maz nie chciała ponawiać swej deklaracji wobec klanu Vorkosiganow, lecz przywitała się z Ivanem bardzo przyjaźnie. - Naprawdę powinieneś skorzystać z zaproszenia lorda Yenara, Miles - oświadczył stanowczo Ivan. - Wspaniała rzecz. Nie można przegapić takiej okazji. To ja ją znalazłem, do diabla. - Rzeczywiście piękna rzecz. - Zechce pan zobaczyć z bliska, lordzie Vorkosigan? - Yenaro patrzył na niego z ożywieniem i pełen nadziei. Ivan pochylił się nad uchem Milesa i szepnął: - To podarunek od lorda Yenara dla ambasady Marilacu. Nie bądź gburem, Miles, wiesz, jak przewrażliwieni są Cetagandanie na punkcie swojej, hm, sztuki. Miles westchnął lekko i przywołał na twarz zaciekawiony uśmiech.

- Oczywiście. Możemy iść od razu? Ze szczerym żalem przeprosił Maz z Vervain. Gemm sprowadził go w dół schodów, kazał mu się zatrzymać przed wejściem do wnętrza rzeźby i zaczekać na rozpoczęcie kolejnego cyklu. - Nie mam odpowiedniego przygotowania, by dokonywać ocen estetycznych - odezwał się Miles w nadziei, że uda mu się uniknąć tego tematu w rozmowie. - Niewielu ma. - Yenaro się uśmiechnął. - Ale w ogóle im to nie przeszkadza. - Wydaje mi się, że to także znaczące osiągnięcie techniki. Ruch jest sterowany systemem antygrawitacyjnym? - Nie, w ogóle nie ma antygrawitacji. Generatory zajmowałyby dużo miejsca i marnowały mnóstwo energii. Liście poruszają się i zmieniają barwy dzięki tej samej sile - tak mi w każdym razie wytłumaczyli technicy. - Technicy? Sądziłem - wyobrażałem sobie, że złożył pan to własnymi rękami. Yenaro spojrzał na swe ręce - blade i szczupłe, o długich palcach - ze zdumieniem, jakby przed chwilą ktoś doczepił mu je do ramion. - Oczywiście, że nie. Ręce do pracy trzeba nająć. Próbą dla intelektu jest stworzenie projektu. - Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem. Z mojego doświadczenia wynika, że ręce i umysł stanowią nierozerwalną całość, jakby były jeszcze jednym płatem mózgu. Jeśli ktoś nie poznał czegoś własnymi rękami - nie poznał tego w ogóle. - Widzę, że jest pan partnerem do prawdziwej rozmowy. Musi pan poznać moich przyjaciół, jeżeli tylko pozwoli panu na to rozkład zajęć podczas pobytu u nas. Za dwa dni urządzam w swoim domu niewielkie przyjęcie - czy sądzi pan, że... - Hm, być może... - Ten wieczór będzie wolny, jeśli uroczystości żałobne potoczą się zgodnie z planem. Byłoby - to ciekawe doświadczenie zobaczyć, jak wygląda świat gemmów z jego pokolenia, pozbawiony narzucanych przez starszych ograniczeń; rzut oka na przyszłość Cetagandy. - Owszem, czemu nie? - Przyślę panu zaproszenie i dokładny adres. Oho! - Yenaro wskazał głową fontannę, która znów okryła się soczystą zielenią lata. - Teraz możemy wejść. Miles stwierdził, że labirynt w środku fontanny niespecjalnie różni się od widoku z zewnątrz. Właściwie było tu mniej ciekawie, ponieważ z bliska iluzje kształtów, pojawiających się w wirujących liściach, wydawały się o wiele mniej sugestywne. Muzyka brzmiała jednak wyraźniej. Zmianie kolorów towarzyszyło głośne crescendo. - Teraz pan coś zobaczy - rzekł Yenaro z widoczną satysfakcją. Widok tak dalece przykuwał jego uwagę, że dopiero po chwili Miles zauważył, że coś czuje - mrowienie i ciepło, rozchodzące się po całym ciele od klamer na nogach. Pouczył się w myśli, by nie reagować, lecz po jakimś czasie było coraz goręcej. Yenaro plótł coś z typowym dla artysty entuzjazmem, pokazując kolejne efekty. „Teraz, proszę spojrzeć” - przed oczyma Milesa wirowały jaskrawe barwy. Wyraźnie czuł, jak przypieka się skóra jego nóg. Miles usiłował stłumić wrzask, ale i tak z ust wydarł mu się okrzyk. O mały włos nie skoczył do wody. Diabli wiedzą, przecież mógł go porazić prąd. W ciągu paru sekund wypadł z labiryntu, a w tym czasie stalowe klamry rozgrzały się do temperatury, która pozwoliłaby zagotować wodę. Porzucając resztki godności, rzucił się na ziemię i podciągnął nogawki spodni. Pierwszy dotyk klamer oparzył mu dłoń. Zaklął i z pełnymi łez oczyma jeszcze raz spróbował je rozpiąć. Zdarł z nóg buty, szarpnął zapięcia klamer i odrzucił je na bok - opadły ze stukiem - po czym skulił się w potwornym bólu. Klamry zostawiły ślad w postaci białych pręg, otoczonych wściekłe czerwonymi pierścieniami na goleniach, kolanach i kostkach. Yenaro machał w rozpaczy rękami, głośno wołając pomocy. Miles uniósł głowę i stwierdził, że znalazł się w centrum zainteresowania około pięćdziesięciu osób, które z zaskoczeniem przyglądały się całemu przedstawieniu. Natychmiast przestał się kręcić i kląć, usiadł, ciężko dysząc i wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Przez tłum z różnych miejsc przeciskali się Ivan i Vorobyev. - Lordzie Vorkosigan! Co się stało? - dopytywał się natarczywie ambasador. - Nic mi nie jest - odparł Miles. Nie mówił prawdy, lecz nie był to czas ani miejsce na dyskusję o szczegółach. Szybko opuścił nogawki spodni, zasłaniając oparzenia. Yenaro dalej głośno lamentował. - Co się stało? Nie miałem pojęcia, że pan... wszystko w porządku, lordzie Vorkosigan? Boże mój... Ivan pochylił się i dźgnął palcem stygnącą klamrę. - Co u diabła...?

Miles analizował kolejność swoich doznań i ich możliwe przyczyny. Nie chodziło o system antygrawitacyjny, nikt poza nim nie reagował na ów szczegół, który umknął uwadze ochrony marilacańskiej ambasady. Na widoku i ukryte? Zdaje się, że właśnie tak. - Chyba jakiś efekt histerezy magnetycznej. Zmiany barw są pewnie sterowane słabym polem magnetycznym. Nie ma żadnego wpływu na większość ludzi. Jednak ja odczułem to prawie tak, jakbym wsadził nogę do kuchenki mikrofalowej. Możecie więc panowie sobie wyobrazić. - Z uśmiechem podniósł się i stanął. Zmartwiony Ivan zdążył tymczasem pozbierać jego buty i gorące klamry. Miles pozwolił mu je trzymać, nie chcąc ich jeszcze dotykać. Niezgrabnie, niemal jak ślepiec, zbliżył się do Ivana i mruknął cicho: - Zabierz mnie stąd. - Kładąc mu dłoń na ramieniu, Ivan poczuł, że Miles drży. Skinął ze zrozumieniem głową, po czym szybko wycofał się z tłumu gustownie odzianych mężczyzn i kobiet, którzy zaczynali się już powoli odwracać. Nadszedł ambasador Bernaux i pospieszył z przeprosinami, dołączając swój zaczął do jednogłosowego chóru Yenara. - Życzy pan sobie odwiedzić ambulatorium ambasady, lordzie Vorkosiganie? - zaproponował Bernaux. - Nie, dziękuję. Zaczekam aż dotrzemy do domu. - Ito jak najszybciej, błagam. Bernaux zagryzł wargi i spojrzał na lorda Yenara, który wciąż bił się w piersi. - Lordzie Yenarze, obawiam się... - Tak, tak, proszę to natychmiast wyłączyć - rzekł Yenaro. - Przyślę tu służących, żeby jak najszybciej zabrali rzeźbę. Nie miałem pojęcia... wszystkim bardzo się podobała, trzeba będzie wprowadzić poprawki. Albo zniszczyć, tak, od razu zniszczyć. Tak mi przykro, co za krępująca sytuacja. Prawda? - pomyślał Miles. W najwcześniejszym z możliwych momencie ujawnił swą fizyczną słabość przed ogromnym audytorium... - Ależ nie, niech pan jej nie niszczy - zaprotestował przerażony ambasador Bernaux. - Na pewno jednak musi ją obejrzeć specjalista do spraw bezpieczeństwa, a potem trzeba będzie coś poprawić, może wywiesić napis ostrzegawczy. W rzednącym tłumie ponownie ukazał się Ivan, pokazując Milesowi wzniesione kciuki. Po kilku męczących minutach wymiany kurtuazyjnych uwag z gospodarzami Vorobyev i Ivan zdołali zaprowadzić Milesa do tunelu windy, a potem do czekającego samochodu ambasady Barrayaru. Miles opadł na miękkie siedzenie, krzywiąc się z bólu i ciężko chwytając powietrze. Ivan przyjrzał się drżącemu ciału kuzyna, po czym zsunął z ramion tunikę i otulił nią ramiona Milesa. Ten nie protestował. - No dobrze, czas przystąpić do oceny szkód - zarządził Ivan. Oparł piętę Milesa o własne kolano i podciągnął nogawkę. - Do diabła, musi okropnie boleć. - Dosyć - poświadczył słabym głosem Miles. - Trudno to jednak uważać za usiłowanie zabójstwa - rzekł Vorobyev, zastanawiając się nad czymś z zaciśniętymi ustami. - Rzeczywiście - zgodził się Miles. - Bernaux mówił mi, że przed instalacją rzeźbę sprawdzali jego ludzie od bezpieczeństwa. Naturalnie szukali pluskiew i bomb, ale nic nie znaleźli. - Na pewno. Rzeźba nie mogła zrobić krzywdy nikomu... poza mną. Vorobyev natychmiast podążył tropem jego rozumowania. - Zasadzka? - Jeżeli tak, to bardzo przemyślna - zauważył Ivan. - Hm, nie jestem pewien... - rzekł Miles. Itak ma właśnie być. W tym cały urok. - Przygotowania musiałyby trwać kilka dni, może nawet tygodni. Dwa tygodnie temu jeszcze nie wiedzieliśmy, że tu przyjedziemy. Kiedy sprowadzono rzeźbę do ambasady Marilacu? - Bernaux twierdzi, że wczoraj wieczorem - powiedział Vorobyev. - Przed naszym przyjazdem. - Przed naszym spotkaniem z człowiekiem pozbawionym brwi. Czyżby coś łączyło te dwa wydarzenia? Co? - Od jak dawna wiadomo, że będziemy na przyjęciu? - Ambasady otrzymały zaproszenia trzy dni temu - rzekł Vorobyev. - Okropnie mało czasu, żeby uknuć spisek - zauważył Ivan. Vorobyev przez chwilę myślał. - Chyba muszę się z panem zgodzić, lordzie Vorpatrilu. Trzeba uznać to za nieszczęśliwy wypadek, zgoda?

- Tymczasowo - powiedział Miles. - To nie był wypadek, tylko pułapka. Zastawiona specjalnie na mnie. Już od pierwszej salwy wiadomo, że wybuchła wojna. Poza tym z reguły wiedziano, dlaczego wypowiada się wojnę. Mógł się zaklinać, że drugi raz nie pozwoli zaatakować swego czułego miejsca, lecz kim był wróg? Lordzie Yenarze, założę się, że urządzisz fantastyczne przyjęcie. Za nic na świecie nie mógłbym stracić takiej okazji. Rozdział trzeci - Właściwą nazwą rezydencji cesarza Cetagandy jest Niebiański Ogród - rzekł Vorobyev. - Ale w całej galaktyce nazywa się ją po prostu Xanadu. Za chwilę zobaczą, panowie, dlaczego. Duvi, pokaż nam panoramę. - Tak jest, milordzie - odparł młody sierżant, który siedział za sterami. Zmienił program sterujący. Ślizgacz ambasady Barrayaru przechylił się i pomknął przez las błyszczących stalagmitów wieżowców miasta. - Delikatnie, jeśli można cię prosić. Mój żołądek o tej porze... - Tak jest, milordzie. - Pilot z żalem zwolnił do rozsądniejszej prędkości. Obniżyli się i okrążyli budynek, który zdaniem Milesa mógł mieć około kilometra wysokości, po czym ponownie wzbili się wyżej. Horyzont zdawał się oddalać. - Ho, ho - odezwał się Ivan. - To największa kopuła siłowa, jaką w życiu widziałem. Nie sądziłem, że można wznieść taką ogromną. - Zużywa moc całej elektrowni - powiedział Vorobyev. - Sama kopuła. Wnętrze korzysta z innej elektrowni. Spłaszczona, opalizująca bańka, znajdująca się w odległości sześciu kilometrów, odbijała blask przedpołudniowego słońca Cety Eta. Konstrukcja leżała pośrodku miasta jak olbrzymie jajo w szklanej misie, jak bezcenna perła. Otaczał ją pełen drzew park, szerokości jednego kilometra, za którym znajdowała się ulica połyskująca srebrem, potem kolejny park i jeszcze jedna zwykła, zatłoczona ulica. Od nich, niczym szprychy koła, rozchodziło się promieniście osiem bulwarów, wyznaczając środek miasta. Środek wszechświata. Miles był pod wrażeniem, o co zapewne chodziło. - Dzisiejsza ceremonia jest w pewnym sensie próbą generalną przed finałem, który odbędzie się za półtora tygodnia - ciągnął Vorobyev. - Będą wszyscy: gemmowie, ihumowie, przedstawiciele galaktyczni. Zapewne nastąpią jakieś opóźnienia ze względów organizacyjnych. Byle tylko nie z naszej winy. Tydzień spędziłem na trudnych negocjacjach, by zdobyć dla panów miejsca odpowiednie do waszej rangi. - To znaczy? - zapytał Miles. - Obaj zostaliście uznani za równych gemmom drugiego rzędu. - Vorobyev wzruszył ramionami. - Więcej nie udało mi się osiągnąć. A więc miejsce w tłumie, choć z przodu. Dobra sytuacja, aby mieć oko na wszystko, samemu nie będąc zauważonym, ocenił Miles. Nieźle jak na dziś. Wszyscy trze j, Vorobyev, Ivan i Miles, byli odziani w odpowiednie dla swych domów stroje żałobne, na których na czarnej tkaninie wyszyto czarnym jedwabiem ich dystynkcje. Wybitnie oficjalny styl, lecz przecież miał być obecny sam władca. Milesowi zwykle podobał się uniform Domu Vorkosiganow, zarówno codzienny brązowo-srebrny, jak i ta ponura i uroczysta wersja, ponieważ wysokie buty pozwalały, wręcz zmuszały go do zdjęcia klamer. Jednak dziś rano poparzone nogi potwornie go bolały, gdy wkładał buty. Utykał bardziej niż zwykle, choć naszpikował się środkami przeciwbólowymi. Zapamiętam to, Yenaro. Zeszli nad lądowisko położone blisko wejścia do południowej kopuły, przed którą tłoczyło się już sporo pojazdów. Po wylądowaniu Vorobyev odprawił pilota i Ślizgacz. - Nie będziemy mieli eskorty, milordzie? - spytał z powątpiewaniem Miles, spoglądając za odlatującym pojazdem i niezdarnym gestem poprawiając niesione przez siebie pudło z drewna klonowego. Vorobyev pokręcił przecząco głową. - Nie, ze względów bezpieczeństwa. W Niebiańskim Ogrodzie zamach może zorganizować tylko sam cesarz, a gdyby miał ochotę kogoś tu zabić, nie pomógłby nawet regiment eskorty. Kilku wysokich mężczyzn w mundurach Cesarskiej Straży Cetagandy sprawdziło ich tożsamość i wpuściło do budynku. Potem strażnicy poprowadzili ich do czekających platform napowietrznych, z których zrobiono coś w rodzaju kabrioletów, montując na nich fotele obite białym jedwabiem - barwą żałoby imperium cetagandańskiego. Delegację z każdej ambasady witali ukłonem służący wyższej rangi, odziani w szaro-białe liberie. Automatycznie sterowane platformy ruszyły dostojnie, utrzymując dystans szerokości dłoni od wyłożonych białym nefrytem posadzek, które ciągnęły się przez przestronne arboretum i ogród botaniczny. Tu i ówdzie Miles dostrzegał wyłaniające się spomiędzy drzew dachy rozproszonych i ukrytych w zieleni pawilonów. Wszystkie niskie budynki stały osobno, poza kilkoma malowniczymi wieżami, strzelającymi ze środka magicznego kręgu i oddalonymi od nich prawie o trzy kilometry. Mimo że na zewnątrz świeciło wiosenne słońce - pod kopułą było szaro, pochmurno, wilgotno i zanosiło się na deszcz. Pogodę dostrojono do żałobnej atmosfery.

Wreszcie dotarli do obszernego pawilonu położonego na zachód od centralnych wież, gdzie powitał ich kolejny służący i zaprosił do środka, wraz z tuzinem innych delegacji. Miles rozglądał się ciekawie, próbując zidentyfikować przybyłych. Byli Marilacanie z siwowłosym ambasadorem Bernaux, jacyś ubrani na zielono ludzie - być może z Kompleksu Jacksona, delegacja z Aslund, w której skład wchodził przywódca państwa (nawet oni mieli dwóch strażników bez broni), betańscy ambasadorowie w czarno-fioletowych, wyszywanych brokatem marynarkach i podobnego koloru sarongach; wszyscy jeden za drugim szli, by oddać cześć zmarłej, której nigdy nie spotkali za życia. Surrealizm to za mało powiedziane. Miles czuł się, jakby przekroczył granicę baśniowej krainy, a kiedy po południu ją opuszczą, w świecie zewnętrznym upłynie co najmniej sto lat. Przedstawiciele galaktyczni musieli zatrzymać się przy drzwiach, aby prze puścić grupę jakiegoś gubernatora ihuma, którego otaczała eskorta kilkunastu gemmów. Miles zauważył malunek na ich twarzach - pomarańczowo-zielony, z białymi pasmami. Wnętrze urządzono ze zdumiewającą prostotą, bardzo gustowną zdaniem Milesa, której głównym elementem były kwiaty i inne rośliny, ułożone na przemian z maleńkimi fontannami, co dawało złudzenie, jakby ogród wszedł pod dach. Połączone sale wyciszono i głos nie odbijał się tu echem, choć wszystko było słychać wyraźnie. Dokonano tu cudu z akustyką. Wokół gości pojawiło się więcej służących, proponując przekąski i napitki. Na przeciwległym końcu jednej z sal przepłynęły w wolnym tempie dwie kule barwy perłowej i Milesowi zaparło dech, ponieważ pierwszy raz zobaczył damy ihumki. Zobaczył w pewnym sensie. Przebywając poza domem, wszystkie ihumki ukrywały się za tarczą osobistego pola siłowego, które jak słyszał Miles, jest generowane przez fotel powietrzny. Owe sferyczne tarcze mogły przybierać różne kolory, zależnie od nastroju czy kaprysu zasłaniającej się nimi damy, lecz dziś ze względu na uroczystość powinny być białe. Siedząca za zasłoną dama widziała wszystko, sama nie będąc widzianą. Nie sposób też było przebić bariery paralizatorem, bronią plazmową, porażaczem nerwów czy inną ręczną bronią palną. Wprawdzie pole siłowe nie pozwalało strzelać także otoczonej nim osobie, ale damy zdawały się na to nie zważać. Miles przypuszczał, że kulę można przepołowić za pomocą lancy implozyjnej, lecz wielkie zasilacze do imploderów ważyły kilkaset kilogramów, co czyniło z niej broń polową, nie ręczną. Wewnątrz swych pancernych baniek ihumki mogły być ubrane w cokolwiek. Ciekawe, czy z tego korzystały i oszukiwały. Może miały na sobie starą odzież i wygodne kapcie, podczas gdy wymagano uroczystego stroju? Może uczestniczyły w przyjęciach nago? Kto wie? Wysoki, starszy mężczyzna w śnieżnobiałych szatach, które mogli nosić tylko gemmowie i ihumowie, zbliżył się do grupy barrayarskiej. Miał surowe rysy twarzy i pokrytą zmarszczkami, niemal przezroczystą skórę. Był cetagandańskim odpowiednikiem cesarskiego majordomusa, choć z pewnością nosił o wiele bardziej kwiecisty tytuł, ponieważ odebrawszy od Vorobyeva zaproszenia, udzielił im szczegółowych instrukcji co do przebiegu procesji. Z jego zachowania można było wywnioskować, że uważa cudzoziemców za beznadziejnych prostaków, ale równocześnie wierzy, że jeżeli powtórzy się im wskazówki stanowczym tonem i dobierze odpowiednio proste słowa, istnieje szansa, by ceremonia odbyła się bez większych zgrzytów. Wycelował swój zakrzywiony ptasi nos w wypolerowane drewno pudła. - To pański dar, lordzie Vorkosigan? Miles uchylił wieko i zdołał pokazać zawartość pudła, nie upuszczając go na ziemię. Na czarnym aksamicie spoczywał stary, wyszczerbiony miecz. - Oto dar wybrany ze zbiorów mego cesarza, Gregora Vorbarry, by uczcić pamięć zmarłej cesarzowe j. Ten miecz nosił podczas pierwszej wojny cetagandańskiej przodek jego cesarskiej mości, Dorca Vorbarra Sprawiedliwy. - Jeden z wielu, ale mniejsza z tym. - Bezcenna i niepowtarzalna pamiątka historyczna. Oto dokumentacja autentyczności. - Och. - Białe brwi majordomusa uniosły się wbrew jego woli. Kiedy wziął pudło opatrzone osobistą pieczęcią Gregora, zwrócił się do Milesa z większym szacunkiem niż poprzednio. - Proszę przekazać jego cesarskiej mości podziękowania od mego pana. - Skłonił się lekko i wycofał. - Podziałało - stwierdził z satysfakcją Vorobyev. - Powinienem się domyślić - warknął Miles. - Wzruszające. - Podał pudło Ivanowi. Na razie nic się jeszcze nie działo - opóźnienia ze względów organizacyjnych, jak przypuszczał Miles. Oddalił się od Vorobyeva i Ivana w poszukiwaniu czegoś gorącego do picia. Właśnie miał wziąć z tacy parującą filiżankę, która, jak miał nadzieję, zawierała coś orzeźwiającego, gdy ktoś się cicho odezwał: - Lord Vorkosigan? Odwrócił się i z trudem powstrzymał zdumienie. Stała (stał?) przy nim androginiczna starsza... kobieta? - ubrana w szaro-biały strój służby Ogrodu. Miała głowę łysą jak jajo i twarz zupełnie pozbawioną owłosienia, brakowało nawet brwi.

- Słucham... panią? - Ba - odparła tonem, który miał oznaczać uprzejme wyprowadzenie z błędu. - Pewna dama chce się z panem widzieć. Zechce pan pójść za mną? - Ja... hm, oczywiście. - Stworzenie odwróciło się i odeszło bezszelestnie, a Miles podążył za nim z niecierpliwością, niepozbawioną czujności. Dama? Przy odrobinie szczęścia, mogła nią być Mia Maz z delegacji Vervain, która powinna gdzieś znajdować się w tłumie chyba już tysiąca gości. Zaczął rozmyślać nad pytaniami, jakie pilnie chciał jej zadać. Bez brwi? Spodziewałem się kontaktu, ale nie tak szybko... i tu? Wyszli z sali. Świadomość, że Vorobyev i Ivan stracili go z oczu, sprawiła, że nerwy Milesa jeszcze bardziej się napięły. Idąc za płynącym (płynącą?) bezgłośnie służącym (-ą?), minął kilka korytarzy, przeciął bujny ogród, porośnięty mchem i drobnymi okrytymi rosą kwiatami. W wilgotnym powietrzu nadal unosił się przytłumiony gwar rozmów z sali recepcyjnej. Weszli do niskiego budynku otoczonego z obu stron ogrodem. Podłogę pokrywało ciemne drewno, na którym w rytm nieregularnego kroku skrzypiały jego buty. W półmroku głębi pawilonu, kilka centymetrów nad podłogą, unosiła się opalizująca perłowo kula, a w wypolerowanych deskach odbijał się jej blask, tworząc zarys aureoli. - Zostaw nas - rozkazał słudze głos ze sfery, a ten (ta?) posłusznie skłonił się i odszedł, spuszczając oczy. Transmisja zza ekranu pola siłowego nadawała głosowi damy niski, dudniący tembr. Nastąpiła długa chwila ciszy. Być może Cetagandanka w kuli nigdy wcześniej nie widziała mężczyzny fizycznie niedoskonałego. Miles skłonił się i czekał, starając się przybrać postawę wyrażającą swobodę i uprzejmość, podczas gdy w istocie był oszołomiony i umierał z ciekawości. - Lordzie Vorkosigan - odezwał się wreszcie głos. - Oto jestem. - Ach... tak. - Miles zawahał się. - Kim pani jest, milady, poza tym, że bardzo piękną bańką mydlaną? Upłynął moment, zanim odrzekła: - Jestem Rian Degtiar. Służąca Niebiańskiej Pani i Służebnica Gwiezdnego Żłobka. Kolejny kwiecisty ihumowski tytuł, który nie mówił nic o funkcji. Miles umiał określić funkcje wszystkich gemmów, którzy zasiadali w Sztabie Generalnym Cetagandy, wszystkich gubernatorów i ich oficerów gemmów, lecz ihumowski bełkot tej damy był dla niego czymś nowym. Szczęściem znał tytuł „Niebiańska Pani”, którym obdarzano zmarłą cesarzową, szlachetną Lisbet Degtiar - zatem nazwisko było także znajome. - Jest pani krewną zmarłej cesarzowej matki, milady? - Owszem, jestem z jej konstelacji genetycznej. W trzecim pokoleniu. Służyłam jej pół życia. A więc dama dworu, dobrze. Osoba z najbliższej świty starej cesarzowej, znająca wszystko od podszewki. Bardzo wysokie stanowisko i zapewne z tradycjami. - Hm, nie jest pani przypadkiem spokrewniona z gemmem o nazwisku Yenaro? - Z kim? - Nawet przez pole siłowe Miles wyraźnie usłyszał w jej głosie szczere zaskoczenie. - Nieważne, to naprawdę nie ma znaczenia. - Poczuł w nogach pulsujący ból. Zapragnął zdjąć buty zaraz po powrocie do ambasady, żałował, że je w ogóle włożył, choć jeszcze rano uznał, że to bardzo sprytne posunięcie. - Chcąc nie chcąc, zwróciłem uwagę na pani służącą, milady. Czy jest tu dużo osób bez włosów? - Ba nie jest kobietą. - Ba? - Rodzaj nijaki. To osobiści niewolnicy cesarza. W czasach Niebiańskiego Ojca panowała moda na takie gładkie twarze. Ach, tak. Genetycznie skonstruowani, bezpłciowi słudzy. Słyszał pewne pogłoski, związane z ekstrawagancjami seksualnymi, ale miały więcej wspólnego z fantazją niż z rzeczywistością. Owi słudzy cieszyli się jednak reputacją grupy bezwzględnie lojalnej wobec cesarza, który przecież sam ich stworzył. - Czyli... nie wszystkie ba są bezwłose, ale wszyscy bezwłosi to ba? - wywnioskował Miles. - Tak... - Dłuższa chwila milczenia. - Po co pan przybył do Niebiańskiego Ogrodu, lordzie Vorkosigan?

Zmarszczył brew. - Aby w imieniu Barrayaru wziąć udział w tym cyr... w uroczystej procesji i złożyć dar ku czci waszej zmarłej cesarzowej. Jestem wysłannikiem cesarza Gregora Vorbarry, któremu służę swą skromną osobą. Kolejna chwila ciszy. - Kpi pan sobie z mojego nieszczęścia. - Słucham? - Czego pan chce, lordzie Vorkosigan? - Czego chcę? Pani mnie wezwała, milady, nie mylę się? - Potarł dłonią kark i zaczął inaczej. - Mogę czymś służyć? - Pan?! Dotknął go jej zdumiony ton. - Tak, ja! Nie jestem tak... - nieudolny, na jakiego wyglądam. - W swoim czasie udało mi się dokonać kilku rzeczy. Jeżeli jednak nie da mi pani żadnej wskazówki, o co w tym wszystkim chodzi, nic nie będę mógł zrobić. Chyba że się dowiem, nie rozumie pani, milady? - Miles zaplątał się i przerwał. - Możemy zacząć tę rozmowę od początku? - Skłonił się nisko. - Witam. Jestem lord Miles Vorkosigan z Barrayaru. W czym mogę pani pomóc, milady? - Złodzieju! Nareszcie go oświeciło. - Och! Och, nie. Jestem Vorkosiganem, nie złodziejem, milady. Chociaż skoro prawdopodobnie dostał się w moje ręce skradziony przedmiot, można mnie nazwać najwyżej paserem - zauważył nie bez racji. Znów nastąpiła chwila ciszy. Zdaje się, że zaskoczona dama nie znała kryminalnego żargonu. Miles kontynuował, z lekką nutą rozpaczy. - Czyżby przypadkiem zgubiła pani jakiś przedmiot? Podłużny przyrząd elektroniczny z pieczęcią wyobrażającą herb z ptakiem? - A więc masz go! - Jej głos zadrgał płaczliwie. - Cóż, nie przy sobie. Dama zaczęła mówić gardłowym głosem, w którym pobrzmiewała żałość. - Ale w ogóle ma pan tę rzecz. Musi mi pan ją oddać. - Chętnie, jeżeli tylko będzie mogła pani udowodnić, że należy do pani, milady. Nie zamierzam oczywiście udawać, że to moja własność - dodał znacząco. - Jest pan gotów to zrobić... za nic? - Zobowiązuje mnie do tego nazwisko, a poza tym... jestem ze służby bezpieczeństwa. Zrobiłbym niemal wszystko dla informacji. Proszę więc zaspokoić moją ciekawość, a zadośćuczynię pani życzeniu, milady. Dobiegł go jej poruszony szept: - To znaczy, że w ogóle pan nie wie, co to jest? Tym razem zapadła tak długa cisza, że Miles zaczął się obawiać, czy dama nie zasłabła za swoją perłową zasłoną. Z dużego pawilonu dobiegły nikłe dźwięki muzyki żałobnej. - Och, kur... Przepraszam. Zaczyna się ta przeklęta procesja, a ja mam iść z przodu. Milady, jak panią odnajdę? - To niemożliwe. - Nagle zabrakło jej tchu. - Ja także muszę iść. Przyślę po pana, milordzie. - Biała bańka uniosła się i zaczęła odpływać. - Gdzie? Kiedy? - Muzyka wzmagała się i zaraz miał nastąpić sygnał rozpoczęcia procesji. - Niech pan milczy! Ukłonił się od niechcenia wycofującej się kuli, po czym spiesznie pokuśtykał z powrotem przez ogród. Miał straszne przeczucie, że jego spóźnienie zostanie przez wszystkich zauważone.

Kiedy dotarł do sali recepcyjnej, stwierdził, że rzeczywiście sytuacja rozwija się według najgorszego możliwego scenariusza. W stronę głównego wyjścia, prowadzącego do wież, przesuwała się długa kolumna ludzi, a Vorobyev, obok którego rzucało się w oczy puste miejsce w delegacji Barrayaru, powłóczył nogami, bacznie się rozglądając. Wreszcie dostrzegł Milesa i poruszył ustami, mówiąc bezgłośnie: „Szybciej, do diaska!”. Miles przyspieszył kroku, czując na sobie oczy wszystkich obecnych na sali. Zirytowany Ivan oddał mu pudło z mieczem. - Gdzieś ty się, do diabła, podziewał tyle czasu, w toalecie? Zaglądałem tam i... - Pst, później ci powiem. Właśnie miałem najdziwniejsze... - Miles mocował się z ciężkim drewnianym pudłem i w końcu udało mu się unieść je pionowo, do właściwej pozycji. Pomaszerował naprzód przez wyłożony nefrytem dziedziniec, doganiając w końcu idącą tuż przed nimi delegację dokładnie w chwili, gdy dotarła do drzwi jednego z ukoronowanych wieżami budynków. Wszyscy weszli jeden za drugim do rotundy, gdzie każdy odgłos odbijał się głośnym echem. Miles spostrzegł kilka białych baniek z przodu, lecz nie sposób było stwierdzić, czy w którejś z nich znajdowała się „jego” dama. Wedle programu każdy uczestnik procesji miał wolno okrążyć mary, przyklęknąć na jedno kolano i złożyć dary na wyznaczonej linii tworzącej rodzaj spirali, w kolejności według starszeństwa/pozycji/wpływów, po czym przez przeciwległe drzwi przejść do Pawilonu Północnego (w wypadku gemmów i ihumów) lub Pawilonu Wschodniego (przedstawiciele galaktyczni), gdzie miała się odbyć uroczysta stypa. Jednak procesja zatrzymała się i stłoczyła w szerokim, łukowatym wejściu. Z wnętrza rotundy zamiast cichej muzyki i stłumionego odgłosu kroków dobiegały dźwięki ożywionej rozmowy. Do podniesionych, zdumionych głosów dołączyły jeszcze bardziej stanowcze, które ostro wydawały polecenia. - Co się stało? - zastanawiał się na głos Ivan, wyciągając szyję. - Ktoś zasłabł czy jak? Miles miał oczy na poziomie pleców idącego przed nim człowieka, nie potrafił więc udzielić kuzynowi wyjaśnień. Po chwili szpaler drgnął i zaczął posuwać się dalej. Doszedł do rotundy, gdzie już w drzwiach został skierowany w lewo. Na rozwidleniu stał oficer gemm i kierował ruchem, udzielając cichym, monotonnym głosem instrukcji: - Proszę zatrzymać swoje dary i przejść od razu do Pawilonu Wschodniego, proszę zatrzymać swoje dary i przejść do Pawilonu Wschodniego, zaraz kondukt zostanie ustawiony na nowo, proszę zachować... Pośrodku rotundy, ponad głowami wszystkich, na ogromnym katafalku spoczywała cesarzowa matka. Nawet po śmierci nie mogło jej zobaczyć oko cudzoziemca. Mary otaczała prześwitująca bańka pola siłowego; widać było jedynie zarys ciała, jak przez gazę - śpiący, odziany w biel drobny duszek. W szeregu od katafalku do ściany stali różnie ubrani strażnicy, widocznie przed chwilą wyciągnięci z procesji, w której towarzyszyli gubernatorom - i zasłaniali przed oczyma przechodzących coś jeszcze. Miles nie mógł tego znieść. Co jest, przecież nie zmasakrują mnie tu, przed wszystkim i? Trącił Ivana drewnianym pudłem, po czym wcisnął je oficerowi, który próbował skierować wszystkich do następnych drzwi. Z uprzejmym uśmiechem rozłożył puste ręce i wcisnął się pomiędzy dwóch zaskoczonych strażników, którzy nie spodziewali się tak bezczelnego i zuchwałego czynu. Po drugiej stronie katafalku, w miejscu przewidzianym do złożenia daru przez ihuma najwyższego rangą, leżał martwy człowiek. Miał poderżnięte gardło, z którego wypłynęło mnóstwo krwi, tworząc kałużę na migoczącej zielenią malachitu posadzce i wsiąkając w jego szaro-biały uniform pałacowego sługi. W prawej dłoni kurczowo ściskał cienki nóż z rękojeścią wysadzaną kamieniami. Właściwie to nie był on, lecz ono. Łysa czaszka, bez brwi; ciało jak ludzkie, w podeszłym wieku, ale nie wątłe... Miles rozpoznał intruza z ładownika, mimo że ten nie miał nawet tamtych sztucznych włosów. Jego serce zamarło ze zdumienia. Ktoś właśnie podniósł stawkę w grze. Najstarszy rangą oficer gemm rzucił się na niego. Mimo uśmiechu przyklejonego do pomalowanej twarzy wzrok tego człowieka mówił wyraźnie, że zmusza się do uprzejmości i najchętniej przydusiłby Milesa do ziemi. - Lordzie Vorkosigan, zechce pan dołączyć do swojej delegacji? - Naturalnie. Kim jest ten nieszczęśnik? Dowódca popędził go gestem - Cetagandanin nie był oczywiście takim głupcem, by go dotknąć - i Miles pozwolił się zaprowadzić z powrotem do szeregu. Wdzięczny za to, a jednocześnie zdenerwowany oficer nieoczekiwanie udzielił mu odpowiedzi. - To Ba Lura, najważniejszy sługa Niebiańskiej Pani, Ba służył jej przez ponad sześćdziesiąt lat - pewnie chciał zostać przy niej do końca i służyć po śmierci. Doprawdy zrobienie tego właśnie tutaj było w złym guście. - Oficer zagnał go do kolumny, która znów się zatrzymała. Ivan wciągnął Milesa do szeregu swym długim ramieniem, po czym przyciskając mu pięść do pleców, zaprowadził do samych drzwi. - Co się tu u diabła dzieje? - syknął kuzynowi do ucha Ivan. Gdzieżeś się podziewał, lordzie Vorkosigan, kiedy popełniono morderstwo? Tyle że to wcale nie wyglądało na morderstwo, lecz na samobójstwo. Popełnione w najbardziej archaiczny sposób. Mniej niż pół godziny temu. Kiedy on rozmawiał z tajemniczą białą bańką, w której mogła być lub nie Rian Degtiar; jak u diabła miał to stwierdzić? Korytarz zaczął wirować, lecz Miles domyślił się, że to sprawka jego mózgu. - Niedobrze, że opuścił pan kondukt, milordzie - rzekł ostro Vorobyev. - Hm, cóż pan tam takiego zobaczył? Miles skrzywił usta, lecz zaraz przybrał normalny wyraz twarzy. - Jeden z najstarszych służących cesarzowej matki, ba, podciął sobie gardło u stóp katafalku. Nie wiedziałem, że Cetagandanie składają w ofierze

ludzi. W każdym razie oficjalnie nic mi o tym nie wiadomo. Vorobyev zacisnął usta, wydając bezdźwięczny gwizd, po czym na ułamek sekundy rozjaśnił w uśmiechu twarz. - Co za krępująca sytuacja - mruknął pod nosem. - Będą musieli dokonać nie lada zabiegów, żeby uratować uroczystość. Tak. Skoro więc owo stworzenie było tak lojalne, dlaczego urządziło samobójstwo w taki sposób, by wpędzić swych panów w nadzwyczaj kłopotliwą sytuację? Zemsta zza grobu? Przyznać trzeba, że w przypadku Cetagandan takie posunięcie było najbezpieczniejsze... Zanim zakończyła się wieczna zdawałoby się wędrówka wokół centralnych wież do pawilonu położonego po stronie wschodniej, ból w nogach Milesa stał się nie do zniesienia. Służący, poruszający się nieco szybciej, niż nakazywała doniosłość chwili, posadzili kilkuset delegatów z galaktyki przy stołach w wielkiej sali. Usadzanie trwało dłużej, niż planowano, i odbywało się dość niezgrabnie, ponieważ dary od niektórych przedstawicieli były jeszcze większe od drewnianego pudła Barrayarczyków. Mnóstwo osób podrywało się z miejsc i przesiadało, ku autentycznemu przerażeniu służących. Miles wyobraził sobie, jak gdzieś w głębi budynku batalion udręczonych cetagandańskich kucharzy uwija się, sypiąc najbardziej soczystymi cetagandańskimi przekleństwami. Miles dostrzegł delegację Vervain, która zajęła miejsca niedaleko, w jednej trzeciej odległości od przeciwległego końca sali. Skorzystał z zamieszania, zsunął się z wyznaczonego krzesła, przemknął między kilkoma stołami i spróbował zamienić słowo z Maz. Stanął przy jej boku i uśmiechnął się nerwowo. - Witam, lady Maz. Muszę porozma... - Lord Vorkosigan! Próbowałam z panem porozmawiać... - wpadli sobie nawzajem w słowo. - Pani pierwsza. - Pochylił przed nią głowę. - Próbowałam wcześniej skontaktować się z pańską ambasadą, ale już pan wyszedł. Cóż się tam stało w rotundzie, wie pan coś na ten temat? Niesłychane, żeby Cetagandanie w połowie trwania uroczystości takiej wagi zmieniali jej przebieg... - Właściwie nie mieli wyboru. Przypuszczam, że mogli zignorować ciało i procesja obchodziłaby je dookoła, co - moim zdaniem - byłoby znacznie ciekawsze, ale najwidoczniej postanowili najpierw posprzątać. - Miles zrelacjonował jej wersję o samobójstwie Ba Lury, która, jak mu się zaczęło wydawać, stanowiła oficjalną wersję wydarzeń. W jednej chwili skupił na sobie uwagę siedzących najbliżej. Do diabła z tym, plotki i tak zaraz się rozniosą, bez względu na to, co powie czy przemilczy. - A pani miała szczęście, szukając odpowiedzi na pytanie, które wczoraj zadałem? - ciągnął Miles. - Wprawdzie to nie czas ani miejsce na podobne dyskusję, ale... - Tak, miałam. Co do czasu i miejsca, zgadzam się. Nie można też o tym rozmawiać przez łącza holowidowe na tej planecie, pomyślał Miles, z zabezpieczeniem czy bez niego. - Może więc wstąpi pani do ambasady Barrayaru zaraz po uroczystości? Napijemy się herbaty... - Sądzę, że tak będzie najlepiej - odrzekła Maz. Przyglądała mu się ciemnymi oczyma z ciekawością. - Potrzebuję paru lekcji z etykiety - dodał Miles pod adresem siedzących nieopodal, którzy - z zainteresowaniem przysłuchiwali się ich rozmowie. Oczy Maz zamigotały, jak gdyby powstrzymała wybuch wesołości. - Słyszałam już o tym, milordzie - odparła półgłosem. - Od... kogo? - Niemal się zakrztusił. Obawiam się, że to Vorobyev. - Do zobaczenia - rzekł na koniec i pozdrowiwszy siedzących przy stole, wrócił na swoje miejsce. Vorobyev przyglądał mu się groźnie, jak gdyby rozważał możliwość ograniczenia swobody młodego wysłannika Barrayaru, który jako perypatetyk mógł im w końcu ściągnąć na głowę kłopoty - lecz nie wygłosił żadnego komentarza. Zanim dobrnęli do końca uczty złożonej z około dwudziestu dań, podanych w mikroskopijnych porcjach, których szczupłość miała być zrekompensowana ich różnorodnością, Cetagandanie zdołali się zreorganizować. Majordomus był chyba jednym z tych dowódców, którzy największe mistrzostwo osiągają podczas odwrotu, ponieważ udało mu się ustawić wszystkich ponownie we właściwej kolejności według starszeństwa, mimo że kolumna miała teraz udać się do rotundy w odwróconym porządku. Odnosiło się wrażenie, że gdyby majordomus miał sobie poderżnąć gardło, uczyniłby to we właściwym miejscu i przy odpowiedniej oprawie, a nie w tak nieprzemyślany i nieodpowiedzialny sposób jak ów nieszczęśnik w rotundzie.

Miles położył swoje drewniane pudło na malachitowej posadzce w drugim kręgu darów, metr od miejsca, w którym pożegnał się z życiem Ba Lura. Na nieskazitelnej kamiennej powierzchni nie było nawet śladu wilgoci. Ciekawe, czy Cetagandanie przed uprzątnięciem zwłok zdążyli przeprowadzić szybką sekcję za pomocą skanera. A może ktoś liczył, że w pośpiechu zostaną zniszczone drobniejsze dowody? Do diabła, szkoda, że nie prowadzę tego śledztwa. Po drugiej stronie Pawilonu Wschodniego czekały na nich białe platformy-kabriolety, by odwieźć emisariuszy z powrotem do bram Niebiańskiego Ogrodu. Uroczystość przedłużyła się ledwie o godzinę, lecz poczucie czasu Milesa zmieniło się już od pierwszej chwili, gdy odrobinę kpiąco wyobraził sobie, że Xanadu to baśniowa kraina. Miał wrażenie, że w kopule minęło sto lat, podczas gdy na zewnątrz ledwie skończył się ranek. Skrzywił się boleśnie w jasnym świetle wczesnego popołudnia, kiedy sierżant z ambasady zatrzymał w wyznaczonym miejscu ślizgacz. Miles z wdzięcznością opadł na miękki fotel. Gdy wrócę do domu, będą mi chyba musieli odrąbać te cholerne buty. Rozdział czwarty - Ciągnij - powiedział Miles i zacisnął zęby. Ivan chwycił oburącz but, oparł kolano o brzeg kanapy, na której leżał Miles, i posłusznie szarpnął. - Aaaa! Ivan puścił but. - Boli? - Tak, ciągnij, niech to... Ivan rozejrzał się po przydzielonym Milesowi pokoju. - Może znowu powinieneś zejść do ambulatorium? - Później. Nie pozwolę temu rzeźnikowi kroić moich najlepszych butów. Ciągnij. Ivan wytężył wszystkie siły i wreszcie udało mu się zdjąć but. Przypatrywał mu się przez chwilę z uśmiechem. - Chyba nie uda cię się zdjąć drugiego bez mojej pomocy - zauważył. - Więc? - Więc... gadaj. - O czym? - Znając twój zwykły nastrój, pomyślałem sobie, że byłeś podobnie jak Vorobyev rozbawiony faktem obecności drugich zwłok w sali pogrzebowej, ale kiedy stamtąd wróciłeś, wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha własnego ojca. - Ten Ba poderżnął sobie gardło. Okropny widok. - Chyba widziałeś ciała w znacznie gorszym stanie. Och, tak. Miles przyjrzał się drugiej obutej jeszcze nodze, która pulsowała tępym bólem, i wyobraził sobie, jak kuleje przez korytarze ambasady w poszukiwaniu mniej dociekliwego ordynansa. Nie. Westchnął. - W gorszym stanie tak, ale mniej dziwne. Też byś zdębiał. Obaj widzieliśmy wczoraj tego ba. Mocowałeś się z nim w ładowniku. Ivan zerknął w stronę szuflady konsolety, w której wciąż spoczywała tajemnicza pałeczka, i zaklął. - Wystarczy już tego. Musimy o wszystkim zameldować Vorobyevowi. - Jeżeli to rzeczywiście był ten sam ba - wtrącił pospiesznie Miles. - O ile wiem, Cetagandanie klonują całe serie służących, więc ten, którego spotkaliśmy wczoraj, mógł być bliźniakiem tamtego. Ivan zawahał się. - Tak sądzisz? - Nie mam pojęcia, ale wiem, gdzie to sprawdzić. Pozwól mi na jeszcze jeden ruch i dopiero potem się poddamy, w porządku? Poprosiłem Mię Maz z ambasady Vervain, żeby nas odwiedziła. Jeżeli będziesz cierpliwy, może pozwolę ci zostać przy naszej rozmowie. Przez chwilę Ivan zastanawiał się, czy to uczciwa cena. - But! - rzucił krótko Miles. W roztargnieniu Ivan pomógł mu pozbyć się drugiego buta.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Ale po tej rozmowie złożymy meldunek CezBezowi. - Ivan, to ja jestem CezBez - odciął się Miles. - Trzy lata szkolenia i ćwiczeń w terenie, pamiętasz? Uczyń mi ten honor i zrozum, że być może wiem, co robię! - Chciałbym, do diabła, wiedzieć, co robię. Był niemal pewien, że intuicja to tylko podświadome przetwarzanie rejestrowanych przez umysł wskazówek, ale argument „czuję to przez skórę” wydawał się zbyt wątły, by Miles publicznie mógł bronić swych działań. Jak można o czymś wiedzieć zawczasu? - Daj mi szansę. Ivan poszedł do swojego pokoju, by się przebrać, nie dając mu wcześniej żadnych obietnic. Uwolniony od butów, Miles z trudem skierował kroki do łazienki, gdzie nafaszerował się jeszcze jedną porcją środków przeciwbólowych, zdjął żałobny strój i włożył luźny mundur polowy. Z listy dostarczonej im przez biuro protokolarne wynikało, że tylko w prywatnych pokojach Miles może nosić mundur polowy. Przebrany w zielony mundur, w którym wyglądał szczególnie korzystnie, Ivan wrócił zbyt prędko, lecz zanim zdążył zadawać pytania, na które Miles nie mógł odpowiedzieć, albo żądać wyjaśnień, których Miles nie potrafił udzielić, zadźwięczała konsoleta komunikacyjna. Pracownik ambasady z dołu, z hallu. - Mia Maz do pana, lordzie Vorkosigan - zameldował. - Twierdzi, że jest umówiona. - Zgadza się. Mógłby pan... hm, przyprowadzić ją tutaj? - Ciekawe, czy jego pokój jest na podglądzie ochrony ambasady? Nie chcąc stwarzać podejrzeń, nie zamierzał o to pytać. Nie - gdyby Cesarska Służba Bezpieczeństwa go podsłuchiwała, z pewnością biura na dole już wcześniej zasypałyby go gradem pytań, bezpośrednio lub przez Vorobyeva. Jak na razie uprzejmie pozwalali mu cieszyć się prywatnością - choć prawdopodobnie nie dotyczyło to aparatów komunikacyjnych. Każde publiczne miejsce w tym budynku, gdzie mogło dojść do rozmowy, musiało jednak mieć zamontowany podsłuch. Po kilku chwilach pracownik z dołu przyprowadził Maz pod drzwi pokoju Milesa i Barrayarczycy pospieszyli powitać gościa. Ona także się przebrała, zmieniając żałobne szaty na obcisły kombinezon i długą do kolan wyjściową bluzę. Mimo czterdziestu kilku lat, jej figura świetnie się w tym stroju prezentowała. Miles pozbył się pracownika ambasady, posyłając go po herbatę oraz, na prośbę Ivana, wino. Miles zajął miejsce na kanapie, na której wcześniej usiadła Maz, i posłał jej pełen nadziei uśmiech. Ivan został zmuszony do zajęcia stojącego nieopodal krzesła. - Milady Maz, dziękuję, że pani przyszła. - Po prostu Maz, jeśli mogę prosić. - Również się uśmiechnęła. - Na Vervain nie używamy takich tytułów. Obawiam się, że nie umiemy ich traktować z należytą powagą. - Musi więc pani świetnie udawać, inaczej nie dałaby pani sobie tutaj rady. Ukazała swoje dołeczki. - Ma pan rację, milordzie. Ach, tak, Vervain był jedną z tak zwanych demokracji; nie tak skrajnie egalitarną jak kolonia Beta, choć kulturowo dryfował w tym samym kierunku. - Moja matka przyznałaby pani rację - zgodził się Miles. - Nie zauważyłaby żadnej istotnej różnicy między dwojgiem ciał w rotundzie. Naturalnie poza sposobem, w jaki się tam znalazły. Jak rozumiem publiczne samobójstwo było niecodziennym i nieoczekiwanym zdarzeniem podczas uroczystości? - Bezprecedensowym - powiedziała Maz - a jeśli zna pan Cetagandan, musi pan znać wagę tego słowa. - Czyli nie panuje tutaj pogański zwyczaj, by słudzy towarzyszyli swoim panom również w chwili śmierci, składając z siebie ofiarę? - Przypuszczam, że Ba Lura czuł się szczególnie blisko związany z cesarzową. Zaczął jej służyć tak dawno - rzekła Maz. - Na długo przed naszym narodzeniem. - Ivan zastanawiał się, czy ihumowie klonowali swoich służących. Ivan rzucił Milesowi urażone spojrzenie za to, że posłużył kuzynowi za przykrywkę, lecz się nie odezwał. - Gemmowie czasem tak robili - powiedziała Maz. - Ale nie ihumowie, a już na pewno nie dom cesarski. Uważają każdego sługę niemal za dzieło sztuki, jak niemal wszystkie przedmioty, którymi się otaczają. Wszystko w Niebiańskim Ogrodzie musi być niepowtarzalne, robione ręcznie, jeśli to możliwe - i doskonałe. Masową produkcję pozostawiają masom. Nie jestem pewna, czy to zaleta, czy wada, ale w świecie zdominowanym przez rzeczywistość wirtualną i możliwości nieskończonego kopiowania na pewno osobliwie pokrzepiające zjawisko. Gdyby tylko nie byli takimi snobami... - A propos dzieł sztuki - rzekł Miles. - Powiedziała mi pani, że udało się jej zidentyfikować ten symbol? - Tak. - Ponownie utkwiła spojrzenie w jego twarzy. - Twierdzi pan, że widział ten znak, lordzie Vorkosigan?

- Nic takiego nie mówiłem. - Hm. - Uśmiechnęła się lekko, lecz chyba nie chciała wdawać się z nim w spór na ten temat. - To pieczęć Gwiezdnego Żłobka. Nie spodziewałabym się, by cudzoziemiec miał się na nią co dzień natykać. Prawdę powiedziawszy, cudzoziemiec w ogóle nie powinien się na nią natknąć. Jest ściśle prywatna. Szach. - Może też ihumowska? - Niezwykle. - Hm... cóż to takiego ten Gwiezdny Żłobek? - Nie wie pan? - Maz wyglądała na naprawdę zdumioną. - Przypuszczam, że zgłębiali panowie przez pewien czas militarne zagadnienia Cetagandy. - Rzeczywiście, dość długi czas. - Ivan westchnął. - Gwiezdny Żłobek to poufna nazwa banku genów rasy ihumów. - Och, o to chodzi. Coś mi świtało... trzymają tam zapasowe kopie samych siebie, tak? - rzekł Miles. - Gwiezdny Żłobek jest czymś znacznie ważniejszym. Wśród ihumów sprawa nie odbywa się jak u normalnych ludzi, u których jajo łączy się z plemnikiem, a powstały embrion jest umieszczany w replikatorze macicznym. Każde skrzyżowanie genów poprzedzają negocjacje, a później głowy dwu linii genetycznych zawierają kontrakt - Cetagandanie nazywają te linie konstelacjami, ale na Barrayarze określilibyście je zapewne mianem klanów. Kontrakt z kolei musi zaakceptować cesarz, a raczej najstarsza kobieta z linii cesarza - wtedy opatruje się go pieczęcią Gwiezdnego Żłobka. W ciągu ostatniego półwiecza, od początku panowania obecnych władców, tą seniorką była szlachetna Lisbet Degtiar, matka cesarza. To nie tylko formalność. Każda zmiana genetyczna - a jest ich bardzo dużo - przed wprowadzeniem do genomu ihumów musi zostać zbadana i uzyskać zgodę cesarskiej rady genetyków. Pytał mnie pan, czy ihumki sprawują jakąś władzę. Cesarzowa matka miała decydujący głos przy narodzinach każdego nowego członka rasy ihumów. - Cesarz nie może uchylać jej decyzji? Maz zacisnęła usta. - Naprawdę nie wiem. Ihumowie są niesłychanie powściągliwi w tej sprawie. Jeżeli nawet toczą się jakieś zakulisowe potyczki o władzę, wiadomości o nich nie wychodzą poza bramy Niebiańskiego Ogrodu. Sama nigdy nie słyszałam o żadnym takim konflikcie. - A więc... kto teraz zostanie seniorką rodu? Kto odziedziczy pieczęć? - Och! Teraz poruszył pan naprawdę interesujące zagadnienie. - Maz wyraźnie się ożywiła. - Tego nikt nie wie, w każdym razie cesarz nie ogłosił publicznie następczyni. Pieczęć powinna mieć cesarzowa matka, jeśli pozostaje przy życiu, lub matka prawowitego następcy tronu, w razie śmierci matki cesarza. Jednak cesarz Cetagandy nie wybrał jeszcze swego następcy. Przekazanie pieczęci Gwiezdnego Żłobka i pozostałych insygniów cesarzowej jest ostatnim z obrzędów pogrzebowych, więc władca ma jeszcze dziesięć dni na podjęcie decyzji. Wyobrażam sobie, że wiele ihumek czeka na to rozstrzygnięcie z wielką niecierpliwością. Dopóki nie nastąpi przekazanie, nie dojdzie do skutku żaden kontrakt genetyczny. Miles zastanawiał się przez chwilę. - Cesarz ma trzech młodych synów, prawda? Musi więc wybrać matkę jednego z nich. - Niekoniecznie - odparła Maz. - Mógłby tymczasowo wręczyć insygnia cesarskiej ciotce - którejś z krewnych matki. Usłyszeli nieśmiałe pukanie do drzwi, zwiastujące przybycie człowieka z obsługi. Wraz z herbatą kuchnia barrayarskiej ambasady przysłała kopiastą, trzypoziomową paterę z ciasteczkami. Ktoś chyba dobrze zapamiętał lekcję, bo Maz powiedziała półgłosem: - Och, moje ulubione. Damska dłoń skwapliwie sięgnęła po czekoladowe smakołyki, choć przecież nie tak dawno wspólnie byli na cesarskim przyjęciu. Steward ambasady nalał herbaty i otworzył wino, po czym wycofał się równie dyskretnie, jak wszedł. Ivan pociągnął łyk z kryształowego pucharka i zaintrygowany spytał: