Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

07 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Towarzysze broni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :755.6 KB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

07 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Towarzysze broni.PDF

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Bujold Lois McMaster
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Lis McMaster Bujold Towarzysze Broni - część piąta cyklu Barrayar Przekład Bartosz Grudowski Piotr Szymczak Brothers in Arms Data wydania oryginalnego - 1989 Data wydania polskiego -1998 Dla Marthy i Andy’ego PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI - Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha. - Oczywiście. - A nie lorda Vorkosigana. - Lord Vorkosigan mnie irytuje. Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała: - Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał? - Takie karty mi rozdano. - Kto? Nie rozumiem. - Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kartami, jakie mi rozdano. Itak chcę... - Umrzeć. - Dotknęła ustami jego warg. - Mmm... Cofnęła się na moment. - Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na mnie wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie - nigdy... Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany... - Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść z niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spiczastą głowę, jeślibym się okazał takim głupkiem. Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć. Jeśli Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna zdobycz za pół człowieka. ROZDZIAŁ PIERWSZY Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wyglądał złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim dumnym, lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys, powgniatany i nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych traumatycznych przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły... Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły się zarodki psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi z ławki, na której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pozwalał mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy jego ruch, stanęła przy nim. - Tutaj - Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie - jest najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. - Skinął na inżyniera z Kaymerskich Stoczni Orbitalnych. - Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z możliwością ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa, znajduje się wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można zamknąć klapy. Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. - Miles nie musiał ich sobie wyobrażać - przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci. Wciąż miał to przed oczami. - Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Naismith? -

zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier. - Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym wśród nich. - Rozumiem - powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały. Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie uśmiechnął się. Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku, przesunął ręką wzdłuż nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko i co chwila mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania niczym żaba, żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając inżynierowi zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach, dosięgnąć szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go podsadziła. Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu, niczym podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru. Inżynier zeskoczył na platformę. - Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że ma tych desantowców? - Dwanaście. - Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w arytmetyce Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe dwustu siedmiu zabitym. Przestań - powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi w swojej głowie. - To już nikomu nie pomoże. - Dwanaście - zanotował inżynier. - Co jeszcze? - Zmierzył wzrokiem poobijany statek. - Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to, że spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu z trapem, ale to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno będzie chciał porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też pilota Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest waszą specjalnością. Podobnie systemy obronne... - W istocie, nie - pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i porysowanego kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem, gdyż dodał: - Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna jest czymś niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas? - Wasza oferta była najkorzystniejsza. - Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie, czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków handlowych, odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu. Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu - pomyślał Miles. Tu, na dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w proch dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę Ziemię? Albo że, nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam... - Właśnie, spokojnie - powiedział Miles. - Ludzie potrzebują odpoczynku, a statki generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokładnie tym, co doktor przykazał. - Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor wystawi. Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym, niemal cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu uwierzy. Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę jego obsesję na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały obóz jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to na planecie, którą Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi rezultatami koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim życiem, cena była nieskończonością podzieloną przez zero. Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosztowało Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się przedostać na tereny, gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały ich jednak zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie udało mu się zostawić z tyłu. - Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? - Statek wciąż intrygował inżyniera. - Dagoola to tajna operacja - odparł sztywno Miles. - Nie mówmy o tym. - Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu - powiedział Ziemianin. Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do inżyniera.

- No to pięknie... - wymamrotał. Komandor Quinn wzdrygnęła się. - Czy to prawda, że Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za pańską głowę? - zapytał z uśmieszkiem inżynier. - Tak - westchnął Miles. - Myślałem... - powiedział inżynier - myślałem, że to plotki. - Odsunął się lekko, jakby zakłopotany. A może bał się chorobliwej atmosfery przemocy otaczającej najemnika. Jakby mógł się zarazić, gdyby podszedł zbyt blisko. Może i miał rację... Odkaszlnął. - A co się tyczy terminarza płatności za zmiany konstrukcyjne - jak pan to sobie wyobraża? - Gotówka przy odbiorze - odparł z miejsca Miles - uwzględnienie rezultatów kontroli przeprowadzanych przez moich inżynierów i ostateczne zatwierdzenie przez nich całości prac. Takie są warunki waszej oferty, jeśli się nie mylę. - W zasadzie tak. Hmmm... - Statek powoli przestawał interesować inżyniera. Miles poczuł, że Ziemiariin z technika staje się handlowcem. - Takie warunki zazwyczaj proponujemy klientom, którzy mają osobowość prawną. - Wolna Najemna Flota Dendarii ma osobowość prawną. Jest korporacją zarejestrowaną na Obszarze - Jacksona. - Hmmm... tak, ale - jak by to panu powiedzieć - największe ryzyko, jakie normalnie ponosimy, to bankructwo naszych klientów, przed tym, rzecz jasna, jesteśmy odpowiednio prawnie zabezpieczeni. Jeśli zaś chodzi o pańską flotę najemną, to... Zastanawia się, jak wyegzekwować płatności od trupa, pomyślał Miles. -...ryzyko jest o wiele większe - przyznał otwarcie inżynier, rozkładając ręce. Przynajmniej jest szczery. - Nie podniesiemy naszej ceny. Ale obawiam się, że będziemy musieli żądać zapłaty z góry. Skoro już kończymy z grzecznościami... - Ale to nie daje nam żadnego zabezpieczenia przed tandetnym wykonaniem - powiedział Miles. - Może się pan procesować - zauważył inżynier. - Tak jak wszyscy. - Ja to ci mogę... - Ręka Milesa powędrowała do pasa, nie natrafiła jednak na kaburę. Ziemia, stara Ziemia, stara cywilizowana Ziemia. Stojąca obok komandor Quinn chwyciła go za łokieć, chcąc go powstrzymać. Rzucił jej krótkie, uspokajające spojrzenie - nie, nie pozwoli sobą kierować admirałowi Naismithowi, głównodowodzącemu Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Jego uśmiech mówił, że to tylko zmęczenie. Gówno prawda, admirale, odpowiedziały jej lśniące, brązowe oczy. Nie zamierzali jednak ciągnąć tej sprzeczki na głos. - Możecie poszukać lepszej oferty, jeśli chcecie - odparł beznamiętnie inżynier. - Szukaliśmy - rzekł krótko Miles. Jak dobrze wiesz... - W porządku. Tak... a może... połowa z góry i połowa przy odbiorze? Ziemianin zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - Kaymer nie zawyża cen, admirale Naismith. A nasze koszty ponadplanowe należą do jednych z najniższych w branży. Szczycimy się tym. W świetle doświadczeń z Dagooli słowa „koszty ponadplanowe” dotknęły Milesa do żywego. Zresztą co oni mogą wiedzieć o Dagooli? - Jeżeli naprawdę niepokoi pana jakość wykonania, to możemy umieścić pieniądze w depozycie u neutralnej osoby trzeciej, na przykład w banku, aż do zakończenia prac. Nie jest to najlepszy układ z naszego punktu widzenia, ale to wszystko, co mogę panu zaoferować. Neutralna osoba trzecia z Ziemi, pomyślał Miles. Gdyby nie upewnił się co do rzetelności Stoczni Kaymerskich, nie byłoby go tutaj. Teraz dręczyła go raczej własna płynność finansowa. Ale tym zmartwieniem nie chciał się dzielić z innymi. - Czyżby miał pan problemy z płynnością finansową, admirale? - zapytał z ciekawością Ziemianin. Miles niemalże widział, jak rośnie cena. - W żadnym wypadku - skłamał bez zmrużenia oka. Rozprzestrzeniające się plotki o trudnościach finansowych Dendarian mogłyby zaszkodzić nie tylko tej umowie. - Zgoda. Gotówka z góry na rachunku depozytowym. - Jeśli on nie będzie miał dostępu do swojego kapitału, to tym bardziej Kaymer. Stojąca obok Elli Quinn wciągnęła powietrze z sykiem. Ziemski inżynier i dowódca najemników uroczyście uścisnęli sobie ręce. Podążając za inżynierem z powrotem do biura, Miles przystanął przy bulaju, z którego rozpościerał się piękny widok na Ziemię. Inżynier, widząc to, uśmiechnął się i uprzejmie czekał, nie bez odrobiny dumy.

Ziemia. Stara, romantyczna, wiekowa Ziemia, kropla błękitu w otaczającej czerni. Miles zawsze przypuszczał, że pewnego dnia się tu znajdzie, choć, rzecz jasna, nie w takich okolicznościach. Ziemia wciąż była największą, najbogatszą, najbardziej różnorodną i zaludnioną planetą z całego obszaru, na którym rozproszyła się ludzkość. Brak tuneli czasoprzestrzennych w pobliżu Słońca oraz rozczłonkowanie polityczne spowodowały jednak, że nie odgrywała znaczącej militarnej ani strategicznej roli w Galaktyce. Mimo to Ziemia wciąż panowała, gdyż jej kulturze żadna inna nie mogła dorównać. Bardziej doświadczona przez wojny niż Barrayar, bardziej zaawansowana technicznie niż Kolonia Beta, była celem wszystkich pielgrzymek, zarówno religijnych, jak i świeckich. Dlatego też wszystkie światy, które tylko mogły sobie na to pozwolić, lokowały tu swoje ambasady. Łącznie, pomyślał Miles, przygryzając wargę, z Cetagandanami. Admirał Naismith musiał za wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi. - Admirale? - Elli Quinn przerwała jego rozważania. Uśmiechnął się przelotnie na widok wymodelowanej twarzy, najpiękniejszej, jaką tylko mógł jej po poparzeniach plazmą kupić za swoje pieniądze. Dzięki mistrzostwu chirurgów to wciąż była Elli. Gdyby tylko wszyscy jego podwładni mogli liczyć na taką pomoc... - Komodor Tung chce z panem rozmawiać. Uśmiech zastygł mu na ustach. O co może chodzić? Oderwał w końcu oczy od Ziemi i podążył za Elli do biura inżyniera, gdzie znajdowała się konsola komunikacyjna. - Wybaczy pan na chwilę - powiedział grzecznie, ale stanowczo, wypraszając Ziemianina. Szeroka i dobrotliwa eurazjatycka twarz jego trzeciego oficera pojawiła się na widzie konsoli. - Słucham, Ky? Ky Tung, już w cywilnym ubraniu, zamiast zasalutować, skinął jedynie głową. - Właśnie skończyłem załatwiać wszystko w centrum rehabilitacyjnym, gdzie umieściłem naszych dziewięciu ciężko rannych. Dla większości rokowania są dobre. Lekarze sądzą, że zdołają również uratować czterech spośród ośmiu zamrożeńców, a może pięciu, jak się uda. Chirurdzy uważają nawet, że będą potrafili naprawić Ośrodek Skoku u Demmiego, jak tylko jego tkanka nerwowa się zagoi. Jeżeli chodzi o cenę, rzecz jasna... - Tung podał cenę w jednostkach federalnych GSA, Miles przeliczył je w myśli na barrayarskie marki imperialne i zgrzytnął zębami. Tung uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Taak. Oczywiście jeśli nie chce pan zrezygnować z tej naprawy. Kosztuje tyle, co wszystko inne razem wzięte. Miles potrząsnął głową, wykrzywiając usta w grymasie. - Jest kilka osób na świecie, które bym chciał wykiwać, ale moi ludzie do nich nie należą. - Dziękuję - powiedział Tung. - Zgadzam się. Teraz mogę już stąd wyjechać. Muszę jeszcze tylko podpisać weksel, tym samym biorąc na siebie odpowiedzialność za rachunek. Czy jest pan pewny, że zdoła uzyskać tutaj pieniądze należne nam za operację Dagoola? - Właśnie zamierzam się tym zająć - obiecał Miles. - Śmiało podpisuj, dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. - Tak jest, admirale - odparł Tung. - Czy po tym będę mógł udać się na urlop do domu? Ziemianin Tung, jedyny człowiek z Ziemi, którego Miles kiedykolwiek spotkał. Być może to było powodem przyjaznych uczuć, które podświadomie żywił do tej planety. - Ile to urlopu jesteśmy ci dłużni, Ky, około półtora roku? - Wraz z żołdem, niestety, jakiś głos podszepnął Milesowi, ale został stłumiony. - Bierz, ile chcesz. - Dziękuję. - Twarz Tunga rozjaśniła się. - Dopiero co rozmawiałem z moją córką. Właśnie dowiedziałem się, że mam wnuka! - Gratulacje - powiedział Miles. - To twój pierwszy? - Tak. - Jedź śmiało. Jeśliby coś się działo, to my już się tym zajmiemy. Jesteś niezbędny tylko w walce, nieprawdaż? Hmm... a tak właściwie to gdzie będziesz? - W domu mojej siostry w Brazylii. Mam tam ze cztery setki krewnych. - Brazylia, tak? Aha. - Gdzie do diabła jest Brazylia? - Baw się dobrze. - Nie omieszkam. - Tung pożegnał się, cały w skowronkach. Jego twarz zniknęła. - Cholera. Ciężko mi go tracić, nawet na urlop - westchnął Miles. - Cóż, zasłużył sobie na to. Elli pochyliła się nad krzesłem Milesa. Jej oddech prawie niezauważalnie musnął jego ciemne włosy i ponure myśli.

- Czy mogłabym zauważyć, że nie jest on jedynym wyższym oficerem, któremu przydałby się urlop. Ty też powinieneś czasem odpocząć. Nie zapominaj o tym, że byłeś ranny. - Ranny? - żachnął się Miles. - To tylko kości. Złamane kości się nie liczą. Całe życie męczyłem się z tymi przeklętymi kruchymi kośćmi. Muszę się jedynie nauczyć opierać pokusie walki w pierwszej linii. Powinienem siedzieć na tyłku w wygodnym fotelu w centrum dowodzenia, a nie na froncie. Gdybym wiedział, jak to będzie wyglądało na Dagooli, wysłałbym kogoś innego w charakterze fałszywego jeńca. W każdym razie odpocząłem już sobie w lazarecie. - A potem przez miesiąc błąkałeś się jak odmrożeniec świeżo po wyjściu z kuchenki mikrofalowej. Każde twoje pojawienie się było jak wizyta z zaświatów. - Na Dagooli funkcjonowałem ciągle na granicy histerii. Nie sposób pracować bez przerwy na maksymalnych obrotach, nie płacąc za to ceny. Przynajmniej ja tak nie potrafię. - Mam wrażenie, że to nie jest cała prawda. Miles obrócił się do niej na krześle i warknął: - Przestań! To prawda, straciliśmy wielu dobrych ludzi. Nie lubię tracić ludzi. Ipłaczę za nimi... kiedy jestem sam - jeżeli nie masz nic przeciwko! Elli, zażenowana, zrobiła krok do tyłu. - Przepraszam - powiedział już dużo łagodniej Miles, wstydząc się swojego wybuchu. - Zdenerwowałem się. Śmierć tego biednego jeńca, który wypadł ze statku, wstrząsnęła mną bardziej niż... bardziej, niż mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę... - Zachowałam się arogancko, sir. Miles wzdrygnął się. To „sir” zabolało go, tak jakby Elli przekłuła szpilką przedstawiającą go lalkę voodoo. - Nie ma sprawy - odparł. Chyba najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką zrobił jako admirał Naismith, było przyobiecanie sobie, że nie będzie próbował nawiązać kontaktów intymnych z członkami swej organizacji. Niegdyś wydawało się to rozsądnym posunięciem. Tung też się z tym zgodził. Ale, na miłość boską, Tung był przecież dziadkiem i hormony dały mu spokój już przed laty. Przypomniał sobie, jak odrzucił pierwsze zaloty Elli. „Dobry oficer nie robi zakupów w sklepie zakładowym” - powiedział wtedy. Dlaczego nie trzasnęła go w szczękę za tak durną odżywkę? Bez słowa przyjęła niezamierzoną obelgę i już nigdy więcej nie podjęła próby. Czy przyszło jej kiedyś na myśl, że mówiąc to, miał na myśli siebie, a nie ją? Kiedy przez dłuższy czas przebywał ze swoją flotą, często posyłał Elli z misją specjalną, z której zawsze powracała ze wspaniałymi wynikami. To ona poprowadziła pierwszą grupę Dendarian na Ziemię i sprawiła, że kiedy reszta floty dotarła na orbitę, Stocznie Kaymerskie i inni dostawcy już na nich czekali. Była dobrym oficerem, chyba najlepszym po Tungu. Czegóż by teraz nie dał za możliwość wtulenia się w jej ciało i kompletnego zatracenia się. Ale na to było już za późno, stracił swoją szansę. Nieśmiały, jakby siostrzany uśmiech zagościł na jej twarzy. - Nie będę cię już więcej męczyć. - Wzruszyła ramionami. - Ale przynajmniej zastanów się nad tym. Chyba nigdy nie widziałam kogoś bardziej potrzebującego łóżka niż ty. Zabrzmiało dość bezpośrednio, pomyślał spięty Miles. Ale co ona tak naprawdę chciała powiedzieć? Czy miała to być przyjacielska rada, czy też zaproszenie? Jeżeli tylko rada, a on weźmie to za zaproszenie, to czy Elli pomyśli, że chce ją wykorzystać seksualnie? A jeśli na odwrót, to czy obrazi się i już nigdy nie spojrzy na niego? Uśmiechnął się, spanikowany. - Kasa - wykrztusił. - Kasa, a nie łóżko, jest mi teraz potrzebna. A potem... potem, mmm... może byśmy trochę pozwiedzali. Byłoby niemal zbrodnią przelecieć taki kawał i nie obejrzeć Matki Ziemi, nawet jeśli przybyliśmy tu przez czysty przypadek. Tak czy inaczej, kiedy jestem na dole, powinienem mieć kogoś do ochrony przez cały czas, więc mogłabyś mi towarzyszyć... - Oczywiście. Obowiązki przede wszystkim - westchnęła, prostując się. Tak, obowiązki przede wszystkim. A jego następnym obowiązkiem było zameldowanie się u przełożonych admirała Naismitha. Wszystkie jego problemy powinny wtedy stać się prostsze. Miles żałował, że nie przebrał się w cywilne ubranie. Jego nowiutki biało-szary mundur admiralski diabelnie rzucał się w oczy w tym pasażu handlowym. Albo mógł przynajmniej powiedzieć Elli, żeby się przebrała. Wyglądaliby wtedy jak żołnierz na przepustce ze swoją dziewczyną. Ale jego cywilny strój został parę planet stąd, upchnięty w jakiejś skrzyni - czy kiedykolwiek zdoła go odzyskać? Ubranie to było szyte na miarę i drogie, co wynikało nie tyle nawet z jego pozycji społecznej, ile raczej z czystej potrzeby. Miles zwykle potrafił zapomnieć o osobliwościach swojej budowy: za duża głowa osadzona na przykrótkiej szyi, powykręcany kręgosłup, a na domiar złego ten wzrost - ledwo metr czterdzieści. A wszystko to z powodu nieszczęsnego wypadku, jeszcze przed jego urodzeniem... Nic jednak boleśniej nie uświadamiało mu kalectwa niż próba pożyczenia ubrania od kogoś o normalnych kształtach i rozmiarach. Czy jesteś pewien, że to mundur się rzuca w oczy? - pomyślał. A może znowu bawisz się sam z sobą w chowanego? Przestań.

Wrócił myślami na Ziemię. Port kosmiczny Londyn był fascynującą mieszanką tysięcy stylów architektonicznych, jakie w ciągu wieków stworzyła ludzkość. Zaskakująco bogaty kolor słonecznego światła, padającego przez wzorzysty, szklany dach hali, zapierał dech w piersiach. Już samo to mówiło, że wrócił na planetę swoich przodków. Może później będzie miał okazję zwiedzić więcej zabytków, popłynie na wycieczkę łodzią podwodną po jeziorze Los Angeles lub zobaczy Nowy Jork za Wielkimi Tamami. Elli ponownie nerwowo okrążyła ławkę pod zegarem słonecznym, badawczo obserwując tłum. Było to chyba ostatnie miejsce, w którym można by się natknąć na oddział Cetagandan, ale jej czujność go cieszyła. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na zmęczenie. Możesz przyjść i poszukać zabójców pod moim łóżkiem, kiedy tylko chcesz, kochanie... - W pewien sposób jestem zadowolony, że tu wylądowaliśmy - zauważył. - To może się stać wspaniałą okazją dla admirała Naismitha, aby zniknąć na chwilę. Niech to wszystko trochę przycichnie... Cetagandanie, podobnie jak Barrayarczycy, przywiązują dużą wagę do osoby dowódcy. - Chyba specjalnie o to nie dbasz. - Przyzwyczajałem się już od dziecka. Obcy ludzie próbujący mnie zabić to dla mnie chleb powszedni. - Pewna myśl uderzyła go swoim czarnym humorem. - Czy wiesz, że to pierwszy raz, kiedy ktoś próbuje mnie zabić nie z powodu mojego pochodzenia, ale dla mnie samego? Czy opowiadałem ci kiedyś, co mój dziadek zrobił, gdy... - Myślę, że to on - Elli ucięła jego paplaninę. Podążył za jej wzrokiem. Faktycznie, musiał być zmęczony, wypatrzyła przed nim tego, na kogo czekali. Człowiek, idący ku nim z pytającym wyrazem twarzy, nosił modne ziemskie ubranie, ale włosy miał spięte w stylu popularnym wśród barrayarskich wojskowych. Prawdopodobnie podoficer. Wyżsi rangą woleli inne uczesanie, mniej przypominające modę rzymskich patrycjuszy. Muszę pójść do fryzjera - pomyślał Miles czując, jak swędzi go kark. - Lord Vorkosigan? - zapytał przybysz. - Sierżant Barth? - odparł Miles. Człowiek skinął głową, a potem spojrzał na Elli. - Kto to jest? - Moja ochrona. - Ach tak. - Zacisnął usta i lekko uniósł brwi. Drobny gest, a jednak wystarczył, żeby przekazać jego rozbawienie i pogardę. Milesowi krew napłynęła do twarzy. - Jest świetna w tym, co robi. - Z pewnością, sir. Proszę za mną. - Sierżant odwrócił się i poprowadził ich do wyjścia. Miles czuł, że wojskowy pod pozorami obojętności śmieje się z niego w duchu. Elli posłała mu pełne niepokoju spojrzenie, jakby świadoma obecnego w powietrzu napięcia. Wszystko w porządku, pomyślał Miles, ściskając jej rękę. Podążyli za swoim przewodnikiem, wyszli z pasażu handlowego, po czym rurą windową i schodami dostali się na podziemny poziom użytkowy, który był istnym labiryntem rozmaitych korytarzy pełnych kabli i światłowodów. Minęliśmy już chyba kilka kwartałów, doszedł do wniosku Miles. W końcu sierżant przystanął przed masywnymi drzwiami. Rozsunęły się po tym, jak przyłożył dłoń do płytki zamka. Ich oczom ukazał się krótki korytarz prowadzący do kolejnych drzwi. Siedzący przy konsoli komunikacyjnej strażnik, wyglądający wyjątkowo schludnie w zielonym mundurze Cesarstwa Barrayarskiego, na ich widok oderwał się od śledzenia obrazów ze skanerów i wstał, z trudem powstrzymując się od zasalutowania ich ubranemu po cywilnemu przewodnikowi. - Musimy tu zostawić naszą broń - powiedział Miles. - Całą broń. Wszyściuteńko. Elli uniosła brwi zdziwiona nagłą zmianą - nosowy betański akcent admirała Naismitha zastąpiły twarde i szorstkie barrayarskie tony. Rzadko słyszała ten jego głos. Już sama nie wiedziała, który z nich był prawdziwy. Nie było jednak wątpliwości co do tego, który wyda się wiarygodny pracownikom ambasady. Miles odkaszlnął, jakby przygotowując gardło do nowych dźwięków. Położył na stole kieszonkowy ogłuszacz i długi stalowy nóż w skórzanej pochwie. Strażnik obejrzał dokładnie nóż, podważył znajdujące się na końcu wysadzanej drogimi kamieniami rękojeści srebrne wieczko, na którego odwrocie odkrył herb. Oddał sztylet Milesowi i z zainteresowaniem zajął się małym arsenałem, jaki Elli w tym czasie ułożyła na jego biurku. Masz, wsadź sobie to w ten swój służbowy tyłek, pomyślał Miles. Dalej poszedł już w lepszym humorze. Po wzniesieniu się rurą windową, znaleźli się w zupełnie innym świecie: pełnym dyskretnej elegancji, wytwornym i cichym. - Oto ambasada Cesarstwa Barrayarskiego - szepnął Miles.

Żona ambasadora musi być kobietą nie pozbawioną gustu. Mimo to budynek charakteryzowała specyficzna, jakby duszna atmosfera. Niemalże cuchnęło tam obsesją na punkcie bezpieczeństwa. Cóż, ambasada planety jest jej cząstką. Można się tu czuć jak w domu. Spuścili się kolejną rurą windową i znaleźli się w biurowej części ambasady. Przeszli przez długi korytarz - Miles kątem oka dostrzegł ukryte we wnęce czujniki skanerowe - minęli dwoje automatycznych drzwi i weszli do niewielkiego, cichego gabinetu. - Porucznik lord Miles Vorkosigan, sir - oznajmił sierżant, stając na baczność -...i jego ochrona. Miles zacisnął dłonie w pięści. Tylko Barrayarczyk potrafi tak subtelnie wyrazić swoją pogardę za pomocą krótkiej przerwy między słowami. Witamy w domu. - Dziękuję sierżancie, jest pan wolny - powiedział kapitan, siedzący przy biurku komkonsoli. Ten również był w zielonym mundurze cesarstwa. W ambasadzie trzeba, bądź co bądź, zachować pewną oficjalność. Miles przypatrzył się badawczo oficerowi, który niechybnie miał być jego nowym przełożonym. Ten odpowiedział mu równie zaciekawionym spojrzeniem. Intrygująca postać, choć na pewno nie przystojna. Miał ciemne włosy, wiecznie półprzymknięte ciemnobrązowe oczy, wąskie, zaciśnięte usta i rzymski nos pasujący doskonale do jego uczesania. Swoje kościste i zadbane dłonie złożył razem. Chyba niedawno przekroczył trzydziestkę. Ale dlaczego patrzy na mnie, jak gdybym był małym szczeniakiem, który mu nasikał na dywan, zastanawiał się Miles. Przed chwilą tu przyszedłem, jeszcze nawet nie miałem czasu, żeby go obrazić. O Boże, mam nadzieję, że nie jest to jeden z tych barrayarskich wieśniaków, którzy uważają mnie za mutanta, owoc spartaczonej aborcji... - A zatem - powiedział kapitan, siadając wygodnie na krześle - jesteś synem naszego Wodza... Uśmiech zastygł Milesowi na ustach. Czerwona mgła zasnuła mu oczy, poczuł, jak krew głucho pulsuje w jego uszach. Elli obserwowała go zaniepokojona. Jego usta poruszyły się bezgłośnie, przełknął ślinę. Spróbował raz jeszcze: - Tak jest, sir. - Swój głos słyszał jakby z oddali. - A kim pan jest? Resztką sił powstrzymał się przed powiedzeniem: „A czyim synem pan jest?” Nie, nie może okazać miotającej nim wściekłości, przecież będzie musiał pracować z tym człowiekiem. Możliwe zresztą, że uraził go niechcący. Nawet na pewno - co on mógł wiedzieć o tym, ile Miles musiał walczyć ze swoim wizerunkiem jako protegowanego ojca, z oskarżeniami o brak kompetencji... „Ten mutant jest tu tylko i wyłącznie dzięki swemu ojcu”. Słyszał też głos ojca: „Na miłość boską, stańże wreszcie na własnych nogach, synu!” Wypuścił z siebie wściekłość wraz z głębokim wydechem i wyprostował się. - Ach tak - powiedział kapitan. - Przecież rozmawiałeś przed chwilą z moim adiutantem. Jestem kapitan Duv Galeni, attache wojskowy ambasady, a co za tym idzie także zwierzchnik Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, jak również Wojskowych Służb Bezpieczeństwa na Ziemi. I, muszę przyznać, jestem raczej zdziwiony, że cię tutaj widzę. Nie jest dla mnie zupełnie jasne, co powinienem z tobą zrobić. To nie był akcent z prowincji, miał głos człowieka wykształconego, raczej z miasta. Jednak Miles nie potrafił umiejscowić go na mapie Barrayaru. - Nie dziwi mnie to, sir - odparł. - Sam też nie spodziewałem się, że będę się meldował na Ziemi i to w dodatku tak późno. Początkowo miałem zameldować się ponad miesiąc temu w Dowództwie Cesarskich Służb Bezpieczeństwa w Kwaterze Głównej Sektora Drugiego na Tau Ceti. Ale Wolna Najemna Flota Dendarii została przez nieoczekiwany atak Cetagandan zmuszona do opuszczenia strefy Mahaty Solaris. Jako że nie zapłacono nam za prowadzenie otwartej wojny z Cetagandanami, uciekliśmy i wylądowaliśmy tu, nie mogąc dotrzeć na Tau żadną krótszą drogą. I to jest praktycznie pierwsza okazja zameldowania się, od czasu kiedy odstawiliśmy uchodźców do ich nowej bazy. - Nie chciałem... - Kapitan skrzywił się i po chwili podjął: - Nie wiedziałem, że ta zadziwiająca ucieczka z Dagooli była tajna operacją barrayarskiego wywiadu. Czy nie zwiększało to niebezpiecznie ryzyka wybuchu wojny z Cetagandanami? - Właśnie w tym celu użyto dendariańskich najemników, sir. Początkowo miała być to operacja na mniejszą skalę, ale na miejscu... jak by to powiedzieć... sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. - Twarz Elli pozostała nieruchoma, nie mrugnęła nawet okiem. - Mam... mam tutaj szczegółowy raport. Kapitan wyglądał, jakby zmagał się z myślami, aż wreszcie lekko posmutniałym głosem zapytał: - Co właściwie łączy Wolną Najemną Flotę Dendarii z Cesarskimi Służbami Bezpieczeństwa, poruczniku? - Hmmm... a co panu już o tym wiadomo? Kapitan Galeni rozłożył ręce. - Dopóki nie skontaktowałeś się ze mną wczoraj przez wid, zdarzyło mi się o nich słyszeć tylko przypadkowo. W moich aktach - aktach służb bezpieczeństwa - figurują tylko trzy informacje na temat tej organizacji: nie można ich atakować, powinno się im bezwarunkowo pomagać w sytuacjach awaryjnych, a po więcej szczegółów trzeba się zwrócić do Kwatery Głównej Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego.

- No tak, słusznie - powiedział Miles. - Przecież to tylko ambasada IIIkategorii. Cóż, związek jest dość prosty - Dendarianie są najmowani do ściśle tajnych operacji, które albo wykraczają poza kompetencje Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, albo byłyby niewygodne politycznie, gdyby zostały skojarzone z Barrayarem. Dagoola podpada pod obie kategorie. Rozkazy są przekazywane ze Sztabu Generalnego, za wiedzą i akceptacją cesarza, przez dowódcę Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Illyana, bezpośrednio do mnie. Jednym słowem, droga służbowa jest bardzo krótka. Z założenia ja jestem jedynym łącznikiem. Opuszczam KG CesBezu jako porucznik Vorkosigan i potem - gdziekolwiek by to było - pojawiam się już jako admirał Naismith ze świeżym kontraktem w kieszeni. Wypełniamy swoją misję, a potem, z punktu widzenia Dendarian, znikam równie zagadkowo, jak się pojawiłem. Bóg jeden wie, co ich zdaniem robię w czasie wolnym od pracy. - Naprawdę cię to interesuje? - spytała Elli z błyskiem w oku. - Później - wymamrotał półgębkiem Miles. Kapitan wystukał coś na klawiaturze konsoli komunikacyjnej i rzucił okiem na ekran. - Nic z tego nie figuruje w twoich aktach. Dwadzieścia cztery lata - powiedział z przekąsem. - Czy nie jest pan, admirale, ciut za młody jak na swój stopień, hę? - Drwiącym wzrokiem zlustrował jego dendariański mundur. Miles starał się nie zwracać na to uwagi. - To długa historia. Komodor Tung, doświadczony oficer dendariański, jest rzeczywistym dowódcą grupy. Ja gram tylko swoją rolę. Elli niemal zawrzała z oburzenia. Surowym spojrzeniem Miles próbował zmusić ją do milczenia. - Robisz więcej niż tylko to - zaoponowała mimo wszystko. - Jeżeli jesteś jedynym łącznikiem - zmarszczył brwi Galeni - to kim, do diabła, jest ta kobieta? - Nie uważał jej za żołnierza, nawet jeśli w ogóle widział w niej człowieka. - To jest tak, kapitanie. Na wypadek sytuacji awaryjnych jest troje Dendarian znających moją prawdziwą tożsamość. Komandor Quinn, która jest z nami od samego początku, to jedna z nich. A jako że mam rozkaz od Illyana nie ruszać się nigdzie bez ochrony, więc komandor Quinn spełnia tę funkcję, kiedy zmieniam tożsamość. Mam do niej całkowite zaufanie. - Masz szanować moich ludzi, szyderco, cokolwiek o mnie myślisz... - Jak długo to już trwa, poruczniku? - Hmmm... - Miles spojrzał na Elli. - Siedem lat, prawda? Jej oczy rozbłysły. - Wydaje się, jakby to było wczoraj - rozmarzyła się. Wyglądało jednak, że ona też z trudem stara się nie zwracać uwagi na ton kapitana. Miles miał nadzieję, że uda jej się nadal kontrolować swoje zjadliwe poczucie humoru. Kapitan przyjrzał się swoim paznokciom, po czym przeniósł wzrok na Milesa. - Cóż, zwrócę się do służb bezpieczeństwa Sektora Drugiego, poruczniku. Ale jeśli okaże się, że to tylko żarcik panicza, to już ja się postaram, żebyś został za to pociągnięty do odpowiedzialności. Niezależnie od tego, kto jest twoim ojcem. - To wszystko prawda, sir. Słowo Vorkosigana. - Dobrze by było - wycedził kapitan Galeni przez zęby. Miles, rozwścieczony, wciągnął głęboko powietrze. Wreszcie udało mu się rozpoznać akcent Galeniego. Wyciągnął szyję. - Czy pan jest Komarrczykiem, sir? Galeni nieznacznie skinął głową. Miles, nagle zesztywniały, odwzajemnił mu tym samym. Elli, szturchnąwszy go, szepnęła: - Co u diabła...? - Później - mruknął Miles. - Wewnętrzne sprawy Barrayaru. - Jakiś mały wykład? - Niewykluczone. - Po czym już głośniej dodał - Muszę się skontaktować z moimi bezpośrednimi przełożonymi, kapitanie Galeni. Nie mam nawet pojęcia, jakie są moje następne polecenia. Galeni zacisnął wargi i spokojnym tonem rzekł: - Ja jestem teraz pańskim bezpośrednim przełożonym, poruczniku Vorkosigan. Do diabła, tak dać się odciąć od swoich rozkazodawców, lecz któż mógł go winić?

Teraz tylko spokojnie... - Oczywiście, sir. Jakie są moje rozkazy? Galeni zacisnął dłonie na brzegu biurka, po czym uśmiechnął się ironicznie. - Będę chyba musiał dołączyć cię do mojego personelu, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Będziesz trzecim zastępcą attache wojskowego. - Doskonale, sir. Dziękuję - odparł Miles. - Admirał Naismith musi teraz koniecznie zniknąć na jakiś czas. Po Dagooli Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za jego... to jest za moją głowę. Dwa razy mi się upiekło. Tym razem zesztywniał Galeni. - Żartujesz? - Czterech Dendarian zginęło, a szesnastu było rannych z tego powodu - powiedział sucho Miles. - Nie wydaje mi się to zabawne. - W takim razie - odparł ponuro kapitan - nie będzie ci wolno opuszczać terenu ambasady. A co z Ziemią? Miles westchnął, zrezygnowany. - Tak jest, sir - powiedział głucho. - Pod warunkiem, że obecna tu komandor Quinn będzie moim łącznikiem z Dendarianami. - Po co ci jeszcze kontakt z Dendarianami? - To moi ludzie, sir. - Mówiłeś przecież, że to komodor Tung jest faktycznym dowódcą. - Tak, ale teraz jest na przepustce w domu. Tak naprawdę, zanim admirał Naismith na dobre rozpłynie się we mgle, będę musiał uregulować pewne rachunki. Gdyby pokrył pan moje bieżące wydatki, mógłbym zakończyć tę misję. Galeni westchnął; jego palce zatańczyły na klawiaturze. - Bezwarunkowo pomóc w sytuacjach awaryjnych. Dobrze. Ile potrzebujecie? - Około osiemnastu milionów marek, sir. Palce Galeniego zastygły w ruchu, niczym sparaliżowane. - Poruczniku - zaczął ostrożnie - to jest przeszło dziesięć razy więcej niż wynosi roczny budżet całej ambasady. Kilkadziesiąt razy więcej niż budżet tego wydziału! Miles rozłożył ręce. - Koszty operacyjne dla pięciu tysięcy żołnierzy i techników plus utrzymanie jedenastu statków przez ponad sześć miesięcy plus straty w sprzęcie - a straciliśmy tego diabelnie dużo na Dagooli. Żołd, żywność, paliwo, ubranie, lekarstwa, amunicja, naprawy - mogę panu pokazać arkusz kalkulacyjny, sir. Galeni wyprostował się na krześle. - Nie wątpię. Ale to Kwatera Główna CesBezu Sektora będzie musiała się tym zająć. Tu nawet fizycznie nie ma takich środków. Miles podrapał się w głowę. - Aha. W takim razie... - Nie może wpaść w panikę. - W takim razie, czy mógłbym pana prosić, sir, o jak najszybsze skontaktowanie się z KG Sektora? - Proszę mi wierzyć, poruczniku, naprawdę zależy mi na przekazaniu dowództwa nad panem komuś innemu. - Wstał. - Proszę mi wybaczyć i chwilkę poczekać. - Wyszedł z biura, kręcąc głową. - Co do diabła? - zdziwiła się Elli. - Myślałam, że zaraz rozniesiesz tego faceta - kapitana czy kogo tam - aż nagle przestałeś. Co jest tak niezwykłego w byciu Komarrczykiem? - Nie ma w tym nic niezwykłego - odparł Miles. - Natomiast jest coś bardzo ważnego. - Ważniejszego niż bycie Vorem?

- W pewien dziwny sposób tak. Wiesz chyba, że planeta Komarr była pierwszym kosmicznym podbojem Cesarstwa Barrayaru? - Myślałam, że nazywacie to aneksją. - Jak zwał, tak zwał. Zajęliśmy ją ze względu na tunele czasoprzestrzenne, jedyne nasze połączenie z resztą wszechświata. Ograniczali nasz handel, a poza tym, co najważniejsze, dali się przekupić Cetagandanom, by przepuścić ich flotę, gdy tamci próbowali nas zaanektować. Pamiętasz pewnie, kto dowodził konkwistą. - Twój tata. Kiedy był jeszcze admirałem Vorkosiganem, zanim został regentem. To uczyniło go sławnym. - Nawet więcej niż sławnym. Jeśli tylko chcesz zobaczyć dym unoszący się z jego uszu, szepnij przy nim „Rzeźnik z Komarr”. Tak właśnie go nazywali. - To było trzydzieści lat temu, Miles - zauważyła. - Czy tkwiło w tym ziarnko prawdy? Miles westchnął. - Coś w tym było. Nigdy nie udało mi się wyciągnąć od niego wszystkiego, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli książki historyczne mówią całą prawdę. W każdym razie podbój Komarru trochę się skomplikował. W wyniku tego w czwartym roku jego regencji doszło do Powstania Komarrskiego, co jeszcze bardziej zagmatwało sytuację. Od tamtej pory komarrscy terroryści stali się zmorą służb bezpieczeństwa. Jak sądzę, cesarstwo odpowiedziało wtedy poważnymi represjami. Ale cóż - minęły lata, sytuacja się uspokoiła i obecnie każdy rozsądny Barrayarczyk czy Komarrczyk z odrobiną energii jest zajęty zasiedlaniem świeżo otwartego Sergyaru. Istnieje pewna frakcja wśród liberałów - przewodniczy jej mój ojciec - która pragnie całkowitej integracji Komarru z cesarstwem. Nie cieszy się to popularnością wśród barrayarskiej prawicy. Ale ojciec ma prawdziwą obsesję na tym punkcie. Jak twierdzi: „pomiędzy sprawiedliwością a ludobójstwem nie ma, na dłuższą metę, wyboru”. Potrafi o tym mówić godzinami. Zresztą mniejsza o to. Tak czy inaczej, droga do kariery w naszym kochanym, starym, klasowym, zwariowanym na punkcie wojska społeczeństwie prowadzi i zawsze prowadziła poprzez służbę w armii cesarskiej. Możliwość ta została otwarta dla Komarrczyków dopiero osiem lat temu. Oznacza to, że ci, którzy wstąpili do wojska, są teraz pod baczną obserwacją. Muszą udowodnić swoją lojalność, podobnie jak ja muszę udowodnić... - tu Miles się zawahał - udowodnić, że jestem coś wart. Oznacza to również, że jeśli pracuję z Komarrczykiem lub pod jego dowództwem, i nagle okazuje się, że jestem martwy, to następnego dnia przerobią go na karmę dla zwierząt. Bo mój ojciec był Rzeźnikiem i nikt nie uwierzy, że to nie była zemsta. Zresztą w takim wypadku każdy Komarrczyk w armii cesarskiej stanie się nagle podejrzany. Cofnęlibyśmy się wtedy politycznie na Barrayarze o dziesiątki lat. Gdybym został teraz zamordowany - Miles wzruszył bezradnie ramionami - ojciec by mnie zabił. - Mam nadzieję, że nie przewidujesz takiej ewentualności - wykrztusiła Elli. - Ale wróćmy do Galeniego - pośpiesznie podjął Miles. - Jest w wojsku, jest oficerem, dostał się nawet do służb bezpieczeństwa. Musiał się nieźle zasłużyć, jak na Komarrczyka ma bardzo odpowiedzialne stanowisko. Nie jest to jednak pozycja specjalnie ważna i bez wątpienia ukrywa się przed nim pewne kluczowe informacje służb bezpieczeństwa. Inagle pojawiam się ja i mieszam go do tego. Jeśli zdarzyło mu się mieć jakichś krewnych w Powstaniu Komarrskim, to... hmmm... moja obecność tym bardziej go nie ucieszy. Wątpię, aby przepadał za mną, ale będzie musiał mnie strzec niczym oka w głowie. A ja, czy chcę, czy nie, będę musiał mu na to pozwolić. To naprawdę niezwykle delikatna sytuacja. - Poradzisz sobie. - Elli pogłaskała go po ręce. - Hmmm... - mruknął ponuro. - Och, Elli - westchnął ciężko, opierając czoło na jej ramieniu. - Nie zdobyłem jeszcze pieniędzy dla Dendarian, co gorsza, nie wiem, kiedy mi się to uda zrobić... Co ja powiem Ky? Dałem mu słowo! Tym razem Elli pogłaskała go po głowie. Ale nic nie powiedziała. ROZDZIAŁ DRUGI Jeszcze przez chwilę pozwolił sobie wtulać się w fałdy munduru Elli. Obróciła się, wyciągając ku niemu ręce. Czy miała zamiar go objąć? Jeśli tak, postanowił Miles, to ją porwie w ramiona i pocałuje tu i teraz. A potem zobaczymy, co się stanie... Drzwi biura Galeniego rozwarły się za nimi ze świstem. Odskoczyli od siebie - Elli stanęła na baczność, czarne loki opadły jej na czoło, Miles zaś przeklął tylko w duchu intruzów. Nie musiał się obracać, żeby rozpoznać ten charakterystyczny, przeciągły sposób mówienia. -...błyskotliwy, owszem, ale diabelnie przewrażliwiony. Wygląda, jakby w każdej chwili mógł eksplodować. Niech pan uważa, kiedy zacznie mówić za szybko. Tak, tak, to on... - Ivan - wyszeptał Miles, zamykając oczy. - Czym tak zgrzeszyłem, Boże, że teraz mi go tu zsyłasz...? Ale Bóg nie raczył odpowiedzieć. Miles odwrócił się z fałszywym uśmiechem na twarzy. Elli zmarszczyła brwi i przechyliła głowę, słuchając z nagłym zainteresowaniem. Galeni wrócił w towarzystwie młodego, wysokiego porucznika. Mimo wrodzonego lenistwa Ivan Vorpatril trzymał się świetnie, zielony mundur doskonale podkreślał jego atłetyczną budowę. Przyjazna twarz o regularnych rysach otoczona była ciemnymi włosami spiętymi na patrycjuszowską modłę. Miles nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na Elli, obawiając się w duchu jej reakcji. Przy niej, z jej twarzą i figurą, zwykle każdy wyglądał jak oberwaniec, ale Ivan wcale nie ustępował jej urodą.

- Cześć, Miles - powiedział Ivan. - Co tutaj robisz? - O to samo mógłbym się ciebie zapytać - odparł Miles. - Jestem drugim zastępcą attache wojskowego. Przysłali mnie tu chyba, żebym się ukulturalnił. No wiesz, Ziemia... - Aha - mruknął Galeni, uśmiechając się półgębkiem - to dlatego tu jesteś. Nie wiedziałem. Ivan wyszczerzył zęby. - Jak ci idzie z najmitami? - zapytał. - Ciągle udają ci się te szwindle z udziałem admirała Naismitha? - Ledwo, ledwo - odpowiedział Miles. - Nawiasem mówiąc, Dendarianie są teraz tutaj, na orbicie. - Pokazał palcem w górę. - Siedzą pewnie jak na rozżarzonych węglach, kiedy my tu sobie rozmawiamy. Galeni spojrzał nań kwaśno. - Czy o tej tajnej operacji wiedzą wszyscy z wyjątkiem mnie? Przecież jestem wyższy rangą w CesBezie niż ty, Vorpatrilu! Ivan wzruszył ramionami. - Wiedziałem o tym już wcześniej. Sprawy rodzinne. - Ech, ta przeklęta sieć Vorow - wymamrotał Galeni. - Aha - rozjaśniło się nagle Elli. - To twój krewniak Ivan. Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda. Ivan, który od kiedy wszedł do pokoju, rzucał raz za razem ukradkowe spojrzenia w jej kierunku, skoncentrował się niczym czujny chart w decydującej fazie polowania. Uśmiechnął się promiennie i skłonił lekko nad dłonią Elli. - Miło mi panią poznać. Dendarianie zmieniają się na lepsze, jeśli jest pani dobrą próbką. Najlepszą, jak sądzę. - Już się spotkaliśmy. - Elli cofnęła dłoń. - To niemożliwe. Nie zapomniałbym takiej twarzy. - Nie miałam tej twarzy. „Cebulowa głowa” - jeśli się nie mylę, tak pan mnie określił. - Oczy jej zabłysły. - Jako że nic wtedy nie widziałam, nie miałam pojęcia, jak okropnie wyglądała proteza plastoskórna. Dopóki pan mi nie uświadomił. Miles nigdy o tym nie wspominał. Uśmiech zamarł Ivanowi na ustach. - Aha. Dama spalona plazmą. Miles uśmiechnął się z satysfakcją i przysunął się do Elli, która złapała go mocno za ramię, obrzucając jednocześnie Ivana chłodnym spojrzeniem samuraja. Ten, próbując przyjąć porażkę z godnością, spojrzał na Galeniego. - Jako że znacie się nawzajem, poruczniku Vorkosigan, wyznaczyłem porucznika Vorpatrila, aby się tobą zajął, oprowadził po ambasadzie i wprowadził w obowiązki - rzekł Galeni. - Vor czy też nie, skoro jesteś na liście płac cesarza, mogłoby z ciebie być trochę pożytku. Oczekuję, że jakieś wyjaśnienia w twojej sprawie niebawem nadejdą. - A ja oczekuję, że dendariański żołd nadejdzie równie szybko - wycedził Miles. - A twoja ochrona... najemniczka... może już wracać do swojej kompanii. Jeśli z jakiegoś powodu będziesz musiał opuścić ambasadę, wyznaczę ci jednego z moich ludzi. - Tak jest - westchnął. - Ale muszę mieć możliwość komunikowania się z Dendarianami na wypadek sytuacji awaryjnej. - Dopilnuję, żeby komandor Quinn dostała kodowane łącze komunikacyjne, zanim odleci. Zresztą skoro już przy tym jesteśmy... - Wystukał coś na klawiaturze. - Sierżancie Barth - zwrócił się w kierunku konsoli. - Słucham, sir? - odezwał się głos. - Czy to komłącze już jest gotowe? - Właśnie skończyłem kodowanie, sir. - Dobrze, przynieś je do mojego biura.

Po chwili pojawił się Barth, wciąż po cywilnemu. Galeni poprowadził Elli do wyjścia. - Sierżant Barth odeskortuje panią poza teren ambasady, komandor Quinn. Odwróciła się i spojrzała na Milesa, który odpowiedział jej uspokajającym skinieniem. - Co mam powiedzieć Dendarianom? - zapytała. - Powiedz im, że... że fundusze są w drodze - odkrzyknął Miles. Drzwi zasunęły się z sykiem. Galeni wrócił do konsoli komunikacyjnej przywołany jej mruganiem. - Poruczniku Vorpatril, proszę zająć się w pierwszej kolejności uwolnieniem swojego kuzyna z tego... kostiumu i ubraniem go we właściwy mundur. Czyżby admirał Naismith trochę pana... przestraszył? - pomyślał rozdrażniony Miles. - Dendariański mundur jest równie dobry jak pański, sir. Galeni zmierzył go groźnym spojrzeniem znad mrugającej konsoli. - Nie byłbym tego taki pewny, poruczniku. Mojego ojca stać było na kupienie mi tylko ołowianych żołnierzyków do zabawy, kiedy byłem mały. Możecie odejść. Miles, jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, wściekły zerwał z siebie szaro-białą kurtkę i rzucając ją na podłogę, krzyknął: - Ołowiane żołnierzyki! Kostium! Chyba zabiję tego komarrskiego sukinsyna! - Ho, ho! - powiedział Ivan. - Coś drażliwi jesteśmy dzisiaj. - Słyszałeś, co on powiedział! - Tak. Wiesz... Galeni jest w porządku. Może trochę służbista. Ale istnieje cała masa najemnych flotek kręcących się po najprzeróżniejszych zakątkach Galaktyki. Niektórym lekko zaciera się granica między prawem a bezprawiem. Skąd ma wiedzieć, że ci twoi Dendarianie nie są jakimiś piratami? Miles podniósł swoją kurtkę z ziemi, otrzepał ją i przełożył sobie przez ramię, bąkając coś pod nosem. - Chodź - rzekł Ivan. - Zabiorę cię do magazynów i znajdziemy dla ciebie coś w bardziej odpowiadającym mu kolorze. - Czy mają coś w moim rozmiarze? - Komputer zrobi laserową mapę twojego ciała i wyprodukują z miejsca, co trzeba, tak jak ci krawcy zdziercy, do których się chadza w Vorbarr Sułtanie. Tu jest Ziemia, kolego. - Mój człowiek na Barrayarze szyje mi ubrania już od dziesięciu lat. Ma swoje sztuczki, których nie zna żaden komputer... No trudno, chyba jakoś przeżyję. Czy komputer ambasady może zrobić cywilne ubranie? Ivan uśmiechnął się kwaśno. - Jeśli masz staroświecki gust, to czemu nie? Ale jeślibyś chciał rzucić na kolana miejscowe panienki, to musisz poszukać gdzieś dalej. - Z Galenim za niańkę obawiam się, że nie będę miał zbyt wielu okazji do szukania gdzieś dalej - westchnął Miles. - To będzie musiało wystarczyć. Miles zmierzył spojrzeniem ciemnozielony rękaw swojego barrayarskiego munduru, poprawił mankiety i zadarł brodę, żeby lepiej ułożyć sobie kołnierz. Już prawie zapomniał, jak bardzo niewygodny był ten przeklęty kołnierz przy jego krótkiej szyi. Z przodu czerwone porucznikowskie prostokąty wcinały się w szczękę; z tyłu zaś kłuły go wciąż nie obcięte włosy. A nogi paliły w butach. Złamana na Dagooli kość lewej stopy wciąż dawała o sobie znać, nawet po powtórnym złamaniu, nastawieniu i terapii ełektrowstrząsowej. Mimo wszystko założenie tego zielonego munduru było dla niego jak powrót do prawdziwego „ja”. Może nadszedł czas na odpoczynek od admirała Naismitha i jego niewdzięcznych obowiązków, czas na bardziej przyziemne problemy porucznika Vorkosigana, którego jedynym zadaniem było teraz przygotowanie się do pracy w małym biurze i równoczesne znoszenie obecności Ivana Vorpatrila. Dendarianie spokojnie mogli wracać do sił bez niego, nie musiał ich trzymać za rączkę. Poza tym sam nigdy nie zorganizowałby bezpieczniejszego i doskonalszego zniknięcia admirała Naismitha. Miejscem pracy Ivana był malutki pokoik bez okien ukryty głęboko we wnętrznościach ambasady. Jego zadaniem - dostarczanie centralnemu komputerowi setek dysków z danymi. Komputer ten produkował z nich cotygodniowy raport o sytuacji na Ziemi, który wysyłano do szefa CesBezu Illyana i sztabu generalnego na Barrayarze. Tam, jak przypuszczał Miles, był on komputerowo łączony z setkami podobnych raportów i tworzył barrayarską wizję wszechświata. Miles żywił tylko nadzieję, że Ivan nie sumuje kilowatów i megawatów w jednej kolumnie. - Zdecydowana większość tego to statystyki - wyjaśniał Ivan siedzący w niedbałej pozie przy swojej konsoli. - Zmiany populacji, wielkość produkcji rolnej i przemysłowej, oficjalne budżety wojskowe różnych frakcji politycznych. Komputer dodaje je do siebie na szesnaście różnych sposobów i zaczyna mrugać, kiedy coś się nie zgadza. Ponieważ źródła naszych informacji również są skomputeryzowane, nie zdarza się to zbyt często; Galeni mówi, że kłamstwa są już doskonale przemieszane z prawdą, zanim zdążą do nas dotrzeć.

Znacznie ważniejsze dla Barrayaru jest rejestrowanie przez nas wszystkich ruchów statków w rejonie Ziemi. - Teraz - ciągnął - przejdźmy do ciekawszych spraw, do prawdziwej pracy szpiegowskiej. Z rozmaitych powodów związanych z bezpieczeństwem ambasada stara się śledzić poczynania kilkuset osób na Ziemi. Jedną z największych grup stanowią wygnam z Komarru uczestnicy powstania. - Jeden ruch ręki Ivana i już dziesiątki twarzy zaczęły przewijać się przez ekran widu. - Tak? - powiedział Miles, sam się dziwiąc swojemu zainteresowaniu. - Czy Galeni utrzymuje z nimi tajne kontakty? Czy dlatego został tu oddelegowany? Podwójny... potrójny agent... - Założę się, że Illyan chciałby, aby tak było - odparł Ivan. - Ale, o ile mi wiadomo, Galeni jest traktowany przez nich jak trędowaty. Uważają, że kolaboruje z imperialistycznym najeźdźcą i tym podobne. - Po tylu latach i tak daleko nie stanowią z pewnością większego zagrożenia dla Barrayaru. To tylko uchodźcy... - Niektórzy z nich byli całkiem sprytni, wyciągnęli swoje pieniądze, zanim jeszcze skończyła się koniunktura. Część była zaangażowana w finansowanie Powstania Komarrskiego podczas regencji - większość z nich jest teraz dużo biedniejsza. Poza tym starzeją się. Kapitan Galeni uważa, że jeśli polityka integracyjna twojego ojca odniesie sukces, to wystarczy pół pokolenia, żeby zupełnie stracili impet. Ivan sięgnął po kolejny dysk z danymi. - A teraz coś naprawdę ekstra - śledzenie poczynań innych ambasad, jak na przykład cetagandańskiej. - Mam nadzieję, że znajdują się po przeciwnej stronie planety - otwarcie przyznał Miles. - Nie, większość galaktycznych ambasad i konsulatów jest skoncentrowana właśnie tu, w Londynie. W ten sposób o wiele łatwiej jest obserwować się nawzajem. - O Boże - jęknął Miles. - Tylko mi nie mów, że są po drugiej stronie ulicy, czy jak to się tam zwie. - Niemalże - uśmiechnął się Ivan. - Są ze dwa kilometry stąd. Często spotykamy się na przyjęciach, gdzie ćwiczymy się w obłudzie i bawimy się w „wiem, że wiesz, że ja wiem”. - Cholera. - Miles, lekko pobladły, usiadł. - Co z tobą, brachu? - Ci ludzie chcą mnie zabić. - Nieprawda. To by rozpętało wojnę. A teraz, jak wiesz, mamy coś w rodzaju pokoju. - Zgoda, ale chcą zabić admirała Naismitha. - Który zniknął wczoraj. - Tak, ale... cały ten pomysł z Dendarianami mógł funkcjonować aż tak długo dzięki zachowaniu pewnej bezpiecznej odległości. Admirał Naismith i porucznik Vorkosigan nigdy nie znajdowali się bliżej siebie niż kilkaset lat świetlnych. Nigdy nie przyłapano ich razem na tej samej planecie, nie wspominając nawet o tym samym mieście. - Dopóki twój dendariański mundur będzie wisiał w mojej szafie, nic was nie będzie łączyć. - Ale, Ivanie, ilu szarookich, ciemnowłosych karłowatych garbusów może być na tej planecie? Czy uważasz, że na każdym rogu ziemskiej ulicy potykasz się o pokrzywionych kurdupli? - Na dziewięciomiliardowej planecie wszystkiego jest pod dostatkiem. Uspokój się! - powiedział Ivan. Po chwili dodał: - Wiesz, pierwszy raz w życiu słyszę, jak używasz tego słowa. - Jakiego słowa? - Garbus. Wiesz przecież, że tak nie jest. - Ivan spojrzał na niego z braterską troską. Miles zacisnął dłonie w pięści, po czym machnął ręką. - Wróćmy do Cetagandan. Jeśli jest tam człowiek, który robi to, co ty... - Znam go - przytaknął Ivan. - To gemporucznik Tabor. - A zatem wiedzą, że przybyli tu Dendarianie i że widziano admirała Naismitha. Mają już prawdopodobnie listę wszystkich zamówień, których dokonaliśmy poprzez komsieć, a w każdym razie będą ją mieli, kiedy się tym zainteresują. Węszą. - Mogą węszyć, ale nie dostaną rozkazów z góry szybciej niż my - zauważył rozsądnie Ivan. - Zresztą brakuje im kadry. Nasz personel służb bezpieczeństwa jest czterokrotnie większy niż ich, z uwagi na problemy z Komarrczykami. Widzisz, to może jest i Ziemia, ale to jednak podrzędna

ambasada, nawet bardziej dla nich niż dla nas. Nic się nie bój. - Wyprostował się na krześle, kładąc dłoń na piersi. - Kuzyn Ivan cię obroni. - Jakie to pocieszające - wymamrotał Miles. Wyczuwszy sarkazm w jego głosie, Ivan wyszczerzył zęby i wrócił do pracy. Dzień ciągnął się bez końca w tym cichym, ponurym pokoju. Miles coraz dotkliwiej odczuwał klaustrofobię. Słuchał wykładów Ivana, przechadzając się od ściany do ściany. - Wiesz, że mógłbyś to robić dwa razy szybciej - zwrócił uwagę Ivanowi mozolącemu się nad analizą danych. - Ale wtedy skończyłbym zaraz po obiedzie - odparł tamten - i nie miałbym już zupełnie nic do roboty. - Zapewne Galeni mógłby ci coś znaleźć. - Tego się właśnie obawiam - powiedział Ivan. - Już niedługo fajrant, a potem idziemy się bawić. - Nie idziemy, tylko ty idziesz. Ja wracam do pokoju, wedle rozkazu. Może w końcu się wyśpię. - Masz rację. Grunt to myśleć pozytywnie - rzekł Ivan. - Moglibyśmy trochę razem poćwiczyć na siłowni, jeśli chcesz. Nie wyglądasz najlepiej, wiesz. Jakoś tak blado i... blado. Staro, pomyślał Miles. Tego słowo chciałeś użyć. Rzucił okiem na wykrzywione odbicie swojej twarzy w chromowanej powierzchni komkonsoli. Aż tak źle? - zastanowił się. - Trochę ćwiczeń - Ivan klepnął go po ramieniu - dobrze ci zrobi. - Nie wątpię - mruknął Miles. Wkrótce dni zaczęły biec według ustalonego schematu. Miles był budzony przez Ivana, który dzielił z nim pokój, potem ćwiczył chwilę na siłowni, brał prysznic, jadł śniadanie i udawał się do pracy w archiwum. Zaczynał się już zastanawiać, czy kiedykolwiek pozwolą mu znów zobaczyć cudowne światło Słońca. Po trzech dniach Miles przejął od Ivana wklepywanie danych do komputera; kończył to przed południem, tak że później miał czas na czytanie i naukę. Pochłaniał historię Ziemi, wiadomości galaktyczne, studiował też wewnętrzne procedury i regulamin bezpieczeństwa ambasady. Późnym popołudniem udawali się na wyczerpujący trening do siłowni. Wieczorami, kiedy Ivan zostawał, oglądali razem filmy na widzie. Kiedy zaś wychodził, Miles puszczał sobie programy podróżnicze opowiadające o tych wszystkich miejscach, których nie wolno mu było odwiedzić. Elli, przez kodowane łącze komunikacyjne, składała codziennie raporty o aktualnym stanie znajdującej się wciąż na orbicie dendariańskiej floty. Miles wysłuchiwał ich samotnie w małym, zamkniętym pokoiku komunikacyjnym, zgłodniały tego głosu z zewnątrz. Jej raporty były zwięzłe i treściwe. Potem jednak pogrążali się w błahych rozmówkach, gdyż Milesowi coraz trudniej było jej przerwać, ona zaś nigdy sama nie kończyła. Wyobrażał sobie zalecanie się do niej teraz - czy zgodziłaby się na randkę z marnym porucznikiem? Czy przynajmniej polubiłaby lorda Vorkosigana? Czy Galeni pozwoliłby mu opuścić ambasadę, by mógł się o tym przekonać? Dziesięć dni zdrowego trybu życia, ćwiczeń i regularnego planu dnia nie służyło mu. Energia go rozsadzała, gdy był uwięziony w postaci lorda Vorkosigana, zmuszony do pozostawania w ambasadzie. Tymczasem lista zadań, które czekały na admirała Naismitha, robiła się coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa... - Przestaniesz wreszcie się miotać! - narzekał Ivan. - Usiądź, odetchnij głęboko i nie ruszaj się przez parę minut. Spróbuj, to pomoże. Miles raz jeszcze obszedł wkoło pokój komputerowy, po czym opadł na krzesło. - Dlaczego Galeni jeszcze mnie nie zawołał? Kurier z KG Sektora przybył już ponad godzinę temu! - Daj czas człowiekowi, żeby skorzystał z łazienki i wypił filiżankę kawy. Daj też czas Galeniemu na przeczytanie jego raportów. To nie wojna, wszyscy mają mnóstwo czasu na pisanie sprawozdań. Byłoby przykro, gdyby nikt ich nie czytał. - Ito jest cały problem z armią państwową - powiedział Miles. - Jesteście zepsuci. Płacą wam, byście nie walczyli. - Czy nie było przypadkiem kiedyś floty najemnej, która postępowała podobnie? Pojawiali się gdzieś na orbicie i płacono im, aby nie walczyli. Iwszystko grało, prawda? Po prostu nie jesteś, Miles, dostatecznie twórczym dowódcą najemników. - Tak, tak, flota LaVarra. Wszystko było w porządku, dopóki nie dognała ich flota taucetańska i LaVarr nie skończył w komorze dezintegracyjnej. - Zupełnie pozbawieni poczucia humoru ci Taucetanie. - Faktycznie - zgodził się Miles. - Tak jak mój ojciec.

- Święta prawda. Cóż... Konsola komunikacyjna zamrugała. Miles rzucił się ku niej tak gwałtownie, że Ivan aż odskoczył. - Słucham, sir? - wydyszał. - Proszę do mojego biura, poruczniku Vorkosigan - rzekł Galeni. Z jego kamiennej twarzy jak zwykle nie sposób było nic wyczytać. - Tak jest, sir. Dziękuję. - Miles wyłączył konsolę i popędził ku drzwiom. - Nareszcie moje osiemnaście milionów marek! - Albo też - powiedział wesoło Ivan - znalazł dla ciebie pracę przy inwentaryzacji. Może będziesz musiał przeliczyć wszystkie złote rybki w fontannie w sali balowej. - Tak, na pewno właśnie o to mu chodzi, Ivanie. - Ale, ale, to prawdziwe wyzwanie! One się ciągle kręcą w kółko. - A ty skąd to wiesz? - Oczy Milesa rozbłysły na chwilę. - Czy on naprawdę kazał ci to robić? - To miało związek z podejrzeniem pogwałcenia przepisów bezpieczeństwa wewnętrznego - powiedział Ivan. - Długa historia. - Nie wątpię. - Miles zabębnił palcami po biurku komkonsoli i ruszył do wyjścia. - Pogadamy później. Już mnie nie ma. Kiedy Miles wszedł, kapitan Galeni siedział przed ekranem komkonsoli, wpatrując się z niedowierzaniem, jakby wiadomość była ciągle zakodowana. - Sir? - Hmmm... - Galeni rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Cóż, twoje rozkazy przybyły właśnie z KG Sektora, poruczniku Vorkosigan. - I? Galeni ściągnął wargi. - Ipotwierdzają one czasowy przydział do mojego personelu. Otwarcie i oficjalnie. Możesz teraz odebrać swoją pensję za ostatnie dziesięć dni. Co zaś się tyczy reszty twoich rozkazów, brzmią one podobnie jak Vorpatrila - jota w jotę, tylko nazwisko inne. Masz mi pomagać w miarę potrzeb, być do dyspozycji ambasadora i jego żony jako osoba towarzysząca i jeśli czas na to pozwoli, korzystać z wyjątkowych możliwości edukacyjnych, jakie oferuje Ziemia, odpowiednio do pozycji oficera cesarskiego i lorda Vor. - Co? To niemożliwe! Ico do diabła ma niby robić taka osoba towarzysząca? Brzmi to jakby chodziło o kogoś z agencji towarzyskiej. Łagodny uśmiech zaigrał na twarzy kapitana Galeniego. - Paradować w mundurze galowym na oficjalnych uroczystościach organizowanych przez ambasadę oraz być Vorem dla miejscowych. Zadziwiająco dużo ludzi fascynują arystokraci, nawet ci z innej planety. - Ton Galeniego podkreślał, jak bardzo dziwi go ta fascynacja. - Będziesz jadł, pił, może tańczył... - Zawahał się przez moment. - Iogólnie zachowywał się wyjątkowo uprzejmie w stosunku do osób, na których ambasador pragnie... hmmm... wywrzeć wrażenie. Od czasu do czasu możesz być proszony o zapamiętanie i przekazywanie treści pewnych rozmów. Vorpatrilowi udaje się to, ku mojemu zdziwieniu, bardzo dobrze. Może ci przekazać szczegóły. Nie potrzebne mi są lekcje savoir-vivre’u od Ivana, pomyślał Miles. A zresztą Vorowie są kastą wojskową, a nie żadną arystokracją. Co, do diabła, KG miała na myśli? To wszystko brzmi wyjątkowo głupio, nawet jak na ich standardy. Chociaż jeśli nie mają w planach żadnych nowych zadań dla Dendarian, czemu nie wykorzystać okazji, by nadać synowi hrabiego Vorkosigana trochę dyplomatycznej ogłady? Nikt nie wątpił, że jego przeznaczeniem były najbardziej elitarne stanowiska w armii i że przeżyje na pewno nie mniej niż Ivan. To nie treść rozkazów, ale brak wzmianki o jego alter ego, tak go... zaskoczył. Z drugiej strony... przekazywać treść rozmów. Może to początek prawdziwej szpiegowskiej roboty? Niewykluczone, że dalsze instrukcje są w drodze. Nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że KG zadecydowała, iż nadszedł czas na zakończenie tajnej współpracy z Dendarianami. - Cóż... w porządku - zgodził się niechętnie Miles. - Jak to miło - mruknął Galeni - że przypadły ci do gustu rozkazy.

Miles zarumienił się i zacisnął usta. W końcu najważniejsi byli Dendarianie. - A moje osiemnaście milionów marek? - zapytał, starając się, by tym razem zabrzmiało to uprzejmie. Galeni zabębnił palcami po biurku. - Nie nadszedł żaden przelew ani nie było najmniejszej wzmianki o tym w dokumentach, które przywiózł kurier, poruczniku. - Co? - wykrzyknął Miles. - Musi być! - Niemal przeskoczył przez biurko Galeniego, żeby zobaczyć, co było na ekranie widu. - Wyliczyłem, że za dziesięć dni... - Jego mózg z trudem bronił się przed strumieniem danych: paliwo, opłaty za orbitalne cumowanie, uzupełnienie zapasów, medycy, dentyści, chirurdzy, brak amunicji, żołd, płynność finansowa, marża... - Do diaska, przecież przelewaliśmy krew za Barrayar! Nie mogą... to musi być pomyłka! Galeni bezradnie rozłożył ręce. - Bez wątpienia. Ale nie w mojej mocy jest ją naprawić. - Proszę przesłać tę prośbę raz jeszcze! - Na pewno to zrobię. - Albo lepiej... proszę pozwolić mi jechać w charakterze kuriera. Gdybym porozmawiał osobiście z KG... - Hmmm... - Galeni zmarszczył brwi. - To kusząca propozycja... Nie... Lepiej nie... Twoje rozkazy, bądź co bądź, były jasne. Dendarianie po prostu będą musieli poczekać na następnego kuriera, jeśli wszystko jest tak, jak mówisz. - Nacisk na ostatnie słowa nie uszedł uwagi Milesa. - Jestem pewien, że sprawy się w końcu wyjaśnią. Miles odczekał chwilę, która wydawała mu się wiecznością, ale Galeni nie powiedział już nic więcej. - Tak jest, sir. - Zasalutował i zrobił w tył zwrot. Dziesięć dni... jeszcze dziesięć dni... jeszcze co najmniej dziesięć dni... Dziesięć dni jeszcze mogli poczekać. Ale miał nadzieję, że do tego czasu trochę tlenu dopłynie do zbiorowego mózgu KG. Najwyższym rangą gościem płci pięknej na popołudniowym przyjęciu była ambasador Tau Ceti - smukła kobieta w nieokreślonym wieku, o oryginalnych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Miles sądził, że sama rozmowa z nią byłaby niezłą lekcją: pełna podtekstów politycznych, subtelna i błyskotliwa. Obawiał się jednak, że nie dane mu będzie się o tym przekonać, jako że, niestety, ambasador barrayarski zajął ją swoją osobą całkowicie. Matrona, której Miles miał za zadanie towarzyszyć, znalazła się tu dzięki swojemu mężowi, burmistrzowi Londynu, a ten z kolei był zabawiany przez żonę ambasadora. Wydawało się, że burmistrzowa potrafi gadać bez końca, głównie o strojach reszty gości. Kelner, wyglądem przypominający raczej żołnierza (całą służbę stanowili ludzie Galeniego), podszedł, oferując im na złotej tacy kieliszki wypełnione bladożółtym płynem. Miles skwapliwie skorzystał z oferty. Tak - dwie czy trzy lampki i ze swoją słabą głową tak zobojętnieje, że zniesie wszystko, łącznie z tym babsztylem. Czyż nie od tego typu fałszywych towarzyskich gierek uciekł do armii cesarskiej, nie zważając na swoje warunki fizyczne? Nie powinien jednak pić zbyt wiele - więcej niż trzy kieliszki i skończy, śpiąc na mozaice pokrywającej podłogę, z głupkowatym uśmieszkiem przylepionym do twarzy. A co go czeka, kiedy się obudzi? Miles pociągnął łyk i prawie się zakrztusił. Sok jabłkowy... Przeklęty Galeni, pomyślał o wszystkim. Rzut oka wystarczył, aby się przekonać, że pozostałym gościom podawano co innego. Miles poluzował sobie kołnierzyk i uśmiechnął się kwaśno. - Coś nie w porządku z pańskim winem, lordzie Vorkosigan? - spytała zaniepokojona burmistrzowa. - Ten rocznik jest, jak sądzę, nieco... niedojrzały - bąknął Miles. - Zasugeruję chyba ambasadorowi, by potrzymał go w piwnicach trochę dłużej. - Aż stąd odlecę... Wysoko sklepiony szklany dach ogromnej sali balowej oświetlał biegnące wokół galerie. Dziwne było to, że głosy tak wielu ludzi nie wzbudzały echa w tej przepastnej komnacie. Gdzieś tutaj muszą być ukryte pochłaniacze dźwięku, pomyślał Miles. Jak również, jeśli stanąć w odpowiednim miejscu, zadziałają zagłuszacze, które zmylą wszelkiego rodzaju podsłuch - zarówno ludzki, jak i elektroniczny. Zapamiętał miejsce, gdzie stali ambasadorowie Barrayaru i Tau Ceti - to mu się może kiedyś przydać. Rzeczywiście, nawet ruchy ich ust były dziwnie niewyraźne, jakby rozmazane. Wkrótce będą renegocjowane pewne układy dotyczące prawa do tranzytu przez przestrzeń lokalną Tau Ceti. Miles i jego podopieczna zbliżyli się do środka sali zajętego przez fontannę z sadzawką. Przejrzysta, zimna woda spływała z rzeźbionego postumentu porośniętego dobranymi kolorystycznie mchami i paprociami. Połyskujące czerwono-złote kształty przemykały w szmaragdowej toni. Miles zesztywniał nagle, ale zmusił się do przyjęcia z powrotem rozluźnionej postawy

- młody człowiek w czarnym cetagandańskim mundurze, z żółto-czarnymi barwami gemporucznika na twarzy, zbliżył się do nich, uśmiechając się z rezerwą. Wymienili ostrożne skinienia głowy. - Witam na Ziemi, lordzie Vorkosigan - powiedział Cetagandanin. - Czy to wizyta oficjalna, czy też etap podróży dookoła świata? - Jedno i drugie. - Miles wzruszył ramionami. - Zostałem przydzielony do ambasady, aby, hmm, poszerzyć swoje horyzonty. Ale muszę przyznać, że nie wiem, z kim mam przyjemność rozmawiać? - Wiedział oczywiście; dwaj Cetagandanie w mundurach i dwaj w cywilu oraz trzej, prawdopodobnie węszący dla nich, podejrzani osobnicy zostali mu wskazani na samym początku. - Gemporucznik Tabor, attache wojskowy ambasady cetagandańskiej - wyrecytował uprzejmie Tabor. Ponownie wymienili ukłony. - Czy długo pan tu zabawi? - Nie sądzę. A pan? - Zainteresowałem się ostatnio sztuką bonsai. A podobno starożytni Japończycy potrafili pracować i sto lat nad jednym drzewem. A może one tylko tak wyglądały... Miles podejrzewał, że Tabor żartuje, ale twarz porucznika pozostała nieruchoma, tak że nie sposób było nic z niej wyczytać. Może bał się o swój makijaż... Dźwięczny, perlisty śmiech zwrócił ich uwagę na przeciwną stronę fontanny, gdzie Ivan Vorpatril, przechylony przez chromowaną barierkę, adorował blond piękność. Miała na sobie zwiewny, różowosrebrny strój, który zdawał się falować nawet wtedy, gdy jak w tej chwili stała nieruchomo. Bujne, naturalne złote włosy opadały na jej białe ramię. Różowosrebrny lakier błysnął na paznokciach, kiedy nagle ruszyła ręką. Tabor syknął, ukłonił się z galanterią burmistrzowej i odszedł. Za chwilę Miles zobaczył go po przeciwnej stronie fontanny, jak próbował zdobyć miejsce koło Ivana. Wyczuł jednak, że gemporucznik tym razem nie polował na sekrety wojskowe. Nic dziwnego, że wykazał tak mało zainteresowania Milesem. Ale podchody Tabora zostały nagle przerwane przez jego ambasadora, który dał sygnał do wyjścia. - Jakiż to uroczy młody człowiek, ten lord Vorpatril - rzekła słodko burmistrzowa. - Bardzo go wszyscy lubimy. Ambasadorowa powiedziała mi, że jesteście spokrewnieni. - Nachyliła, się wyczekując odpowiedzi. - Jesteśmy kuzynami - wyjaśnił Miles. - A kim jest ta młoda dama koło niego? - To moja córka Sylveth. - Uśmiech dumy rozjaśnił jej twarz. No tak, córka. Ambasadorostwo mieli dobre, barrayarskie wyczucie niuansów etykiety. Miles, będąc członkiem ważniejszego rodu, a poza tym synem premiera hrabiego Vorkosigana, stał wyżej od Ivana w hierarchii towarzyskiej, mimo iż ich stopnie wojskowe były równe. Co oznaczało, że los jego był przesądzony. O Boże, pomyślał. Będę musiał się zajmować wszystkimi żonami VIP-ów, podczas gdy Ivan będzie się zajmował córkami... - Urocza para - wymamrotał Miles. - Nieprawdaż? A jakie to pokrewieństwo was łączy, lordzie Vorkosigan? - Pokrewieństwo? Ach tak, Ivana i mnie, oczywiście... Nasze babcie były siostrami. Moja babcia była najstarszą córką księcia Xava Vorbarry, Ivana zaś - najmłodszą. - Księżniczki? Jakież to romantyczne... Miles zastanawiał się, czyby jej nie opowiedzieć szczegółowo, jak cesarz Szalony Yuri przepuścił jego babcię, jej brata i większość ich dzieci przez maszynkę do mięsa. Ale burmistrzowa potraktowałaby to pewnie jako kolejną egzotyczną opowieść z dreszczykiem i na dodatek romantyczną. Wątpił, czy zdołałaby zrozumieć całą tę charakteryzującą panowanie Yuriego bezmyślną przemoc, której konsekwencje nieodwracalnie pokrzywiły ścieżki historii Barrayaru. - Czy lord Vorpatril posiada zamek? - spytała z błyskiem w oku burmistrzowa. - Nie, nie... Jego matka, a moja ciotka, Alys Vorpatril - istna modliszka towarzyska, zjadłaby cię żywcem, dodał w myślach - ma bardzo miłe mieszkanie w stolicy - Vorbarr Sułtanie. Mieliśmy kiedyś zamek - dodał po chwili milczenia Miles - ale został spalony pod koniec Okresu Izolacji. - Ruiny zamku? To brzmi równie interesująco. - Diabelnie malownicze - zapewnił ją. Ktoś zostawił talerzyk z resztkami zakąsek na krawędzi sadzawki. Miles wziął

bułeczkę i zaczął karmić rybki. Podpływały i chwytały z pluskiem unoszące się na powierzchni okruchy. Ale jedna z nich nie interesowała się przynętą, tylko czaiła się w głębinach. Ciekawe - złota rybka, która nie je. To może być rozwiązanie owego dziwacznego zadania liczenia rybek, o którym wspominał Ivan. Ta samotna rybka mogła być w istocie szatańskim wymysłem Cetagandan, a jej łuski połyskiwały jak złoto, gdyż z niego były wykonane. Mógłby wyrwać ją z wody jednym zręcznym, kocim ruchem, a następnie zgnieść pod obcasem, z lubością wsłuchując się w głuchy chrzęst i trzask przepalających się obwodów. Potem uniósłby ją do góry z triumfalnym krzykiem: „Ha! Patrzcie, dzięki mojemu szybkiemu refleksowi i zręczności wykryłem wśród was szpiega!” Ale jeśliby się pomylił... Spod buta dobiegłoby go wtedy głuche mlaśnięcie, burmistrzowa wzdrygnęłaby się, a on - syn barrayarskiego premiera - zyskałby reputację młodzieńca z poważnymi problemami emocjonalnymi... Cha, cha! - wyobraził sobie, jak rechocze przed kobietą patrzącą z przerażeniem na oślizłe rybie wnętrzności wylewające się na podłogę. „Powinniście zobaczyć, co robię z kotkami!” Wielka złota rybka wynurzyła się w końcu leniwie i połknęła kawałek bułki, ochlapując przy okazji wyglansowane buty Milesa. Dziękuję ci, rybo. Uratowałaś mnie właśnie od poważnej gafy towarzyskiej. Oczywiście, jeśli cybernetycy cetagandańscy byli naprawdę sprytni, to mogliby zaprojektować sztuczną rybę, która potrafi jeść, a nawet wydalać... Burmistrzowa zdążyła właśnie zadać kolejne pytanie dotyczące Ivana, które kompletnie umknęło uwadze zamyślonego Milesa. - W istocie, jego choroba to prawdziwe nieszczęście - mruknął Miles i już był gotów do rozpoczęcia opowieści o genach Ivana spaczonych przez lata wewnętrznego krzyżowania się członków rodu, resztki promieniowania pozostałe po Pierwszej Wojnie Cetagandańskiej i cesarza Szalonego Yuriego, kiedy w kieszeni zabrzęczało mu komłącze. - Proszę mi wybaczyć, ale ktoś chce ze mną rozmawiać. Dzięki ci, Elli, pomyślał, uciekając od burmistrzowej w poszukiwaniu cichego kąta poza zasięgiem wzroku Cetagandan. Znalazł w końcu pustą, otoczoną zielenią wnękę na drugiej kondygnacji. - Słucham, komandor Quinn? - rzekł, przełączając się na odpowiedni kanał. - Miles, dzięki Bogu. - Wyraźnie się śpieszyła. - Mamy tu pewien Problem, a ty jesteś najbliższym oficerem dendariańskim. - Co za problem? - Nie dbał o Problemy pisane przez „P”. Z drugiej jednak strony Elli zazwyczaj nie była skłonna do przesady. Zesztywniał. - Nie zdołałam dotrzeć do wiarygodnych źródeł, ale wydaje się, że czterech czy pięciu naszych żołnierzy na przepustce w Londynie zabarykadowało się z zakładnikiem w jakimś sklepie. Na miejscu jest już policja, są uzbrojeni. - Nasi ludzie czy policja? - Niestety, jedni i drudzy. Komendant policji, z którym rozmawiałam, chyba jest przygotowany do krwawej jatki, i to niedługo. - Brzmi coraz gorzej. Co oni sobie, do diabła, wyobrażają? - Cholera ich wie. Jestem teraz na orbicie, gotowa do lotu, ale zajmie mi to czterdzieści pięć minut, godzinę, zanim zdołam przybyć na miejsce. Tung jest w gorszej sytuacji, dzielą go od Londynu dwie godziny suborbitalnego lotu. Ale ty mógłbyś się tam znaleźć w ciągu dziesięciu minut. Zaraz ci przekażę dokładny adres. - Kto pozwolił naszym ludziom zabrać broń za statku? - Dobre pytanie, ale obawiam się, że z tym będziemy musieli poczekać do sekcji zwłok. To taki żart - dodała ponuro. - Znajdziesz ten sklep? Miles rzucił okiem na adres na wyświetlaczu. - Chyba tak. Spotkamy się na miejscu. - Tak czy inaczej... - Dobrze. Bez odbioru. - Zamknęła kanał. ROZDZIAŁ TRZECI Miles schował łącze do kieszeni i rozejrzał się po sali balowej. Przyjęcie osiągnęło swój szczyt. Obecnych było ze sto osób, różnobarwny przekrój ziemskich i galaktycznych mód, a także, obok barrayarskich, wiele innych mundurów. Niektórzy z wcześniej przybyłych gości już powoli wychodzili, odprowadzani przez swoich barrayarskich aniołów stróżów. Cetagandanie wraz z przyjaciółmi chyba na dobre sobie poszli. Ta szczęśliwa okoliczność, zapewne bardziej niż jakiekolwiek fortele, ułatwi mu ucieczkę. Ivan po drugiej stronie fontanny wciąż zabawiał rozmową swoją piękną towarzyszkę. Miles zbliżył się doń szybkim krokiem i przerwał mu bez skrupułów. - Ivanie, spotkajmy się za pięć minut przed głównym wejściem.

- Co? - To wyjątkowa sytuacja. Wyjaśnię ci później. - Co za wyjątkowa...? - Miles już nie słyszał końca słów Ivana, gdyż wymknął się z sali w kierunku tylnych rur windowych. Musiał się powstrzymywać, żeby nie biec. Kiedy drzwi ich wspólnego pokoju zatrzasnęły się za nim, wyskoczył czym prędzej z zielonego munduru, zrzucił oficerki i popędził do szafy. Naciągnął na siebie piorunem czarną koszulkę i szare spodnie swojego dendariańskiego munduru. Barrayarskie buty wzorowano na kawaleryjskich, dendariańskie zaś były obuwiem piechoty. Jeśli trzeba było dosiąść konia, te pierwsze okazywały się dużo praktyczniejsze, chociaż Milesowi nigdy nie udało się wyjaśnić tego Elli. Musiałaby spędzić ze dwie godziny w siodle na jeździe w terenie, z łydkami otartymi do krwi, żeby przekonać się, że ich fason nie spełnia tylko funkcji estetycznej. Ale tutaj nie było koni. Zapiął dendariańskie buty bojowe i zdążył jeszcze porwać szaro-białą kurtkę mundurową, którą narzucił, pędząc z maksymalną prędkością w dół rurą windową. Przed wyjściem z niej obciągnął bluzę, zadarł głowę i zaczerpnął tchu. Ostra zadyszka na pewno wzbudziłby podejrzenia. Skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do głównego wyjścia, omijając w ten sposób salę balową. Wciąż, dzięki Bogu, ani śladu Cetagandan. Oczy Ivana rozszerzyły się ze zdumienia na widok zbliżającego się Milesa. Rzucił uśmiech blondynce, chcąc się usprawiedliwić, i zaciągnął Milesa za stojącą opodal dużą palmę, jakby próbując usunąć go z widoku. - Co ty, do diabła...? - syknął. - Musisz mnie przeprowadzić obok straży. - Chyba żartujesz! Galeni zedrze z ciebie skórę i zrobi z niej wycieraczkę, jeśli cię zobaczy w tym przebraniu. - Ivanie, nie mam czasu na kłótnie ani na wyjaśnianie czegokolwiek i właśnie dlatego nie zwracam się z tym do Galeniego. Quinn nie wezwałaby mnie, gdybym nie był potrzebny. Muszę natychmiast wyjść. - To jest dezercja! - Nie, jeśli nikt nie zauważy mojego zniknięcia. Powiedz im, że... że musiałem udać się do pokoju z uwagi na potworny ból kości. - Czy to nawrót tego twojego osteo... czegoś tam? Założę się, że lekarz ambasady mógłby ci dać środek przeciwzapalny... - Nie, nie... Nic specjalnego się nie dzieje, ale to przynajmniej nie jest do końca zmyślone, więc może uwierzą. No, rusz się. Przyprowadź ją. - Miles wskazał ruchem głowy Sylveth, czekającą na Ivana poza zasięgiem ich głosu. Na jej uroczej twarzyczce odmalowywał się niepokój. - Po co? - Dla kamuflażu. - Uśmiechając się szeroko, Miles popchnął Ivana w stronę drzwi. - Jak się masz? - zaszwargotał do Sylveth, biorąc ją pod rękę. - Miło cię poznać. Czy bawisz się dobrze? Londyn to wspaniałe miasto... Miles uznał, że on i Sylveth również tworzyli uroczą parę. Kątem oka obserwował strażników, kiedy ich mijali. Najważniejsze, że zauważyli ją. On, przy odrobinie szczęścia, stanowić będzie tylko szaro-białą plamę w ich pamięci. Sylveth, zdumiona, nie zdążyła nawet zaprotestować, a już znaleźli się na zewnątrz. - Nie masz nikogo do ochrony - zauważył Ivan. - Niedługo spotkam się z Quinn. - A jak zamierzasz wrócić do ambasady? Miles zastanowił się. - Będziesz musiał coś wymyślić, zanim wrócę. - Hmm. To znaczy kiedy? - Nie mam pojęcia. Uwagę zewnętrznych straży przykuł na chwilę szybkowóz, który z sykiem podjechał pod bramę ambasady. Miles skorzystał z okazji i popędził przez ulicę ku wejściu do systemu komunikacji podziemnej. Po dziesięciu minutach i dwóch przesiadkach znalazł się w dużo starszej części miasta, którą zajmowały odrestaurowane budynki z XXIIwieku. Nie musiał nawet sprawdzać numerów domów, aby trafić na miejsce. Tłum, barykady, błyskające światła, poduszkowce policyjne, strażacy, karetki... - Psiakrew! - wymamrotał Miles i pognał ulicą w dół. Zreflektował się i przełączając na nosowy betański akcent admirała Naismitha poprawił się: -

O kurde! Domyślił się, że akcją dowodził policjant z komwzmaczniaczem, a nie jeden z tuzina w osłonach pancernych z miotaczami plazmy. Przecisnął się przez tłum i przeskoczył barykadę. - Czy pan tu dowodzi? Policjant odwrócił się zdumiony, a potem spojrzał w dół. Z początku tylko zaskoczony, nachmurzył się po chwili, gdy zobaczył mundur Milesa. - Czy jesteś jednym z tych psychopatów? - spytał. Miles odchylił się do tyłu, zastanawiając się, jak ma na to odpowiedzieć. Odrzucił w myślach trzy pierwsze repliki, jakie mu się nasunęły, i odparł: - Jestem admirał Miles Naismith, dowódca Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Co tu się stało? - Przerwał, by spokojnym, wolnym ruchem palca wskazującego odsunąć skierowaną weń lufę miotacza plazmy. - Ależ kochanie - zwrócił się do trzymającej broń kobiety - naprawdę jestem po waszej stronie. - Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem spod hełmu, ale cofnęła się na znak dany przez dowódcę. - Próba kradzieży - oświadczył policjant. - Kiedy sprzedawczyni próbowała im przeszkodzić, zaatakowali ją. - Kradzież? - zdziwił się Miles. - Pan wybaczy, ale to się kupy nie trzyma. Sądziłem, że tutaj wszystkie transakcje są dokonywane za pomocą przelewów. Nie ma gotówki, którą można by ukraść. To musi być jakieś nieporozumienie. - Nie chodzi o gotówkę - odparł policjant - ale o towar. Stali, jak zauważył kątem oka Miles, przed sklepem z winami. Okno wystawy było pęknięte. Stłumił w sobie przyprawiające o mdłości uczucie niepokoju i starając się zachować pogodny ton, podjął: - W każdym razie nie mogę zrozumieć, dlaczego używa się tylu ludzi i broni w przypadku zwykłej kradzieży. Czy nie jesteście lekko przewrażliwieni? Gdzie są wasze ogłuszacze? - Mają zakładniczkę - odparł ponuro policjant. - No i co z tego? Ogłuszcie ich wszystkich. Bóg rozpozna swoje dzieci. Policjant dziwnie spojrzał na Milesa. Nie czytał nigdy ziemskiej historii? - zdziwił się Miles. A przecież, na Boga, źródło tego cytatu leży tak blisko stąd... - Mówią, że się przed tym zabezpieczyli. Grożą, że wysadzą cały blok. - Policjant zawiesił głos. - Czy to możliwe? Zapadła cisza. Po chwili Miles zapytał: - Czy zidentyfikowaliście już któregoś z nich? - Nie. - Jak się z nimi porozumiewacie? - Poprzez konsolę komunikacyjną. W każdym razie, dopóki to było możliwe. Wygląda na to, że zniszczyli ją parę minut temu. - Koszty oczywiście pokryjemy - wykrztusił Miles. - Nie tylko za to będziecie musieli zapłacić - burknął funkcjonariusz. - Hmmm... - Kątem oka Miles dojrzał zbliżający się poduszkowiec z dużym napisem EURONEWS NETWORK. - Myślę, że pora z tym skończyć. - Ruszył w kierunku sklepu. - Co ma pan zamiar zrobić? - zawołał za nim policjant. - Zaaresztować ich. Będą musieli odpowiedzieć za złamanie dendariańskiego regulaminu i wyniesienie broni ze statku. - Pójdzie pan tam sam? Zastrzelą pana. Schlali się do nieprzytomności. - Nie sądzę. Gdyby moje oddziały zechciały mnie zabić, znalazłyby niemało lepszych okazji ku temu. Policjant zmarszczył brwi, ale nie zatrzymał Milesa. Drzwi automatyczne nie działały. Miles, zbity z tropu, przystanął na chwilę przed szklaną taflą, po czym walnął w nią pięścią. Jakieś cienie poruszyły się za opalizującą powierzchnią. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się na szerokość stopy i Miles wśliznął się do środka. Ktoś zasunął je ręcznie od środka i zablokował, wciskając metalową klamrę w otwór zamka.

Wnętrze sklepu z winami wyglądało jak po przejściu huraganu. Miles zachłysnął się unoszącymi się w powietrzu aromatycznymi oparami z rozbitych butelek. Można się upić, po prostu oddychając... Coś zachlupotało mu pod nogami. Rozejrzał się, próbując ustalić, kto będzie jego pierwszą ofiarą. Ten, który otworzył mu drzwi, wyróżniał się, ponieważ ubrany był tylko w bieliznę. - To admirał Naismith - syknął ów odźwierny i zasalutował, bezskutecznie usiłując stanąć na baczność. - W jakiej armii służycie, żołnierzu? - ryknął Miles. Mężczyzna próbował udzielić odpowiedzi, machając nieskładnie rękami. Miles za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak on się nazywa. Inny Dendarianin, tym razem w mundurze, siedział na podłodze oparty o kolumnę. Miles kucnął przy nim, zastanawiając się, czy nie pociągnąć go za frak i postawić na nogi albo przynajmniej rzucić na kolana. Spojrzał mu głęboko w oczy, ale czerwone jak węgielki ślipka tamtego wpatrywały się weń tępo z dna oczodołów. - Ech... - westchnął ciężko Miles i wstał, nie próbując więcej nawiązać kontaktu. Świadomość tego żołdaka błąkała się gdzieś w otchłaniach galaktycznych. - Kogo to obchodzi? - wychrypiał ktoś leżący za jedną z niewielu półek, które nie zostały przewrócone. - Kogo to, do cholery, obchodzi? No, no, zebrała się tu sama śmietanka... - pomyślał kwaśno Miles. Jakaś sylwetka wynurzyła się zza regału. - Niemożliwe, on znowu zniknął... Nareszcie ktoś znajomy, pomyślał Miles. Teraz wszystko staje się jasne... - A, szeregowiec Danio. Co za spotkanie! Danio, ociągając się, przybrał postawę zasadniczą lub raczej coś, co ją przypominało. Antyczny pistolet z rękojeścią poznaczoną nacięciami kiwał się złowieszczo w jego tłustej dłoni. Miles wskazał nań głową. - Czy to jest ta zabójcza broń, z której powodu zostałem oderwany od moich zajęć? Z tego, co mi powiedziano, wynikało, że macie tu pół naszego arsenału. - Ależ nie, sir! - zaoponował Danio. - To byłoby wbrew przepisom. - Pogłaskał z czułością lufę. - To moja prywatna spluwa. Bo wie pan, nigdy nic nie wiadomo... Świrusy są wszędzie. - Czy macie jeszcze jakąś broń poza tą? - Yalen ma nóż myśliwski. Miles powstrzymał się, żeby przedwcześnie nie odetchnąć z ulgą. Mimo wszystko, jeżeli ci kretyni zrobili to na własną rękę, może flota dendariańska jako całość nie ugrzęźnie w tym bagnie. - Czy wiesz, że noszenie przy sobie jakiejkolwiek broni jest tutaj przestępstwem? Danio zamyślił się nad tym. - To frajerzy! - powiedział w końcu. - Tak czy inaczej - rzekł twardo Miles - będę teraz musiał zebrać tę broń i zanieść ją z powrotem na statek. - Miles rozejrzał się. Człowiek leżący na podłodze - Yalen, jak sądził - ściskał w dłoni kawał żelastwa, którym mógłby zarżnąć wołu, jeśliby spotkał to zwierzę błąkające się po ulicach Londynu. Miles zastanowił się i wskazał palcem. - Szeregowy Danio, przynieście mi ten nóż. Danio wyszarpnął broń z zaciśniętej dłoni swego kompana. - Nieeee... - próbował oponować ten, leżąc w pozycji horyzontalnej. Miles odetchnął z ulgą, kiedy cała broń znalazła się w jego rękach. - Dobrze, a teraz, Danio, powiedz mi w skrócie - bo tam na zewnątrz się trochę niecierpliwią - co tu się właściwie stało? - No więc, admirale, urządziliśmy sobie przyjęcie. Wynajęliśmy pokój. - Mrugnął do kręcącego się wokół półnagiego odźwiernego. - Skończyły nam się zapasy i przyszliśmy tu coś dokupić, bo było blisko. Powybieraliśmy sobie co trzeba, włożyliśmy równiutko do wózka, a ta suka nie chciała przyjąć naszej karty! Porządnej dendariańskiej karty! - Suka...? - Miles ominął leżącego na ziemi rozbrojonego Yalena, żeby rozejrzeć się po sklepie. O bogowie... Sprzedawczyni, korpulentna kobieta

w średnim wieku, leżała na boku na podłodze po przeciwnej stronie regału. Była zakneblowana i prowizorycznie związana za pomocą poskręcanej kurtki i spodni należących do półnagiego żołnierza. Miles wyciągnął zza pasa nóż myśliwski i zbliżył się do niej. Pomimo knebla próbowała coś histerycznie wybełkotać. - Nie wypuszczałbym jej na pana miejscu - przestrzegł go golas. - Jest strasznie głośna. Miles zatrzymał się i zmierzył kobietę wzrokiem. Jej siwiejące włosy sterczały we wszystkie strony, nie licząc tych przyklejonych od potu do czoła i szyi. Oczy z przerażenia wychodziły jej z orbit, szarpała się w krępujących ją więzach. - Mmm... - Miles na razie zatknął nóż za pas. W końcu udało mu się odczytać imię gołego żołnierza z jego kurtki, nareszcie go skojarzył. Xaveria. Tak, teraz sobie ciebie przypominam. Dzielnie się spisałeś na Dagooli. Xaveria wyprostował się. Cholera. Nici z jego rodzącego się planu przekazania całej bandy miejscowym władzom z nadzieją, że ciągle jeszcze będą uwięzieni, kiedy flota opuści orbitę. Czy można by jakoś oddzielić Xaverie od reszty jego bezwartościowych towarzyszy? Niestety, wyglądało na to, że wszyscy jechali na tym samym wózku. - A zatem nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych. Co się działo dalej, Xaveria? - Eee... zostały wymienione nieuprzejmości, sir. - I...? - Isprawy wymknęły się trochę spod kontroli. Rzucono butelki, co gorsza rzucono je na podłogę. Wezwano policję. Unieszkodliwiono tę kobietę. - Xaveria rzucił Daniowi czujne spojrzenie. Milesa zaintrygował brak podmiotów w specyficznej składni, jaką zastosował Xaveria. - I...? - Izjawiła się policja. Powiedzieliśmy im, że wysadzimy budę w powietrze, jeśli spróbują tu wejść. - A czy jesteście w stanie spełnić swoją groźbę, szeregowy Xaveria? - Nie, sir. To był blef. Zastanawiałem się... no... co pan by zrobił w podobnej sytuacji. Diabelnie spostrzegawcza bestia, nawet kiedy jest zalany, pomyślał Miles. Westchnął i przeciągnął dłonią po włosach. - Dlaczego nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych? Czy to nie są te Ziemskie Karty Uniwersalne wyrobione w kosmoporcie? Nie próbowaliście przypadkiem użyć tych, które zostały z Mahaty Solaris, co? - Nie, sir - odparł Xaveria. Na dowód tego pokazał swoją kartę. Wydawała się w porządku. Miles obrócił się, żeby sprawdzić ją w komkonsoli w kasie, ale ta była zniszczona. Kula utkwiła w samym środku płyty holowidu. Miało to zapewne dopełnić dzieła zniszczenia, ale jakby na przekór temu konsola pobzykiwała co jakiś czas. Dopisał to w myślach do rachunku i wzdrygnął się. - Właściwie - Xaveria odkaszlnął - to maszyna ją wypluła, sir. - Nie powinna była tego zrobić - zaczął Miles - chyba że... - chyba że coś jest nie w porządku z głównym rachunkiem, dokończył w myślach. Nagłe zrobiło mu się zimno. - Sprawdzę to - obiecał. - Ale teraz już kończmy i wynośmy się stąd, zanim nas policja usmaży. Danio, podniecony, wskazał na pistolet w rękach Milesa. - Moglibyśmy się przebić. Dostać się do najbliższej stacji podziemnej. Milesowi zabrakło słów. Wyobraził sobie, jak strzela do Dania z jego własnego pistoletu. Rozmyślił się jednak, obawiając się, że odrzut mógłby mu złamać ramię. Jego prawa ręka została zmiażdżona na Dagooli i wspomnienie bólu było ciągle świeże. - Nie, Danio - powiedział, odzyskawszy głos. - Wyjdziemy bardzo, bardzo spokojnie głównymi drzwiami i poddamy się. - Przecież Dendarianie nigdy się nie poddają - zaoponował Xaveria. - To nie jest baza ogniowa - powiedział spokojnie Miles. - To jest sklep z winami. Lub raczej był. Co więcej, to nie jest nawet nasz sklep z winami. - Chociaż, bez wątpienia, będę musiał go kupić. - Spróbujcie popatrzeć na londyńską policję nie jak na swoich wrogów, lecz jak na najlepszych przyjaciół. Bo oni naprawdę są waszymi przyjaciółmi. Dlatego że - tu zmierzył Xaverię chłodnym spojrzeniem - dopóki będziecie w ich łapach, ja nie będę mógł się do was dobrać. - Aha - powiedział Xaveria zbity z tropu. Położył rękę na ramieniu Dania. - Może...

może lepiej chodźmy z admirałem, co, Danio? Xaveria nie bez trudu postawił byłego właściciela noża myśliwskiego na nogi. Po chwili zastanowienia Miles zbliżył się do czerwonookiego, wyciągnął swój kieszonkowy ogłuszacz i zaaplikował mu lekki wstrząs w podstawę czaszki. Czerwonooki zwalił się na podłogę. Miles modlił się, żeby to uderzenie nie spowodowało u niego trwałego urazu. Bóg jeden znał składniki koktajlu, którym się nafaszerował - na pewno był nie tylko alkoholowy. - Ty weź go za ręce - rozkazał Daniowi. - A ty, Yalen, za nogi. - Iw ten sprytny sposób unieszkodliwił całą trójkę. - Xaveria, otwórz drzwi i powoli wyjdź z rękami na karku. Masz iść, a nie biec, i dać się spokojnie zaaresztować. Danio, ty idziesz za nim. To rozkaz. - Szkoda, że nie ma tu reszty naszego oddziału - wymamrotał Danio. - Jedyny oddział, jaki wam jest teraz potrzebny, to oddział dobrych prawników - stwierdził Miles. Zmierzył wzrokiem Xaverię i westchnął. - Wyślę wam jeden taki. - Dziękuję, sir - odparł Xaveria i wytoczył się powoli na zewnątrz. Miles, z zaciśniętymi zębami, zamykał pochód. Kiedy wyszli na ulicę, zmrużył oczy od słońca. Jego mała grupka wpadła w ręce oczekujących policjantów. Danio nie walczył, kiedy zaczęli go przeszukiwać, ale Miles rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że włączono pole splotowe. Dowódca policjantów podszedł do niego i zaczerpnął oddechu, by coś powiedzieć. Nagle zza drzwi sklepu dobiegło głuche plaśnięcie. Niebieskie płomienie zaczęły lizać chodnik. Miles krzyknął, obrócił się na pięcie i nabrawszy głęboko powietrza w płuca, pognał jak strzała. Przeleciał przez drzwi sklepu i pogrążył się w pełnej gorąca ciemności. Płomienie w zwariowanej mozaice podnosiły się z przesiąkniętego alkoholem dywanu niczym złote pszeniczne łany. Ogień zbliżał się do związanej zakładniczki leżącej na podłodze, za chwilę jej włosy staną w płomieniach i otoczą głowę niczym aureola... Miles zanurkował po nią, zarzucił ją sobie na plecy i podniósł się ciężko. Prawie czuł, jak gną mu się kości. Kobieta wierzgała nogami, co nie pomagało Milesowi w akcji ratunkowej. Dokuśtykał do drzwi, rozświetlonych niczym wyjście z tunelu, niczym bramy życia. Jego płuca rozpaczliwie domagały się tlenu na przekór uparcie zaciśniętym wargom. Całkowity czas: jedenaście sekund. W dwunastej sekundzie pomieszczenie za nimi rozbłysło z hukiem. Miles i jego bagaż upadli, koziołkując, na chodnik - pchnął mocno ciało kobiety, aby znalazła się jak najdalej od źródła ognia. Płomienie niemal dotykały ich ubrań. Z oddali dochodziły go niezrozumiałe krzyki ludzi. Jego mundur dendariański, specjalnie impregnowany, nie miał prawa się zapalić ani stopić, ale płonął na nim alkohol. Wyglądało to naprawdę widowiskowo. Niestety ubranie biednej sprzedawczyni nie zapewniało podobnej ochrony... Zakrztusił się pianą rozpyloną przez pierwszego strażaka, który do nich dobiegł - zapewne stał w gotowości przez cały czas akcji. Policjantka z przerażonym wyrazem twarzy kręciła się wokół niezdecydowana, ściskając zupełnie już zbędny miotacz plazmy. Unosząc się w białej mazi, Miles czuł się, jakby pływał w piance z piwa, tylko że ta nie była tak smaczna. Wypluł wciskające mu się do ust ohydne chemikalia i w końcu udało mu się zaczerpnąć tchu. O Boże, powietrze jest wspaniałe, mało kto zdaje sobie z tego sprawę. - Bomba! - wykrzyknął dowódca policjantów. Miles przekręcił się na plecy, podziwiając kawałek błękitnego nieba widziany poprzez cudownie uratowane oczy. - Nie - wydyszał. - Brandy. Całe mnóstwo drogiej brandy. Itaniego spirytusu. Zapaliło się pewnie przez zwarcie w komkonsoli. Odsunął się z drogi strażakom w białych kombinezonach ochronnych, którzy rzucili się z gaśnicami w kierunku sklepu. Jeden z nich odciągnął go dalej od stojącego w płomieniach budynku. Ktoś inny skierował w jego stronę coś, co na pierwszy rzut oka przypominało działko mikrofalowe. Nawet wywołany tym widokiem zastrzyk adrenaliny nie mógł postawić Milesa na nogi. Właściciel działka bełkotał coś bez składu i ładu. Miles zamrugał oszołomiony i działko mikrofalowe zmieniło się w kamerę holowizyjną. Wolał, żeby to było działko... Sprzedawczyni, nareszcie uwolniona z więzów, wskazywała go, krzycząc. Jak na kogoś, komu właśnie uratował życie, nie wyglądała na specjalnie wdzięczną. Kamera holowizyjną zwróciła się w jej kierunku i śledziła ją, dopóki kobieta nie została odprowadzona do karetki. Miles miał nadzieję, że zaaplikują jej jakiś środek uspokajający. Wyobraził ją sobie, jak wraca do domu, do męża i dzieci, którzy pytają: „Jak tam dzisiaj było w sklepie, kochanie?” Zastanawiał się, czy przyjmie od niego pieniądze za milczenie, a jeśli tak, to ile... Pieniądze, o Boże... - Miles! - Podskoczył na sam dźwięk głosu Elli Quinn za jego plecami. - Czy panujesz nad wszystkim?

W drodze do kosmoportu londyńskiego zwracali na siebie uwagę innych podróżnych. Nie dziwiło to Milesa, który ujrzał swoje odbicie w lustrzanej ścianie, gdy Elli płaciła za żetony. Przylizany, wystrojony lord Vorkosigan, który patrzył na niego z lustra przed przyjęciem w ambasadzie, przeobraził się, niczym wilkołak, w zwyrodniałe, małe monstrum. Jego nadpalony, mokry i poszarpany mundur był upstrzony kłębkami zasychającej piany. Niegdyś śnieżnobiałe wyłogi były teraz usmolone. Twarz miał upaćkaną, chrypiał, a oczy, czerwone od gryzącego dymu, błyszczały dziko. Cuchnął spalenizną, potem i alkoholem, zwłaszcza tym ostatnim. W końcu wytapiał się w nim trochę. Ludzie stojący z nimi w kolejce, poczuwszy ten zapach, zaczęli się powoli odsuwać. Policjanci, dzięki Bogu, zabrali mu nóż i pistolet, zatrzymując je w charakterze dowodów. W każdym razie Miles i Elli mieli dla siebie cały tył wozu bąbelkowego. - Co z ciebie za ochroniarz? - stęknął Miles, rozsiadając się na ławce. - Dlaczego dopuściłaś do mnie tę dziennikarkę? - Nie próbowała cię zastrzelić. A poza tym, dopiero co się tam znalazłam, nie potrafiłabym jej powiedzieć, co się działo. - Ale jesteś dużo bardziej fotogeniczna ode mnie. To by znacznie poprawiło wizerunek floty dendariańskiej. - Przed holokamerami zapominam języka w gębie, a ty robiłeś wrażenie opanowanego. - Próbowałem to jakoś zbagatelizować. „To tylko chłopięcy wybryk”, powiedział admirał Naismith, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy za jego plecami Dendarianie podpalali Londyn... Elli wyszczerzyła zęby. - Poza tym nie interesowali się mną. To nie ja byłam bohaterem rzucającym się do płonącego budynku. Na Boga, kiedy wytoczyłeś się stamtąd cały w płomieniach... - Widziałaś to? - ożywił się Miles. - Czy myślisz, że dobrze wyjdzie w zbliżeniach? Może to osłabi negatywne wrażenie, jakie wywarli Danio i jego gromadka na mieszkańcach goszczącego nas miasta. - Wprost mroziło krew w żyłach - powiedziała, kiwając głową z uznaniem. - Aż dziw, że nie masz poważniejszych poparzeń. Miles ściągnął osmalone brwi i dyskretnym ruchem ukrył pokrytą pęcherzami lewą dłoń pod swym prawym ramieniem. - Nic strasznego. Wszystko to zasługa ubrania ochronnego. Cieszy mnie, że nie cały nasz sprzęt jest źle zaprojektowany. - No nie wiem. Prawdę mówiąc, boję się ognia, od kiedy... - Dotknęła ręką twarzy. - Iprawidłowo. Działałem pod wpływem odruchów warunkowych. Kiedy mój mózg odzyskał kontrolę nad ciałem, było już po wszystkim i wtedy dostałem dreszczy. Widziałem parę pożarów podczas walk. Jedyne, o czym myślałem, to prędkość, bo kiedy pożary osiągają pewien punkt, to rozprzestrzeniają się błyskawicznie. Miles zagryzł wargi, zachowując dla siebie resztę wątpliwości co do możliwych konsekwencji tego przeklętego wywiadu. Teraz już było za późno, chociaż przemknął mu przez głowę pomysł, by użyć Dendarian do nalotu na siedzibę Euronews Network, aby wykraść nagranie. Cóż, może wybuchnie jakaś wojna albo rozbije się wahadłowiec, albo też wyjdzie na jaw kolejny skandal obyczajowy w rządzie i cały ten incydent ze sklepem z winami zostanie zapomniany w powodzi innych wiadomości. Poza tym Cetagandanie już na pewno wiedzą, że admirał Naismith był widziany na Ziemi. Wkrótce zmieni się znów w lorda Vorkosigana, tym razem, być może, na zawsze. Miles wyszedł chwiejnym krokiem z wozu bąbelkowego, trzymając się za krzyż. - Kości? - zaniepokoiła się Elli. - Czy coś się stało z twoim kręgosłupem? - Nie jestem pewien. - Szedł ociężale obok niej, lekko zgięty. - To skurcze mięśni. Ta nieszczęsna kobieta była grubsza, niż przypuszczałem. Adrenalina może być zwodnicza... Kiedy ich mały wahadłowiec przycumował do „Triumpha”, flagowego statku Dendarian, stan Milesa był wciąż taki sam. Elli nalegała na wizytę w lazarecie. - To naciągnięte mięśnie - powiedziała oschle, po przebadaniu go, główna lekarka floty. - Nie ruszać się z łóżka przez tydzień. Miles zapewnił ją nieszczerze, że tak uczyni, i wyszedł ściskając w zabandażowanej dłoni fiolkę z pigułkami. Był przekonany, że diagnoza lekarki była właściwa, gdyż ból powoli ustępował. Niemalże czuł, jak napięcie opuszcza szyję, i miał nadzieję, że opuści też resztę jego ciała. Kończył się mu również zapas adrenaliny; lepiej załatwić wszystkie sprawy, póki jeszcze jest w stanie chodzić i mówić. Obciągnął kurtkę, potarł rękaw, bezskutecznie próbując pozbyć się białych pyłków, zadarł głowę i wszedł do świątyni oficera księgowego floty. Był wieczór według czasu pokładowego, przesuniętego o godzinę w stosunku do londyńskiego, ale księgowa loty, Vicky Bone, postawna kobieta w średnim wieku, wciąż znajdowała się na swoim stanowisku. Skrupulatna, bardziej technik niż wojskowy, zazwyczaj cedziła z wolna słowa. Tym razem jednak krzyknęła, obróciwszy się na krześle: - Nareszcie! Czy ma pan ten bon kredytowy? - Kiedy zdała sobie sprawę z tego, jak wygląda admirał Naismith, dodała, już spokojniej: - Mój Boże,

co się panu stało? - Zreflektowała się i zasalutowała. - Jestem tu właśnie dlatego, aby to wyjaśnić, pani porucznik. - Zaczepił drugie krzesło w uchwyty na podłodze, obrócił je i usiadł na nim okrakiem, splatając ręce na oparciu. Po chwili zasalutował. - Sądziłem, że zgodnie z pani wczorajszym raportem wszystkie wydatki, które nie są niezbędne podczas naszego pobytu na orbicie, zostały wstrzymane, a kredyt z ziemskich źródeł jest pod kontrolą. - Chwilowo pod kontrolą - odparła. - Czternaście dni temu powiedział pan, że otrzymamy przekaz w ciągu dziesięciu dni. Próbowałam przełożyć jak najwięcej wydatków na później. Cztery dni temu powiedział pan, że zajmie to kolejnych dziesięć dni... - Przynajmniej - potwierdził posępnie Miles. - Przełożyłam znów wszystko, co się dało, ale część musi być spłacona, aby uzyskać przedłużenie kredytu na następny tydzień. Od czasu Mahaty Solaris wykorzystaliśmy niebezpiecznie dużo funduszy rezerwowych. Miles wolno przesuwał dłonią po oparciu krzesła, - Taak. Może faktycznie powinniśmy lecieć prosto na Tau Ceti. - Teraz było już za późno. Gdyby tylko mógł się połączyć bezpośrednio z Kwaterą Główną Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego... - Itak musielibyśmy zostawić ze trzy czwarte floty na Ziemi, sir. - A ja nie chciałem nas rozdzielać, to prawda. Zostaniemy tu jeszcze trochę dłużej i skończy się na tym, że nikt z nas nie będzie się mógł stąd wydostać... istna czarna dziura finansowa... Słuchaj, uruchom te swoje programy i sprawdź, co się stało dzisiaj około godziny szesnastej czasu londyńskiego z kontem kredytowym dla członków naszej załogi. - Hę? - Jej błądzące po klawiaturze palce wyczarowały z konsoli holowizyjnej wielobarwne, tajemnicze schematy. - No ładnie! Nie powinno się tak stać. Gdzie są pieniądze...? Aha, bezpośrednie przekroczenie limitu. Teraz rozumiem. - Wyjaśnij mi to - zażądał Miles. - To proste. - Odwróciła się do niego. - Kiedy flota stoi przez dłuższy czas w miejscu, gdzie istnieje jakakolwiek sieć finansowa, nie pozwalamy, rzecz jasna, by nasze aktywa leżały bezczynnie. - Czyżby? - Właśnie tak. Wszystko, co w danej chwili nie jest wydawane, umieszczamy na tak długo, jak tylko się da, na swego rodzaju krótkoterminowych kontach inwestycyjnych. Tak więc zasoby na naszych kontach kredytowych oscylują zawsze niebezpiecznie blisko minimum. Kiedy wpływa jakiś rachunek, puszczam go przez komputer i przelewam z konta inwestycyjnego na kredytowe dokładnie tyle, ile trzeba na pokrycie. - Czy to... ryzyko się opłaca? - Ryzyko? To normalny sposób postępowania. W ubiegłym tygodniu zarobiliśmy w ten sposób, na procentach i dywidendach, ponad cztery tysiące jednostek federalnych GSA, dopóki nie znaleźliśmy się poniżej wymaganego progu. - Aha... - mruknął Miles. Przez moment wyobraził sobie, jak porzuca karierę wojskowego i zajmuje się grą na giełdzie. Może Dendariańska Wolna Najemna Spółka Akcyjna? Niestety, cesarz mógłby mieć coś przeciw... - Ale ci idioci - porucznik Bonę wskazała na schemat przedstawiający jej wersję przygód Dania tego popołudnia - próbowali dostać się bezpośrednio do rachunku kredytowego, zamiast - tak jak poinstruowałam wszystkich - połączyć się najpierw z Główną Księgowością Floty. A jako że jesteśmy na granicy wypłacalności, karta nie została zaakceptowana. Czasem wydaje mi się, że mówię do ściany. - Spod jej palców wytrysły kolejne barwne histogramy. - W każdym razie nie mogę dłużej tego tak ciągnąć, sir! Rachunek inwestycyjny jest teraz pusty, więc oczywiście nie wytwarza żadnych dodatkowych funduszy. Nie jestem pewna, czy zdołamy pociągnąć jeszcze sześć dni. A jeśli przelew nie dotrze do tego czasu... - rozłożyła ręce - to cała flota dendariańska zacznie być stopniowo, kawałek po kawałku, przekazywana syndykowi masy upadłościowej. - Hmm. - Miles podrapał się po karku. Jednak się mylił, ból głowy wcale nie mijał. - Czy nie da się jakoś przesunąć tych środków z jednego rachunku na drugi, żeby stworzyć... mmm... wirtualne pieniądze? Tymczasowo? - Wirtualne pieniądze? - Wydęła pogardliwie usta. - Żeby uratować flotę. Tak jak na wojnie. Księgowość najemników... - Ścisnął dłonie między kolanami, uśmiechając się do niej z nadzieją. - Oczywiście, jeśli to przekracza twoje możliwości... - Oczywiście, że nie - obruszyła się. - Ale metoda, o której pan mówi, opiera się głównie na wykorzystaniu opóźnień czasowych. Niestety, ziemska sieć finansowa jest w pełni zintegrowana, nie występują tu opóźnienia, chyba że zacznie się działać w skali międzygwiezdnej. Ale powiem panu, co by zadziałało, chociaż... - zawiesiła głos - może lepiej nie... - Co?