Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

12 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Kampania obywatelska

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:PDF

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

12 Bujold Lois McMaster - Cykl Barrayar - Kampania obywatelska.PDF

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Bujold Lois McMaster
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Lois McMaster Bujold

Cywilna kampania Barrayar – 12 ROZDZIAŁ PIERWSZY Wielki pojazd naziemny podskoczył i zatrzymał się o centymetry od pojazdu przed nim, a kierowca, Gwardzista Pym, zaklął pod nosem. Miles znów usadowił się na siedzeniu, mruganiem starając się przepędzić wizję straszliwej sceny ulicznej, która pojawiła mu się przed oczami za pośrednictwem Pyma. Miles zastanawiał się, czy udałoby się wmówić bezczelnemu prolowi przed nimi, że najechanie na tył przez Cesarskiego Audytora powinien potraktować jako zaszczyt. Pewnie nie. Student Uniwersytetu Vorbarr Sultana, który był przyczyną nagłego postoju, przebiegł przez bulwar i przepchnął się przez tłum bez jednego spojrzenia wstecz. Sznur pojazdów naziemnych znowu ruszył. – Słyszał pan coś o rychłym włączeniu systemu kontroli ruchu naziemnego? – zapytał Pym, a propos tego, co Miles zaliczył do trzeciego prawie-trafienia w tym tygodniu. – Niestety. Znowu opóźnienie we wdrażaniu, jak wynika z raportu Lorda Vorbohna Młodszego. Z powodu zwiększenia fatalnych wypadków lotniaków skupili się najpierw na wprowadzeniu automatycznego systemu powietrznego. Pym skinął głową, po czym skupił uwagę na zatłoczonej drodze. Gwardzista był zwyczajowo wysportowanym mężczyzną, a jego siwiejące skronie zdawały się tylko podkreślać jego brązowo-srebrny mundur. Służył Vorkosiganom jako zaprzysiężony gwardzista odkąd Miles był kadetem Akademii i pewnie mógłby to robić aż do śmierci ze starości, no chyba że zginęliby w wypadku drogowym. To tyle, jeśli chodzi o skróty. Następnym razem okrążą kampus. Miles obserwował przez osłonę, jak wyższe, nowe budynki Uniwersytetu zostają w tyle, a oni przejeżdżają przez spiczaste żelazne bramy na przyjemne, otoczone starymi rezydencjami ulice, preferowane przez rodziny starszych profesorów i obsługi. Dostojna architektura datowała się na ostatnią nieelektryczną dekadę przed końcem Czasu Izolacji. Ta dzielnica została uchroniona przed rozpadem przez poprzednie pokolenie i teraz ocieniona była zielonymi Ziemskimi drzewami, ozdobiona jasnymi skrzynkami z kwiatami pod strzelistymi oknami strzelistych domów. Miles przestawił kwiatową aranżację między swoimi stopami. Czy wyda się przesadna obdarowanej? Pym obejrzał się na ułamek sekundy, jego oczy spoczęły na zafoliowanym pakunku na podłodze. – Dama, którą pan spotkał na Komarrze, najwyraźniej wywarła na panu silne wrażenie, mój panie... – Zawiesił głos zachęcająco. – Tak – odparł Miles zniechęcająco. – Pańska pani matka pokładała wielkie nadzieje w tej bardzo atrakcyjnej pani Kapitan Quinn, którą kilka razy przywiózł pan do domu. – Czy w głosie Pyma pobrzmiewała tęskna nuta? – Teraz to pani Admirał Quinn – poprawił Miles z westchnieniem. – Ja też. Ale ona dokonała właściwego wyboru. – Skrzywił się do osłony. – Staram się nie zakochiwać więcej w galaktycznej kobiecie, a potem próbować ją przekonać do imigracji na Barrayar. Uznałem, że moją jedyną nadzieją jest znalezienie kobiety, która już toleruje Barrayar, a potem skłonić ją do polubienia mnie. – A Madame Vorsoisson lubi Barrayar? – Prawie tak jak ja. – Uśmiechnął się ponuro. – A, ach... druga część? – Zobaczymy, Pym. – Albo nie, tak też może być. W końcu farsa trzydziestoparolatka idącego poważnie w konkury po raz pierwszy w życiu – po raz pierwszy w stylu barrayarskim, w każdym razie – było obietnicą długich godzin rozrywki dla jego zainteresowanej służby. Miles wypuścił oddech i nerwową irytację przez nozdrza, gdy Pym znajdował miejsce do parkowania niedaleko schodów Lorda Audytora Vorthysa i idealnie wpasował wypolerowany stary pojazd w niezbyt obszernej przestrzeni. Pym podniósł osłonę; Miles wspiął się na zewnątrz i wpatrzył się w trzypiętrowy, ozdobiony płytkami front domu kolegi. Georg Vorthys był od trzydziestu lat profesorem analizy błędów inżynieryjnych na Uniwresytecie Cesarskim. On i jego żona mieszkali w tym domu niemal przez całe wspólne życie, dorobili się trojga dzieci i dwóch karier akademickich, zanim Cesarz Gregor wyznaczył Vorthysa jako jednego ze swoich podręcznych Cesarskich Audytorów. Ale profesorstwo Vorthys nie widzieli powodu, by zmieniać wygodny styl życia tylko z powodu niezwykłej potęgi Cesarskiego Głosu, scedowanej na emerytowanego inżyniera; Madame doktor Vorthys wciąż chodziła co dzień do swoich studentów. Oczywiście że nie, Miles! powiedziała Profesorowa, gdy raz zastanawiał się głośno nad umykającą im możliwością awansu towarzyskiego . Wyobrażaszsobie przenoszenie tych wszystkich książek? Nie wspominając o laboratorium i pracowni zajmujących całą piwnicę.

Ich łagodna inercja bardzo się przydała, gdy zaprosili niedawno owdowiałą siostrzenicę i jej synka, by z nimi zamieszkali, dopóki ona nie ukończy swojej edukacji. Mnóstwo miejsca, grzmiał jowialnie Profesor, ostatnie piętro jest takie puste, od kiedy dzieci wyjechały. Blisko do szkoły, wytknęła praktycznie Profesorowa. Mniej niższeść kilometrówod Domu Vorkosiganów! nie posiadał się z radości Miles, głośno dodając grzeczną zachętę. Itak Ekaterin Nile Vorvayne Vorsoisson przybyła. Jest tutaj, jest tutaj! Może patrzyła teraz na niego spoza cieni jednego z okien na górze? Miles ze zmartwieniem spojrzał po swoim o wiele za niskim ciele. Jeśli jego karłowata sylwetka ją odstręczała, nie dała tego po sobie poznać. Dobra i grzeczna. A jeśli idzie o te elementy wyglądu, które mógł kontrolować: żadnych plam z jedzenia na prostej szarej tunice, żadnych nieszczęsnych ulicznych śmieci przyczepionych do obcasów wypolerowanych półbutów. Sprawdził swoje zniekształcone odbicie w tylnej osłonie pojazdu. Lustrzana wypukłość rozszerzała jego szczupłe, choć trochę przygarbione ciało na podobieństwo jego korpulentnego klona-brata Marka, porównanie, które sztywno odrzucił. Marka na szczęście tu nie było. Ułożył usta w uśmiech, dla praktyki; w osłonie wyszedł skrzywiony i odstręczający. W każdym razie żadnych sterczących we wszystkich kierunkach włosów. – Wygląda pan doskonale, mój panie – powiedział Pym ożywczym tonem z przedniego przedziału. Twarz Milesa poczerwieniała i odskoczył od swojego odbicia. Wrócił do siebie na tyle, by z odpowiednim obojętnym wyrazem twarzy zabrać kompozycję kwiatową i zrolowaną fiszkę, którą wręczył mu Pym. Balansując ciężarem w ramionach, obrócił się w stronę wejścia i zaczerpnął głęboki oddech. Po około minucie Pym zapytał usłużnie zza jego pleców. – Może mam coś ponieść? – Nie. Dziękuję. – Miles wgramolił się na schody i uwolnił jeden palec, by nacisnąć przycisk dzwonka. Pym wyciągnął czytnik i usadowił się wygodnie w wozie, by przeczekać rozrywki swojego pana. Rozległ się dźwięk kroków i drzwi otwarły się, ukazując uśmiechniętą, różową twarz Profesorowej. Miała na sobie ciemnoróżową suknię z jasnoróżowym bolerkiem, haftowanym w zielone pnącza w stylu jej rodzinnego okręgu. Ten raczej formalny styl Vor, sugerujący, że właśnie skądś wróciła lub wychodzi, negowały miękkie koturny na jej nogach. – Witaj, Miles. Dobry Boże, ależ jesteś punktualny. – Pani Profesor. – Miles pochylił się w ukłonie i oddał uśmiech. – Czy ona jest? Jest w domu? Dobrze się czuje? Powiedziała pani, że to dobry czas. Nie jestem za wcześnie, prawda? Myślałem, że się spóźnię. Korek był okropny. Pani będzie w okolicy, prawda? Kupiłem to. Myśli pani, że się jej spodobają? – Sterczące czerwone kwiaty łaskotały go w nos, gdy prezentował prezent, jednocześnie ściskając zwiniętą kartkę, która miała tendencję do rozwijania się i uciekania, ilekroć poluzował uścisk. – Proszę, wejdź, wszystko w porządku, nic jej nie jest, a kwiaty są bardzo ładne… – Profesorowa uratowała bukiet i poprowadziła go wyłożonym kafelkami holem, łagodnie zamykając stopą drzwi. Dom był ciemny i chłodny przy wiosennym słońcu na zewnątrz, i pachniał miłym zapachem wosku do drewna, starych książek i dotykiem akademickiego kurzu. – Wyglądała na bladą i zmęczoną na pogrzebie Tiena. Otoczona przez tych wszystkich krewnych. Właściwie nie mieliśmy szansy zamienić więcej niż dwa słowa. – Przepraszam i Dziękuję, jeśli chodzi o ścisłość. Nie żeby miał więcej do powiedzenia rodzinie zmarłego Tiena Vorsoissona. – Było w niej ogromne napięcie, jak sądzę – powiedziała Profesorowa rozsądnie. – Przeszła przez takie okropieństwo, a oprócz Georga i mnie – i ciebie – nie ma nikogo, komu mogłaby powierzyć całą prawdę. Oczywiście jej pierwszą troską było przeprowadzić przez to Nikkiego. Ale wytrzymała to wszystko od początku do końca bez załamania. Byłam z niej bardzo dumna. – Rzeczywiście. A ona jest...? – Miles wykręcił szyję, zaglądając do pokoi przy holu wejściowym: zabałaganionego gabinetu obstawionego półkami z książkami i zabałaganionego salonu obstawionego półkami z książkami. Żadnych młodych wdów. – Prosto, tędy. – Profesorowa powlokła go w dół holu i przez kuchnię do małego miejskiego ogródka. Kilka wysokich drzew i ceglana ściana nadawała mu wygląd prywatnego zaułka. Za niewielkim okręgiem zielonej trawy, przy stole w cieniu siedziała kobieta z plikiem kartek i czytnikiem rozrzuconymi wokół niej. Miała na sobie suknię do połowy łydki w tym samy stylu co Profesorowa, ale całkiem czarną, z wysokim kołnierzem zapiętym pod szyją. Jej bolero było szare, ozdobione prostym czarnym szlakiem wokół brzegu. Ciemne włosy miała ściągnięte w gruby pleciony węzeł u nasady szyi. Podniosła wzrok na dźwięk otwieranych drzwi; jej brwi poszybowały do góry, a wargi rozdzieliły się w olśniewającym uśmiechu, aż Miles zamrugał. Ekaterin. – Mil- mój Lordzie Audytorze! – Wstała z furkotem spódnic; skłonił się nad jej dłonią. – Madame Vorsoisson. Dobrze pani wygląda. – Wyglądała wspaniale, chociaż wciąż zbyt blado. Częściowo mogła to być wina całej tej ciężkiej czerni, która nadawała jej oczom cudowny błękitno-szary odcień. – Witamy w Vorbarr Sultana. Przyniosłem to... – Wskazał na kompozycję kwiatową, którą Profesorowa postawiła na stole. – Choć tu na zewnątrz z pewnością nie są potrzebne. – Są cudowne – zapewniła go Ekaterin, wąchając je z zadowoleniem. – Zabiorę je później do mojego pokoju, tam będą pasować doskonale. Od kiedy się rozpogodziło, spędzam większość czasu tutaj, pod prawdziwym niebem. Spędziła niemal rok zamknięta w kopule Komarru.

– Potrafię to zrozumieć, – powiedział Miles. Rozmowa zatrzymała się lekką czkawką, a oni uśmiechnęli się do siebie. Ekaterin ocknęła się pierwsza. – Dziękuję, że przyszedł pan na pogrzeb Tiena. To wiele dla mnie znaczyło. – Przynajmniej tyle mogłem zrobić, w tych okolicznościach. Przykro mi tylko, że nie mogłem zrobić więcej. – Ale już tyle pan zrobił dla mnie i Nikkiego- – Przerwała na jego gest zakłopotanego przeczenia i natychmiast powiedziała: – Może pan usiądzie? Ciociu Vorthys… – Odsunęła jedno z wiklinowych krzeseł ogrodowych. Profesorowa potrząsnęła głową. – Muszę się czymś zając w środku. Bawcie się dobrze. – Dodała nieco tajemniczo: – Dobrze wam idzie. Wróciła do domu, a Miles usiadł naprzeciwko Ekaterin, kładąc na stole fiszkę, by czekała na właściwą chwilę. Natychmiast się na wpół rozwinęła. – Pańska sprawa już przekazana? – zapytała. – Ta sprawa będzie miała reperkusje przez całe lata, ale ja z nią już skończyłem, – odparł Miles. – Wczoraj dopiero oddałem mój raport, inaczej pojawiłbym się przywitać panią wcześniej. – Cóż, resztki zmysłów podpowiadały mu, że powinien biednej kobiecie pozwolić choć rozpakować walizki, zanim ją dopadnie. – Zostanie pan wysłany do następnej sprawy? – Nie sądzę, by Gregor ryzykował uwiązanie mnie gdzieś, zanim nie odbędzie się jego ślub. Obawiam się, że przez następne kilka miesięcy moje obowiązki będą towarzyskiej natury. – Jestem pewna, że poradzi pan sobie z nimi ze zwykłym sobie sprytem. Boże, mam nadzieję, że nie. – Nie sądzę, by spryt był tym, czego moja ciotka Vorpatril – ona dowodzi przygotowaniami do cesarskiego ślubu – życzyłaby sobie z mojej strony. Woli raczej: zamknij się i rób co ci każą, Miles. Ale wspominając o papierkowej robocie, co u pani? Czy majątek Tiena został zajęty? Czy udało się pani przejąć opiekę nad Nikkim od jego kuzyna? – Vassilego Vorsoissona? Tak, dzięki niebiosom, z tą częścią nie było żadnego problemu. – Więc, ach, co to właściwie jest? – Miles wskazał zabałaganiony stół. – Planuję pójść na kurs podczas następnego semestru na uniwersytecie. Za późno, by zaczynać tego lata, więc zacznę na jesieni. Jest taki wybór. Czuję się taką ignorantką. – Wykształcenie to coś, co udostępniasz, a nie zatrzymujesz w sobie. – Tak sądzę. – Co pani wybrała? – Och, zacznę od podstaw biologii, chemii... – Rozpromieniła się. – Jeden prawdziwy kurs uprawy szklarniowej. – Wskazała na swoje notatki. – Na resztę sezonu próbuję znaleźć sobie jakąś płatną pracę. Chcę mieć poczucie, że nie całkiem zależę od łaski krewnych, nawet jeśli starczy tylko na kieszonkowe. To wyglądało prawie jak wstęp, którego oczekiwał, ale Miles dostrzegł czerwony ceramiczny pojemnik, stojący na drewnianych deskach, otaczających podniesioną ogrodową leżankę. Pośrodku doniczki rosła, przebijając się przez ziemię, czerwono-brązowa plamka z ząbkowanym brzeżkiem jak koguci grzebień. Czy to było to, co mu się zdawało... Wskazał na pojemnik. – Czy to przypadkim nie jest pani stare bonsai skellytum? Przeżyje? Uśmiechnęła się. – Cóż, właściwie jest to początek nowego skellytum. Większość fragmentów starego umarła w drodze z Komarru do domu, ale ten się przyjął. – Ma pani- jeśli chodzi o rodowite barrayarskie rośliny, nie można chyba tego nazwać zielonym kciukiem? – Nie, chyba że cierpią na jakąś naprawdę poważną chorobę. – Co do ogrodów. – Jak by to powiedzieć, nie wpychając za głęboko stopy we własne usta. – Nie sądzę, bym w całym tym zamieszaniu kiedykolwiek miał szansę pani powiedzieć, jak zachwyciły mnie projekty ogrodów w pani komkonsoli. – Och. – Jej uśmiech uleciał, wzruszyła ramionami. – To nic wielkiego. To tylko zabawa.

Racja. Nie należy poruszać wydarzeń ostatnich czasów, aż czas stępi ostre brzegi wspomnień. – Chodzi mi o pani barrayarski ogród, ten z wszystkimi rodzimymi roślinami. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Jest ich tu w okolicy tuzin. Kilka utrzymują uniwersytety okręgowe jako żywe biblioteki dla studentów biologii. To nie jest oryginalny pomysł. – Cóż, – upierał się, czując się jak ryba płynąca w górę strumienia samodeprecjacji, – ja myślę, że jest bardzo ładny i zasługuje na więcej, niż pozostać widmowym ogrodem na holowidzie. Widzi pani, mam wolne miejsce... Rozwinął swoją fiszkę, na której był rozrys terenu zajmowanego przez Dom Vorkosiganów. Popukał palcem w puste miejsce na końcu. – Kiedyś był tu kolejny wielki dom, obok naszego, ale został zburzony w czasach Regencji. CesBez nie pozwoliło wybudować tam czegoś innego – chcieli, by to była strefa ochronna. Teraz nie ma tam nic oprócz uschłej trawy i kilku drzew, które jakimś cudem przetrwały entuzjazm CesBez do wyczyszczenia linii ognia. Siatka błotnistych ścieżek, bo ludzie tamtędy chodzą, skracając sobie drogę, a już dali sobie spokój z wysypywanie żwirku. Wybitnie nudny kawałek ziemi. – Tak nudny, że dotąd kompletnie go ignorował. Przechyliła głowę, by podążyć wzrokiem za jego ręką, jakby ta blokowała przestrzeń na planie gruntu. Jej własne długie palce zarysowały delikatnie brzeg, ale potem wycofały się wstydliwie. Zastanawiał się, jakie właśnie możliwości ujrzał jej umysł. – Zatem ja myślę – ciągnął dalej odważnie, – że cudownie byłoby na tym terenie założyć barrayarski ogród – wszystkie te rodzime gatunki – otwarty dla publiczności. Coś w rodzaju daru od rodziny Vorkosiganów dla miasta Vorbarr Sultana. Z bieżącą wodą, jak w pani projekcie, ze ścieżkami i ławkami i wszystkimi tymi cywilizacyjnymi rzeczami. Itymi dyskretnymi małymi tabliczkami na wszystkich roślinach, więc ludzie mimo wszystko mogliby się nauczyć czegoś o starej ekologii. – Proszę: sztuka, służba publiczna, nauka – czy jakiejś przynęty nie umieścił na swoim haczyku? Ach tak, pieniędzy. – Dobrze się składa, że szuka pani pracy na lato – składa się, ha, patrzcie i podziwiajcie, czy cokolwiek zostawiam przypadkowi, – bo myślę, że byłaby pani idealną osobą, by się tym zająć. Proszę zaprojektować i nadzorować założenie ogrodu. Mogę pani dać nieograniczony, hm, hojny budżet, i oczywiście pensję. Mogłaby pani zatrudnić robotników, sprowadzić co tylko pani zechce. A ona odwiedzałaby Dom Vorkosiganów praktycznie codziennie i często by się konsultowała z jego właścicielem. Gdy z czasem szok związany ze śmiercią jej męża zblednie, ona będzie gotowa, by zdjąć formalną żałobną odzież, a każdy wolny kawaler Vor w stolicy pojawi się pod jej drzwiami, Miles na tyle zaskarbi sobie jej łaski, że zdoła odeprzeć ataki najpoważniejszych rywali. Było za wcześnie, o wiele za wcześnie, by deklarować zaloty względem jej pokaleczonego serca; w jego głowie było to jasne, ale jego serce wyło z frustracji. Ale prosta przyjaźń biznesowa mogła ominąć jej rezerwę... Jej brwi podskoczyły; niepewnie dotknęła palcem tych przepięknych, bladych, nie umalowanych ust. – To właśnie czegoś takiego chciałabym się nauczyć. Jeszcze nie wiem, jak się to robi... – Przez praktykę do wiedzy – odpowiedział od razu Miles. – Czeladnictwo. Uczenie się przez działanie. Nigdy nie jest za wcześnie, by zacząć. – Ale co jeśli popełnię jakieś okropne błędy? – To będzie raczej długoterminowy projekt. Entuzjaści tego typu rzeczy chyba ciągle zmieniają swoje ogrody. Szybko im się nudzi ciągle ten sam widok. Jeśli wpadnie pani potem na lepszy pomysł, zawsze może pani poprawić plan. Dzięki temu będziemy mieli różnorodność. – Nie chcę marnować pana pieniędzy. Gdyby kiedyś została Lady Vorkosigan, musiałaby się pozbyć tego przyzwyczajenia, zdecydował stanowczo Miles. – Nie musi się pani decydować od razu – mruknął i odchrząknął. Uważaj na ten ton, chłopcze. Biznes. – Czemu jutro nie przyjdzie pani do Domu Vorkosiganów i przejdzie się osobiście po terenie, zobaczymy, jakie pomysły to pani nasunie. Trudno cokolwiek powiedzieć, patrząc na fiszkę. Potem zjemy podwieczorek i porozmawiamy o problemach i możliwościach. Logiczne? Zamrugała. – Tak, bardzo. – Jej ręka wyciągnęła się ciekawie ku fiszce. – O której po panią przyjechać? – O której panu wygodnie. Lordzie Vorkosigan. Och, cofam to. Jeśli to będzie po 12.00, ciotka wróci z porannych zajęć i Nikki może z nią zostać. – Znakomicie! – Tak, mimo że lubił syna Ekaterin, Miles pomyślał, że lepiej mu pójdzie w tym delikatnym tańcu bez obecności aktywnego dziewięciolatka. – 12.00 będzie w sam raz. Umowa stoi. – Odrobinę po fakcie powiedział: – A jak Nikkiemu podoba się w Vorbarr Sultana?

– Podoba mu się pokój i ten dom. Myślę, że będzie trochę znudzony, jeśli będzie musiał czekać na początek roku szkolnego, by poznać kolegów w jego wieku. To nie usunie Nikolaia Vorsoissona z jego kalkulacji. – Zakładam, że te retrogeny zadziałały i już nie ma niebezpieczeństwa rozwoju symptomów Dystrofii Vorzohna? Uśmiech głębokiej matczynej satysfakcji złagodził wyraz jej twarzy. – Zgadza się. Jestem taka szczęśliwa. Lekarze w klinice tu w Vorbarr Sultana raportują, że miał czyste i kompletne wchłonięcie komórkowe. Rozwojowo to tak, jakby nigdy nie odziedziczył mutacji. – Spojrzała na wskroś niego. – Jakby ktoś zdjął mi z ramion pięćsetkilogramowy ciężar. Myślę, że mogłabym latać. Więc powinnaś. W tym momencie to właśnie Nikki wybiegł z domu, niosąc talerz ciastek z wyrazem determinacji na twarzy, za nim Profesorowa z tacą herbaty i filiżankami. Miles i Ekaterin pośpiesznie zaczęli sprzątać ze stołu. – Witaj, Nikki – powiedział Miles. – Hej, Lordzie Vorkosigan. Czy to pański wóz naziemny stoi z przodu? – Tak. – Ale barka. – Ta obserwacja została przekazana bez pogardy, jako źródło zainteresowania. – Wiem. To pozostałość z czasów, gdy mój ojciec był Regentem. Właściwie jest pancerny – ma masywne podwozie. – Och? – Zainteresowanie Nikkiego wzrosło. – Czy ktoś kiedyś do niego strzelał? – Nie, nie sądzę, żeby akurat do tego. – Huh. Kiedy Miles ostatnim razem widział Nikkiego, chłopiec miał nieruchomą i bladą od koncentracji twarz, gdy podnosił świeczkę, by spalić ofiarę na pogrzebie ojca, najwyraźniej przerażony swym udziałem w ceremonii. Teraz wyglądał o wiele lepiej, jego brązowe oczy były ruchliwe, a twarz znów zmienna. Profesorowa usiadła i nalała herbatę, a rozmowa zeszła na tematy bardziej ogólne. Szybko wyszło na jaw, że Nikki bardziej się interesuje jedzeniem niż gościem matki; grzecznie odrzucił ofertę dorosłych dotyczącą herbaty, za pozwoleniem ciotecznej babki złapał kilka ciastek i bocznymi drzwiami wrócił do tego, czym akurat był zajęty. Miles próbował sobie przypomnieć, że gdy był w tym wieku, uważał przyjaciół swoich rodziców za coś w rodzaju wyposażenia. No, oprócz wojskowych ze świty ojca, oczywiście, którzy zawsze przyciągali jego uwagę. Ale Miles był obłąkany na punkcie wojska od chwili gdy zaczął chodzić. Nikki miał fioła na punkcie statków skokowych i pewnie by się przyczepił do pilota skokowego. Może Miles powinien jakiegoś ze sobą przyprowadzić dla zjednania Nikkiego. Jakiegoś szczęśliwie żonatego, poprawił się w myślach. Położył przynętę na stole, a Ekaterin ją wzięła; czas się wycofać, dopóki jest wygrany. Ale wiedział doskonale, że już raz odrzuciła jedną przedwczesną ofertę małżeństwa, która nadeszła z kompletnie niespodziewanej strony. Czy żaden nadwyżkowy mężczyzna Vor z Vorbarr Sultany jeszcze jej nie odkrył? W stolicy roiło się od młodych oficerów, robiących karierę biurokratów, agresywnych przedsiębiorców, mężczyzn z ambicjami, bogatych i wpływowych, sięgających do serca Cesarstwa. Ale nie, w skali niemal pięć do trzech, ich sióstr. Rodzice poprzedniej generacji dzięki przejętej galaktycznej możliwości regulacji płci dziecka posunęli się o wiele za daleko w swoim głupim pragnieniu męskiego potomka, a większość synów, których wychowali – rówieśników Milesa – odziedziczyło w rezultacie mariażowy bałagan. Wystarczyło ostatnio pójść na jakiekolwiek przyjęcie w Vorbarr Sultana i człowiek mógł praktycznie posmakować z powietrza cholernego testosteronu, bez wątpienia skraplanego przez alkohol. – Więc, ach... Miała pani innych gości, Ekaterin? – Przyjechałam zaledwie tydzień temu. To nie było ani tak, ani nie. – Myślę, że wkrótce opadną panią kawalerowie. – Zaraz, przecież miał o tym nie wspominać... – Z pewnością to – wskazała czarną suknię, – utrzyma ich na dystans. Jeśli wogóle mają jakieś maniery. – Hm, nie jestem pewien. Teraz scena towarzyska jest bardzo intensywna. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się zimno.

– Nie robi mi to różnicy. Miałam dekadę... małżeństwa. Nie potrzebuję powtarzać tego doświadczenia. Inne kobiety sprzyjają kawalerom; mogą sobie zabrać moją część. – Przekonanie na jej twarzy poparte było nietypowym błyskiem stali w jej głosie. – To jedyna pomyłka, której nie chcę powtarzać. Nigdy ponownie nie wyjdę za mąż. Miles opanował wzdrygnięcie i przywołał na twarz zainteresowany, pełny współczucia uśmiech. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Wcale cię nie popycham, nie, nie. Nie ma potrzeby podnosić barier, milady, nie wobec mnie. Nie powinien przyśpieszać, mocniej naciskając; to mogłoby wszystko zepsuć. Zmuszony zadowolić się postępem tego dnia, Miles skończył herbatę, wymienił kilka uprzejmości z obiema kobietami i zebrał się do odejścia. Pym pospiesznie otworzył drzwi, gdy Miles pokonał ostatnie trzy schody jednym skokiem. Wsunął się na miejsce pasażera, a gdy Pym zajął miejsce za kierownicą i zamknął osłonę, machnął szeroko dłonią. – Do domu, Pym. Pym wyprowadził pojazd na ulicę i zapytał łagodnie: – Dobrze poszło, prawda, mój panie? – Dokładnie tak, jak planowałem. Przyjdzie jutro do Domu Vorkosiganów na podwieczorek. Gdy dotrzemy do domu, chcę żebyś zadzwonił do serwisu ogrodniczego – niech przyślą dziś wieczorem zespół i zrobią dodatkowy przegląd. Ipowiedz- nie, ja porozmawiam z Mamą Kosti. Podwieczorek musi być... nadzwyczajny, tak. Ivan zawsze mówi, że kobiety lubią jedzenie. Ale niezbyt ciężkie. Wino- zastanawiam się, czy ona pije wino przed wieczorem? Zaproponuję jej. Coś z Posiadłości. Iherbatę, jeśli nie wybierze wina, wiem, że pija herbatę. Skreślić wino. Izbierz grupę sprzątającą, niech zdejmą wszystkie te pokrowce z mebli na pierwszym piętrze- ze szystkich mebli. Chcę ją oprowadzić po domu, zanim się nie zorientuje... Nie, czekaj, Zastanawiam się... jeśli będzie to wyglądać jak mieszkanie żałosnego samotnego kawalera, może to wzbudzi jej litość. Może powinienem zrobić większy bałagan, strategicznie rozstawić używane szklanki, jakieś dziwne skórki po owocach pod sofami – milczące wołanie: Pomóżnam! Wprowadźsię i ustawdo pionu tego biednego gościa- a może to ją tylko wystraszy? Co myślisz, Pym? Pym zacisnął wargi z zamyśleniem, jakby zastanawiając się, czy do obowiązków Gwardzisty należy powstrzymywanie zamiłowania swego pana do teatru ulicznego. Wreszcie powiedział ostrożnie: – Jeśli mogę się wypowiedzieć w imieniu całego gospodarstwa, myślę, że powinniśmy się pokazać z najlepszej strony. W tych okolicznościach. – Och. Racja. Miles na kilka chwil ucichł, gapiąc się przez osłonę, gdy przejeżdżali przez zatłoczone ulice miasta, za dzielnicę Uniwersytetu i przez podobne do labiryntu zaułki Starego Miasta, skręcając przed Dom Vorkosiganów. Wreszcie się znów odezwał, maniakalny humor zniknął już z jego głosu, czyniąc go spokojnym i bezbarwnym. – Zabierzemy ją jutro o 12.00. Ty prowadzisz. Zawsze będziesz prowadził, gdy Madame Vorsoisson lub jej syn będą w pojeździe. Chcę, żebyś to przewidział w swoim rozkładzie zajęć. – Tak, mój panie. – Po chwili dodał lakonicznie, – Z przyjemnością. Przypadłość ataków to ostatni podarunek, jaki kapitan CesBez Miles Vorkosigan przywiózł do domu z trwających dekadę misji wojskowych. Miał szczęście, że udało mu się wydostać z krio-komory żywym i z nietkniętym umysłem; Miles doskonale wiedział, że wielu się aż tak nie poszczęściło. Miał szczęście na tyle, by zostać zwolnionym ze względów medycznych ze służby cesarskiej, a nie pochowany z honorami, ostatni ze wspaniałej linii, albo zredukowany do poziomu jakiegoś zwierzęcia czy rośliny. Stymulator ataków, którzy wynaleźli dla niego lekarze wojskowi, by wyzwalać konwulsje, daleki był od wyleczenia, choć miał powstrzymywać je przed zdarzaniem się przypadkowo. Miles prowadził i latał lotniakiem – ale tylko sam. Nigdy nie zabierał pasażerów. Ordynansowskie obowiązki Pyma poszerzyły się o asystenta medycznego; był świadkiem wystarczającej liczby gwałtownych ataków Milesa, by być wdzięcznym za ten niezwykły wybuch zrównoważenia. Kącik ust Milesa wykrzywił się. Po chwili spytał: – A jak ty złapałeś Mamę Pym, dawno temu, Pym? Pokazałeś się z najlepszej strony? – To było prawie osiemnaście lat temu. Szczegóły trochę się zatarły. – Pym uśmiechnął się lekko. – Byłem wtedy starszym sierżantem. Poszedłem na zaawansowany kurs CesBez i zostałem wyznaczony do ochrony w Zamku Vorhartung. Ona pracowała za biurkiem w archiwach. Pomyślałem sobie, nie jestem już chłopcem, czas podejść serio do rzeczy... choć nie jestem pewny, czy tego pomysłu to ona mi nie podsunęła, bo twierdzi, że

to ona pierwsza mnie złapała. – Ach, przystojny chłopak w mundurze, rozumiem. Działa za każdym razem. Więc dlaczego postanowiłeś zrezygnować z Cesarskiej Służby i służyć Księciu-memu-ojcu? – Ech, wydawało się to właściwym rozwiązaniem. Nasza mała dziewczynka miała się wkrótce pojawić, ja właśnie kończyłem dwudziestoletni przydział i musiałem zadecydować, czy zostać w wojsku czy nie. Rodzina mojej żony była tutaj, i jej korzenie, a ona nie była zbyt chętna jeździć za mężem żołnierzem z dzieckiem u piersi. Kapitan Illyan, który wiedział, że pochodzę z Okręgu, był tak miły, że dał mi znać, że pański ojciec ma wolne miejsce wśród gwardzistów. Irekomendował mnie, gdy denerwowałem się wstąpieniem. Uważałem, że Książęcy Gwardzista ma bardziej osiadłą pracę, w sam raz dla faceta z rodziną. Wóz naziemny dotarł do Domu Vorkosiganów; będący na służbie kapral CesBez otworzył im bramę, a Pym podjechał do głównych drzwi i podniósł osłonę. – Dziękuję, Pym – powiedział Miles i zawahał się. – Jedno słowo. Dwa. Pym przemienił się w słuch. – Gdybyś przypadkiem spotykał się towarzysko z Gwardzistami innego Domu... Byłbym wdzięczny, gdybyś nie wspominał o Madame Vorsoisson. Nie chciałbym, żeby była obiektem inwazyjnych plotek, i, im... nic im do tego, prawda? – Lojalny Gwardzista nie plotkuje, mój panie – powiedział sztywno Pym. – Nie, oczywiście że nie. Przepraszam. Nie chciałem sugerować... um, przepraszam. Nieważne. Jeszcze jedno. Może sam zawiniłem, mówiąc zbyt wiele, rozumiesz. Właściwie ja wcale się nie ubiegam o rękę Madame Vorsoisson. Pyn starał się wyglądać odpowiednio obojętnie, ale na twarz wypłynął mu zakłopotany wyraz. Miles dodał pospiesznie: – To znaczy, nie oficjalnie. Jeszcze nie. Ona jest... Jest raczej w trudnym okresie, i jest wrażliwa... płochliwa. Jakakolwiek przedwczesna deklaracja z mojej strony byłaby katastrofą, obawiam się. To problem nieśmiałości. Kluczowa jest dyskrecja, jeśli rozumiesz? Pym posłał mu dyskretny, ale pełen wsparcia uśmiech. – Jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi – powtórzył Miles. – W każdym razie na razie. – Tak, mój panie. Rozumiem. – Ach. Dobrze. Dziękuję. – Miles wygramolił się z pojazdu i dodał przez ramię, kierując się w stronę domu: – Gdy odstawisz samochód, znajdziesz mnie w kuchni. * * * Ekaterin stała pośrodku pustego prostokąta trawy z ogrodami gotującymi się w głowie. – Jeśli pokopiesz tutaj – wskazała, – i zgromadzisz ziemię z tej strony, powstanie spadek wystarczający do przepływu wody. Tu trochę ściany, by przyblokować hałas ulicy i podwyższyć efekt. A tu zakręt ścieżki… – Obróciła się do Lorda Vorkosigana, który obserwował ją z uśmiechem, wepchnąwszy ręce do kieszeni szarych spodni. – A może woli pan coś bardziej geometrycznego? – Przepraszam? – zamrugał. – To pytanie natury estetycznej. – Ja, uch... estetyka nie jest moją mocną stroną. – Powiedział to tonem smutnego wyzwania, jakby było to coś, czego dotychczas nie była świadoma. Jej ręce szkicowały zarys projektowanego kawałka, próbując wywołać kształt z powietrza. – Jeśli chce pan iluzji naturalnego miejsca, Barrayaru, zanim dotknęła go ręka człowieka, z wodą wyglądającą jak skały i strumyk, kawałka wsi pośrodku miasta – czy czegoś bardziej jak metafory, z barrayarskimi roślinami w takich ścisłych, ludzkich rzędach – prawdopodobnie w betonie. Można robić naprawdę cudowne rzeczy z wodą i betonem. – Co jest lepsze? – To nie jest kwestia lepszego. To kwestia tego, co chce pan wyrazić.

– Nie myślałem o tym jako o racji stanu. Myślałem o tym jak o prezencie. – Jeśli to pański ogród, będzie widziany jako racja stanu, czy pan tego chce, czy nie. Kącik jego warg skrzywił się, gdy przyjmował to do wiadomości. – Muszę to przemyśleć. Ale nie ma wątpliwości, że według pani coś można zrobić z tym teReném? – Och, żadnych wątpliwości. – Dwa ziemskie drzewa, wydawałoby się wetknięte w płaski grunt zupełnie przypadkowo, trzeba usunąć. Ten srebrny klon był chory od środka i nie będzie wielkiej straty, ale młody dąb był zdrowy – prawdopodobnie można go przesadzić. Wierzchnia warstwa terraformowanej ziemi także wymaga uratowania. Ręce ją swędziały z pragnienia, by zacząć kopać w ziemi tu i teraz. – To niezwykłe, znaleźć tak zachowane miejsce w środku Vorbarr Sultana. – Po drugiej stronie ulicy wysoko wznosił się komercyjny budynek zawierający tuzin sklepów. Na szczęście zwrócony był na północ i nie blokował wiele światła. Syki i huczenie silników pojazdów naziemnych tworzyły niekończący się kontrapunkt przy skrzyżowaniu ruchliwych arterii u górnego końca prostokąta, gdzie w myślach postawiła swoją ścianę. Po drugiej stronie był park, wysoki kamienny płot zakończony żelaznymi iglicami widać było z tego miejsca; czubki drzew nad nim częściowo zasłaniały widok wielkiego domu osiadłego pośrodku terenu. – Poprosiłbym panią, by pani usiadła, podczas gdy ja będę myślał – powiedział Lord Vorkosigan, – ale CesBez nie ustawiło ławek – nie chcieli nikogo zachęcać do plątania się wokół rezydencji Regenta. Przypuszczam, że przedstawi pani oba te kontrastujące ze sobą pomysły na swojej komkonsoli, a potem przyniesie mi do przejrzenia. A teraz może przejdziemy się wokół domu? Myślę, że za niedługo moja kucharka przygotuje podwieczorek. – Och... Dobrze... – Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na otwierające się możliwości, Ekaterin pozwoliła się poprowadzić w stronę domu. Skręcili przez park. Za rogiem szarej ściany, przy frontowych drzwiach do Domu Vorkosiganów w betonowej budce schronił się strażnik w zielonym mundurze Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa. Odkodował zamek żelaznej bramy dla małego Lorda Audytora i jego gościa, po czym obserwował, jak przechodzą, odsalutował formalnie na dziękczynny półsalut Vorkosigana i uśmiechnął się uprzejmie do Ekaterin. Przed nimi wznosił się ponury kamień domostwa, dwa główne skrzydła wysokie na cztery piętra. Co dawało tuziny okien zerkających na dół. Krótki półkolisty podjazd otaczał cudownie bogatą łątkę zielonej trawy i zaprowadził ich pod portyk, który osłaniał podwójne rzeźbione drzwi, z obu stron otoczone przez wysokie, strzeliste okna. – Dom Vorkosiganów ma już około dwieście lat. Budynek został wybudowany, między innymi, przez mojego pra- pra- pradziadka, siódmego Księcia, w okresie gdy kończyła się historycznie niezwykła dla rodziny prosperity – powiedział jej radośnie Lord Vorkosigan. – Zastąpił on jakąś gnijącą warownię klanową położoną gdzieś w rejonie starego karawanseraju, i to, jak sądzę, w ostatniej chwili. Przysunął rękę do zamka dotykowego, ale drzwi otworzyły się bezszelestnie zanim jeszcze go dotknął. Zmarszczył brwi i wprowadził ją do środka. Dwóch gwardzistów w brązowo-srebrnych liberiach Vorkosiganów stało na baczność z obu stron wyłożonego białymi i czarnymi płytkami foyer. Trzeci mężczyzna w liberii, Pym, wysoki kierowca, którego spotkała, gdy Vorkosigan przyjechał ją odebrać, właśnie cofał się od panelu kontrolnego drzwi; on też wyprężył się przed swoim panem. Ekaterin poczuła niechęć. Dotychczas gdy widywała go na Komarrze, nie odniosła wrażenia, że hołduje starovorowskim formalnościom w takim stopniu. Choć nie kompletnie formalnie – zamiast sztywnej obojętności wielki gwardzista uśmiechnął się do nich serdecznie, bardzo zapraszająco. – Dziękuję, Pym – powiedział Vorkosigan autoamtycznie i zamilkł. Po chwili namysłu, marszcząc brwi w zdumieniu dodał: – Myślałem, że byłeś na nocnej zmianie, Roic. Nie powinieneś spać? Największy i najmłodszy strażnik zesztywniał pod wzrokiem pana i mruknął: – Mój panie. – Mój panie to nie odpowiedź. Mój panie to unik – powiedział Vorkosigan tonem raczej obserwacyjnym niż ganiącym. Strażnik zaryzykował powściągliwy uśmiech. Vorkosigan westchnął i obrócił się do niej. – Madame Vorsoisson, pozwoli pani, że przedstawię resztę Gwardzistów Vorkosiganów, obecnie przydzielonych do mnie – Gwardzista Jankowski, Gwardzista Roic. Madame Vorsoisson. Pochyliła głowę, a oni się odkłonili, mrucząc: „Madame Vorsoisson” i „Cała przyjemność po mojej stronie”. – Pym, powiadom Mamę Kosti, że już jesteśmy. Dziękuję, panowie, to by było wszystko – dodał Vorkosigan z dziwną enfazą. Z kolejnymi stłumionymi uśmiechami roztopili się w bocznym korytarzu. Głos Pyma cichł w oddali: „Widzisz, mówiłem ci-” Dalsze wyjaśnienia dla towarzyszy, cokolwiek to było, zostały szybko stłumione odległością do niezrozumiałego szeptu. Vorkosigan potarł usta, odzyskując swoją kordialność gospodarza, po czym znów się do niej zwrócił:

– Chciałaby pani przejść się po domu przed podwieczorkiem? Wielu ludzi uważa, że jest historycznie interesujący. Osobiście uważała, że jest szalenie fascynujący, ale nie chciała wyjść na jakąś chichoczącą turystkę ze wsi. – Nie chciałabym pana kłopotać, Lordzie Vorkosigan. Jego usta skrzywiły się z niepokojem, po czym znów ułożyły się w zapraszający uśmiech. – Żaden kłopot. Właściwie to przyjemność. – Jego spojrzenie nabrało dziwnej intensywności. Czyżby chciał, by powiedziała tak? Może był dumny ze swojej własności. – Zatem bardzo chętnie. Dziękuję. To była właściwa odpowiedź. Jego uśmiech wrócił jak huragan, a on natychmiast poprowadził ją w lewo. Formalny przedpokój prowadził do cudownej biblioteki, ciągnącej się przez całą szerokość skrzydła; musiała włożyć ręce do kieszeni bolera, by powstrzymać je od wyciągania starych, drukowanych książek w skórzanych oprawach, ciągnących się rzędami na ścianach od sufitu po podłogę. Otworzył przed nią szklane drzwi na końcu biblioteki i poprowadził przez boczny ogród, gdzie najwyraźniej kilka pokoleń służących zostawiło bardzo mało miejsca na jakiekolwiek innowacje. Pomyślała, że mogłaby po łokieć zatopić ramię w ziemi stałych grządek. Najwyraźniej uparł się, by być sumiennym, więc poprowadził ją przez skrzyżowanie i dalej, do ogromnej piwnicy z winami, wypchanej rozmaitymi produktami różnych farm Okręgu Vorkosiganów. Przeszli przez podziemny garaż. Był tam błyszczący uzbrojony wóz naziemny i czerwony emaliowany lotniak upchnięty w kącie. – Czy to pański? – zapytała radośnie Ekaterin, skazując na lotniak. Jego odpowiedź była niezwykle krótka. – Tak. Ale niezbyt często nim latam. Och. Racja. Jego ataki. Mogłaby sama się kopnąć. Bojąc się, że jakiekolwiek zawiłe próby przeprosin tylko pogorszyłyby sprawę, podążyła za nim do ogromnego i pachnącego kompleksu kuchennego. Tam Vorkosigan formalnie przedstawił ją swojej sławnej kucharce, pulchnej kobiecie w średnim wieku nazuwanej Mama Kosti, która uśmiechnęła się szeroko do Ekaterin i udaremniła próby swojego pana zmierzające do spróbowania przygotowywanego podwieczorku. Mama Kosti dała do zrozumienia, że jej rozległe królestwo nie ma zbyt wiele pracy – ale ile w końcu może zjeść jeden nieduży mężczyzna? Powinien zapraszać więcej towarzystwa; może wpadnie pani znowu, częściej, Madame Vorsoisson. Mama Kosti dobrodusznie posłała ich znowu w drogę, a Vorkosigan poprowadził Ekaterin przez swoje oszałamiające dziedzictwo formalnych pokojów przyjęć i z powrotem do brukowanego Foyer. – To są publiczne części – powiedział jej. – Drugie piętro to moje własne terytorium. Z zaraźliwym entuzjazmem pociągnął ją krętymi schodami, by zaprezentować ciąg pokojów, które, jak zapewniał, kiedyś zajmował sam sławny Generał Książę Piotr, a teraz należały do niego. Podkreślił wspaniały widok na boczny ogród z salonu apartamentu. – Są jeszcze dwa piętra, plus poddasze. Strychy w Domu Vorkosiganów to coś, co warto obejrzeć. Chciałaby pani? Jest jeszcze coś, co chciałaby pani zwiedzić? – Nie wiem – powiedziała, lekko przytłoczona. – Pan tu się wychował? Rozejrzała się po dobrze rozplanowanym salonie, próbując sobie tu wyobrazić małego Milesa i zdecydowała, że jest mu wdzięczna, że powstrzymał się przed zaciągnięciem jej do swojej sypialni, widocznej przez odległe drzwi. – Właściwie przez pierwsze pięć czy sześć lat mojego życia mieszkaliśmy w Cesarskiej Rezydencji z Gregorem – odpowiedział. – Moi rodzice i mój dziadek mieli małą, hm, sprzeczkę we wczesnych latach Regencji, ale potem się pogodzili, a Gregor poszedł do szkoły przygotowawczej. Moi rodzice przeprowadzili się z powrotem tutaj; zamieszkali trzecie piętro tak samo jak ja zagarnąłem drugie. Przywilej dziedzica. Kilka pokoleń w domu dogaduje się najlepiej, gdy jest to naprawdę wielki dom. Mój dziadek mieszkał tu do śmierci, kiedy miałem siedemnaście lat. Miałem pokój na piętrze rodziców, choć nie w tym samym skrzydle. Wybrali go dla mnie, bo Illyan powiedział, że ma najgorszy kąt ognia z... um, był też dobry widok na ogród. Chciałaby pani...? – Obrócił się, wskazując, uśmiechnął się przez ramię i poprowadził ją do góry kolejnymi schodami, za róg i w dół przez długi hol. Pokój, do którego weszli miał dobry widok na ogród , ale wszelkie ślady małego Milesa zostały wymazane. Teraz był to czysty i prosty pokój gościnny, ze śladową osobowością udzielającą się mu od tego wspaniałego domu. – Jak długo pan tu mieszkał? – spytała, rozglądając się. – Aż do ostatniej zimy. Przeprowadziłem się na dół, gdy zostałem zwolniony z przyczyn medycznych. – Potarł szyję typowym nerwowym ruchem. – Przez dziesięć lat służby w CesBez tak rzadko bywałem w domu, że nigdy nie potrzebowałem niczego więcej. – Przynajmniej miał pan własną łazienkę. Te domy z Czasu Izolacji są czasem- – Przerwała, gdy za drzwiami, które odruchowo otwarła, ukazała się szafa. Drzwi obok musiały prowadzić do łazienki. Miękki blask pojawił się

automatycznie. Szafa wypchana była mundurami – starymi wojskowymi mundurami Lorda Vorkosigana, jak zorientowała się z rozmiaru i doskonałego kroju. Nie byłby w stanie używać standardowych zestawów przydziałowych. Rozpoznała czarny mundur polowy, cesarską zieloną kurstkę i podkoszulek, połyskujący przepych formalnych paradnych czerwieni i błękitów. Rząd butów stał na baczność na podłodze szafy od ściany do ściany. Wszystkie były wypucowane, ale jego skoncentrowany w zamknięciu zapach wciąż przenikał suche, gorące powietrze, które owionęło jej twarz jak pieszczota. Odetchnęła, odurzona tą wojskowo-męską perfumą. Wydawało się, że przepływa bezpośrednio z jej nosa do ciała, omijając mózg. Zakłopotany stanął obok niej, obserwując jej twarz; dobrze dobrana woda kolońska, którą pachniał, a którą poczuła w chłodnym powietrzu w pojeździe naziemnym, przyjemny, ostro-cytrusowy zapach pokrywający czystego mężczyznę, nagle został zintensyfikowany jego bliskością. To była pierwsza chwila spontanicznej wrażliwości, jaką poczuła od śmierci Tiena. Och, od lat przed śmiercią Tiena. To było zawstydzające, ale też dziwnie uspokajające. Czyżbym mimo wszystko była żywa poniżej szyi? Nagle przypomniało jej się, że to sypialnia. – A ten skąd jest? – Powstrzymała swój głos przed piszczeniem i sięgnęła po wieszak z nieznajomym szarym uniformem, ciężką krótką kurtką z epoletami, mnóstwem zamykanych kieszeni i białym obszyciem, z pasującymi spodniami. Paski na rękawach i mieszane oznaczenia na kołnierzu oznaczały rangę, która była dla niej tajemnicą, ale było ich mnóstwo. Materiał w dotyku był jakby ognioodporny, zwykle stosowany tylko w naprawdę drogich mundurach polowych. Jego uśmiech zmiękł. – No cóż. – Zsunął kurtkę z wieszaka, który trzymała, i uniósł ją na chwilę. – Nigdy pani nie spotkała Admirała Naismitha, prawda? To była moja ulubiona przykrywka. On- ja- dowodziłem Wolną Flotą Najemników Dendarii dla CesBez przez lata. – Udawał pan galaktycznego admirała? – Porucznik Vorkosigan? – dokończył kpiąco. – Zaczęło się od pozorów. Sprawiłem, że był realny. – Kącik jego ust wykrzywił się, z mruknięciem Czemu nie? powiesił kurtkę na gałce drzwi i zrzucił szarą tunikę, odsłaniając białą koszulę. Po lewej stronie widać było kaburę, nie sądziła, że nosił broń. Nawet tutaj chodzi uzbrojony? To był tylko dozwolony prawem ogłuszacz, ale on nosił go tak nieświadomie jak koszulę. Przypuszczam, że gdy jesteś Vorkosiganem, to ubieraszsię tak codziennie. Zamienił tunikę na kurtkę i włożył ją; jego spodnie były tak zbliżone kolorem do munduru, że właściwie nie musiał wkładać oryginalnych dla prezentowania efektu czy efektownej prezentacji. Przeciągnął się i natychmiast przybrał postawę kompletnie różną od jego zwykłej; zrelaksowany, wyprostowany, jakoś wypełniał przestrzeń poza swoim niewielkim ciałem. Jedno ramię cofnął, by oprzeć się o framugę drzwi, a jego krzywy uśmiech przekształcił się w promienny. Z doskonale poważnym, płaskim betańskim akcentem, który zdawał się nigdy nie słyszeć o idei kasty Vor powiedział: – Aj, proszę nie pozwolić temu brudnemu nudnemu Barrayarczykowi się zatrzymywać. Chodź ze mną, pani, a pokażę ci galaktykę. Ekaterin, zaskoczona, cofnęła się o krok. Szarpnął brodą, wciąż się szczerząc szaleńczo, i zaczął mocować się z zapięciami. Dłonie sięgnęły pasa, wyprostowały poły i zamarły. Kurtce brakowało kilka centymetrów, by się zapiąć, a zapięcia nie chciały się trzymać nawet wtedy, gdy zacisnął je szarpnięciem. Z takim niedowierzaniem patrzył na to podstępne skurczenie, że Ekaterin parsknęła śmiechem. Spojrzał na nią i żałosny uśmiech rozświetlił jego oczy w odpowiedzi na iskierki w jej spojrzeniu. Jego głos wrócił do barrayarskiej normy. – Nie miałem tego na sobie od ponad roku. Najwyraźniej wyrastamy z naszej przeszłości na różne sposoby. – Zdjął z siebie kurtkę. – Hm. Cóż, spotkała pani moją kucharkę. Gotowanie to dla niej nie praca, tylko święte powołanie. – Może skurczyła się w praniu – rzuciła, próbując go pocieszyć. – Dziękuję. Nie. – Westchnął. – Przebranie Admirała brzydko się wystrzępiło nawet przed jego śmiercią. Dni Naismitha i tak były policzone. Może i głos świadczył o lekkim traktowaniu straty, ale ona widziała blizny po granacie igłowym na jego piersi. Jej myśli obracały się wokół ataku, którego była świadkiem, na podłodze salonu w ciasnym mieszkaniu jej i Tiena na Komarrze. Pamiętała wyraz jego oczu, gdy epileptyczny sztorm minął; psychiczna konfuzja, wstyd, bezsilna złość. Ten człowiek zaprowadził swoje ciało daleko poza jego ograniczenia, najwyraźniej w przekonaniu, że bez wsparcia da sobie radę ze wszystkim. Więc może. Do czasu. Aż czas się wyczerpie – nie. Czas biegnie. Nie ma końca czasu. Ale ty dochodziszdo końca siebie, a czas biegnie i cię mija. Tego nauczyły ją lata z Tienem, jeśli już niczego innego. – Przypuszczam, że powinienem to dać Nikkiemu, żeby się nimi bawił. – Wskazał po prostu na rząd mundurów. Ale jego dłonie starannie wyprostowały szarą kurtkę na wieszaku, strzepnęły niewidzialny pyłek i odwiesiły

na swoje miejsce w rzędzie. – Dopóki może jest dostatecznie młody, by chcieć. Za rok lub dwa wyrośnie z nich, jak sądzę. Wciągnęła oddech. Myślę, że to byłoby obsceniczne. Te pamiątki najwyraźniej były dla niego życiem i śmiercią. Co go napadło, by robić- wierzyć, że są niczym więcej jak zabawkami dziecka? Nie wiedziała, jak zniechęcić go do tego okropnego pomysłu, żeby nie zabrzmiało, jakby gardziła jego ofertą. Zamiast tego, po chwili milczenia, rozciągającej się nieznośnie, wypaliła: – Wróciłby pan? Gdyby pan mógł? Jego spojrzenie stało się odległe. – Cóż, teraz... Teraz to najdziwniejsza rzecz. Myślę, że czułbym się jak wąż, który próbuje wpełznąć z powrotem w zrzuconą skórę. Tęsknię za tym cały czas, ale nie pragnę, by wróciło. – Podniósł wzrok i zamrugał. – Granaty igłowe jednak czegoś uczą. Najwyraźniej to była jego koncepcja dowcipu. Nie była pewna, czy chce go pocałować, by wszystko było dobrze, czy uciec z krzykiem. Zaryzykowała słaby uśmiech. Włożył swoją prostą, cywilną tunikę i złowróżbna kabura zniknęła z widoku. Spokojnie zamknął drzwi szafy, po czym oprowadził ją po reszcie trzeciego piętra; wskazał apartament nieobecnych rodziców, ale ku skrytej uldze Ekaterin nie zaoferował zwiedzania kolejnych pokoi. Byłoby dziwnie wałęsać się po prywatnej przestrzeni sławnych Księcia i Księżnej Vorkosigan, jakby była podglądaczką. Wreszcie wrócili na „jego” piętro, do jasnego pokoju zwanego przez niego Żółtym Salonikiem, którego najwyraźniej używał jako jadalni, mieszczącego się na końcu głównego skrzydła. Mały stolik został elegancko nakryty dla dwojga. Dobrze, czyli nie mieli zasiadać na dole w wyszukanej, wyłożonej panelami jaskini, przy stole, który wygodnie mógł pomieścić czterdzieści osiem osób; dziewięćdziesiąt sześć ściśniętych, jeśli dołączy się drugi stół, sprytnie ukryty za boazerią. Na jakiś niewidoczny sygnał Mama Kosti pojawiła się z posiłkiem na wózku; zupą, herbatą i znakomitą sałatkę z hodowlanych krewetek, owoców i orzechów. Zostawiła swojego pana i jego gościa dyskretnie samych po początkowej degustacji, ale wielka srebrna taca z kopulastą pokrywą, którą zostawiła na wózku przy łokciu Lorda Vorkosigana, zapowiadała dalsze pyszności. – To wspaniały dom – powiedział Lord Vorkosigan do Ekaterin pomiędzy kęsami, – ale w nocy robi się naprawdę cichy. Samotny. Nie znaczy to, że jest pusty. Musi go znowu wypełnić życie, tak jak to było za czasów świetności mojego ojca. – Jego ton był niepocieszony. – Wicekról i Wicekrólowa wrócą na Cesarski ślub, prawda? Powinno tu być pełno ludzi na Śródzimie – wskazała pomocnie. – Och, tak, i ich cały dwór. Wszyscy wracają na planetę na ślub. – Zawahał się. – Włączając w to mojego brata Marka, jak sobie przypominam. Przypuszczam, że powinienem powiedzieć pani o Marku. – Mój wujek pewnego razu wspominał, że ma pan klona. Czy to on, um... to? – To jest zaimkiem stosowanym przez Betan wobec hermafrodytów; zdecydowanie on. Tak. – Wuj Vorthys nie powiedział, dlaczego pan – a może to byli pańscy rodzice? – zlecił stworzenie klona, tylko że to skomplikowane, i powinnam pana spytać. – Wyobrażenie, które najmocniej skoczyło jej do mózgu to to, że książę Vorkosigan pragnął niezdeformowanego zastępcę swego uszkodzonego soltoxinem dziedzica, ale najwyraźniej tak nie było. – To ta skomplikowana część. My nie zleciliśmy. Zrobili to pewni ekspatrianci z Komarru, wygnani na Ziemię, jako część barokowo skomplikowanego spisku przeciwko memu ojcu. Przypuszczam, że kiedy nie powiodła im się wojskowa rewolucja, pomyśleli o próbie biologicznego konfliktu na tle budżetowym. Od jakiegoś agenta zdobyli próbkę mojej tkanki – nie było to specjalnie trudne, jako dziecko przeszedłem setki kuracji medycznych, testów i biopsji – i wyhodowali je u jednego z mniej oryginalnych Lordów klonów na Jackson’s Whole. – Moje słowa. Ale wujek Vorthys powiedział, że pański klon nie wygląda jak pan – czyżby rósł bez pańskich, um, prenatalnych obrażeń? – Skinęła mu lekko głową, ale grzecznie nie spuściła wzroku z jego twarzy. Zdążyła już poznać jego cokolwiek niekonsekwentną wrażliwość wobec wrodzonych defektów. Teratogeniczne, nie genetyczne, upewnił się, że zrozumiała.

– Gdybyż to było takie proste... Właściwie zaczął rosnąć tak jak powinien, więc operacyjnie zmniejszyli go do moich rozmiarów. Ikształtu. To było naprawdę okropne. Chcieli, by przeszedł ścisłą kontrolę jako mój sobowtór, więc gdy mnie wymienili kości nóg na syntetyczne, jemu zrobili to samo. Wiem dokładnie, jak to musiało boleć. A oni zmuszali go, by uczył się udawać mnie. Przez wszystkie te lata, gdy sądziłem, że jestem jedynakiem, on doświadczał najgorszego przypadku braterskiej rywalizacji, jaki może pani sobie wyobrazić. Proszę o tym pomyśleć. Nie wolno mu było być sobą, ciągle – właściwie pod groźbą tortur – porównywany ze starszym bratem... Do czasu, gdy plan spalił na panewce, był na prostej drodze do szaleństwa. – Nie wątpię! Ale... jak go pan uratował z łap Komarran? Przez chwilę milczał, po czym powiedział: – W końcu chyba tak jakby sam to zrobił. A odkąd wszedł na orbitę mojej betańskiej matki – cóż, może pani sobie to wyobrazić. Betanie mają bardzo ścisłe i jasne przekonania co do rodzicielskiej odpowiedzialności wobec klonów. To go diabelnie zaskoczyło. Wiedział, że ma brata, Bóg wie, że walono go po głowie tą wiedzą, ale nie spodziewał się rodziców. Z pewnością nie spodziewał się Cordelii Vorkosigan. Rodzina go adoptowała, przypuszczam, że to najprostszy sposób myślenia o tym. Przez pewien czas przebywał tu na Barrayarze, potem w zeszłym roku matka posłała go na Kolonię Beta, by poszedł na uniwersytet i na terapię pod opieką mojej betańskiej babki. – To brzmi nieźle – powiedziała, zadowolona z końca szalonej opowieści. Vorkosiganowie najwyraźniej sami sobie stanowili normy. – Mm, może. Raporty przeciekające od mojej babki sugerują, że to będzie dla niego ciężka przeprawa. Widzi pani, nabył tę obsesję – zupełnie wytłumaczalną – żeby się odróżnić ode mnie, by nikt nas już nigdy nie mógł pomylić. Dla mnie to w porządku, proszę mnie źle nie zrozumieć. Myślę, że to doskonały pomysł. Ale... ale mógł zrobić modelowanie twarzy, rzeźbę twarzy, mógł zażywać hormony wzrostu, zmienić kolor oczu czy ufarbować włosy, albo cokolwiek, ale... zamiast tego on zdecydował się mocno przybrać na wadze. Przy moim wzroście efekt jest cholernie przerażający. Myślę, że jemu to odpowiada. Zrobił to celowo. – Z pewnym lękiem wpatrywał się w talerz. – Myślałem, że betańska terapia może coś z tym zrobić, ale najwyraźniej nie. Ekaterin wzdrygnęła się, gdy coś zaczęło drapać brzeg obrusa; zdeterminowany, na wpół wyrośnięty czarno-biały kotek wspiął się po brzegu, pazury jak kotwiczki, i przysunął się do talerza Vorkosigana. Ten uśmiechnął się nieobecnie, wyciągnął z sałatki kilka ostatnich krewetek i położył je przed zwierzątkiem; ten warczał i mruczał podczas entuzjastycznego jedzenia. – Kot strażnika przy bramie dorobił się tych kociąt – wyjaśnił. – Uwielbiam ich radość życia, ale zjawiają się... – Podniósł pokrywę tacy i założył ją na zwierzę, zamykając je w pułapce. Urażone mruczenie rezonowało pod srebrną półkulą jak taśmy kilku maszyn. – Deser? Srebrna taca wyładowana była ośmioma różnymi ciastami, tak alarmująco pięknymi, że Ekaterin uznała zjedzenie ich za estetyczne przestępstwo, chyba że zostaną nakręcone na vidzie dla potomności. – O rety. – Po długiej pauzie wskazała jedno z gęstym kremem i kandyzowanymi owocami jak klejnoty. Vorkosigan zsunął je na czekający talerz i podał jej. Długo spoglądał w stronę pozostałych, ale jak zauważyłą Ekaterin, sam nic nie wybrał. Przecież nie był straszliwie otyły, pomyślała z oburzeniem; kiedy grał Admirała Naismitha, musiał być praktycznie wychudzony. Ciasta smakowały tak cudownie jak wyglądały, a zdolność Ekaterin do rozmowy na długą chwilę zmalała. Vorkosigan obserwował ją, ciesząc się najwyraźniej zatępczą przyjemnością. Gdy widelcem zeskrobała ostatnie molekuły kremu z talerza, w holu rozległy się kroki i męskie głosy. Rozpoznała bas Pyma, mówiący: – ...nie, mój pan jest na konferencji ze swoim nowym projektantem przestrzeni. Naprawdę myślę, że nie chce by mu przeszkadzać. Przeciągły baryton odpowiedział: – Tak, tak, Pym. Ja też. Ale to oficjalna sprawa od mojej matki. Po twarzy Vorkosigana przemknął wyraz maksymalnego zaniepokojenia i wyrwało mu się przekleństwo zbyt stłumione, by można je zrozumieć. Kiedy gość wkroczył do Żółtego Saloniku, jego twarz była zupełnie obojętna. Mężczyzna, którego Pym nie zdołał zatrzymać, był młodym oficerem, wysokim i przerażająco przystojnym kapitanem w zielonym mundurze. Miał ciemne włosy, roześmiane brązowe oczy i leniwy uśmiech. Przystanął, by złożyć Vorkosiganowi kpiący półukłon, mówiąc: – Pozdrowienia, o Lordzie Audytorze kuzynku. Mój Boże, czy wietrzę podwieczorek Mamy Kosti? Powiedz, że się nie spóźniłem. Czy coś zostało? Mogę zlizać okruszki. –Wszedł głębiej, po czym jego oczy spoczęły na Ekaterin. – Ocho! Przedstaw mnie swojemu projektantowi krajobrazu, Miles!

Lord Vorkosigan powiedział, jakby przez zęby: – Madame Vorsoisson, pozwoli pani, że przedstawię mojego nieodpowiedzialnego kuzyna, kapitana Ivana Vorpatrila. Ivan, Madame Vorsoisson. Niezrażony tym złośliwym wstępem Vorpatril wyszczerzył zęby, ukłonił się głęboko nad jej ręką i ucałował ją. Jego wargi przywarły na sekundę zbyt długo, ale przynajmniej były suche i ciepłe; nie musiała w nagłym impulsie wycierać ręki o spódnicę, gdy w końcu ją puścił. – Bierze pani zlecenia, Madame Vorsoisson? Ekaterin nie była całkiem pewna, czy ma się czuć rozbawiona czy urażona jego radosnym spojrzeniem, ale rozbawienie wydawało się bezpieczniejsze. Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Dopiero zaczynam. Lord Vorkosigan powiedział: – Ivan mieszka w apartamencie. Myślę, że ma doniczkę na balkonie, ale ostatnim razem, gdy tam zaglądałem, zawartość była martwa. – Była zima, Miles. – Słabe miauczenie spod srebrnej kopuły przy jego łokciu rozproszyło jego uwagę. Patrzył na pokrywę, z ciekawości podniósł ją z jednej strony, po czym powiedział: – Ach, to jeden z was. – Po czym położył pokrywę z powrotem. Plątał się wokół stołu, wyśledził nieużywany talerzyk deserowy, uśmiechnął się wniebowzięty i przygarnął dwa kawałki ciast oraz widelczyk z talerza kuzyna. Wrócił na puste miejsce naprzeciwko, ustawił swoje zdobycze, przysunął krzesło i usadowił się między Lordem Vorkosiganem a Ekaterin. Słysząc nasilający się miauczący protest spod kopuły westchnął, wypuścił kociego więźnia i posadził go na kolanie na czystej serwetce, zajmując jego łapy i pyszczek sporą dawką kremu. – Nie przeszkadzajcie sobie – dodał przy pierwszym kęsie. – Właśnie skończyliśmy – powiedział Vorkosigan. – Czemu ty tu jesteś, Ivan? – Pod nosem dodał: – Idlaczego trzech ochroniarzy nie zdołało cię powstrzymać? Muszę im wydać rozkaz, że mogą cię zastrzelić? – Moja siła jest wielka, bo taki jest mój cel – poinformował go Ivan. – Matka przysłała mnie z listą obowiązków dla ciebie, długą jak moje ramię. Z przypisami. – Z tuniki wyciągnął zwitek fiszek i pomachał nim w stronę kuzyna; kotek wygiął grzbiet i zamierzył się na nie, więc rozśmieszony mu odmachnął. – Tik-tik-tik! – Twoja determinacja jest tak nieugięta, bo bardziej boisz się swojej matki niż moich gwardzistów. – Ty też. Itwoi gwardziści – zauważył Lord Vorpatril, pochłaniając kolejny kęs deseru. Vorkosigan przełknął niechciany śmiech, po czym odzyskał surowy wygląd. – Ach, Madame Vorsoisson, widzę, że będę musiał się tym zająć. Może najlepiej będzie przerwać na dziś. – Uśmiechnął się do niej przepraszająco i odsunął krzesło. Kapitan nie wstał, bo przeszkadzał mu kociak, ale skinął głową serdecznie. – Madame Vorsoisson, to była przyjemność. Mam nadzieję, że znów się spotkamy. Uśmiech Vorkosigana osłabł; wstała wraz z nim, a on ją wyprowadził do holu, podnosząc komłącze do ust i mrucząc:

– Pym, proszę przyprowadzić wóz przed wejście. Wskazał jej drogę i szedł za nią korytarzem. – Przepraszam za Ivana. Niezupełnie rozumiała, dlaczego musi przepraszać, więc pokryła zmieszanie wzruszeniem ramion. – Więc mamy umowę? – ciągnął. – Zrobi mi pani projekt? – Może lepiej by najpierw obejrzał pan kilka możliwich projektów. – Tak, oczywiście. Jutro... albo zadzwoni pani, kiedy tylko będzie gotowa. Ma pani mój numer? – Tak, dał mi pan kilka jeszcze na Komarrze. Wciąż je mam. – Ach. Dobrze. – Zeszli na dół wielkimi schodami, a na jego twarz wypłynął zamyślony wyraz. Na dole podniósł na nią wzrok i dodał: – A pani wciąż ma to małe memento? Miał na myśli malutki model Barrayaru, wisiorek na łańcuszku, pamiątkę po ponurych wydarzeniach, o których nie mogli rozmawiać publicznie. – O tak. Zatrzymał się z nadzieją, a ją uderzyło, że nie włożyła ozdoby na czarną bluzkę i nie pokazała jej od razu, ale pomyślała, że jest zbyt cenny, by wkładać go na co dzień; ostrożnie owinięty, spoczywał w szufladzie w domu ciotki. Po chwili dobiegł ich dźwięk wozu naziemnego zza portyku, a on otworzył jej podwójne drzwi. – Miłego dnia, Madame Vorsoisson. – Potrząsnął jej dłonią, mocno i bez zbyt długiego przytrzymywania, i posadził ją w tylnym przedziale. – Lepiej od razu wrócę do Ivana. Gdy osłona się zasunęła i wóz ruszył, obrócił się do drzwi. Zanim pojazd przewiózł ją gładko przez bramę, on już zniknął z widoku. * * * Ivan położył jeden z używanych talerzy sałatkowych na podłodze i obok postawił kotka. Musiał przyznać, że młode niemal każdego gatunku stanowiły znakomite wsparcie; zauważył, jak chłodny wyraz twarzy Madame Vorsoisson zmiękł, gdy przygarnął małego futrzanego verminoida. Gdzie Miles znalazł tę zdumiewającą wdowę? Usiadł i obserwował, jak różowy języczek kota błyska w sosie, jednocześnie ponuro rozważając szczegóły randki z zeszłej nocy. Jego randka wyglądała na możliwą młodą kobietę; studentkę Uniwersytetu, po raz pierwszy z dala od domu, wręcz zobowiązaną do podziwiania oficera Vor. Śmiałe spojrzenie i ani odrobiny nieśmiałości; to ona podrzuciła go swoim lotniakiem. Ivan był ekspertem w użyciu lotniaka do łamania barier psychologicznych i tworzenia odpowiedniego nastroju. Kilka delikatnych nalotów i prawie zawsze wywołasz słodkie piski, a młoda dama przysunie się bliżej, jej pierś unosi się i opada, a oddech szybciej wydobywa się z rozchylonych i nadzwyczaj zachęcających do pocałunków ust. Ale ta dziewczyna... Ostatnio był taki bliski utraty posiłku w lotniaku, gdy osaczył go Miles w jednej ze swoich maniakalnych faz na pokazie wznoszenia nad Hassadarem. Śmiała się szatańsko, podczas gdy Ivan uśmiechał się bezradnie przez zaciśnięte zęby, z kłykciami zbielałymi od ściskania poręczy fotela. Potem w restauracji, którą ona wybrała, spotkali ach-całkiem-przypadkowo gburowatego szczeniaka – studenta i wszystko zaczęło się wyjaśniać. Użyła go, do diabła, by przetestować swojego chłopaka; kundel plątał się i warczał koło bilardu. Jak się pan ma, sir. Och, czy to twój wujek, mówiłaś, że jest wwojsku? Bardzo pana przepraszam... Gładko przekształcił pełną respektu, nadopiekuńczą ofertę krzesła w subtelną obelgę godną najniższego krewnego Ivana. Ivan wcześnie uciekł, po cichu życząc im szczęścia. Niech kara równa się zbrodni. Nie wiedział, co się ostatnio dzieje z barrayarskimi dziewczętami. Stawały się niemal... niemal galaktyczne, jakby brały lekcje u straszliwej przyjaciółki Milesa, Quinn. Zgryźliwy komentarz jego matki, że powinien trzymać się kobiet w swoim wieku, prawie zaczynał mieć sens. Lekkie kroki rozbrzmiały echem w holu i w drzwiach pojawił się jego kuzyn. Ivan poczuł i pozbył się impulsu uraczenia Milesa żywymi wspomnieniami z ostatniej nocnej randki. Cokolwiek powodowało to zaciśnięcie jego ust i ściągało jego głowę w dół w wyglądzie buldoga z włosami w tyłku, było bardzo dalekie od wymarzonej sympatii. – Paskudne wyczucie czasu, Ivan – wypluł Miles. – A co, zniszczyłem twoje téte-a-téte? Projektant krajobrazu, co? Ja też bym się nagle zainteresował krajobrazem. Co za profil. – Wspaniały – westchnął Miles, okresowo wciągnięty w jakąś wewnętrzną wizję. – A i jej twarz jest niczego sobie – dodał Ivan, obserwując go. Miles prawie połknął przynętę, ale przekształcił pierwszą odpowiedź w grymas.

– Nie bądź chciwy. Nie powiesz mi, że jesteś po słowie z Madame Vor-jak jej tam? – Znów przyciągnął swoje krzesło i opadł na nie, krzyżując ramiona i kostki i obserwując Ivana zmrużonymi oczami. – Ach. Tak. Cóż. Chyba to spełzło na niczym. – Zadziwiasz mnie. Czyżby zgodny mąż okazał się nie tak bardzo zgodny? – To było takie nieracjonalne. To znaczy, spłodzili dzieciaka w replikatorze macicznym. To nie tak, że ktoś przyczepił im małego bękarta do drzewa genealogicznego. W każdym razie on dostał posadę w administracji kolonialnej i natychmiast ściągnął ją na Sergyar. Ledwie dał nam czas na jakieś cywilizowane pożegnanie. – To była nieprzyjemna scena z poważnymi groźbami karalnymi. Mogło być łatwiej, gdyby były jakiekolwiek objawy żalu albo choćby obawy o zdrowie i bezpieczeństwo Ivana, z jej strony, ale ona spędzała czas, wisząc na ramieniu męża i spoglądając z podziwem na swojego męża, ogłaszającego swoje terytorium. A ta dojrzewająca prolowa terrorystka z lotniakiem, która miała leczyć jego złamane serce… Zdusił dreszcz. Ivan odepchnął od siebie retrospektywną chwilę depresji i mówił dalej: – Ale wdowa, prawdziwa żywa młoda wdowa! Wiesz, jak trudno je znaleźć ostatnimi czasy? Znam gości z Kwatery Głównej, którzy oddaliby prawą rękę za przyjazną wdówkę, żeby mogli ją ratować od długich, samotnych nocy. Jak ci się udało zdobyć taki rarytas? Jego kuzyn nie raczył odpowiedzieć. Po chwili wskazał na papiery, zwinięte obok pustego talerza Ivana. – O co w tym chodzi? – Ach. – Ivan rozprostował je i podał mu nad stołem. – To rozpiska twojego spotkania z Cesarzem, przyszłą Cesarzową i moją matką. Zamierza przyszpilić Gregora do ściany w sprawie ostatnich detali ślubu. Skoro jesteś Dublerem Gregora, twoja obecność jest pożądana i wymagana. – Och. – Miles zerknął na zawartość. To nie to, że to mało ważne, ale czy teraz nie powinieneś być na służbie? – Ha – powiedział Ivan ponuro. – Wiesz, co mi zrobiły te bękarty? Miles potrząsnął głową, pytającą uniósł brwi. – Zostałem oficjalnie oddelegowany jako adiutant do mojej matki – mojej matki – do końca ślubu. Wstąpiłem do Służby, by uciec przed moją matką, do diabła! A teraz ona jest moim przełożonym! Szeroki uśmiech kuzyna całkowicie był wyzuty z sympatii. – Dopóki Laisa nie zostanie bezpiecznie związana z Gregorem i nie przejmie obowiązków politycznej gospodyni, twoja matka może być najważniejszą osobą w Vorbarr Sultanie. Nie doceniasz jej. Widziałem mniej dokładne plany inwazji planetarnej niż to, co stworzono na potrzeby Cesarskiego Ślubu. Od ciotki Alys będzie to wymagało wszystkich jej generalskich zdolności. Ivan potrząsnął głową. – Wiedziałem, że powinienem wybrać służbę na statku, kiedy miałem taką możliwość. Komarr, Sergyar, jakaś ponura ambasada, gdziekolwiek, tylko nie w Vorbarr Sultanie. Miles spoważniał. – Nie wiem, Ivan. Pomijając atak z zaskoczenia, to najważniejsze politycznie wydarzenie – chciałem powiedzieć roku, ale właściwie myślę, że w naszym życiu. Im więcej małych następców Gregor i Laisa postawią między tobą i mną a Cesarstwem, tym bezpieczniejsi będziemy. My i nasze rodziny. – Nie mamy jeszcze rodzin – wytknął mu Ivan. Czyżby to mu chodziło po głowie ztą piękną wdową? Oho! – Czy się ośmielimy? Ja z pewnością dużo myślałem o tej sprawie, za każdym razem, gdy zbliżałem się do kobiety na tyle, by… nieważne. Ale ten ślub musi toczyć się gładko, Ivan. – Nie z tym mam kłopot – powiedział żałośnie Ivan. Sięgnął w dół, by powstrzymać kotka, który wylizał do czysta talerz, a teraz próbował ostrzyć sobie pazurki na jego wypolerowanych butach. Kilka chwil pieszczot wyleczyło go z tego entuzjazmu, a teraz usadowił się, mrucząc, i zajmując się na poważnie trawieniem i zostawianiem jak największej ilości sierści na cesarskim mundurze. – Więc jak twoja wdowa ma na imię, powtórz? – Właściwie Miles nie podzielił się jeszcze tą informacją. – Ekaterin – westchnął Miles. Wydawało się, że jego usta pieszczą każdą sylabę, zanim z żalem się z nią rozstaną. O tak. Ivan przemyślał każdą kpinę, którą kuzyn go poczęstował podczas jego niezliczonych romansów. Myślałeś, że jestem kamieniem, na którym możeszsobie ostrzyć dowcip? Okazje do odwetu wisiały na horyzoncie jak chmury deszczowe po długiej suszy. – Jest pogrążona w żalu, mówisz? Chyba przydałby jej się ktoś z poczuciem humoru, żeby ją rozweselić. Nie ty, najwyraźniej masz jeden ze swoich nastrojów.

Może powinienem na ochotnika pokazać jej miasto. Miles nalał sobie herbaty i właśnie miał położyć nogi na sąsiednim krześle; natychmiast opuścił je na ziemię ze stukiem. – Nawet o tym nie myśl. Ona jest moja. – Naprawdę? Zaręczyłeś się z nią potajemnie? Szybka piłka, kuzynku. – Nie – przyznał niechętnie. – Macie jakąś umowę? – Jeszcze nie. – Więc nie jest twoją, a właściwie niczyją własnością, tylko swoją. Obecnie. Zupełnie nietypowo, Miles łyknął herbaty zamiast odpowiedzi. – Mam zamiar to zmienić. Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, czyli jeszcze nie. – Hej, w miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone. Czemu nie miałbym spróbować? Miles odpalił: – Jeśli w to wejdziesz, to będzie wojna. – Nie pozwól, by twój nowy status uderzył ci do głowy, kuzynku. Nawet Cesarski Audytor nie może rozkazać kobiecie, by się z nim przespała. – Poślubiła – poprawił lodowato Miles. Ivan przechylił głowę, uśmiechnął się szeroko. – Mój Boże, jesteś kompletnie zwariowany. Kto by przypuścił? Miles zacisnął zęby. – W przeciwieństwie do ciebie, ja nigdy nie udawałem, że nie jestem zainteresowany taką ewentualnością. Ja nie jestem dzielnym kawalerem, który wprasza się na posiłki. Nie mam opinii niedojrzałego lokalnego kołka, którym trzeba się zająć. Albo żywić, tak też może być. – Ależ jesteśmy dziś zgryźliwi. Miles odetchnął głęboko; zanim się odezwał, Ivan dodał: – Wiesz, wiesz, takie wrogie opuszczanie głowy sprawia, że wyglądasz na garbatego. Powinieneś się tego wystrzegać. Po długim, lodowatym milczeniu Miles powiedział miękko: – Próbujesz mi dorównać w pomysłowości... Ivan? – Ach... – Nietrudno było znaleźć właściwą odpowiedź. – Nie. – To dobrze – Miles odetchnął, siadając wygodnie. – Dobrze... Po tym nastąpiła kolejna długa i coraz bardziej denerwująca cisza, gdy kuzyn przyglądał się Ivanowi zmrużonymi oczami. W końcu musiał podjąć jakąś wewnętrzną decyzję. – Ivan, proszę o twoje słowo jako Vorpatrila – tak między tobą a mną – że zostawisz w spokoju Ekaterin. Ivan uniósł brwi. – To trochę nachalne, nie uważasz? To znaczy, czy jej zdanie się nie liczy? Nozdrza Milesa zadrgały. – Tak naprawdę wcale cię ona nie interesuje. – Skąd wiesz? Skąd ja mam wiedzieć? Ledwie miałem szansę się przywitać, zanim ty ją wypchnąłeś. – Znam cię. Dla ciebie jest wymienna z następną dziesiątką kobiet, które masz szansę spotkać. Cóż, dla mnie nie jest wymienna. Proponuję wymianę. Możesz mieć całą resztę kobiet we wszechświecie. Ja chcę tę jedną. Myślę, że to fair. To znowu był jeden z milesowych argumentów, które zawsze dawały rezultat och-jakie-logiczne w milesowym osiąganiu tego, czego pragnął Miles. Ivan rozpoznawał wzór; nic się nie zmieniło, od kiedy mieli po pięć lat. – Problem polega na tym, że nie możesz rozporządzać całą resztą kobiet we wszechświecie – wytknął mu Ivan triumfalnie. Po kilku dekadach praktyki wpada się na to szybciej. – Próbujesz handlować czymś, czego nie masz na- czego nie posiadasz.

Pokonany Miles znów rozparł się na krześle i spojrzał na niego wilkiem. – Poważnie – powiedział Ivan, – czy twoja pasja nie wyskoczyła nagle, u człowieka, który dopiero co dotrzymywał towarzystwa szacownej Quinn? Gdzieś ty dotychczas ukrywał tę Kat? – Ekaterin. Spotkałem ją na Komarrze – odpowiedział krótko Miles. – Podczas twojego przypadku? Zatem to świeża sprawa. Hej, nie wszystko mi opowiedziałeś o swojej pierwszej sprawie, Lordzie Audytorze kuzynku. Muszę przyznać, że cały ten wrzask wokół ich lustra słonecznego najwyraźniej całkiem ucichł. – Czekał z nadzieją, ale Miles nie złapał tej przynęty. Chyba nie był w gadatliwym nastroju. Ani nie możeszgo włączyć, ani wyłączyć. Cóż, jeśli się miało wybór, milczenie było pewnie bezpieczniejsze dla niewinnych przechodniów niż potoczystość. Ivan dodał po chwili: – Więc może ma siostrę? – Nie. – Nigdy nie mają. – Ivan ciężko westchnął. – Kim ona właściwie jest? Gdzie mieszka? – Jest siostrzenicą Lorda Audytora Vorthysa, a jej mąż zginął okropną śmiercią ledwie dwa miesiące temu. Wątpię, czy jest w nastroju na twój humor. Najwyraźniej nie ona jedna nie była w nastroju. Cholera, najwyraźniej utknął w uszczypliwym trybie. – Ech, wmieszał się w jedną z tych twoich afer, prawda? To go nauczy. – Ivan rozparł się na krześle i uśmiechnął się gorzko. – To jest sposób na rozwiązanie problemu niedoboru wdów. Zrób sobie własną. Całe ukryte rozbawienie, które do tej pory wywoływał Ivan, nagle zostało starte z twarzy kuzyna. Wyprostował się najbardziej, jak tylko mógł, pochylił się naprzód, zaciskając dłonie na oparciach fotela. Głos opadł do arktycznej nocy. – Byłbym wdzięczny, Lordzie Vorpatrilu, gdyby pan nie powtarzał tego oszczerstwa. Nigdy. Ivanowi żołądek się przewrócił z zaskoczenia. Widział Milesa jako Audytora już kilka razy, ale nigdy nie stał przed nim. Mrożące szare oczy nagle miały tyle wyrazu co dwie grudki ołowiu. Ivan otworzył usta, a potem je znacznie ostrożniej zamknął. Co się do diabła stało? Ijak ktoś tak niski może stwarzać takie zagrożenie? Lata praktyki, jak przypuszczał Ivan. I dopasowanie. – To był żart, Miles. – Nie uważam, żeby to było cholernie zabawne. – Miles potarł nadgarstki i wpatrzył się w przestrzeń. Na szczęce drgał mu mięsień; szarpnął brodą. Po chwili dodał ponuro: – Nie mówiłem ci o sprawie na Komarrze, Ivan. To sprawa typu spalić przed przeczytaniem, i to nie na żarty. Powiem ci jedno, i spodziewam się, że dalej to nie pójdzie. Śmierć Etienne'a Vorsoissona była paskudztwem i morderstwem, a mnie się nie udało jej zapobiec. Ale jej nie spowodowałem. – Na miłość Boską, Miles, tak naprawdę nie myślę, że ty- – Nieważne – jego kuzyn podniósł głos, by mu przerwać, – wszystkie dowody, które tego dowodzą, są tak tajne, jak tylko mogą. Co za tym idzie, gdyby pojawiły się wobec mnie takie oskarżenia, nie mogę publicznie powołać się na fakty czy zeznania, by je odeprzeć. Pomyśl o konsekwencjach choć przez minutę, jeśli można prosić. Zwłaszcza jeśli... mój pozew się pojawi. Ivan ssał chwilę język, dusząc to w sobie. Potem się rozpromienił. – Ale… Gregor ma dostęp. Kto z nim będzie się spierał? Gregor może ogłosić cię niewinnym. – Mój przybrany brat Cesarz, który wyznaczył mnie Audytorem jako przysługę dla mojego ojca? A przynajmniej jak mówią ludzie? Ivan poruszył się niezręcznie. Więc Miles też to słyszał? – Ludzie, którzy się liczą, wiedzą lepiej. Gdzieś ty podsłyszał tę bzdurę, Miles? Suche wzruszenie ramion, krótki gest dłoni to jedyna odpowiedź, którą otrzymał. Ostatnio Miles najwyraźniej rozwinął w sobie polityczny spokój. Ivan był odrobinę mniej zainteresowany uwikłaniem w cesarską politykę niż przyłożeniem sobie do głowy łuku plazmowego i pociągnięciem za spust. To nie tak, że uciekał z krzykiem, ilekroć ten temat się pojawiał; to by przyciągało zbyt wiele uwagi. Odejść wolnym krokiem, to był klucz sukcesu. Miles... Maniakalny Miles może miał

żyłkę do politycznej kariery. Karzeł zawsze miał lekkie skłonności samobójcze. Lepiej ty niżja, chłopcze. Miles, który z zajęciem studiował swoje półbuty, znów podniósł wzrok. – Wiem, że nie mam prawa wymagać niczego od ciebie, Ivan. Wciąż jestem ci dłużny za… za wydarzenia ostatniej jesieni. Tuzin razy nadstawiałeś za mnie głowy, albo próbowałeś. Mogę jedynie prosić. Proszę. Nie dostałem zbyt wiele szans, a ta jedna znaczy dla mnie mnóstwo. – Krzywy uśmiech. Niech diabli porwą ten uśmiech. Czy to była wina Ivana, że urodził się nieuszkodzony, podczas gdy jego kuzyn został okaleczony? Nie, jasny gwint. To cholerna spartaczona polityka go okaleczyła, i myślałby kto, że to go czegoś nauczy, ale nie. Najwyraźniej nawet ogień snajpera nie mógł powstrzymać nadaktywnego małego gnojka. Pomiędzy chęcią uduszenia go gołymi rękami sprawiał, że płakałeś z dumy. Przynajmniej Ivan starał się by nikt nie ujrzał jego twarzy, gdy z piętra Rady obserwował, jak Miles składa przysięgę Audytora z tą przerażającą intensywnością, przed tymi wszystkimi zmontowanymi zbrojami, na Barrayarze w ostatnie Święto Zimy. Taki mały, taki pokręcony, taki okropny. Taki rozżarzony. Daj ludziom światło, a pójdą za nim wszędzie. Czy Miles wiedział, jak niebezpieczny był? A ten mały paranoik naprawdę wierzył, że Ivan ma magiczne moce wystarczające, by zwabić kobietę, którą Miles chciał dla siebie. Jego obawy były bardziej pochlebne dla Ivana niż jakiekolwiek przechwałki. Ale Miles miał w sobie tak mało pokory, że prawie grzechem byłoby zabierać mu tej jeden powód. He, to by było złe dla jego duszy. – W porządku. – Ivan westchnął. – Ale pamiętaj, daję ci jedną szansę. Jeśli wyśle cię na zieloną trawkę, chyba powinienem mieć większe prawo do bycia następnym niż ktokolwiek inny. Miles odprężył się połowicznie. – To wszystko, o co proszę. – Potem znowu się spiął. – Twoje słowo jako Vorpatrila, pamiętaj. – Moje słowo jako Vorpatrila – przyznał niechętnie Ivan po długiej chwili. Miles znów się odprężył, wyglądał na bardziej radosnego. Kilka minut chaotycznej rozmowy o kalendarzu planowanej sesji Lady Alys przeszło gładko w wyliczankę wielorakich zalet Madame Vorsoisson. Jeśli było coś gorszego od doświadczenia przedwczesnej zazdrości kuzyna, zdecydował Miles, to było to słuchanie jego romantycznego pełnego nadziei bełkotu. Najwyraźniej tego popołudnia Dom Vorkosiganów nie był dobrą kryjówką przed Lady Alys, ani, jak przypuszczał, przez kolejne popołudnia. Miles nawet nie był zaintersowany tematem rekreacyjnego picia; kiedy zaczął wyjaśniać Ivanowi poszczególne plany wobec nowego ogrodu, Ivan wytłumaczył się służbą i uciekł. Kiedy schodził na dół frontowymi schodami, nagle zdał sobie sprawę, że Miles znowu go załatwił. Dostał dokładnie to, czego chciał, a Ivan nie był nawet pewny, jak to się stało. Ivan nie miał przecież zamiaru przysięgać na swoje nazwisko. Sama sugestia była bardzo ofensywna, kiedy patrzył na to pod odpowiednim kątem. Zmarszczył brwi we frustracji. Wszystko było nie tak. Jeśli ta Ekaterin naprawdę była taka wspaniała, to zasługiwała na mężczyznę, który ją wykradnie. A jeśli miłość wdowy do Milesa ma zostać przetestowana, lepiej, żeby się to stało wcześniej niż później. Miles nie miał wyczucia proporcji, ani umiaru, ani… instynktu samozachowawczego. Jeśli ona zdecyduje się go odrzucić, to może być dla niego miażdżące. Coś jak kolejna terapia z wanną pełnej lody wody. Następnym razem powinienem dłużej przytrzymać jego głowę pod powierzchnią. Za wcześnie pozwoliłem mu wypłynąć, to mój błąd… To byłaby prawie praca społeczna, pomachać alternatywami przed nosem wdowy, zanim Miles totalnie wywróci jej umysł na nice, jak to robił z innymi. Ale… Miles wyciągnął od niego słowo, z absolutnie bezwzględną determinacją. Praktycznie ją wymusił, a wymuszona przysięga to żadna przysięga. Sposób rozwiązania tego dylematu spłynął na Ivana między jednym krokiem a drugim; ściągnął usta w nagłym gwizdnięciu. Plan był niemal… milesowy. Kosmiczna sprawiedliwość, podać karłowi danie w jego własnym sosie. Do czasu, gdy Pym wypuścił go frontowymi drzwiami, Ivan znowu się uśmiechał. ROZDZIAŁ DRUGI Kareen Koudelka chętnie wsunęła się na miejsce przy oknie czółna orbitalnego i przycisnęła nos do burty. Jedyne, co jak na razie widziała, to stacja transferowa i jej gwieździste sąsiedztwo. Po upływie niekończących się minut zwykłe brzęki i trzaski zasygnalizowały oddokowanie, a czółno odpłynęło od stacji. Wstrząsająco barwny łuk terminala Barrayaru przesunął się przez jej pole widzenia i czółno zaczęło się obniżać. Zachodnie trzy czwarte Północnego Kontynentu wciąż błyszczało w swoim popołudniu. Mogła dostrzec morza. Znowu dom, po prawie roku. Kareen rozparła się w swoim fotelu i pomyślała o swoich mieszanych uczuciach. Chciałaby, by Mark był z nią, by porównać notatki. Ijak ludzie tacy jak Miles, który podróżował poza planetę chyba z pięćdziesiąt razy, radzą sobie z dysonansem kognitynym? On też studiował na Kolonii Beta, kiedy był młodszy od niej. Zdała sobie sprawę, że teraz ma do niego o wiele więcej pytań, gdyby tylko pokonała zdenerwowanie.

Więc Miles Vorkosigan naprawdę był teraz Cesarskim Audytorem. Ciężko było wyobrazić go sobie jako jednego z tych sztywnych starych pryków. Mark w odpowiedzi na wieści wydusił z siebie nerwowy dowcip, zanim posłał skupionym promieniem wiadomość z gratulacjami, ale Mark miał To Coś wobec Milesa. To Coś było nie akceptowanym psychonaukowo terminem, jak poinformowała ją jego drżąca terapeutka, ale trudno było znaleźć inny termin o wystarczającym zasięgu i rozciągłości, by objąć całą złożoność... Tego Czegoś. Jej dłoń opadła na dół kontrolnie, obciągając bluzkę i wygładzając spodnie. Eklektyczna mieszanka spodni w stylu komarrańskim, barrayarskiego bolera i koszuli z syntetycznego jedwabiu z Escobaru nie miała zaszokować rodziny. Wygładziła popielatoblond lok i spojrzała na niego zezem. Jej włosy prawie już odrosły do długości i stylu, jaki miała przed wyjazdem. Tak, wszystkie ważne zmiany miała wewnątrz, w sobie; mogła je ujawnić albo nie, w samodzielnie wybranej chwili, właściwej lub bezpiecznej. Bezpiecznej? zapytała siebie, zaskoczona. Pozwoliła, by paranoja Marka odcisnęła się na niej. Ale… Z niechętnym zmarszczeniem brwi wyjęła betańskie kolczyki z uszu i wetknęła je do kieszeni bolera. Mama wystarczająco długo kręciła się wokół Księżnej Cordelii; mogłaby rozszyfrować ich betańskie znaczenie. Mówiły one: tak, jestem chętnym i zabezpieczonym antykoncepcyjnie dorosłym, ale jestem obecnie w ścisłym związku, więc proszę, nie zawstydzaj nas obojga pytaniem. To raczej dużo jak na znaczenie kilku kawałków metalu, a Betanie mieli tuzin stylów dla wyrażenia niuansów; awansowała przez kilka z nich. Wszczep antykoncepcyjny, który ogłaszały kolczyki, został założony w tajemnicy, to niczyja sprawa, tylko jej własna. Kareen zastanawiała się leniwie nad porównaniem betańskich kolczyków z podobnymi sygnałami w innych kulturach; obrączką ślubną, określonym stylem ubierania się czy kapeluszami, czy zasłonami, owłosieniem twarzy czy tatuażami. Wszystkie te sygnały były odwracalne, co sprzyjało niewiernemu małżonkowi, którego zachowanie zaprzeczało prywatnemu stanowi monogamii, ale tak naprawdę Betanie byli dobrzy w dochowywaniu sobie przysięgi. Oczywiście nie mieli wielkiego wyboru. Noszenie fałszywych sygnałów było towarzysko bardzo źle widziane. To załatwia całą resztę nas, wyjaśnił jej raz Betańczyk . Cały pomysł polega na wyeliminowaniu dziwnych zgadywanek. Trzeba podziwiać ich uczciwość. Nic dziwnego, że dobrze sobie radzą w nauce. A tak wogóle Kareen zdecydowała, teraz o wiele lepiej rozmiała mnóstwo rzeczy dotyczących czasami przerażająco wrażliwej urodzonej na Becie Księżnej Cordelii Vorkosigan. Ale Ciotka Cordelia wróci do domu dopiero tuż przed Cesarskim ślubem w Święto Lata, niestety. Jej rozważania dotyczące dwuznaczności ciała zostały nagle przerwane, gdy Vorbarr Sultana pojawiło się w polu widzenia. Było popołudnie, wspaniałe słońce barwiło chmury, gdy czółno robiło ostatnie podejście. Światła miasta o zmroku tworzyły magiczny widok. Mogła wskazać ulubione, znajome miejsca, krętą rzekę, prawdziwą rzekę, po roku oglądania tych nędznych fontann, które Betanie zakładali w swoim podziemnym świecie, sławne mosty – przez jej mózg przeleciały sławiące je pieśni w pięciu językach – główna linia jednotorówki… potem zamieszanie lądowania, ostatni skowyt aż do faktycznego zatrzymania się w porcie czółen. Dom, dom, jestem wdomu! Ledwie się mogła powstrzymać przed staranowaniem tych wszystkich powolnych starych ludzi przed nią. Ale w końcu przeszła przez elastyczną rampę i ostatni labirynt tuby i korytarza. Czy będą czekać? Czy wszyscy tam będą? Nie zawiedli jej. Wszyscy tam byli, wszyscy, stali jak prywatny oddział, zajmując najlepsze miejsce pod filarami tuż przy drzwiach wyjściowych; Mama trzymająca wielki bukiet kwiatów, Olivia, dzierżąca wielki, udekorowany wstążkami transparent głoszący WITAJ W DOMU KAREEN!, Martya, podskakująca, gdy tylko ją zobaczyła, i Delia, taka spokojna i dorosła, i sam Tata, wciąż w zielonym cesarskim mundurze z czasów pracy dla Kwatery Głównej, opierający się na lasce i szczerzący zęby. Nastąpił grupowy uścisk, za którym tak tęskniło stęsknione serce Kareen, przy czym zmięto transparent i zgnieciono kwiaty. Olivia chichotała, Martya się wydzierała, nawet tata ocierał mokrą twarz. Przechodnie się im przyglądali; mężczyźni przyglądali się szczególnie długo, podpierając ściany. Blond komando komandora Koudelki, jak żartowali młodsi oficerowie z Kwatery Głównej. Kareen zastanawiała się, czy Martya i Olivia wciąż celowo ich prowokują. Biedni chłopcy wciąż próbowali je zdobyć, ale jak na razie żadna z sióstr nie wzięła nikogo do niewoli, oprócz Delii, która najwyraźniej podczas Święta Zimy podbiła tego komarrańskiego przyjaciela Milesa – ni mniej, ni więcej komandora CesBez. Kareen nie mogła się doczekać, kiedy dotrą do domu i usłyszy wszystkie szczegóły zaręczyn. Wszyscy mówili jednocześnie, oprócz taty, który poddał się dawno temu, a teraz słuchał życzliwie, ruszyli hurmem, by odebrać bagaże Kareen i zanieść je do pojazdu naziemnego. Tata i mama najwyraźniej pożyczyli na tę okazję duży pojazd od Lorda Vorkosigana, razem z Gwardzistą Pymem za kierownicą, więc wszyscy zmieścili się w tylnym przedziale. Pym przywitał ją serdecznym „Witamy w domu” od swojego pana i od siebie, stłoczył jej skromne bagaże obok siebie i ruszyli. – Myślałam, że wrócisz do domu ubrana topless w jeden z tych betańskich sarongów – skarciła ją Martya, gdy pojazd opuścił port i skierował się w stronę miasta. – Myślałam o tym. – Kareen ukryła uśmiech w naręczu kwiatów. – Tu po prostu nie jest dość ciepło. – Tam chyba czegoś takiego nie nosiłaś, prawda? Na szczęście, zanim Kareen została zmuszona do odpowiedzi lub jej uniknięcia, ożywiła się Olivia: – Kiedy zobaczyłam wóz Lorda Vorkosigana, myślałam, że mimo wszystko Lord Mark wraca z tobą do domu, ale mama powiedziała, że nie. Czyżby nie wracał na Barrayar na ślub? – O tak. Wyjechał z Kolonii Beta przede mną, ale po drodze zatrzymał się na Escobarze, żeby... – zawahała się, – załatwić jakiś interes. – Właściwie Mark pojechał wyłudzić z kliniki lekarzy – jacksoniańskich uchodźców, z którymi prowadził interesy, trochę leków na utratę wagi, bardziej skutecznych niż te, które mógł mu przepisać betański terapeuta. Bez wątpienia sprawdzi też rozwój interesów kliniki, więc nie było to kompletne

kłamstwo. Kareen i Mark byli bliscy swojej pierwszej poważnej kłótni dotyczącej jego wątpliwego wyboru, ale to był, jak stwierdziła Kareen, jego wybór. Sprawy dotyczące kontroli ciała leżały blisko źródła jego najgłębszych problemów; rozwinęła w sobie instynkt – jeśli tylko sobie nie pochlebiała, to bliski zrozumieniu – tego, co może przepchnąć dla jego dobra. A teraz musiała po prostu czekać i pozwolić Markowi zmagać się z Markiem. Był to jakiś przerażający przywilej patrzeć i słuchać, jak w czasie tego roku terapeutka go trenuje; pełne otuchy doświadczenie, w którym mogła uczestniczyć, pod opieką terapeutki, w jego stopniowym uzdrawianiu. Idobrze się było nauczyć, że jest wiele aspektów miłości oprócz szalonej potrzeby połączenia: na przykład poufność. Albo cierpliwość. I, paradoksalnie i najpilniej w przypadku Marka, pewna chłodna i odległa autonomia. Zajęło jej to kilka miesięcy, zanim to pojęła. Nie chciała tego tłumaczyć swojej głośnej, drażniącej, kochającej rodzinie na tylnym siedzeniu pojazdu. – Staliście się dobrymi przyjaciółmi… – poddała matka zachęcająco. – Potrzebował przyjaciela. – Desperacko. – Tak, ale czy jest twoim chłopakiem? –Martya nie miała cierpliwości do subtelności, wolała jasność. – W zeszłym roku był wobec ciebie taki słodki – zauważyła Delia. – A ty przez cały rok na Kolonii Beta biegałaś koło niego. Co on taki powolny? Olivia dodała: – Myślę, że jest na tyle bystry, by być interesujący – to znaczy, jest bliźniakiem Milesa, więc musi być – ale ja myślę, że jest trochę przerażający. Kareen zesztywniała. Jeśli byłabyś klonowanym niewolnikiem, wychowanym przezterrorystówna mordercę, wytrenowanym metodami równoznacznymi zfizycznymi i psychologicznymi torturami, musiałabyś zabijać ludzi, by uciec, teżpewnie byłabyś trochę przerażająca. Chyba że stałabyś się dygoczącym budyniem. Mark nie był budyniem, było w nim więcej mocy. Mark tworzył siebie od nowa z wysiłkiem nie mniej heroicznym przez to, że dla zewnętrznego obserwatora w większości niewidzialnym. Wyobraziła sobie, jak próbuje wytłumaczyć to Olivii czy Martyi, po czym natychmiast dała sobie spokój. Delia… nie, nawet nie Delii. Wystarczyłoby, gdyby wspomniała o czterech współautonomicznych podosobowościach, każdej z własnym imieniem, by rozmowa definitywnie się załamała. Opisywanie fascynującego sposobu, w jaki oni wszyscy ze sobą współpracowali, by wspomóc delikatną ekonomię jego osobowości, nie było czymś, czym należy straszyć rodzinę Barrayarczyków najwyraźniej testujących przyszłego członka rodziny. – Spokój, dziewczęta – wtrącił się Tata, uśmiechając się w mroku tylnego przedziału i zaskarbiając sobie wdzięczność Kareen. Ale potem dodał: – Jeżeli mamy dostać kogoś od Vorkosiganów, chciałbym, żebyście mnie wcześniej ostrzegły, żebym nie doznał szoku. Milesa znam całe życie. Mark… to inna historia. Czy nie wyobrażali sobie innej roli dla mężczyzny w jej życiu oprócz potencjalnego męża? Kareen nie była ani trochę pewna, czy Mark jest potencjalnym mężem. Wciąż wytrwale pracował nad tym, by stać się potencjalną istotą ludzką. Na Kolonii Beta to wszystko zdawało się takie proste. Teraz czuła, jak rosną w niej mroczne wątpliwości. Była zadowolona, że wyjęła kolczyki. – Nie wierzę w to – powiedziała szczerze. – Ach – usiadł wygodnie, wyraźnie odprężony. – Naprawdę na Kolonii Beta tak okropnie przytył? – zapytała radośnie Olivia. – Nie sądziłam, że jego betański terapeuta na to pozwoli. Myślałam, że mieli to naprawić. To znaczy, był gruby już zanim stąd wyjechał. Kareen zdusiła potrzebę wytargania się za włosy, albo lepiej Olivii. – Gdzie to słyszałaś? – Mama mówiła, że Lady Cordelia mówiła, że jej matka mówiła – Olivia wyrecytowała ogniwa łańcucha plotek, – kiedy wróciła tu na zaręczyny Gregora w Święto Zimy. Babcia Marka była przez ostatni rok prawdziwą chrzestną matką dla obojga oszołomionych barrayarskich studentów. Kareen wiedziała, że dla

zmartwionej córki była rurociągiem wiadomości o jej dziwnym klonie-synu, z tym rodzajem szczerości, możliwym tylko między dwójką Betan; cioteczna babka Naismith często mówiła o wiadomościach, które wysłała lub otrzymała i przekazywała nowinki oraz wiadomości. Możliwości, że Ciotka Cordelia rozmawiała z matką Kareen, nigdy nie rozważała, jak nagle zdała sobie sprawę. Mimo wszystko Ciotka Cordelia była na Sergyarze, mama była tutaj… Złapała się na tym, że gorączkowo robi rachunki, porównując różne kalendarze planetarne. Gdy ona i Mark zostali kochankami, przed barrayarskim Świętem Zimy, kiedy Vorkosiganowie po raz ostatni byli w domu? Nie, uf. Cokolwiek Ciotka Cordelia wie teraz, wtedy tego nie wiedziała. – Myślałam, że Betanie potrafią podkręcić chemię twojego mózgu, jak tylko chcą – powiedziała Martya. – Nie mogli go znormalnić, pik, i już? Czemu to tak długo trwa? – O to właśnie chodzi – odparła Kareen. – Przez większość życia Marka jego ciało i umysł były szarpane przemocą tam i z powrotem przez innych ludzi. Potrzebuje czasu, by się zorientować, kim jest, gdy ludzie nie pompują go mnóstwem rzeczy z zewnątrz. Czas, by ustalić swoją linię bazową, jak mówi jego terapeuta. Wiecie, miał to Coś z narkotykami. – Choć najwyraźniej nie z tymi, które dostawał od uchodźców z Jacksona. – Kiedy będzie gotowy- cóż, nieważne. – Czy zatem jego terapia robi jakieś postępy? – zapytała Mama z powątpiewaniem. – O tak, mnóstwo – powiedziała Kareen, zadowolona, że wreszcie może powiedzieć coś jednoznacznie pozytywnego o Marku. – To znaczy jakie? – zapytała jej zaintrygowana matka. Kareen wyobraziła sobie, jak bełkocze: Cóż, całkowicie pokonał wywołaną torturami impotencję, nauczył się, jak być delikatnym i uważnym kochankiem. Terapeutka mówi, że jest zniego ogromnie dumna, a Burk był prawie wekstazie. Żarłok stałby się racjonalnie wybredny, gdyby do jego istoty nie dokooptowano Wyjca zjego własnymi potrzebami, i to ja zorientowałam się, o co chodzi ztymi zwałami jedzenia. Terapeutka Marka pogratulowała mi obserwacji i bystrości, i władowała mi katalogi programówtreningowych pięciu różnych terapii betańskich, i powiedziała, że pomoże mi znaleźć stypendium, gdybym była zainteresowana. Nie wiedziała jeszcze, co właściwie zrobić zZabójcą, ale mnie Zabójca nie przeraża. Nie mogę sobie poradzić zWyjcem. A to postęp tylko jednego roku. A tak, podczas całego tego prywatnego stresu i napięcia Mark utrzymał się na najwyższym miejscu wswojej potężnej szkole finansowej, czy kogoś to obchodzi? – To bardzo trudno wyjaśnić – wydukała wreszcie. Czas zmienić temat. Z pewnością można poroztrząsać jeszcze czyjeś życie miłosne. – Delia! Czy twój komarrański komandor zna komarrańską narzeczoną Gregora? Poznałaś ją już? Delia się ożywiła. – Tak, Duv zna Laisę jeszcze z Komarru. Dzielili pewne, hm, akademickie zainteresowania. Wtrąciła się Martya. – Jest słodka, niska i pulchna. Ma najbardziej przeszywające zielono-błękitne oczy na świecie i lubi ubrania z wywatowanymi stanikami. Ty będzieszw sam raz. Przytyłaś przez ten rok? – Wszyscy poznaliśmy Laisę – interweniowała matka, zanim temat przerodził się w złośliwości. – Jest bardzo miła. Bardzo inteligentna. – Tak – powiedziała Delia, rzucając Martyi pełne pogardy spojrzenie. – Duv i ja mamy nadzieję, że Gregor nie zmarnuje jej w sprawach towarzyskich, choć oczywiście będzie musiała się udzielać. Ma komarrańskie wykształcenie w ekonomii. Mogłaby prowadzić komitety ministerialne, mówi Duv, gdyby jej pozwolili. W końcu Starzy Vorowie nie mogą zaszufladkować ją jako klacz rozrodczą. Gregor i Laisa już po cichu puścili do wiadomości publicznej informację, że zamierzają użyć replikatorów macicznych dla swoich dzieci. – Czy już mieli jakieś uwagi w tej sprawie ze strony tradycjonalistów? –zapytała Kareen. – Nawet jeśli, to Gregor powiedział, że wyśle ich, by kłócili się z Ciotką Cordelią. – Martya zachichotała. – Jeśli się ośmielą. – Wręczyłaby im ich własne głowy na talerzu, gdyby się ośmielili – powiedział radośnie Tata. – A oni o tym wiedzą. Poza tym my zawsze możemy pomóc, pokazując Kareen i Olivię jako dowód, że replikatory dają dobre efekty.

Kareen uśmiechnęła się szeroko, Oliwia trochę słabiej. Demografię ich własnej rodziny naznaczyło nadejście galaktycznej technologii na Barrayar; Koudelkowie byli wśród pierwszych zwyczajnych Barrayarczyków, którzy mieli możliwość nowej metody ciąży dla dwóch młodszych córek. Bycie prezentowanym wszystkim razem i każdemu z osobna jak nagroda za na wystawie ogrodniczej na Targach Okręgu po pewnym czasie było naprawdę uciążliwe, ale Kareen wierzyła, że to służba publiczna. Ostatnio zresztą było tego coraz mniej, jako że technologia została szeroko zaakceptowana, przynajmniej w miastach i przez tych, których było na to stać. Po raz pierwszy zastanowiła się, jak Siostry Kontrolne, Delia i Martya, się z tym czują. – A twój Duv mówił, co Komarranie myślą o tym małżeństwie? – spytała Delii. – Odbiór jest mieszany, ale czego się można spodziewać po podbitym świecie? Cesarski Dom stara się wprowadzić jak najbardziej pozytywną propagandę, oczywiście. Aż do powtórnego ślubu na Komarrze w komarrańskim stylu, biedni Gregor i Laisa. Wszystkie urlopy w CesBez są wstrzymane od teraz aż do drugiej ceremonii, co oznacza, że moje i Duva plany ślubne również są w zawieszeniu. – Westchnęła ciężko. – No cóż, chciałabym raczej cieszyć się jego niepodzielną uwagą, kiedy już ją zdobędę. Szamocze się, by się utrzymać na wierzchu swojej nowej pracy, a jako pierwszy Komarranin dowodzący Sprawami Komarrańskimi wie, że spoczywa na nim wzrok każdego w Cesarstwie. Zwłaszcza jeśli coś pójdzie nie tak. – Skrzywiła się. – Żeby nie wspomnieć o ludzkich głowach na talerzu. Przez ostatni rok Delia się zmieniła. Ostatnim razem, gdy rozmawiała o cesarskich imprezach, rozmowa obracała się wokół ubrań, nie żeby koordynacja kolorów u Koudelek nie była sama w sobie wyzwaniem. Kareen zaczęła myśleć, że mogłaby polubić tego Duva Galleniego. Szwagier, hm. To był użyteczny koncept. A potem wóz naziemny minął ostatni róg i pojawił się dom. Rezydencja Koudelków była ostatnim budynkiem w rzędzie, z trzema przestronnymi piętrami i poważną ilością okien wyglądających na park w kształcie półksiężyca, umiejscowiony pośrodku stolicy i nie dalej niż tuzin budynków od Domu Vorkosiganów. Młoda para otrzymała go dwadzieścia pięć lat temu, kiedy Tata był osobistym asystentem wojskowym Regenta, a Mama zrezygnowała ze stanowiska ochroniarza Gregora i jego przybranej matki Lady Cordelii z ramienia CesBez, by urodzić Delię. Kareen nie mogła się powstrzymać od obliczeń, ile też mógł zyskać na wartości od tego czasu, dałaby głowę, że Mark by policzył. Cysto akademickie ćwiczenie – kto by sprzedał to stare kochane miejsce, takie skrzypiące? Wyskoczyła z samochodu jak szalona. Było już późno po południu, gdy Kareen wreszcie zyskała szansę prywatnej rozmowy z rodzicami. Pierwsze musiało być rozpakowywanie, rozdawanie prezentów, odzyskiwanie swojego pokoju, przemienionego w składzik przez jej siostry, które bezzwłocznie pod jej nieobecność tam wtargnęły. Potem był wielki rodzinny obiad, z zaproszeniem jej trzech najlepszych przyjaciółek. Każdy mówił i mówił, oczywiście oprócz Taty, który sączył wino i i wyglądał na zadowolonego z obiadu w towarzystwie ośmiu kobiet. Spowita we wszystkie te kamuflażujące rozmówki Kareen stopniowo poczuła, że owija w prywatną ciszę rzeczy, które największe znaczenie miały dla niej samej. To było bardzo dziwne. Teraz wspięła się na łóżko w pokoju rodziców, gdy szykowali się do snu. Mama była w trakcie serii swoich izometrycznych ćwiczeń, którą wykonywała każdego wieczora, jak długo Kareen sięgała pamięcią. Nawet po dwóch porodach z ciała i tych wszystkich latach wciąż zachowała muskulaturę ciała. Tata przekuśtykał przez pokój i postawił laskę po swojej stronie łóżka, usiadł niezręcznie i obserwował Mamę z lekkim uśmiechem. Jego włosy były już całkiem szare, zauważyła Kareen; Mama zachowała grzywę wciąż płowych włosów bez pomocy kosmetyków, choć były w nich już srebrne pasemka. Nieporadne ręce Taty rozpoczęły zadanie zdejmowania półbutów. Kareen miała problem z dostosowaniem postrzegania. Barrayarczycy koło pięćdziesiątki wyglądali tak jak Betanie koło siedemdziesiątki, czy nawet osiemdziesiątki; a jej rodzice mieli ciężką młodość, przez wojnę i służbę. Kareen odchrząknęła. – Co do przyszłorocznej – zaczęła z jasnym uśmiechem – szkoły. – Planujesz pójść terazna Uniwersytet Okręgowy, prawda? – powiedziała Mama, wciągając się delikatnie na poprzeczkę przymocowaną do belek sufitu, rozkładając nogi horyzontalnie, zatrzymując je tak i licząc w myślach do dziesięciu. – Nie ściboliliśmy pieniędzy na galaktyczną edukację po to, byś rezygnowała z nauki w połowie. To by nam złamało serce. – Och, tak, chcę kontynuować. Chcę wrócić na Kolonię Beta. – Proszę. Krótkie milczenie. Potem żałosne Taty: – Ale właśnie wróciłaś do domu, kochanie. – Ichciałam wrócić do domu – zapewniła go. – Chciałam was wszystkich zobaczyć. Po prostu myślę… że nie jest za wcześnie na plany. Wiedzieć, to potężna rzecz. – Planowanie kampanii? – Tata podniósł brew. Opanowała irytację. Nie była przecież małą dziewczynką błagającą o kucyka. Na szali było całe jej życie. – Planuję. Poważnie.

Mama powiedziała powoli, albo dlatego, że myślała, albo ponieważ opuszczała się głową w dół. – Wiesz, co chcesz studiować tym razem? Twój ostatni wybór był nieco… eklektyczny. – Dobrze mi szło na zajęciach – broniła się Kareen. – Cztery kompletnie nie związane ze sobą kursy – mruknął Tata. – To prawda. – Był taki wielki wybór. – W Okręgu Vorbarr Sultana też jest z czego wybierać – wytknęła Mama. – Więcej, niż możesz się nauczyć w ciągu kilku żyć, nawet betańskich. A dojazd jest mniej kosztowny. Ale Marka nie będzie wVorbarr Sultanie. Wróci na Betę. – Terapeutka Marka powiedziała mi o kilku stypendiach w jej dziedzinie. – To twoje ostatnie zainteresowanie? – spytał Tata. – Psycho-inżynieria? – Nie jestem pewna – powiedziała uczciwie. – To jest interesujące, jak to robią na Becie. – Ale czy to psychologia w ogólności ją wciągnęła, czy też psychologia Marka? Nie potrafiła odpowiedzieć. Cóż… może potrafiła. Ale niezupełnie podobała się jej odpowiedź. – Bez wątpienia – powiedziała Mama – każda praktyczna dziedzina medycyny czy techniki galaktycznej będzie tutaj mile widziana. Gdybyś tylko zdołała skupić się na jednej nieco dłużej… Problemem są pieniądze, kochanie. Bez stypendium Lady Cordelii nie moglibyśmy nawet marzyć o wysłaniu cię poza planetę. A o ile wiem, jej przyszłoroczny grant został już przyznany innej dziewczynie. – Nie zamierzałam ją prosić o nic więcej. Już tyle dla mnie zrobiła. Ale jest możliwość betańskiego stypendium. A ja w lecie mogłabym pracować. No i to, co i tak musielibyście wydać na Uniwersytet Okręgowy… nie sądzisz chyba, że coś takiego jak pieniądze powstrzymałoby Lorda Milesa? – Nie sądzę, by nawet ogień z łuku plazmowego powstrzymałby Milesa – roześmiał się Tata. – Ale on to, trzeba przyznać, specjalny przypadek. Kareen momentalnie zastanowiła się, co napędzało sławny pęd Milesa. Czy był to sfrustrowany gniew, taki jak ten, który teraz podgrzewał jej determinację? Jak dużo gniewu? Czy Mark, ze swoją wyolbrzymioną ostrożnością wobec protagonisty i brata, wiedział o Milesie coś, co jej umknęło? – Z pewnością znajdziemy jakieś rozwiązanie. Jeśli spróbujemy. Mama i Tata wymienili spojrzenia. Tata powiedział: – Obawiam się, że sprawy w chwili obecnej stoją trochę kiepsko. W trakcie edukacji was wszystkich i choroby waszej babci Koudelki… dwa lata temu obciążyliśmy hipoteką dom nad morzem. Mama skinęła głową. – Wynajmiemy go na lato, oprócz jednego tygodnia. Połapaliśmy się, że przy tych wszystkich wydarzeniach w Święto Zimy i tak nie będziemy mieć czasu opuścić stolicy. – A twoja mama uczy teraz samoobrony i ochrony pracowników ministerstw – dodał Tata. – Więc robi, co może. Obawiam się, że nie zostało już wiele źródeł pieniędzy, które by można wykorzystać. – Uwielbiam uczyć – powiedziała Mama. Zapewniając go? Dodała do Kareen: – A lepsze to niż sprzedać wakacyjny domek, by spłacić długi, co w końcu niestety musimy zrobić. Stracic dom nad morzem, sedno dzieciństwa? Kareen była przerażona. Sama Lady Alys Vorpatril podarowała ten dom na wschodnim wybrzeży Koudelkom jako prezent ślubny, całe lata temu; chodziło o ocalenie życia jej i malutkiego Lorda Ivana podczas Wojny Pretendentów Vordariana. Kareen nie wiedziała, że finanse tak kiepsko stoją. Dopóki nie policzyła starszych sióstr i nie pomnożyła ich potrzeb… um. – Mogło być gorzej – powiedział Tata radośnie. – Pomyśl, jak kosztowny byłby ten harem w czasach posagów! Kareen uśmiechnęła się z obowiązku – opowiadał ten dowcip od piętnastu lat – i uciekła. Musiała znaleźć inne rozwiązanie. Sama.