kapitana Vorpatrila
Barrayar – 14
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Brzęczyk przy drzwiach Ivana rozbrzmiał blisko wśród komarrańskiej nocy, akurat kiedy wystarczająco się wyzwolił od uporczywej choroby
skokowej, swojego pokręconego dziennego rytmu i obowiązków w ciągu dnia, by rozważać sen. Zaklął pod nosem i poczłapał niechętnie, by
odebrać.
Jak się okazało, jego instynkt miał rację, gdy zobaczył przez szparę, kto oczekuje.
– Och, Boże. Byerly Vorsoisson. Wynocha.
– Cześć, Ivan – powiedział gładko Byerly, ignorując antypowitanie Ivana. – Mogę wejść?
Ivanowi zajęło około sekundy rozważenie w najlepszym razie skomplikowanych możliwości, jakie Byerly zwykle ćwiczył w jego obecności, i
powiedział po prostu:
– Nie. – Ale zwlekał zbyt długo. Byerly wślizgnął się do środka. Ivan westchnął, pozwalając, by drzwi się zasunęły i uszczelniły. Tak daleko od domu
dobrze było zobaczyć znajomą twarz – byle nie By. Następnym razem użyj ekranu ochrony, i udawaj, że cię nie ma, co?
Byerly przeszedł płynnie przez niewielkie, ale doborowe kwatery mieszkalne podmiejskiego luksusowego mieszkania Ivana w Solstice, wynajęte na
tydzień. Ivan wybrał je dla potencjalnej bliskości z nocnym życiem Solstice, którego jednak jak dotąd nie miał szansy spróbować. Zatrzymawszy się
przy szerokich drzwiach balkonowych, Byerly przyciemnił polaryzację na czarujący widok połyskujących świateł miasta stołecznego. Kopuły,
poprawił komarrańską nomenklaturą swoją myśl Ivan, jako że arkologia istniała pod mieszaniną śluz, utrzymujących trującą planetarną atmosferę
na zewnątrz i zdatną do oddychania wewnątrz. Byerly zaciągnął też zasłony i wrócił do pokoju.
Ulegając ciekawości, której z pewnością pożałuje, Ivan zapytał:
– Co do diabła robisz na Komarrze, By? Czy to nie poza twoim zwykłym terytorium?
Byerly się skrzywił.
– Pracuję.
Rzeczywiście, doświadczony obserwator, którym Ivan na nieszczęście był, mógł
wykryć szczególne napięcie wokół oczu By, wraz z zaczerwienieniem od picia i może chemikaliów rekreacyjnych. Byerly pielęgnował autentyczny
wizerunek barrayarskiego miejskiego błazna Vor, oddanego życiu rozwiązłemu i czczym przywarom, naprawdę nim żyjąc przez dziewięćdziesiąt
procent czasu. Pozostałe dziesięć procent, i większość jego ukrytego przychodu, pochodziła z pracy jako informatora Cestrskiej Służby
Bezpieczeństwa. A dziesięćdziesiąt procent tego także było degeneracją i przywarami, tyle że na końcu musiał złożyć raport. Osąd, Ivan musiał to
przyznać, mógł być ryzykowny.
Wydajeszswoich przyjaciół dla pieniędzy CesBez, zarzucił mu raz Ivan, na co By wzruszył ramionami i odparł, I większej chwały Cesarstwa. Nie
zapominaj o tym.
Ivan zastanawiał się, które z nich było dzisiaj.
W odruchowej odpowiedzi na maniery wpojone mu w młodości, Ivan zaproponował:
– Coś do picia? Piwo, wino? Coś mocniejszego? – Przyjrzał się bezwładnemu oklapnięciu na kanapie w salonie. – Kawa?
– Tylko woda. Muszę oczyścić głowę, a potem muszę iść spać.
Ivan poszedł do swojego schludnego aneksu kuchennego i napełnił szklankę. Gdy wręczał ją swojemu nieproszonemu gościowi, By powiedział:
– Ico porabiasz w Solstice, Ivan?
– Pracuję.
Otwarta dłoń By zapraszała do rozwimięcia.
Ivan usiadł naprzeciwko niego i powiedział:
– Towarzyszę mojemu szefowi, który jest tu na konferencji Operacji z rozmaitymi swoimi odpowiednikami i podwładnymi. Wydajnie połączonej z
doroczną inspekcją Floty Komarrańskiej. Wszystkie te podniecające spisy podatkowe, tyle że w galowym mundurze. – Poniewczasie Ivan zdał
sobie sprawę, że By musiał już to wszystko wiedzieć.
Znalazł Ivana, prawda? Dzięki przypadkowym rozmowom towarzyskim, prawda.
– Wciąż pracujesz dla admirała Desplainsa?
– Tak. Adiutant, sekretarz, osobisty asystent, naczelny chłopiec na posyłki, czegokolwiek potrzebuje. Staram się być niezbędny.
– Iwciąż unikasz awansu, prawda, kapitanie Vorpatril?
– Tak. Idziedziczenia, nie dzięki tobie.
By zachichotał.
– Mówią, że w Kwaterze Głównej Cesarskich Służb kapitanowie przynoszą kawę.
– Zgadza się. Ito mi się podoba. – Ivan chciałby tylko, by to było prawdą. Wydawało się, że było to ledwie parę miesięcy temu, choć to już ponad
rok, odkąd pojawienie się napięć między najbardziej tradycyjnym wrogiem Barrayaru, Cesarstwem Cetagandy, przyszpiliły Ivana w wojskowych
kwaterach głównych na 26.7 godzin barrayarskiego dnia przez tygodnie, wypacającego najbardziej przerażające możliwości. Planującego śmierć
ze szczegółami. Wojna została powstrzymana przez nietradycyjną dyplomację, głównie dzięki najprzebieglejszemu Cesarskiemu Audytorowi
barrayarskiego cesarza Gregora, i, trzeba przyznać że w pełni zasłużenie, jego żonie.
Tym razem. Zawsze był następny raz.
Ivan przyglądał się Byerle’mu, starszemu od siebie o kilka lat. Dzielili te same brązowe oczy, ciemne włosy i oliwkową skórę pospolitą wśród raczej
wsobnej kasty wojskowej, czy arystokracji, jakkolwiek by to nazwano, i faktycznie pospolitą wśród zwykłych Barrayarczyków. By był niższy i
szczuplejszy niż ivanowa sześciostopowa plus cal, szerokoplecowa tężyzna, ale też nie miał Desplainsa zmuszającego go do utrzymania wizerunku
godnego plakatu rekrutacyjnego, oczekiwanego od oficera służącego w Kwaterach Głównych Służb. Trzeba przyznać, że kiedy nie były zmrużone
od rozpusty, oczy By cechowało zaskakujące piękno, które wyróżniało jego sławny, albo niesławny klan, z którym Ivan połączony był przez kilka
gałęzi w swoim drzewie genealogicznym.
To był problem związany z byciem Vorem. Kończyłeś spokrewniony z wszelkiego rodzaju ludźmi, z którymi wolałbyś nie mieć nic wspólnego. A oni
wszyscy z łatwością dopraszali się twoich przysług.
– Czego chcesz, Byerly?
– Jak bezpośrednio! W ten sposób nigdy nie staniesz się dyplomatą, Ivan.
– Spędziłem kiedyś rok jako wojskowy asystent attaché w Ambasadzie Barrayarskiej na Ziemi. To było tyle dyplomacji, o ile dbałem. Przejdź do
rzeczy, By. Chcę iść do łóżka.
Ipatrząc na ciebie, ty też.
By pozwolił, by jego oczy się rozszerzyły.
– Ależ Ivanie! Czy to było zaproszenie? Jestem wstrząśnięty!
– Któregoś dnia – warknął Ivan, – mogę odpowiedzieć „tak” na to stare hasło tylko po to, by zobaczyć, jak dostajesz choroby wieńcowej.
By rozpostarł dłoń na sercu i zaintonował tęsknie:
– Ja również mógłbym. – Opróżnił swoją wodę i przestał pajacować, twarz tak często przyoblekana wyrazem mętnego lizusostwa stwardniała
intensywnie w sposób, który Ivan zawsze uważał za odrobinę denerwujący.
– Właściwie mam małe zadanie, o które chciałbym cię prosić.
– Podejrzewałem to.
– To całkiem w twoim guście. Można nawet powiedzieć, że wyjdzie ci na dobre, kto wie. Chciałbym, żebyć poderwał dziewczynę.
– Nie – odparł Ivan, tylko po to, by zobaczyć, co By powie dalej.
– No, no. Podrywasz dziewczyny przez cały czas.
– Nie z twojej rekomendacji. Gdzie jest pułapka?
Byerly zrobił minę.
– Co za podejrzliwość, Ivan!
– Tak.
By wzruszył ramionami, przechodząc do sedna.
– Niestety, nie jestem całkiem pewny. A moje obowiązki z, jeśli można tak powiedzieć, niezwykle nieprzyjemnymi osobami, którym obecnie
towarzyszę-
Szpiegując, przetłumaczył Ivan bez trudności. A towarzystwo, któremu towarzyszył
By, było zwykle nieprzyjemne, w opinii Ivana. Niezwykle nieprzyjemne sugerowało… co?
– -pozostawia mi mało okazji, by ją sprawdzić. Ale oni żywią wobec niej niewytłumaczalne zainteresowanie. Które, jak podejrzewam, nie jest
przyjazne. To mnie martwi, Ivan, muszę przyznać. – Dodał po chwili: – Jest całkiem ładna, zapewniam. Nie musisz się martwić tym punktem.
Ivan skrzywił się, ukłuty.
– Sugerujesz, że odmówiłbym towarzystwa nieatrakcyjnej dziewczyny?
Byerly usiadł wygodnie, unosząc brwi.
– Przyznać ci trzeba, że właściwie nie wierzę, że to ten przypadek. Ale to doda pewnych przekonujących pozorów prawdopodobieństwa dla
zewnętrznego obserwatora. –
Wyjął niewielką plastikową fiszkę z kurtki i podał mu ją.
Tło było zbyt zamazane, by je rozpoznać, ale zdjęcie przedstawiało frapującą młodą kobietę idącą chodnikiem. Oczywisty wiek plasował się
pomiędzy dwudziestoma a trzydziestoma standardowymi latami, choć nie było pewnych przesłanek co do prawdziwego wieku. Kręte czarne włosy,
jasne oczy, skóra połyskująca interesującym cynamonowym brązem przy kremowej koszulce. Zdecydowany nos, uparty podbródek; albo była to
twarz, z którą się urodziła, albo dzieło prawdziwego artysty, ponieważ z pewnością nie nosiła typowej jak spod matrycy nijakości zwykłego
rzeźbienia ciała, biologicznego ideału, który stracił swoją atrakcyjność przez powtarzalność. Długie nogi w beżowych spodniach, które opinały się
we wszystkich odpowiednich miejscach.
Przyjemnie pełna figura. Przyjemnie pełna. Jeśli twarz była naturalna, może inne poczesne rysy także? Ze słabnącym ociąganiem Ivan spytał:
– Kim ona jest?
– Przypuszczalnie obywatelką Komarru o nazwisku Nanja Brindis, ostatnio przeprowadziła się do Solstice z Kopuły Olbia.
– Przypuszczalnie?
– Mam powody przypuszczać, że to może być jej ostatnia przykrywka.
Przeprowadziła się tu około dwa miesiące temu, jak się wydaje.
– Więc kim naprawdę jest?
– Byłoby miło, gdybyś się dowiedział.
– Jeśli ukrywa swoją tożsamość z dobrego powodu, z pewnością mnie tego nie powie. – Ivan się zawahał. – Czy to dobry powód?
– Przypuszczam, że to bardzo dobry powód. Iprzypuszczam także, że nie jest profesjonalistką w tej grze.
– To wszystko bardzo mętne, Byerly. Czy mogę ci przypomnieć, że mój poziom bezpieczeństwa jest wyższy niż twój?
– Prawdopodobnie. – Byerly zamrugał z powątpiewaniem. – Ale potem jest ta upierdliwa zadada ‘musisz to wiedzieć’.
– Nie wetknę głowy w jeden z twoich krętackich młynków do mięsa – znowu –
dopóki nie będę wiedział tyle ile ty. Przynajmniej.
Byerly rozłożył swoje dobrze wymanicurowane dłonie w udawanym poddaniu.
– Ludzie, z którymi jestem, najwyraźniej są zaangażowani w złożoną operację przemytniczą. Raczej ponad ich głowami.
– Lokalna przestrzeń Komarru jest głównym układem handlowym. To miejsce roi się od przemytników. Tak długo, jak przyjezdni nie próbują
rozładowywać swoich towarów w Cesarstwie, w którym to przypadku Cesarskie Cło ostro się z nimi rozprawia, są ignorowani. A komarrańskie floty
handlowe patrolują swoich.
– To dwie z trzech.
Ivan podniósł głowę.
– Jedyną rzeczą pozostałą jest flota Cesarstwa.
– Właśnie.
– Cholera, Byerly, gdyby było choć podejrzenie, że coś takiego się dzieje, Służba Bezpieczeństwa zrobiłaby nalot. Cholernie mocno.
– Ale nawet Służba Bezpieczeństwa musi wiedzieć, gdzie i kiedy zrobić nalot. Ja robię, jak to nazwać, wstępny sondaż przednalotowy. Nie tylko
dlatego, że pomyłki są zawstydzające, zwłaszcza gdy łączą się z oskarżeniem latorośli Vor z aroganckimi i potężnymi krewnymi, ale ponieważ dają
cynk o poważnych przestępstwach, które zatem niezwłocznie unikają żmudnie zastawionym sieciom. Inie masz pojęcia jak żmudne to może być.
– Mm – odparł Ivan. – A gdy personel wojskowy jest zaangażowany w, jak myślą, proste cywilne przestępstwo, stają się bardziej podatni na
bardziej zdradliwy szantaż.
By obnażył zęby.
– Jak się cieszę, że nadążasz. Jedna z twoich nielicznych zalet.
– Mam praktykę. – Ivan syknął alarmująco. – Desplains powinien o tym wiedzieć.
– Desplains się o tym dowie, w odpowiednim czasie. W międzyczasie spróbuj zapamiętać, że ty nie wiesz. – Byerly przerwał. – To zastrzeżenie
jest oczywiście skasowane, jeśli moje martwe ciało zostanie znalezione w lubieżnej i kompromitującej pozycji w jakiejś fosie poza kopułą w ciągu
kilku następnych dni.
– Myślisz, że może się zdarzyć?
– Stawki są bardzo wysokie. Ito nie są tylko pieniądze.
– Więc jeszcze raz, jak ta dziewczyna jest powiązana?
Byerly westchnął.
– Ona nie jest z moją załogą. Zdecydowanie nie jest z nie-Barrayarczykami, z którymi się układają, choć to nie poza sferą przypuszczeń, że może
być zbiegiem. Inie jest tym, za kogo się podaje. Co zostaje, jestem zmuszony zostawić tobie do odkrycia, ponieważ nie mogę zaryzykować
przychodzenia tu po raz kolejny, i nie panuję w najbliższych dniach mieć czasu na poboczne wątki.
Ivan powiedział powoli:
– Myślisz, że jej życie może być w niebezpieczeństwie? – Bo z jakiego innego powodu By fatygowałby się z angażowaniem nawet wątpliwego
przyjaciela do tego pobocznego wątku? By nie stosował w swoim życiu dobroczynności.
Ale stosował w życiu dziwny rodzaj lojalności. I, gdzieś pod wyśmiewankami, przebierankami i zwykłymi ankami, był Vorem wielkim wśród
największych…
– Powiedzmy, że będziesz mi wdzięczny przez bycie w pogotowiu. Nie chciałbym się narażań na tłumaczenie się przed twoją panią matką z
wypadków, które mogą cię spotkać.
Ivan zaakceptował problem żałosnym skinieniem.
– Więc gdzie mogę znaleźć tę tak zwaną dziewczynę?
– Jestem całkiem pewny, że naprawdę jest dziewczyną, Ivan.
– Myślisz? Z tobą to nigdy nic nie wiadomo. – Zerknął chłodno na By, a By z wdziękiem wił się ledwie odrobinę, uznając fakt swojego kuzyna Dono,
z domu Donny, nieodżałowanej pamięci. To jest Donny. Książę Dono Vorrutyer był aż za bardzo widoczny na politycznej scenie Vorbarr Sultany.
By uniknął dywersji i, można powiedzieć, i po żołniersku parł naprzód, choć pomysł
By w jakiejkolwiek gałęzi Służby sprawił, że Ivan w myślach się wzdrygnął.
– Pracuje jako pakująca sprzedawczyni w miejscu zwanym Szybka Wysyłka. Tu jest też jej domowy adres – który jest zastrzeżony, tak przy okazji,
więc dopóki nie obmyślisz przekonującego powodu na zjawienie się tam, prawdopodobnie będzie lepiej, jeśli będziesz na nią wpadał, gdy pójdzie
lub będzie wracać z pracy. Nie sądzę, by wiele bawiła się w klubach. Zaprzyjaźnij się, Ivan. Jeśli można, przed jutrzejszą nocą. – Potarł twarz,
przyciskając dłonie do oczu. – Właściwie- bez wątpienia przed jutrzejszą nocą.
Ivan przyjął dane kontaktowe ze złymi przeczuciami. By przeciągnął się, nieco skrzypiąco podniósł się na nogi i skierował się do drzwi.
– Adieu, drogi przyjacielu, adieu. Słodkich snów, i niech anieli strzegą twego wypoczynku. Możliwie anieli z burzą ciemnych loków, muśniętą
słońcem skórą i łonie jak niebiańskie poduchy.
– Zamknij się.
By wyszczerzył zęby przez ramię , pomachał bez odwracania się i spłynął.
Ivan wrócił na swoją kanapę, usiadł z łupnięciem i podniósł fiszkę, ostrożnie ją studiując. Przynajmniej By miał rację co do niebiańskich poduch. W
czym jeszcze miał
rację? Ivan miał niejasne przeczucie, że wkrótce to odkryje.
* * *
Tej była świadoma tego klienta od chwili, gdy wszedł przez drzwi, dziesięć minut przed zamknięciem. Kiedy zaczęła tu pracę miesiąc temu, w
nadziei rozciągnięcia kurczących się zasobów jej i Rish, była hiperświadoma wszystkich klientów, którzy wchodzili do sklepu. Praca, która
wystawiała ją bezpośrednio i bezustannie na ludzki widok nie była dobrym wyborem, jak niemal od razu zdała sobie sprawę, ale to było stanowisko
dla początkującego, jakie mogła otrzymać z ograniczonymi fałszywymi referencjami, jakimi dysponowała. Wspominano o awansie do biura z tyłu,
więc twardo się jej trzymała. Chociaż potem było spóźnienie przy otwieraniu, a ona zastanawiała się, czy jej szef jej nie podrywa.W międzyczasie
jej wystrzępione nerwy stopniowo się przyzwyczaiły. Aż do teraz.
Był wysoki jak na lokala. Całkiem przystojny, ale w sposób, który wydawał się daleki od wyrzeźbienia czy genetycznej inżynierii. Jego skóra była po
komarrańsku blada, przykryta przez ciemnoniebieską wełnianą koszulę z długimi rękawami. Szara marynarka bez rękawów, z licznymi
kieszeniami, rozpięta, nieokreślone niebieskie spodnie. Buty bardzo błyszczące, choć nie nowe, w konserwatywnym, męskim stylu, który wydawał
się znajomy, ale, co denerwujące, umykał rozpoznaniu. Niósł wielką torbę i mimo godziny rozglądał się po wystawach. Jej współsprzedawca, Dotte,
wzięła następnego klienta, ona skończyła ze swoim, a gość rozejrzał się i podszedł do kontuaru, uśmiechając się.
– Cześć – z trudnością odciągnął spojrzenie od jej piersi na twarz, – Nanja.
Czytanie jej identyfikatora nie zabierało aż tyle czasu. Wolno czytający, co? Czemu, tak, mam ich sporo. Tej odpowiedziała uśmiechem z
minimum profesjonalnej kurtuazji wobec klienta, który właściwie nie zrobił jeszcze nic naprawdę obraźliwego.
Dźwignął torbę na kontuar i wyjął wielką, asymetryczną i ogłuszająco brzydką ceramiczną wazę. Zgadywała, że wzór miał być abstrakcyjny, ale
wyglądało to raczej tak, jakby impreza gryzących w oczy kropek zaczęła pląsać po pijanemu.
– Chciałbym to zapakować i wysłać Milesowi Vorkosiganowi, Dom Vorkosiganów, Vorbarr Sultana.
Prawie zapytała, Która kopuła? ale nieznany akcent kliknął, zanim popełniła tę pomyłkę. Ten człowiek nie był wcale Komarraninem, tylko
Barrayarczykiem. Nie spotykało się często Barrayarczyków w tej cichej okolicy o niskich czynszach. Nawet całe pokolenie po podboju zdobywcy
zwykli skupiać się we własnych enklawach albo w centralnych rejonach przeznaczonych dla rządu planetarnego i pozaświatowych firm, albo też w
pobliżu cywilnych i wojskowych portów czółen.
– Jest tam adres z ulicą? Kod skanu?
– Nie, użyj kodu skanu planety i miasta. Gdy dojdzie tam, to go już znajdzie.
Z pewnością więcej będzie kosztować tego człowieka wysłanie tego… przedmiotu na planetę pięć wormholi stąd niż jest to warte. Zastanawiała
się, czy powinna mu to wytknąć.
– Zwykła przesyłka czy specjalna? Jest sztywna różnica cen, ale muszę panu powiedzieć, że ekspres wcale nie dochodzi o wiele szybciej. – W
końcu wszystko idzie w tym samym statku skokowym.
– Czy z premium jest bardziej prawdopodobne, że dotrze nietknięte?
– Nie, sir, zostanie tak samo zapakowane. Są regulacje co do rzeczy idących przez statki skokowe.
– Racja- och, zwykłe jest w porządku.
– Dodatkowe ubezpieczenie? – zapytała z powątpiewaniem. – Jest bazowy zakres należący do usługi. – Wymieniła kwotę, a on uznał, że może
być. Tak naprawdę było to prawdopodobnie mniej niż opłaty wysyłowe.
– Zapakujesz osobiście? Mogę popatrzeć?
Spojrzała na cyfrową godzinę wyświetlaną nad drzwiami. Zadanie to z pewnością rozciągnie się na czas po zamknięciu, ale klienci byli wybredni,
jeśli chodzi o łatwo tłukące się przedmioty. Westchnęła i obróciła się do spieniacza. On stał na palcach i obserwował przez kontuar, jak ostrożnie
ustawiała wazę – zerknięcie na spód ujawniło metkę z czterema obniżkami – zamknęła drzwi i włączyła maszynę. Krótki syk, chwila obserwowania,
jak światła wskaźnika mrugają hipnotycznie, i drzwiczki znów odskoczyły, uwalniając ostry zapach, który stępił jej zmysł zapachu i zamaskował
każdy inny zapach w sklepie. Pochyliła się i wyjęła schludny blok sprężystej pianki. Estetycznie był to postęp.
Ivan Vorpatril, przeczytała nazwisko na jego czipie kredytowym. Także domowy adres w Vorbarr Sultanie. Zatem nie tylko Barrayarczyk, ale jeden
z Vorów – aroganckiej, uprzywilejowanej klasy okupantów. Nawet jej ojciec byłby świadomy- ucięła krótko myśl.
– Chce pan załączyć wiadomość?
– Niee, myślę, że to będzie samowytłumaczenie. Widzi pani, jego żona jest ogrodnikiem. Zawsze szuka czegoś, w co może wepchnąć swoje
trujące rośliny. – Patrzył, jak wsuwa blok pianki w zewnętrzne opakowanie i przylepia metkę, dodając po chwili: –
Jestem nowy w mieście. A ty?
– Jestem tu już jakiś czas – odparła neutralnie.
– Naprawdę? Przydałby mi się miejscowy przewodnik.
Dotte wyłączyła skanery i światła jako mocną wskazówkę dla marudnego klienta.
Oraz, błogosławcie ją, trwała przy drzwiach, by widzieć jak Tej bezpiecznie opuszcza sklep i jego. Tej gestem pokazała mu, by wyszedł przed nią, i
drzwi zamknęły się za nimi wszystkimi.
Najstarsze ludzkie siedlisko na powierzchni Komarru, Kopuła Solstice, dla oczu Tej miała specyficzny układ. Wiekowa początkowa instalacja
przypominałą stacje przestrzenne, na których wyrosła, z ich labiryntem korytarzy. Najnowsze sekcje leżały na zewnątrz z oddzielnymi, połączonymi
ulicami budynkami, ale pod rozległymi, wznoszącymi się, przejrzystymi kopułami, naśladujące otwarte niebo, które mieszkańcy mieli nadzieję
któregoś dnia mieć, kiedy terraformowanie atmosferyczne zostanie ukończone. Pośrednie obszary, tak jak ten, opadały pomiędzy, z o wiele mniej
technologicznie ambitnymi kopułami, które wciąż dawały mgnienia zewnętrza, gdzie nikt nie wyruszał bez maski do oddychania. Przejście, na które
wychodziła Szybka Wysyłka, był bardziej ulicą niż korytarzem, zbyt szeroką dla natarczywego klienta, by ją łatwo osaczył.
– Już po pracy, co? – zapytał prostodusznie, z chłopięcym uśmiechem. Był odrobinę za stary na chłopięce uśmiechy.
– Tak, idę do domu. – Tej marzyła o tym, by pójść do domu, prawdziwego domu. Ale jak wiele z tego, co uważała za dom, wciąż istniało, nawet
gdyby w magiczny sposób została tam przeniesiona w mgnieniu oka? Nie, nie myśl o tych sprawach. Napięciowy ból głowy, i ból serca, był zbyt
wyczerpujący, by go wytrzymać.
– Chciałbym iść do domu – powiedział ten mężczyzna, Vorpatril, w nieświadomym echu jej myśli. – Ale na jakiś czas tu utknąłem. Powiedz, mogę
ci postawić drinka?
– Nie, dziękuję.
– Kolacja?
– Nie.
Powachlował brwiami zabawnie.
– Lody? Wszystkie kobiety lubią lody, według mojego doświadczenia.
– Nie!
– Odprowadzić cię do domu? Albo do parku. Albo gdziekolwiek. Myślę, że mają łodzie wiosłowe na jeziorze w parku, który mijałem. To naprawdę
miłe miejsce na rozmowę.
– Z pewnością nie! – Czy powinna wymyślić czekającego narzeczonego lub kochanka? Przycisnęła ramię do ramienia Dotte, szczypiąc ją w
milczącym ostrzeżeniu. –
Chodźmy już na przystanek bąblochodów, Dotte.
Dotte rzuciła jej zaskoczone spojrzenie, wiedząc doskonale, że Tej – Nanja, jak ją znała – zawsze szła pieszo do pobliskiego mieszkania. Ale
posłusznie odwróciła się i poprowadziła. Vorpatril szedł za nimi, nie poddając się. Kręcił się dookoła z przodu, ciągle się szczerząc, i próbował:
– A może szczeniaczek?
Dotte prychnęła śmiechem, co nie pomagało.
– Kotek?
Byli już wystarczająco daleko od Szybkiej Wysyłki, by zasady grzeczności wobec klientów już nie działaly, zdecydowała Tej. Warknęła na niego:
– Idź sobie. Albo znajdę funkcjonariusza.
Otworzył dłoń w wyraźnym poddaniu, obserwując z żałosnym wyrazem twarzy, jak maszerują obok.
– Kucyk…? – zawołał za nimi, jakby w ostatnim spaźmie nadziei.
Dotte obejrzała się przez ramię, gdy dotarły do stacji bąblochodów. Tej patrzyła na wprost przed siebie.
– Myślę, że jesteś szalona, Nanja – powiedziała Dotte, drepcząc obok niej rampą dla pieszych. – Ja zabrałabym się z nim na tego drinka w
mgnieniu oka. Albo na resztę menu, choć przypuszczam, że musiałabym narysować granicę przy kucyku. Nie pasowałby do mojego mieszkania.
– Myślałam, że jesteś zamężna.
– Tak, ale nie ślepa.
– Dotte, klienci próbją mnie poderwać przynajmniej dwa razy na tydzień.
– Ale nie są właściwie tak niewiarygodnie słodcy. Ani wyżsi od ciebie.
– A co to ma wspólnego z czymkolwiek? – powiedziała Tej, zirytowana. – Moja matka była o głowę wyższa od ojca, i do siebie pasowali. –
Zacisnęła mocno szczękę.
Terazjużnie tak bardzo.
Rozstała się z Dotte na peronie, ale wsiadła do bąblochodu. Pojechała w przypadkowym kierunku z dziesięć minut, po czym wysiadła i wzięła
kolejny wagonik z powrotem na inny przystanek po drugiej stronie swojej okolicy, w razie gdyby mężczyzna wciąż się gdzieś plątał, jak
prześladowca, na tym pierwszym. Żwawo kroczyła przed siebie.
Prawie w domu, zaczęła się odprężać, aż podniosła wzrok i dostrzegła Vorpatrila na stopniach prowadzących do wejścia do jej budynku.
Zwolniła kroku do guzdrania się, udając, że go jeszcze nie zauważyła, podniosła naręczny kom do ust i wypowiedziała hasło. Głos Rish
odpowiedział od razu.
– Tej? Spóźniłaś się. Zaczynam się martwić.
– Nic mi nie jest, jestem na zewnątrz, ale byłaM śledzona.
Głos stał się ostry.
– Czy możesz iść dookoła i go zgubić?
– Już tego próbowałam. Jakoś mnie wyprzedził.
– Och. Niedobrze.
– Zwłaszcza że nie dawałam mu swojego adresu.
Krótka cisza.
– Bardzo niedobrze. Możesz przytrzymać go minutę, a potem sprawić, żeby wszedł
za tobą do foyer?
– Prawdopodobnie.
– Tam się nim zajmę. Nie panikuj, słodziutka.
– Nie panikuję. – Zostawiła kanał otwarty tylko na wysyłanie, więc Rish mogła nadążać za akcją. Wykorzystała trochę czasu na zbliżanie się te
ostatnie kilkanaście metrów i przeszła do ostrożnego zatrzymania się u stóp schodów.
– Cześć, Nanja! – Vorpatril pomachał uprzejmie, bez zrywania się, zbliżania czy rzucania się na nią.
– Jak znalazłeś to miejsce? – spytała niezbyt uprzejmie.
– Uwierzyłabyś w głupie szczęście?
– Nie.
– Ach. Szkoda. – Podrapał się w podbródek z widocznym zamyśleniem. –
Moglibyśmy gdzieś pójść i o tym porozmawiać. Możesz wybrać gdzie, jeśli chcesz.
Udawała długie wahanie, jednocześnie kalkulując czas potrzebny Rish na zejście po schodach. Coś około… teraz.
– W porządku. Wejdźmy do środka.
Jego brwi wystrzeliły do góry, ale potem jego uśmiech się rozszerzył.
– Brzmi świetnie. Pewnie!
Podniósł się i grzecznie czekał, aż wyłowi swój pilot z kieszeni i wystuka kod otwierający wejście. Gdy drzwi ciśnieniowe otwarły się z sykiem,
podążył za nią do małego foyer z rurami windowymi. Żeńska postać siedziała na ławce naprzeciwko rur, dłonie miała ukryte w kamizelce, jakby
było jej zimno, przepastny wzorzysty szal krył
pochyloną głowę.
Szczupła dłoń w rękawiczce błysnęła, wycelowując bardzo biznesowy ogłuszacz.
– Uważaj! – krzyknął Vorpatril, i, ku zaskoczeniu Tej, zanurkował w próbie osłonięcia jej sobą. Bezużytecznie, jako że tylko oczyścił cel dla Rish.
Promień ogłuszający gładko zwalił go na kolana, i upadł, jak przypuszczała Tej, jak drzewo, nie żeby kiedykolwiek była świadkiem, by drzewo robiło
coś takiego. Większość drzew, jakie wcześniej widziała przeniesionych na Komarr, rosło w donicach i nie brało udziału w tak żywym działaniu. W
każdym razie uderzył w płytki z głuchym łomotem górnych gałęzi i głośnym bęc, gdy uderzyła jego głowa. – Auuu… – jęknął żałośnie.
Ciche brzęczenie ogłuszacza nie niosło się daleko; nikt nie wyskoczył za drzwi mieszkań na pierwszym piętrze, by zbadać to czy łupnięcie,
alarmujące, jak się potem wydawało Tej.
– Sprawdź go – poleciła zwięźle Rish. – Będę cię kryła. – Stanęła tuż poza zasięgiem jego długich, ale bez wątpienia drżących ramion, mierząc z
ogłuszacza w jego głowę.
Patrzył na nią zamroczony.
Tej uklękła i zaczęła przeglądać jego kieszenie. Atletyczny wygląd nie był tylko fasadą; jego ciało było całkiem wysportowane pod jej badawczymi
palcami.
– Och – wymamrotał po chwili. – Wy dwo’stecie razem. No to w porząku…
Pierwszą rzeczą, na którą natrafiła klepiąca dłoń Tej, była cienka fiszka, wsunięta w kieszeń na piersi. Przedstawiająca statyczny skan jej samej.
Przeszedł ją dreszcz.
Sięgnęła ku jego dobrze ogolonej szczęce, wbiła spojrzenie w jego oczy, pytając gwałtownie:
– Jesteś wynajętym zabójcą?
Wciąż z dziwacznie rozszerzonymi od ogłuszacza źrenicami, jego oczy nie nadążały za ruchem. Okazało się, że musi przemyśleć to pytanie.
– Cóż… w pewnym sensie…
Porzucając przesłuchanie na rzecz fizycznych dowodów, Tej wyciągnęła portfel, którym błysnął wcześniej, zdalny pilot bardzo podobny do jej
własnego i smukły ogłuszacz ukryty w wewnętrznej kieszeni. Nie ujawniła się żadna bardziej śmiertelna broń.
– Pokaż mi to – powiedziała Rish i Tej posłusznie wręczyła jej ogłuszacz. – Kim właściwie jest to mięso?
– Hej, mge na to odpowiedzieć – wymamrotała ich ofiara, ale posłusznie znów zamilkła, gdy znów w niego wycelowała.
Pierwszą rzeczą w portfelu był czip kredytowy. Pod nim leżała wyglądająca niepokojąco oficjalnie karta bezpieczeństwa z ciężkim paskiem
kodowym identyfikującym mężczyznę jako Kapitana Ivana X. Vorpatrila, Cesarska Służba Barrayarska, Operacje, Vorbarr Sultana. Kolejna
wymieniała takie tytuły jak Adiutant admirała Desplainsa, Szefa Operacji, ze skomplikowanym adresem budynku zawierającym mnóstwo
alfanumerycznych linijek. Był tam także mały stosik niewielkich prostokątów ciężkiego papieru, mówiących jedynie Lord Ivan Xav Vorpatril, nic
więcej. Jej ciekawskie opuszki napotkały piękne, czarne, wypracowane litery. Podała je wszystkie do sprawdzenia Rish.
W nagłym impulsie ściągnęła jeden z jego wypolerowanych butów, przez co zadygotał w odruchu szamotania, i zajrzała do środka. Wojskowej
produkcji buty, acha, co wyjaśnia ich niecodzienny styl. Rozmiar 12, choć nie potrafiła wymyślić powodu, dla którego miałoby to być ważne, tyle że
pasowały do reszty proporcji.
– Barrayarski wojskowy ogłuszacz, osobowo kodowana rękojeść – zameldowała Rish. Zmarszczyła brwi na garść identyfikatorów. – One wszystkie
wyglądają na autentyczne.
– Zapewniam cię, że są – zapewnił je żarliwie ich więzień z podłogi. – Cholera. By nigdy nie wspominał o śmiertelnie niebieskich na twarzy
kobietach, szczurzy drań.
Czytto… makijaż?
Tej wymruczała niepewnie:
– Przypuszczam, że najlepsi cyngle powinni wyglądać autentycznie. Miło wiedzieć, że traktują mnie na tyle poważnie, by nie wysyłać
wyprzedażowego mięsa z emeryturą.
– Cyngiel – wyrzęził Vorpatril- czy to było jego prawdziwe nazwisko? – Tojes jacksoniański slang, co nie? Na płatnego zabójcę. Spodziewasz się
jakiego? To ‘jaśnia sporo…
– Rish – powiedziała Tej, z budzącym się w żołądku uczuciem tonięcia, – myślisz, że on naprawdę może być barrayarskim oficerem? Och, nie, co z
nim zrobimy, jeśli nim jest?
Rish spojrzała niechętnie na zewnętrzne drzwi.
– Nie możemy tu zostać. Ktoś może wejść lub wyjść w każdej chwili. Lepiej weźmy go na górę.
Ich więzień nie krzyczał ani nie próbował się szarpać, kobiety targały jego wiotkie, ciężkie ciało do rury windowej, trzy piętra wyżej, i na dół
korytarzem do rogowego mieszkania. Gdy wciągnęły go do środka, zaznaczył w powietrze:
– Hej, dostać się za jej drzwi na pierwszej randce! Sprawy wyglądają coraz lepiej dla chłopaka Mamy Vorpatril, co nie?
– To nie jest randka, ty idioto – warknęła do niego Tej.
Ku jej złości, jego uśmiech w niewytłumaczalny sposób się poszerzył.
Wytrącona z równowagi przez gorące spojrzenie, cisnęła go mocno na ziemię pośrodku salonu.
– Ale mogłaby być – ciągnął. – …Dla gościa o specjalnych gustach. Trochę szkoda, że nie jestem jednym z nich, ale hej, mogę być elastyczny.
Chociaż nigdy nie byłem całkiem pewny co do m’kuzyna Milesa. Miał fioła na punkcie amazonek. Zawsze myślałem, że to kompensacja…
– Czy ty się kiedykolwiek poddasz? – zapytała tej.
– Nie dopóki się nie zaśmiejesz – odpowiedział poważnie. – Pierwsza zasada podrywania dziewczyn, no wiesz; ona się śmieje, ty żyjesz. – Dodał
po chwili: –
Przepraszam , że nacisnąłem twój, um, wyzwalacz. Nie atakuję cię.
– Masz śmiertelną rację – powiedziała Rish, marszcząc brwi. Odłożyła szal, kamizelkę i okulary na kanapę i znowu wygrzebała swój ogłuszacz.
Usta Vorpatrila otwarły się, gdy się na nią gapił.
Czarna koszulka i luźne spodnie nie kryły lazurowo błękitnej skóry pociętej metalicznymi złotymi żyłami, platynowoblond futrzastych włosów,
szpiczastych niebieskich uszu przylegających do pięknej czaszki i szczęki – dla Tej, która znała swoją towarzyszkę i nieparzystą siostrę przez całe
życie, była po prostu Rish, ale był dobry powód dla którego nie opuszczała mieszkania, trzymała się z dala od ludzi, nawet zanim przybyły na
Komarr.
– To nie jez makijaż! Czy to… modyfikacja ciała, czy genetyczny konstrukt? –
zapytał więzień, wciąż z rozszerzonymi oczami.
Tej zesztywniała. Barrayarczycy mieli reputację nieprzyjemnie uprzedzonych wobec niezgodności genetycznej, czy to przypadkowej, czy
zaprojektowanej. Prawdopodobnie też niebezpiecznie.
– Ponieważ jeśli sama to sobie zrobiłaś, to jedna rzecz, ale jeśli ktoś ci to zrobił, to…
to po prostu złe.
– Jestem wdzięczna za moje istnienie i zadowolona z mojej powierzchowności –
powiedziała mu Rish, ostry ton podkreślając dźgnięciem ogłuszacza. – Twoja ignorancka opinia jest całkowicie nieznacząca.
– Jest też bardzo nudna – dodała Tej, broniąc dobrego imienia Rish. Czyż nie była jednym z Klejnotów Baronowej?
Wykonał lekki przepraszający ruch dłońmi- czyżby ogłuszenie już się zużyło?
– Nie, nie, jest wspaniałe, madam, naprawdę. Po prostu mnie to zaskoczyło.
Wydawał się szczery. Nie spodziewał się Rish. Czy cyngiel albo nawet wynajęte mięso nie byliby lepiej poinformowani? To, i jego dziwaczna próba
chronienia jej w foyer, i cała reszta, dodawały się do jej mdlącego strachu, że mogła popełnić poważną pomyłkę, jedną z tych, których
konsekwencje są śmiertelne, jeśli bardziej okrężne, niż gdyby był
prawdziwym cynglem.
Tej uklękła, by rozpiąć jego naręczny kom, ciężki i modny.
– Dobrze, ale proszę nie wygłupiaj się z nim – westchnął. Brzmiał na bardziej zrezygnowanego niż opornego. – Ma zwyczaj się topić, gdy inni ludzie
próbują się do niego dostać. A uzyskanie zamiennika jest najbardziej niewiarygodnym bólem w dupie.
Specjalnie, jak sądzę.
Rish sprawdziła go.
– Także wojskowy. – Odłożyła go ostrożnie na pobliski stolik z lampą razem z resztą jego własności.
Jak wiele szczegółów musiało wskazywać w tym samym kierunku, zanim ktoś zdecyduje, że wskazują prawdę? Może zależy to od tego, jak
kosztowne jest mylenie się?
– Została nam jeszcze jakaś fast-penta? – spytała Rish.
Błękitna kobieta potrząsnęła głową, złote wisiorki w uszach zabłysły.
– Nie od tego przystanku na Stacji Pol.
– Mogłabym pójść i spróbować zdobyć trochę… – Tutaj narkotyk prawdy był
nielegalny w prywatnych rękach, zarezerwowane dla władz. Tej była całkiem pewna, że działa to tak samo dobrze jak wszędzie indziej.
– Nie sama, o tej godzinie – powiedziała Rish, swoim tonem żadnej odzywki. Jej spojrzenie na mężczyznę na podłodze stało się bardzie
zamyślone. – Zawsze zostają stare dobre tortury…
– Hej! – zaprotestował Vorpatril, wciąż ruchami szczęki zwalczając bezwładność po ogłuszaczu. – Zawsze jest stare dobre pytanie grzecznie,
myślałaś kiedyś o tym?
– To by się wiązało, – powiedziała Rish, od razu pomijając jego wtrącenie, – ze zbyt wielkim hałasem. Zwłaszcza o tej porze nocy. Wiesz jak
słychać Ser i Serę Palmi z mieszkania obok, gdy się sobą zajmują.
– Wędrowni ciułacze – wymamrotała Rish. Co było niegrzeczne, ale jej przecież także zakłócili sen kochliwi sąsiedzi. W każdym razie Tej nie była
pewna, czy ona i Rish też nie kwalifikują się jako wędrowne. Itakże ciułacze.
Była jeszcze jedna dziwna rzecz. Ten mężczyzna nie wołał o pomoc. Próbowała zdecydować, czy cyngiel, nawet taki, do którego tak uśmiechnęło
się szczęście, miałby odwagę w ten sposób ryzykować przeciek do lokalnej policji. Vorpatrilowi wydawało się nie brakować odwagi. Iw dodatku,
wbrew wszystkim dowodom, nie wierzył, że ma powody się ich bać. Zadziwiające.
– Lepiej zwiążmy go, zanim ogłuszenie minie – powiedziała Tej, obserwując jego niknące drżenie. – Albo znów go ogłuszmy.
Nawet nie próbował opierać się tej czynności. Tej, odrobinę martwiąc się o tę bladą skórę, sprzeciwiła się twardej plastykowej linie z kuchennych
zapasów, którą wygrzebała Rish, i wyciągnęła jej miękkie szarfy, przynajmniej na nadgarstki. Wciąż jednak pozwoliła Rish dość mocno je związać.
– To wszystko jest bardzo dobre na dzisiejszą noc – zauważył Vorpatril, obserwując dokładnie, – zwłaszcza jeśli wyskoczysz z piórami– masz
jakieś pióra? Bo nie cierpię tych kostek lodu– ale muszę powiedzieć, że gdy nadejdzie ranek, zaczną się kłopoty. Widzisz, w domu, gdybym po
nocy spędzonej na mieście nie pokazał się na czas w pracy, nikt by od razu nie panikował. Ale to jest Komarr. Po czterdziestu latach asymilacja z
Cesarstwem idzie całkiem dobrze, jak mówią, ale nikt nie przeczy, że początki były złe. Wciąż są tu ludzie z żalami. Gdy jakiś barrayarski żołnierz
znika w kopułach, Służba Bezpieczeństwa traktuje to poważnie, i w dodatku szybko. Co, um… Myślę, że może nie być wam miłe, gdyby wyśledzili
mnie do waszych drzwi.
Jego komentarz był niewygodnie domyślny.
– Czy ktoś wie, gdzie jesteś?
Rish odpowiedziała za niego:
– Ktokolwiek dał mu twoje zdjęcie i adres.
– Och. Tak. – Tej zamrugała. – Kto dał ci moje zdjęcie?
– Mm, wspólny znajomy? Cóż, może niezbyt wspólny- wydawało się, że nie wie o tobie za wiele. Ale najwyraźniej sądził, że grozi ci jakieś
niebezpieczeństwo. – Vorpatril spojrzał raczej ironicznie na więzy, teraz mocujące go do kuchennego krzesła, przyciągniętego w tym celu do
salonu. – Najwyraźniej ty też tak myślisz.
Tej wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
– Mówisz, że ktoś przysłał ciebie do mnie jako ochroniarza?
Najwyraźniej jej ton go uraził.
– Dlaczego nie?
– Pomijając fakt, że nasza dwójka zdjęła cię nawet bez zadyszki? – powiedziała Rish.
– Też się zadyszałyście. Taszcząc mnie tutaj. W każdym razie nie biję dziewczyn. Z
zasady. Cóż, był ten raz z Delią Koudelką, kiedy miałem dwanaście lat, ale ona walnęła mnie pierwsza, i to naprawdę bolało. Jej i moja mama
nastawione były miłosiernie, ale nie Wujek Aral- przez niego mam stały uraz na tym punkcie, pozwól sobie powiedzieć.
– Zamknij. Się – powiedziała Rish, sama odrobinę dostawszy urazu na tym tle. – Nic dotyczące jego nie ma sensu!
– Chyba że mówi prawdę – powiedziała wolno Tej.
– Nawet jeśli mówi prawdę, to bredzi – powiedziała Rish. – Nasza kolacja stygnie.
Chodź, zjedzmy, potem wymyślimy, co z nim zrobić.
Z ociąganiem Tej pozwoliła zaciągnąć się do kuchni. Zerknięcie przez ramię złapało spojrzenie pełne nadziei ze strony mężczyzny, które zbladło
niepocieszenie, gdy się nie odwróciła. Usłyszała za sobą mamrotanie:
– Do diabła, może powinienem zacząć od kucyków…
ROZDZIAŁ DRUGI
Ivan siedział w ciemnościach i kontemplował swoje postępy. Nie były pocieszające.
Nie żeby jego reputacja w zdobywaniu kobiet była niezasłużona, ale to było dzięki umysłowi, nie szczęściu, i nieustannej wierności kilku prostym
regułom. Pierwsza zasada to iść do miejsc, gdzie zbierało się mnóstwo kobiet już w nastroju do towarzystwa –
przyjęcia, tańce, bary. Chociaż nie wesela, ponieważ one wkładały im do głów niewłaściwy rodzaj myśli. Następna, próbować pewnych perspektyw,
aż trafisz na taką, która odpowie uśmiechem. Następna, bądź dowcipny, może w odprobinę ryzykownym, ale gustownym stylu, aż zaczną się
śmiać. Dodatkowe punkty, jeśli śmiech jest szczery.
Od tej chwili improwizować. W 10:1 prób podrywu nie było problemu, jeśli tylko oryginalny basen zawierał dziesięć lub więcej perspektyw na
początku. To była prosta statystyka, a on próbował wyjaśnić ją kuzynowi Milesowi przy więcej niż jednej okazji.
Wszedł do tego sklepu wiedząc, że szanse nie są po jego stronie; basen z tylko jedną rybką wymagał gościa, który zrobi to właściwie za
pierwszym razem. Cóż, mógł mieć szczęście; nie było to bez precedensu. Szarpnął nadgarstkami w swoich szalowych więzach, które były
niespodziewanie nieustępliwe jak na tak miękką damską odzież. To chyba jakaś metafora. To nie moja wina.
To była wina By, zdecydował. Ivan był ofiarą kiepskiego wywiadu ze swojej strony, jak wiele płonnych nadziei przed nim. Ivan napotkał już kilka
nadopiekuńczych dam, ale żadnej, która by do niego strzeliła z zasadzki za pierwszym razem, gdy tylko przeszedł
przez drzwi. Nieprzyjacielska niebieska kobieta… była łamigłówką. Nie lubił łamigłówek.
Nigdy nie był w nich dobry, nawet jako dziecko. Jego zniecierpliwieni koledzy zwykle wyrywali mu je z rąk i kończyli za niego.
Rish była nieprawdopodobnie piękna – wyrzeźbione kości, płynne mięśnie, skóra bez skazy, połyskująca, gdy się poruszała – ale w najmniejszym
stopniu atrakcyjna, najmniej zwłaszcza dla kogoś, kto chciał się poprzytulać. Coś w rodzaju skrzyżowania wróżki i pytona. Była niższa i smuklejsza
od Nanji, i bardzo gibka, ale, co zauważył, gdy dwie kobiety taszczyły go tutaj, o wiele silniejsza. Podejrzewał też genetycznie powiększony refleks, i
diabli wiedzą co jeszcze. Najlepiej ją podziwiać z odległości kilku metrów, jak dzieło sztuki, którym jak podejrzewał była.
Czyje to dzieło? Taki stopień manipulacji genetycznej na ludziach był kompletnie nielegalny na wszystkich trzech planetach Cesarstwa Barrayaru.
Chyba że ktoś zrobił to sobie, poza światem, w którym to wypadku możliwe, że lepiej potem żyć gdzie indziej.
Nanja z pewnością nie była ani Komarranką, ani Barrayarką, albo okazałaby bardziej widoczną reakcję na sławne nazwisko i adres, na który
wysyłał potworną wazę. Nie tylko Nie Stąd, ale także Nie będąca Tu Długo.
Elegancka inżynieria genetyczna jej towarzyszki była w swej subtelności prawie cetagandańska – ale Cetagandanie nie robili ludzkich nowinek
jako takich. Ich estetyczne granice w tej materii były bardzo surowe, nie wspominając o ograniczeniach, zarezerwowane dla poważniejszych i
bardziej długoterminowych celów. Teraz, zwierzęta
– kiedy Cetagandanie pracowali z genami zwierzęcymi lub roślinnymi, albo, co gorsze, jednocześnie z oboma, wszystko było możliwe. Wstrząsnął
się na samo wspomnienie.
Byłby zadowolony, gdyby mógł skreślić Cetagandan ze swojej listy, renegatów czy nie.
Byłby wekstazie.
Ivan rozejrzał się po mrocznym salonie. Nie był, zapewnił samego siebie, przywiązany w małym, ciemnym miejscu. To było przestronne, ciemne
miejsce, i w żadnym razie nie kompletnie ciemne, dające miejski blask z okna. Ina trzecim piętrze, wysoko nad ziemią. Westchnął i przypomniał
sobie, żeby poruszyć zmęczonymi stopami.
Okropna plastykowa lina mocująca jego kostki do nóg krzesła wydawała się lekko rozciągać. Może wcześnie powinien bardziej próbować uciec.
Ale dwie kobiety zaciągnęły go dokładnie tam, gdzie chciał być, do środka, właśnie w celu, w jakim przyszeł, by porozmawiać. Co prawda,
wyobrażał sobie przyjacielską pogawędkę, a nie przesłuchanie więźnia, ale jak brzmiało to ulubione powiedzenie Milesa? Nigdy nie przerywaj
wrogowi, gdy popełnia pomyłkę. Nie żeby byli wrogami, niekoniecznie. Miał taką nadzieję. By mógł
się jaśniej wyrażać co do tego punktu, gdy o tym teraz myślał.
Następny najbardziej prawdopodobny podejrzany na froncie modyfikacji ciała był, oczywiście, planeta i system Szczeliny Jacksona, prawie równie
podejrzaną hipotezę, niestety, wspierała pewna liczba małych podpowiedzi, jakim obie kobiety pozwoliły paść.
Szczelina Jacksona nie miała jednolitego rządu planetarnego – właściwie opowiadała się za całkowitym brakiem rządu. Wzamian była rządzona
przez mozaikę Wielkich Domów – 116, o ile Ivan ostatnio słyszał, ale liczba zmieniała się w ich wyniszczającej rywalizacji – i niezliczone Mniejsze
Domy. Zwykle nie utrzymywali wielkich, zjednoczonych terytoróriów na powierzchni planety, ale raczej przenikali się wzajemnie jak rywalizujące
firmy. Trzeba przyznać, system, a raczej jego brak, powodował rzadsze inwazje wojskowe Jacksoniańczyków na ich sąsiadów. Ale osoba, która
nie miała przynależności ani zatrudnienia w Domu, była bardzo mało chroniona.
Ivan nie miał kłopotu, by sobie wyobrazić wszelkiego rodzaju barwne powody, by dwie młode kobiety uciekły ze Szczeliny. Dla każdej sensownej
osoby nie zaangażowanej w strukturę władzy – struktury – byłoby lepiej emigrować, jeśli tylko mogła to zrobić.
Prawdziwą zagadką było, dlaczego ktoś stamtąd miałby je ścigać. Zabójstwo nie było tak niezobowiązującym wydatkiem służbowym, nie przy
wchodzącym w grę dystansie międzygwiezdnym. Jeśli tej dwójce udało się pokonać całą drogę na Komarr, ale wciąż mają takie obawy, to znaczy
że komuś z odpowiednimi zasobami na tym zależy, i to nie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Pokój nie stawał się mniejszy. Ani ciemniejszy. Ani bardziej wigotny. Nie zmieniał
się w żaden sposób. Ale, dobry Boże, to krzesło stawało się coraz twardsze. Szarpnął
ramionami i wiercił tyłkiem, przypominając sobie wszystkie te okropne ostrzeżenia co do głębokożyłowych zakrzepów i długich jazd na siedzeniach
czółna. Jakby w tej chwili nie miał wystarczającej paranoi przelatującej przez jego obolałą głowę. Choć jego stopy dały sobie spokój z
poogłuszeniowym mrowieniem i szczypaniem, i teraz zostało tylko mrowienie.
Więc jak te dwie kobiety wpadły razem, i jakie były właściwie ich stosunki? Czy niebieska kobieta była przyjaciółką, służącą, kochanką czy
ochroniarzem tej drugiej?
Jakieś kombinacje czy coś będące jeszcze bardziej nieprzeniknione? Kiedy, co nieuniknione, musiał iść się wysikać, Rish podjęła spór nad tym,
czy bezpiecznie jest pozwolić mu wstać. Płaczliwe stwierdzenie Ivana, Jak długo muszę cię nie atakować, by ci dowieść, cię nie zaatakuję?
poruszyło cieplejszą Nanję, ale nie tę złotooką. W końcu Nanja opuściła pokój , a Rish trzymała plastykowy pojemnik.
Opróżnienie pęcherza dało wtedy Ivanowi tak wielką ulgę, że nie był bardzo zakłopotany. Dziwna uroda Rish nie malała przy zbliżeniu, a raczej
stawała się bardziej szczegółowa, prawie fraktalna, ale on pomimo to pozostawał w jej rękach zwiędły, zbyt zaniepokojony, by się podniecić jej
chłodnym dotykiem. Była tak bezosobowa i sprawna jak wykwalifikowany medtechnik. Którym bezwątpienia także była. Ivan nie zaręczyłby, jak
rzeczy by się potoczyły, gdyby to zadanie przypadło jej partnerce.
Więc czy podjęcie się tego obowiązku oznaczało coś więcej oprócz ceny wygrania sporu, czy to, że Rish była ochronnie starsza, czy co? Może
obie kobiety były zbiegłymi niewolnicami. Mogły poprosić o azyl – niewolnictwo było całkowicie nielegalne w Cesarstwie, nawet bardziej
nieakceptowane niż ordynarna inżynieria genetyczna na ludziach, mimo nieuchronnych prawnych kłótni o to, gdzie kończy się zwykły niekorzystny
kontrakt, a zaczyna prawdziwa niewola. Gdyby Rish była stworzonym niewolnikiem, mogłaby być wystarczająco cenna, by ją ścigać. Do diabła,
może Nanja ją ukradła, jak teraz o tym pomyśleć. To kogoś wkurzyło…
Jak na planetę z ledwie dziewiętnasto- z czymś godzinnym dniem, ta noc była wyjątkowo długa. Ivan zerknął na swój leżący poza zasięgiem
naręczny kom i próbował
ocenić, ile czasu zostało do świtu, i jego nieprzyjścia do pracy. Jego bon kredytowy, użyty w sklepie wysyłkowym, z pewnością da CesBez Ostatnią
Znaną Lokację.
Współpracowniczka Nanji zostanie przesłuchana tak szybko, jak tylko oficer śledczy się tam wybierze, i prawdopodobie nie będzie musiała zostać
podana fast-penta, by zidentyfikowała Ivana. CesBez – nie Służba Bezpieczeństwa armii, z powodów, których Ivan nie powierzył swojej ofierze –
zapukałoby pewnie do drzwi zanim obie kobiety przestałyby się kłócić o to, kto nakarmi śniadaniem zgłodniałego więźnia. Przyjemna, dobrze
wyposażona Nanja, wyobraził sobie Ivan, wzięłaby jego stronę…
Wstrzymał oddech na cichy odgłos skrobania od strony okna salonu. Mieszkanie było na trzecim piętrze; pod kopułą nie było wiatru, by poruszył,
dajmy na to, gałęziami drzew po polaryzacyjnym szkle, nawet zakładając, że po tej stronie budynku byłyby jakieś drzewa. Nie miał szansy
sprawdzić. Znowu otworzył usta, oddychając tak cicho, jak tylko mógł. Cóż – zebrał się na optymizm – może CesBez nie czekało do rana…? A jeśli
wto wierzysz, mam kuzyna, który sprzeda ci Most Gwiazdy wVorbarr Sultana…
Syk, lekki blask, jakby wąski promień plazmy wycinał wielką dziurę w oknie. Ivan był pewny, że zauważył dwa ciemne kształty, przelotnie rysujące
się na ciemnym tle. Trzy piętra nad ziemią? Musieli siedzieć na jakiejś lotopalecie, unoszącej się nad aleją. Płyta zwykle nietłukącego szkła
bezszelestnie usunęła się z drogi.
Ivan całkiem poważnie spodziewał się, że CesBez przyjdzie go odebrać, kolejny powód, by nie wysilać się zbytnio w bezsensownych próbach
ucieczki. Ale nie o tej porze, i nie tą drogą. Wydawało się, że paranoja Nanji była o wiele bardziej usprawiedliwiona niż myślał.
Ivan stał się niewygodnie świadomy, że wciąż jest przywiązany do tego cholernego krzesła. Nawet gdyby mógł, dzięki jakiemuś heroicznemu
wysiłkowi, wyrwać nogi z więzów (ściągając w trakcie buty), jego nadgarstki pozostawały przymocowane go nałokietników fotela. Najlepsze, na co
mógłby się zdobyć, to jakieś bose dreptanie w przysiadzie przeciw prawdopodobnie uzbrojonym wrogom. Może mógłby wymachiwać i walnąć ich
w golenie nogami krzesła…? Ivan nie czuł chęci bycia ogłuszonym dwa razy tego samego dnia, nawet optymistycznie zakładając, że tamci noszą
ogłuszacze, a nie bardziej śmiertelną broń.
Ivan zapadł w fotel i czekał, aż oba ciemne kształty przecisnęły się przez otwór i wstały, zanim zawołał donośnym głosem:
– Jeśli szukacie tych dwóch kobiet, muszę wam powiedzieć, że spóźniliście się o całe godziny. Spakowały swoje manatki i uciekły wieki temu.
Warknięcie niskiego głosu z ciemności mogło znaczyć, Co u diabła…? Słaby podwójny blask z nocnych gogli obrócił się ku niemu, tak jak dwie
zaskoczone głowy.
– Równie dobrze możecie włączyć światła – ciągnął głośno Ivan. – Moglibyście mnie także rozwiązać. – Podskoczył w miejscu i trzasnął nogami
krzesła, jakby dla emfazy.
Kształty ruszyły do przodu. Jeden z nich sięnął, by przesunąć swoje gogle i uderzył
płytkę światła na ścianie; drugi wrzasnął: Au!, przyciskając dłonie do oczu, i pośpiesznie ściągnął własne wzmacniające światło urządzenie. Tani
cywilny model, zauważył Ivan, mrugając pod wpływem nagłego blasku, nie żeby cokolwiek bardziej egzotycznego byłoby wymagane od tego rodzaju
śmieci.
Pierwsz intruz ruszył ku niemu. Wymachując ogłuszaczem, co ze znużeniem zauważył Ivan.
– Kim do diabła jesteś? – zapytał mężczyzna.
Dwóch mężczyzn. Komarrański akcent. Iwzrost oraz ogólna budowa, choć fenotypy Komarran nie były tak bliskie niejednolitego wymieszania jak
Barrayarczycy. To te wszyskie wieki handlu, i przejeżdżających handlarzy, kiedy Barrayarczycy byli w większości odcięci od Sieci. Ciemna odzież
mogła uchodzić za uliczny strój.
– Kilka minut temu powiedziałbym, że jestem całkiem niewinnym przechodniem, ale teraz zaczynam myśleć, że mogę być kimś, kogo pomylono z
wami – powiedział
uprzejmie Ivan. – Nie przypuszczam, żebyście mnie rozwiązali?
– A dlaczego jesteś przymocowany do krzesła? – dodał ten drugi, gapiąc się.
– Także torturowany – uzupełnił pomysłowo Ivan. Nanja, Rish, obudźcie się! –
Okropnie. Godzinami.
Drugi mężczyzna przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Nie widzę żadnych znaków.
– To były tortury psychologiczne.
– Jakiego rodzaju?
– Cóż – odparł Ivan, zaczynając od pierwszej myśli, jaka przyszła mu do głowy, –
Zdjęły całe ubranie, a potem-
Pierwszy mężczyzna powiedział:
– Nie gadaj z nim, ty głupku! Robota idzie źle. Obejdźmy mieszkanie i rozdzielmy się.
– Hej, będzie jeszcze lepiej- nie chcecie wiedzieć o kostkach lodu…?
– Powinniśmy zamiast tego zabrać jego?
Ogłuszacz zachybotał się z powątpiewaniem, zatrzymał, wycelował aż za bardzo dokładnie w twarz Ivana.
– Zdecydujemy w drodze powrotnej. Najpierw go ogłuszmy.
A pytania zadadzą później? W jakimś paskudniejszym miejscu akcji, o wiele trudniejszym do znalezienia dla CesBez…? Cholera, Miles zdołałby
namówić tych dwóch oprychów, by go rozwiązali. Tak, i prawdopodobnie w dodatku przekonałby ich do swoich racji, zanim jeszcze liny dotknęłyby
ziemi. Palec na spuście stężał…
Buczenie staccato promienia ogłuszacza nie doszło od strony Komarran, ale z cienia mrocznego holu. Dwa ładunki, dwa bezpośrednie trafienia w
głowę, najbardziej efektywne, jeśli zdołasz wymierzyć. Zasięg był bliski. Napastnicy upadli jak worki cementu.
Ivan opanował mimowolne drgnienie.
– Już czas, byście obie wstały – powiedział radośnie, obracając głowę.
Rish wkroczyła w światło, za nią na palcach podążała ostrożniej Nanja. Żadna z kobiet nie nosiła filmowego koszuli nocnej, co Ivan dostrzegł z
zawodem. Inajwyraźniej żadna nie sypiała nago, ku jeszcze większemu jego żalowi. Za to obie nosiły przylegające do ciała trykoty odpowiednie do
gimnastyki. Albo do zerwania się w nocy ze snu i stawienia czoła nieprzyjemnym niespodziankom.
– Wiecie, jeśli cokolwiek, co powiedziałem, mogło nasunąć wam myśl, że nie całkiem wam wierzyłem, to cofam to – zaczął Ivan. Skinął ku dwóm
lumpom na podłodze.
– Ktoś, kogo znacie?
Rish uklękła i ich obróciła. Nanja podeszła, by spojrzeć na ich twarze.
– Nie – powiedziała Rish.
– Lokalne mięso do wynajęcia – dodała Nanja bardziej zdegustowanym tonem. Jej twarz nagle stężała. – Śledzili nas. Nie tylko na Komarr, ale całą
drogę tutaj. Rish, co teraz zrobimy?
– Działamy według planu. – Niebieska kobieta podniosła się i spojrzała z góry na nieprzytomną parę. – Przypuszczam, że najpierw ich zabijemy.
– Czekaj, czekaj! – powiedział Ivan, czując ukłucie paniki. Ona zamierzała to zrobić, nawet jeśli nie brzmiała zbyt entuzjastycznie. – To znaczy,
zgadzam się z waszą diagnozą, lokalni najemnicy. Co sugeruje, że prawdopodobnie nie wiedzą zbyt dużo. Inie sądzę, żeby byli zabójcami-
cynglami. Założę się, że byli porywaczami. – Dodał po chwili: –
Iczy nie należy mi się jakaś nagroda za ocalenie was przed nimi przed chwilą? To znaczy, pocałunek byłby miły, ale rozwiązanie mnie byłoby
bardziej praktyczne.
Nanja, po długim spojrzeniu na niego, skinęła głową. Pod nieprzychylnym spojrzeniem swojej niebieskiej towarzyszki uklękła i rozplątała więzy
Ivana. Wypuścił
huuf ulgi, pocierając nadgarstki i kostki, zanim ostrożnie się podniósł. Pokój kołysał się nieznacznie.
Naprawdę nie powinien się wysilać, ale słabe serce nigdy nie wygra, i tak dalej.
Pochylił głowę i nadstawił jej policzek, tak żeby zobaczyć, co się stanie.
Zawahanie. Rozszerzone oczy, które z bliska mają czysty kolor sherry, jaśniejszy niż jej skóra, uderzająco obramowane długimi czarnymi rzęsami.
Ku jego nietajonemu zachwytowi wyciągnęła szyję i obdarzyła go szybkim cmoknięciem w policzek.
– Widzisz? – powiedział zachęcającym tonem. – To nie było takie trudne. – Miejsce mrowiło przyjemnie.
Przechodząc, potrącił napastnika stopą, gdy Rish uklękła, by przeszukać im kieszenie, po czym wystawił głowę przez wielką prostokątną dziurę w
oknie, od której czuło się teraz delikatny ciąg. Lotopaleta tego rodzaju, jakiego używają technicy, by naprawiać fronty wysokich budynków unosiła
się tuż poniżej ramy. Na niej stał wielki plastykowy kosz, typowy pojemnik używany do wywożenia z hoteli czy szpitali brudnej pościeli. Pusty. Ivan
ocenił, że mógłby pomieścić dwie ogłuszone kobiety, jeśli ściśle je upakujesz. Ach, klasyka. Ale tani, pospolity obiekt; nikt nie spojrzałby na niego
dwa razy, gdyby tylko nie wtłoczono go w jakieś wyjątkowo nieodpowienie miejsce.
Wsunął się znów do środka i obrócił w stronę kobiet.
– Taa, porwanie. Nie morderstwo. Czyba że zamierzali was zabić i potem wywieźć ciała, porządnicko. Jakieś pomysły, która opcja?
Nanja stała, obejmuąc się ramionami, wyglądając, jakby jej było zimno. Mogło być i to, i to. To zależy.
– Jakiś pomysł, kto mógłby wysłać wam płatnych ninja w ciemności przed świtem?
Nie, głupie pytanie, odłóż to. Czy zechciałybyście się ze mną podzielić, kto to mógł być, i tak dalej?
Potrząsnęła głową. Chmura loków podskoczyła w żałosnym geście.
– Żadnych ID, żadnych pieniędzy, żadnego nic – zameldowała Rish, podnosząc się. –
Tylko ogłuszacze, rękawiczki i kieszonkowe ostrze.
Napastnicy, jak zauważył Ivan po raz pierwszy, rzeczywiście nosili cienkie przeźroczyste rękawiczki. Tanie, komercyjne, miliony takich używano do
ochrony rąk przy brudnych robotach na całej planecie. Nic unikalnego, nic namierzalnego, co prawdopodobnie stosowało się po całego ich
ekwipunku. Niska cena, czy byli bystrzejsi, niż się zdawało?
– Wiesz, ci goście równie dobrze mogli mieć jakieś wsparcie czekające na zewnątrz –
uznał Ivan.
– Mamy drogę ucieczki. Po dachach – powiedziała Nanja.
– Trenowałyście ją kiedyś?
– Tak – powiedziała Rish, marszcząc na niego brwi, co nie było wskazówką, jako że przez cały czas na niego marszczyła brwi. – Zacznij
pakowanie, Tej.
Tej? Cóż, Ivan wiedział, że Nanja to fałszywe imię. Niebieskiej kobiecie wcześniej nie zdarzyło się takie przejęzyczenie. Zaczynała mu ufać, czy
tylko się potknęła?
– Wiecie, gdzie pójść? To jest, macie się gdzie zatrzymać? – spytał Ivan.
Na co Rish odpowiedziała:
– Nie twoja sprawa, – a Nanja-Tej: – Czemu pytasz?
Ivan niezwłocznie wyrzucił z siebie dalszą wypowiedź..
– Pomyślałem sobie, że mogłybyście się zadekować u mnie na kilka dni. Zgromadzić zapasy, zrobić plany później, nie w panice. Mogę prawie
zagwarantować, że nie mam poprzednich większych powiązań, po których wasi wrogowie mogliby was wyśledzić. To prawdopodobnie prawie tak
dobre jak dobry bezpieczny dom, jak możesz szybko przyciągnąć czyjąś uwagę. Ijest za darmo.
Nanja zawahała się. Skinęła głową. Rish westchnęła.
– Co zatem robimy z nimi? – powiedziała Rish, wskazując na głupków. –
Najbezpieczniej jest ich zabić…
Ivan wciąż miał problem z określeniem, która kobieta dowodzi. Ale zbiry rzeczywiście stanowiły zagadkę. Najbardziej oczywistą rzeczą byłoby
wezwać komarrański CesBez i niech oni sprowadzą profesjonalny zespół czyszczący, który od ręki zająby się tym całym bałaganem.
Przypomniawszy sobie, Ivan odebrał swój portfel, ogłuszacz i naręczny kom. Nikt nie zaprotestował. Sprawy były…
Bardzo poniewczasie przyszło się Ivanowi zastanowić, w jakim położeniu był By, skoro wysłał biurowego pilota z Kwateru Głównej, by ochraniał te
kobiety, zamiast, powiedzmy, wytrenowanego ochroniarza z CesBez czy nawet oddziału, z wszystkimi tymi technicznymi naszywkami. Pojęcie
dowcipu By mieściło się w zakresie dopuszczonych hipotez, ale… jak bardzo delikatne było śledztwo By? Czy po prostu był poza zasięgiem
swoich zwykłych pomagierów, kontaktów i skrzynek kontaktowych, czy były jakieś bardziej złowieszcze powody? Podpowiedzi By sugerowały, że
jego aktualna gromada strasznych kumpli ma wysokie powiązania w Służbach – jak wysokie? Iz którymi gałęziami? Czyżby By był na tropie jakiejś
korupcji komarrańskim CesBez?
Cholera, powód narady jest taki, że mówi ci się wszystko, co musisz wiedzieć, by dobrze wykonać swoje zadanie. To nie powinien być pieprzony
test IQ. Czy gorzej, łamigłówka językowa. Ivan syknął w rosnącej frustracji. Następnym razem, gdy zobaczy By, zamierza udusić tego śliskiego
vorrutyerskiego szczeniaka.
Śliskiego vorrutyerskiego szczeniaka, który, a Ivan miał powody by o tym wiedzieć, czasami, nawet jeśli bardzo rzadko, składał raporty i otrzymywał
rozkazy bezpośrednio od Cesarza Gregora…
– Nie zabijaj ich – powiedział nagle Ivan. – Spakujcie się tak szybko, jak możecie, pójdziemy waszą drogą awaryjną, a potem do mojego
mieszkania. Ale po drodze zadzwonię do Ochrony Kopuły Solstice, by zameldować, że byłem świadkiem włamania z dołu, z ulicy. Zostaw dla nich
otwarte drzwi, wszysko na miejscu. Jest tu wystarczająco dużo zabawnych rzeczy, tak że gwarantuję, że zabiorą tych drabów do aresztu, może
zapuszkują ich na dłuższy czas. Kiedy lokalni funkcjonariusze przybędą, jakiekolwiek wsparcie ucieknie, jeśli już tego nie zrobili. Czy to
wystarczająco dobre dla was?
Rish powoli skinęła głową. Nanja-Tej już była w drodze do sypialni.
Ivan uległ pokusie – z jego punktu widzenia pokusa zawsze powinna mieć pierwszeństwo – by zajrzeć za nią do pokoju. Mieszkanie miało tylko
jedną sypialnię, bez okien, co było wystarczająco ciekawe. Podwójne łóżko, z obu stron wygniecione, hm. Co to znaczyło…?
Obie kobiety były gotowe w mniej czasu niż Ivan był w stanie uwierzyć, pakując wszystko, czego mogły potrzebować w zaledwie trzy torby. Musiały
je przepakować. Ivan zwinął liny i szarfy i wepchnął je do różnych kieszeni swojej marynarki, po czym zaniósł
krzesło na jego pierwotne miejsce przy stole kuchennym. Z praktycznych kwestii, porzucił
swoje odciski palców, zgubione włosy czy zbubione komórki skóry ich losowi. Może będą stanowić interesujący test w procedurach sceny zbrodni
Ochrony Solstice.
* * *
Tej, z ustami zeschłymi ze zmartwienia, przeskakiwała wzdłuż brzegu dachu, podczas gdy Barrayarczyk rozmawiał przez naręczny kom. Niezwykle
przekonująco naśladował pijackie przeciąganie.
– …Tak, widzi pan, jestem teraz na dole na ulicy i patrzę na to. Żadne bzdety, ci dwaj goście z, jakby, lotopaletą do mycia okien, wchodzący prosto
przez to okno na trzecim piętrze. Nie rozumiem, jak oni myją okna po ciemku, wiecie? Och, mój Boże. Właśnie słyszałem krzyk kobiety…! – Z
lekkim uśmiechem Vorpatril zerwał połączenie z numerem alarmowym Solstice.
Kopuła Solstice nigdy nie śpi. Wystarczająca ilość oświetlenia ze świateł miejskich dała widoczność adekwatną do następnego zadania, nawet
jeśli kolory rozmyły się do mieszanki sepii i szarości, pociętej ciemniejszymi cieniami.
– Ty pierwsza, Tej – powiedziała Rish. – Teraz ostrożnie. Podam ci torby.
Tej cofnęła się dla rozbiegu o kilka kroków i wykonała emocjonująco wieki skok na następny budynek. Wysoki na trzy piętra. Opuściła lądowisko z
ulgą i obróciła się, by złapać torby, jedna, druga, trzecia. Rish podążyła za nią, luźna odzież powiewała, gdy koziołkowała w powietrzu, lądując w
równowadze pół metra za Tej, nieruchoma i wyprostowana jak po figurze gimnastycznej.
Vorpatril wpatrywał się ponuro w przepaść, wycofał się spory kawałek i wykonał
potężny skok z rozbiegu. Tej złapała go za ramię, gdy potknął się przy niej po lądowaniu.
– Ach – wyrzęził. – Nie tak źle, jak wyglądało. Trochę przewagi grawitacyjnej, dziękuję, Planeto Komarr. Prawie wynagradza twoją żałosną długość
dnia. Nie chciałabyś próbować tego na Barrayarze.
Naprawdę? Tej chciała zapytać o więcej, ale się nie ośmieliła. Inie było na to czasu.
Rish już ruszyła. Gdy wykonali drugi skok, na horyzoncie pokazały się błyskające światła powietrznych sań patrolu kopuły i gwałtownie się zbliżały.
Vorpatril zaparł się przy następnej alei, szerokiej na pół tuzina metrów.
– Nie skaczemy przez to, prawda?
– Nie – odparła Tej. – Są tu zewnętrzne schody. Na dole jest tylko jeden kwartał do najbliższej stacji bąblochodów.
W czasie, gdy rozdzielili torby i przeszli jeden kwartał, ostrożnie się nie spiesząc, każdy znowu zdołał złapać oddech. Kilku zaspanych wczesnych,
lub późnych, pasażerów spacerujących po peronie ledwo rzuciło im spojrzenie. Rish zaciągnęła swój szal, by ukryć lepiej głowę, gdy Vorpatril
wybierał czteroosobowy wagonik, płacąc dodatkowo za wyłączne użytkowanie i ekspresową trasę. Grzecznie zajął siedzenie twarzą do tyłu,
wcisnął miejsce przeznaczenia i zatrzasnął przejrzystą osłonę. Wagonik ruszył
odpowiednią rurą i zaczął z sykiem pędzić do przodu.
Noc wyblakła do świtu, Tej zobaczyła, jak wagonik wznosi się na wielki łuk między głównymi sekcjami kopuły. Lśniąca czerwona linia obramowała
horyzont ponad granicami rozproszonej arkologii. Gdy obserwowała, szczyty najwyższych wież wydawały się łapać ogień, okna od wschodu
rozpaliły się nagłym pomarańczem w odbitym blasku, podczas gdy ich podstawy pozostawały w cieniu. Poza kilkoma niższymi sekcjami, wyższe
kopuły ozdobił dziwny przypadkowy wzór z maźnięć, łapany przez złocone łuki.
Jej palce rozpostarły się na wnętrzu osłony, gdy się w to wpatrywała. Nigdy wcześniej nie widziała praktycznie całego Solstice leżącego poniżej.
Kiedy przyleciały na dół, opuszczała swoje schronienietylko po to, by popędzić do pracy lub po jedzenie, a Rish nie wychodziła wogóle. Może
powinny były. Ich nieruchawość w końcu dawała jedynie iluzję bezpieczeństwa.
– Co to za kopuły?
Vorpatril przełknął rozdzierające ziewnięcie i podążył za jej spojrzeniem.
– Hm. Międzyplanetarna wojna jako rewolucja urbanistyczna, jak sądzę. To sekcje zniszczone podczas walk w czasie aneksji barrayarskiej, albo
później podczas rewolty komarrańskiej. Potem powstało tu miejsce na nowe budynki. – Spojrzał na nią z tolerancyjnym rozbawieniem. –
Oczywiście, prawdziwi Komarranie by o tym wiedzieli.
Nawet gdyby nie byli z Solstice.
Zacisnęła zęby i oparła się o siedzenie, zarumieniona.
– Czy to takie oczywiste?
– Nie od razu – zapewnił. – Oczywiście dopóki nie spotka się Rish.
Dłonie Rish w rękawiczkach naciągnęły niżej na twarz szal.
Kilka minut i kilometrów zabrało ich do biznesowego i rządowego serca kopuły, obszaru, gdzie Tej nigdy nie zawędrowała. Peron, na który
wysiedli, zaczynał być bardziej zatłoczony, więc Rish trzymała opuszczoną twarz. Przecięli ulicę i pomaszerowali ledwie pół kwartału dalej, aż
dotarli do wysokiego, nowego budynku. Pilot od drzwi Vorpatrila wpuścił ich do środka. Lobby było większe niż całe mieszkanie Tej, otoczone
marmurami i prawdziwą, żywą zielenią w donicach. Rura windowa wydawała się wznosić wiecznie.
Wysiedli na wyciszony, o grubym dywanie korytarz, doszli do końca i weszli przez kolejne kodowane drzwi do następnego foyer czy holu, a potem
do salonu, ze wspaniałym widokiem na miasto otwierającym się za szerokim balkonem. Wystrój był spokojny i technologicznie surowy, z wyjątkiem
kilku osobistych drobiazgów rozrzuconych przypadkowo tu i tam.
– Ach, nie, spójrzcie, która godzina! – jęknął Vorpatril, gdy weszli. – Pierwszy zaklepuję łazienkę, przepraszam. – Przeszedł w galop, za sobą
zostawiając ślad z odzieży: marynarkę, koszulę, odkopnięte na bok buty. Rozpiął spodnie, wołając przez ramię: –
Rozgośćcie się, za sekundę muszę wychodzić. Boże, dobrze by było… – Drzwi łazienki zasunęły się za nim.
Ona i Rish zostały, patrząc na siebie nawzajem. To gwałtowne zatrzymanie wydawało się nawet bardziej dezorientujące niż ich poprzedni
panikarski pośpiech.
Tej okrążyła część rekreacyjną, oglądając bajerancki aneks kuchenny, chyba cały w czarnym marmurze i chromie. Mimo jego kulinarnej obietnicy,
lodówka zawierała tylko cztery butelki piwa, trzy butelki wina (jedna otwarta) i pół tuzina paczek, których niedekoracyjne opakowanie zdradzało jako
batony wojskowych racji. Otwarte pudełko czegoś oznaczonego jako płatki błyskawiczne zajmowało kredens w samotnej izolacji.
Wciąż czytała instrukcję na odwrocie, gdy drzwi łazienki rozsunęły się i Vorpatril wytruchtał znowu: w pełni ubrany, wilgotny od prysznica, świeżo
wydepilowany, włosy starannie uczesane. Zatrzymał się i podskakując wcisnął stopy w porzucone buty.
Zarówno ona jak i – haa, widziałam to! – Rish zamrugała. Zielony barrayarski mundur oficerski był bardzo schlebiający, prawda? Jakoś jego barki
wydawały się szersze, nogi dłuższe, jego twarz… trudniejsza do odczytania.
– Muszę lecieć, albo spóźnię się do pracy, pod pręgierzem sarkazmu – poinformował
ją Vorpatril, sięgając za nią, by złapać baton racji i trzymając go między zębami, gdy kończył poprawiać tunikę. Wcisnął baton na chwilę do
kieszeni spodni i ujął jej dłonie. –
Możecie brać, co tylko chcecie. Wieczorem przyniosę więcej, obiecuję. Nie wychodźcie.
Nie wykonujcie żadnych rozmów stąd ani nie odbierajcie przychodzących. Zamknijcie drzwi, nie wpuszczajcie nikogo. Gdyby pokazał się pełzający
szczur zwany Byerly Vorrutyer, powiedz mu, żeby przyszedł później, chcę z nim pogadać. – Wpatrywał się w nią z gwałtownym błaganiem. – Nie
jesteś więźniem. Ale bądź tu, gdy wrócę- dobrze?
Tej przełknęła.
Jego uścisk się zacieśnił; śmiech rozbłysł w jego oczach. Przycisnął usta formalnie do wierzchów jej dłoni, jedna po drugiej, w jakimś etnicznym
barrayarskim geście o nieznanym znaczeniu, wyszczerzył zęby i wybiegł. Zewnętrzne drzwi zamknęły się z westchnieniem w nagłej ciszy, jakby wraz
z jego wyjściem z pomieszczenia zostało wypchnięte powietrze.
Po chwili znieruchomienia zebrała się w sobie, podeszła do drzwi balkonu i odsunęła je na bok. Sądząc po kącie światła, miałaby wspaniały widok
na wielki i słynny promień soletty Komarru, klucz do dalszego terraformowania, który podąży później za słońcem po niebie. Nigdy nie była w stanie
zobaczyć tego ze swojego mieszkania.
Kryła się w cieniu przez długi, chory czas, jak się wydawało w retrospekcji. Każdy plan, jaki jej dano, w końcu rozpadał się w chaos, jej stare życie
zostało bardzo daleko za nią w przesiąkniętej krwią jatce. Niezmienne. Stracone.
Nie ma powrotu.
Może to czas, by wziąć głęboki oddech i zrobić nowe plany. Jej własne.
Podeszła do poręczy i spojrzała w dół, oszałamiające dwadzieścia przęseł. Daleko pod nią z budynku wyszła pośpiesznie postać w zielonym
mundurze, zatoczyła się i odmaszerowała.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tej i Rish spędziły pierwsze minuty same na tropieniu wyjść. Wytworne mieszkanie miało tylko jedne drzwi, ale korytarz miał rury windowe na
każdym końcu, a także schody przeciwpożarowe. Był także balkon, jak sądziła Tej, ale żeby przeżyć ucieczkę tym sposobem trzeba mieć antygraw
albo uprząż wspinaczkową, których aktualnie nie posiadały. Potem zbadały wewnętrzną przestrzeń pod kątem jakiegoś ukrytego sprzętu
podsłuchowego lub innych niespodzianek; nie było żadnych, albo były bardzo subtelne.
Zamek na drzwiach na zewnątrz był znacznie lepszy niż zwykle, a Rish przekręciła go z satysfakcją, ale oczywiście żadne zwykłe drzwi nie
zatrzymałyby prawdziwie zdetermoniwanego i dobrze wyposażonego intruza.
Rish znalazła kompaktową pralkę schowaną w aneksie kuchennym i poświęciła się praniu wszystkich brudnych ubrań, jakie w pośpiechu
spakowały, może w nadziei, że ich następna ucieczka, kiedykolwiek wypadnie, będzie bardziej uporządkowana. Tej odkryła sybarycką łazienkę
kapitana i zdecydowała się wyleczyć swoje chłodne wyczerpanie długim namakaniem.
Jego zapach wciąż utrzymywał się w wilgotnym powietrzu, dziwnie przyjemny i złożony, jakby jego system immunologiczny wołał do niej: zabalujmy
i stwórzmy wspaniałe nowe antyciała. Uśmiechnęła się na to głupie wyobrażenie, kładąc się w przestronnej wannie z gorącą wodą, i po prostu
cieszyła jego nieumyślnie wypartą odrobiną miłostki w starym tańcu ewolucyjnym, tym lepsz a, że nie mógł wiedzieć, jak był
obserwowany. To było, zdała sobie sprawę po chwilce, pierwszy spontanicznie zmysłowy moment, jaki miała od czasu katastrofalnego upadku jej
Domu, wszystkie te miesiące udręki temu. Zdanie sobie z tego sprawy, i wspomnienia, które za tym szły, wystarczyły by zniszczyć znów tę chwilę,
ale było miło, dopóki trwała.
Zamieszała wodę stopami. Od kiedy znalazły się na powierzchni Komarru, strach i żal powoli zastępowało mniej burzące żołądek ich wspomnienie,
dopóki ostatnia noc nie odkopała ich znowu. To nie było w najmniejszym stopniu logiczne, że powinna się czuć –
relatywnie – bezpieczna w nowej kryjówce. Kim był ten Ivan Vorpatril, i jak ją odkrył, i dlaczego? Unosiła się, jej włosy falowały wokół głowy jak sieć
w morzu, i wdychała znowu jego zanikający zapach, jakby dzięki temu mogła dostać jakąś podpowiedź.
Woda nie ochłódła – wanna miała podgrzewacz – ale spody jej dłoni i stóp zaczęły się marszczyć, więc wyspinała się z kołyszącej kąpieli i
wysuszyła. Ubrawszy się ujrzała, że Rish odkryła, iż komkonsola mieszkania nie jest zamykana kodem, a teraz szuka jakichkolwiek raportów
Ochrony Kopuły Solstice dotyczących ich włamywaczy.
– Znalazłaś coś?
Rosh wzruszyła smukłymi ramionami.
– Niewiele. Tylko znacznik czasu i nasz adres. “W odpowiedzi na zgłoszenie świadka o możliwym włamaniu, oficerowie przybyli i aresztowali
dwóch mężczyzn mających w posiadaniu sprzęt do włamań. Podejrzani zostali zatrzymani w oczekiwaniu na śledztwo”. To nie brzmi, jakby ktoś już
pospieszył się z przelicytowaniem aresztu.
– Nie sądzę, żeby tutaj tak robili – powiedziała z powątpiewaniem Tej.
Rish przejrzała plik do końca.
– „Oficerowie wezwani do kłótni domowej…” „zgłoszono wandalizm na stacji bąblochodów…” „próba podrobienia bonu kredytowego przez grupę
młodzieży…” Och, tu jest jedno. „Przerwano bójkę, wywołaną, gdy klienci baru złapali mężczyznę kradnącego publiczne maski do oddychania.
Podejrzany aresztowany, klienci dziękują”.
Przypuszczam, że rozumiem, czemu nikt nie chce zapłacić za ten rozkaz aresztowania…
Funkcjonariusze z Solstice byli ostatniej nocy bardzo zapracowani, ale doprawdy, tu przestępstwa wydają się bardzo nudne.
– Ja myślę, że to odprężające. W każdym razie łazienka jest twoja, jeśli chcesz. Jest naprawdę fajna w porównaniu z tym okropnym sonicznym
prysznicem, z którym ostatnio mieszkałyśmy. Mogę ją polecić.
– Myślę, że skorzystam – zgodziła się Rish. Wstała i się rozciągnęła, rozglądając się.
– Eleganckie miejsce. Musisz się zastanawiać, jak on może sobie pozwolić na to z pensji oficera Barrayaru. Nigdy nie odniosłam wrażenia, żeby ci
ludzie byli przepłacani. A ich dowództwo nie pozwala im kombinować na boku. – Pociągnęła nosem na takie marnotrawstwo zasobów ludzkich.
– Nie sądzę, by to był jego prawdziwy dom, ten jest na Barrayarze. On jest tutaj tylko w pracy. – Ostatnio przyjechał, sądząc po zawartości jego
kuchenki. A może nie gotował?
Tej skinęła głową ku komkonsoli. – Zastanawiam się, jak wiele mogłybyśmy odkryć tylko dzięki wyszukaniu go?
Rish uniosła złote brwi.
– Z pewnością to zacofane Cesarstwo nie pozwala, by jego wojskowe tajemnice zostały ujawnione w komercyjnej sieci planetarnej podbitej
planety.
W systemie Szczeliny Jacksona informacje były ściśle kontrolowane, dla pieniędzy, władzy i bezpieczeństwa, jakie mogły zapewnić, i dla tej ostrej
krawędzi, która mogła oznaczać różnicę pomiędzy układem zwycięskim albo zwieńczonym klęską. W innej skrajności, ulubieni nauczyciele Tej z
młodości, trójka Betan, których jej rodzice sprowadzili z wielkimi kłopotami i kosztami, opisywała sieć informacji planetarnej na swoim rodzinnym
świecie jako otwartą do granic szaleństwa – może samobójstwa. Choć Kolonia Beta jakoś pozostawała, co było powszechnie znane, jedną z
najbardziej naukowo rozwiniętych i innowacyjnych planet w Sieci, co było powodem, dla którego jej nauczyciele zostali sprowadzeni. Ze wszystkich
instruktorów, jakich nękała, Betanie byli jedynymi, po których wyjeździe rozpaczała, kiedy z tęsknoty za domem odmówili odnowienia swoich
kontraktów na kolejny rok. Większość innych planetarnych lub układów systemowych wypadało gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnymi próbami
kontroli informacji.
– Myślę, że może za bardzo się zastanawiamy – powiedziała Tej. – Nie musimy zaczynać od jego tajemnic, tylko od tego, co wiedzą wszyscy. –
Wszyscy oprócznas.
Rish zacisnęła wargi, skinęła głową i odeszła na bok.
– Weź się do tego. Krzycz, jeśli znajdziesz coś użytecznego.
Tej zajęła jej miejsce. Tkwiąc ukryta w ich mieszkaniu, Rish miała o wiele więcej czasu, by poznać arkana wymuszenia na tej sieci wyplucia danych
niż Tej, ale jak powszechne może być takie dziwne nazwisko? Pochyliła się i weszła w nią.
Pierwsze, co pojawiło się nad tarczą vidu, to komarrańska baza danych, nosząca obiecującą nazwę Vorowie Barrayaru. Wszystko w porządku
alfabetycznym, zaczynając od V i kończąc na V. Och. Wydawało się, że są tam setki i setki Vorpatrilów rozsianych po trzech planetach Cesarstwa
Barrayaru. Próbowała ustawić nazwiska według znaczenia.
Na szczycie tej listy był jeden Książę Falco Vorpatril. Książęta Barrayaru byli szefami swoch klanów, każdy zarządzający głównym teryrorialnym
Okręgiem na północnym kontynencie ich planety. Tej przypuszczała, że na swój sposób są odpowiednikami baronów jacksoniańskich Wielkich
Domów, tyle że otrzymywali tę pozycję dzięki dziedziczeniu, a nie dzięki ciężkiej pracy i spiskowaniu. Dla niej był to kiepski system, po pierwsze,
bo nie robiono nic, by upewnić się, że tylko najsilniejsi i najmądrzejsi wzniosą się na szczyt. Albo najbardziej zdradliwi, przypomniała sobie z
przykrością. Książę Falco, bezceremonialny, wyglądający serdecznie, białowłosy mężczyzna nie miał syna o imieniu Ivan. Dalej.
Następnie szło kilku wysokiej rangi oficerów i kilku urzędników w rządzie cesarskim i prowincjonalnym z pasującymi nieprzejrzystymi i archaicznie
brzmiącymi tytułami. Był
tam admirał Eugin Vorpatril, ale on też nie miał syna o imieniu Ivan.
Poniewczasie przypomniała sobie niewielkie papierowe kartki z kieszeni Vorpatrila.
Było kilku Ivanów Vorpatrilów, włączając w to administratora szkoły na Sergyarze i handlarza winem na Południowym Kontynencie, ale tylko jeden
Ivan Xav.
Jego życiorys był krótki, pół ekranu, ale zawierał potwierdzający skan. Chyba jednak zrobiono go, gdy był młodszym oficerem, sugerując, że
awansował z czasem. Tej nie była pewna jak taki sztywny, formalny portret mógł wciąż wyglądać nieodpowiedzialnie. Jego data urodzenia mówiła,
że teraz ma 34 standardowe lata. Życiorys zawierał jego ojca, lorda Padmę Vorpatrila, jako zmarłego, a jego matkę, lady Alys Vorpatril, jako wciąż
żyjącą.
Jej oczy się zatrzymały, zaskoczone. Data śmierci jego ojca była taka sama jak data jego urodzenia. To dziwne. Więc jej Ivan Xav był półsierotą, i
był nim od dłuższego czasu.
Wydawało się to… bezbolesne. Nie możesz tęsknić, gorąco i codziennie, za mężczyzną, którego nigdy nie spotkałeś.
Przypomniała sobie jego okropną wazę. Więc komu ją posłał? Zagryzła wargę, pochyliła się i przeliterowałą dziwne nazwisko bardzo ostrożnie.
Wszystkie te nazwiska Vor w jej umyśle zaczynały się zamazywać w jakiś Voralfabet, chyba że bardzo wytężała uwagę.
Podwójne och.
Bardo niepospolite nazwisko, Vorkosigan; ledwo tuzin lub coś koło tego żyjących dorosłych mężczyzn. Ale tak czy siak powinna je rozpoznać.
Książę klanu tego nazwiska pokazał się, kiedy przeorganizowała całą bazę według znaczenia, drugie na całej liście, zaraz po Cesarzu Gregorze
Vorbarra. Książę, admirał, Regent, premier, Wicekról…
Życiorys Arala Vorkosigana przewijał się, zdawałoby się, całymi metrami ściśle zapisanego tekstu. Nieoficjalne tytuły zawierały takie przezwiska
jak Rzeźnik Komarru czy Wilk Gregora. Miał syna o imieniu Miles, około tego samego wieku co Ivan Xav.
VorMiles także miał życiorys o tyle dłuższy niż kapitan Vorpatril, co krótszy niż jego ojciec.
Tej nie była tak zagubiona jak większość Jacksonian wobec historii tego kawałka sieci wormholi. Ale nigdy nie spodziewała się, że go odwiedzi,
zostanie sama, uwięziona na miesiące, więc właściwie się jej nie uczyła. Jej oryginalna droga ewakuacyjna zakładała bezpośredni przejazd przez
Cesarstwo Barrayaru, nawet nie dotykając powierzchni Komarru czy Sergyaru, tylko wykonując transfer przez stację orbitalną lub skokową, by
osiągnąć ostateczny cel na Escobarze. A nawet wtedy, gdy ten cel zaczął wyglądać niepewnie, na Kolonię Beta z wyobrażeń-szczęśliwych
wspomnień. Tam nikt by nawet nie mrugnął na widok Rish. Cóż, w porządku, prawdopodobnie by mrugnęli, została stworzona, by przykuwać wzrok,
ale nikt by jej nie nachodził. W każdym razie chodziło o to, że ten przystanek nigdy nie pojawił się w żadnym początkowym sensownym planie.
Barrayar miał jedną z najbardziej dziwacznych historii kolonizacji w całej Sieci, pełną reliktów i rezultatów zuchwałych ludzkich wypraw. Historia ta
rozciąga się daleko wstecz do 23. stulecia naszej ery, kiedy po raz pierwszy rozwinięto podróże tunelami przestrzennymi, wysyłając ludzką
diasporę ze Starej Ziemi. Nagroda w postaci odpowiedniej do oddychania atmosfery, planeta ta przyciągnęła we wczesnej próbie osadnictwa
jakieś pięćdziesiąt tysięcy potencjalnych kolonistów. Którzy wkrótce potem zniknęli we wszelkich kontaktów, gdy ich jedyne połączenie
podprzestrzenne okazało się niestabilne, zapadając się z katastrofalnymi skutkami. Zaginieni, prawdopodobnie martwi, i tak dalej przez następne
sześć stuleci, prawie zapomniani.
Aż, trochę mniej niż sto lat temu, została znaleziona nowa trasa skokowa z – ku jego krańcowemu żalowi – Komarru. Badacze odkryli kwitnący, ale
zacofany świat. A więc dwadzieścia lat wspieranej przez Komarr okupacji cetagandańskiej poniosło klęskę w cywilizowaniu dzikiej planety, ale
odniosło sukces w militaryzacji jej.
Pokolenie po kosztownym wycofaniu Okupacji Barrayarczycy wyszli gotując się ze swojego ślepego zaułka, by w odwecie zdobyć Komarr,
prawdopodobnie poto, by zablokować jakiekolwiek dalsze galaktyczne próby ucywilizowania ich. Rozmach ich sukcesu na Komarrze prowadził zaś
do źle doradzonego sięgania za daleko, jakim dla Barrayarczyków był dzień, kiedy próbowali podbić bardziej odległy Escobar w ten sam sposób.
Wyprawa poniosła klęskę, katastrofalną, w obliczu silnego oporu Escobarczyków wspieranych przez każdego sąsiada jakiego posiadali,
włączając w to bystrą Kolonię Beta; ofiary wśród wysokich rang obejmowały samego księcia koronnego Barrayaru.
Dla jacksoniańskich studentów wielkich Umów historii wciąż było kwestią wielkiego respektu i grozy, jak złemu cesarzowi Ezarowi udało się
przejąć nowo odkrytą planetę Sergyar w postanowieniach umowy, dodając ją stanowczo do swojego cesarstwa, zanim umarł i zostawił tron
swojemu pięcioletniemu wnukowi. Po tym Cesarstwo trochę się ustatkowało, bardziej skupione na konsolidacji granic, jakie miało, niż
rozciąganiem ich ponad moc ich bronienia. Ale ogólnie Barrayarczycy pozostawali niewygodnymi sąsiadami. Jacksonianie generalnie byli tak
zadowoleni, że nie mieli u siebie tylnych drzwi, lecz raczej, że są buforowani przez złożoną wieloskokową trasę przez otwarty system Hegen Hub i
wolną planetarną republikę Pol.
Wszystkie te, plus dwa z trzech systemów Cesarstwa, trzeba było pokonać, by osiągnąć bezpieczeństwo Escobaru albo Kolonii Beta za nim, ech.
Tej wróciła do życiorysu Ivana Xava. Doprawdy, ujawniał niewiele więcej niż zawartość jego kieszeni, choć przypuszczała, że to potwierdza jego
tożsamość. Był tym, kim się wydawał, przeciętnym oficerem Vor z przeciętnymi obowiązkami i przeciętną rangą. Po prostu cały był przeciętny.
Więc dlaczego mnie szukał? Ale zanim mogła pokopać głębiej, wróciła z kąpieli odświeżona Rish i zaproponowała wspólne drugie śniadanie,
które to wydarzenie obejmowało pół batonika racji wojskowych, paskudnego ale odżywczego, i pół butelki wina na głowę. Było to zaskakująco
dobre wino, choć Tej podejrzewała, że piwo byłoby przystawką bardziej pasującą. Ipo tym opadła w wyczerpanym zamroczeniu na sofę.
Nawet po miesiącach na planecie czas krótkiego dnia Komarru wydawał się jej fizjologicznie dziwny. Nie spała tak mocno, odkąd przyjechały.
Ani nawet wcześniej…
* * *
Ivan spóźnił się tylko kilka minut, którymi uczciwie mógł obwinić poranny korek bąblochodów w rurze z Kopuły Centrum do wojskowego lądowiska –
na szczęście spowolnienie trafiło się w wysokiej sekcji z ładnym widokiem, nie na denerwującym podziemnym odcinku. Kwatera Główna
barrayarskiego dowództwa Komarru była dziwacznie rozdzielona między dolną konstrukcję obok portu oraz stacje orbitalne i skokowe, ale na
dzisiaj dla odwiedzającego admirała i jego lojalnego asystenta nie planowano żadnych skoków na orbitę.
Desplains, oszczędny i cicho kompetentny oficer po pięćdziesiątce, zmierzył
ironicznym spojrzeniem schludny, ale zmęczony wygląd Ivana.
– Ciężkie picie zeszłej nocy, Vorpatril?
– Nie, sir, ani kropelki. Zostałem porwany przez dwie piękne kobiety i trzymany w zamknięciu w ich mieszkaniu przez całą noc. Nie pozwoliły mi
choć na chwilę zmrużyć oka.
Desplains prychnął z rozbawieniem i potrząsnął głową.
– Zachowaj swoje seksualne fantazje dla swoich przyjaciół, Ivan. Czas brać się do roboty.
Ivan zebrał notatki i terminarze i podążył za nim.
Trwające trzy godziny poranne spotkanie z załogą lokalnej części na dole było większą torturą niż wszystkie te męczarnie zeszłej nocy, i Ivan
utrzymywał przytomność tylko dzięki ukradkowemu szczypaniu się w płatek ucha. Popołudniowy grafik obiecywał
więcej urozmaiceń, prywatne spotkanie planowania z własnym zespołem inspekcyjnym Desplainsa, kadrą przenikliwych i okazjonalnie złych
oficerów znanych inspekcjonowanym jako Vorowscy Jeźdźcy Apokalipsy, choć tylko nazwiska dwóch zaopatrzone były w ten przedrostek.
To pozostawiało Ivanowi godzinę na obiad do załatwiania jego własnych spraw.
Znowu złapał szczurzy baton racji, napełnił kubek smolistą kawą, połknął dwie tabletki przeciwbólowe w próbie pozbycia się spowodowanej
brakiem snu waty osnuwającej jego głowę, z obowiązku zajrzał na swoją zabezpieczoną komkonsolę i zamiast rozpocząć żmudne i możliwie
frustrujące poszukiwania, zadzwonił do budynku obok. Nazwisko admirała Desplainsa natychmiast otworzyło mu drogę.
Sprawy Galaktyczne CesBez dzieliły swoje naziemne kwatery z CesBez Komarru, chociaż jak wiele te dwa zestawy hodowców strachu rozmawiały
ze sobą, zastanawiali się wszyscy. Tuż za ochroną lobby wyciszone, pozbawione okien korytarze stanowczo za bardzo przypomniały Ivanowi
rodzimą siedzibę główną CesBez na Vorbarr Sultanie; użytkowe, tajemnicze i lekko dołujące. Musieli importować tego samego dekoratora wnętrz,
zanim się powiesił.
Czołowym analitykiem Spraw Galaktycznych dla Szczeliny Jacksona był tu kapitan Morozov; Ivan był wcześniej przez niego dwukrotnie
przesłuchiwany, po aferach swojego kuzyna Marka. Osobisty kontakt zawsze przyśpieszał sprawy, jak wynikało z doświadczenia Ivana. Morozov
także spełniał, odpowiednio, obecne kryteria Ivana komu można zaufać. Ivan znalazł go zasiadającego w podobnym boksie i przy podobnej
komkonsoli jak kilka lat temu, nawet bardziej obłożonego książkami, kartonami fiszek i dziwnymi pamiątkami. Morozov był bladym nauczycielem-
żołnierzem z kwadratową, kościstą twarzą, z niezwykle radosnym spojrzeniem na życie i swoją pracę – zwykli CesBez byliby chorobliwi.
Morozov pozdrowił Ivana ni to machnięciem, ni to salutem CesBez, trudno było rozpoznać, i wyciągniętą stopą przyciągnął dodatkowe krzesło
obrotowe.
– Kapitan Vorpatril. Znowu się spotykamy. Co Sprawy Galaktyczne mogą dziś zrobić dla admirała Desplaina?
Ivan usadowił się, znajdując miejsce na stopy między kartonami.
– Ja- – starannie nie powiedział my – mam zapytanie o niezwykłą osobę z podejrzanymi jacksoniańskimi powiązaniami. – Ostrożnie, choć
barwnie, opisał Rish, na razie ukrywając jej imię- w końcu to mógł być kolejny pseudonim. Chyba nie było sensu opisywać Tej. Gdzieś tam mogła
istnieć cała planeta pełna piękności o cynamonowej skórze, jak sądził Ivan. Rish, podejrzewał, była unikalna. Nie komplikujmy tego.
Morozov słuchał w skupieniu, unosząc brwi coraz wyżej, z czubkami palców złożonymi w geście skopiowanym, Ivan był tego całkiem pewny, z jego
niesławnego byłego szefa. Gdy Ivan nawijał, wydał z siebie Ha! Zanim Ivan mógł dociec, jakiego rodzaju Ha! to było, Morozov obrócił się do
komkonsoli i śmignął przez spisy plików zbyt szybko, by Ivan mógł nadążyć. Oparł się z małym triumfalnym gestem Ta-da!, gdy vid wciąż jeszcze
formował się nad tarczą.
Ivan pochylił się do przodu, wytężająć wzrok.
– Dobry Boże! Jest ich cały zestaw! – Ze świadomym wysiłkiem zamknął usta.
Vid pokazywał grupowy portret, upozowany i formalny. Rish, to była ewidentnie Rish, klęczała na jednym kolanie, druga z lewej. Niewiele na sobie
miała: złote stringi i złotą folię w kształcie wiatru, najwyraźniej przylepioną, ledwie okrywające strategiczne punkty i oplatające się wokół szyi, by
zaprezentować jej twarz jako egzotyczny pąk.
Otaczała ją czwórka pozostałych kobiet i mężczyzna. Mieli odrobinę odmienny wzrost i budowę, ale wszyscy wyglądali jednakowo giętko i
połyskliwie. Jedna kobieta była biała i srebrna, jedna żółta i metalicznie złota, jedna zielona i złota, jedna czerwona i rubinowa, a mężczyzna był
kruczoczarny i srebrny. Sześć twarzy odmiennie ale podobnie wspaniałych, lekko uśmiechniętych, spokojnych.
– Kim oni są?
Morozov uśmiechnął się jak nadzwyczaj zadowolony z siebie magik sceniczny. Ivan musiał przyznać, że to był diabelski królik.
– Ich imiona to Perła, Rubin, Szmaragd, Topaz, Onyks, a błękitna to Lapis Lazuri.
Sławne żyjące Klejnoty Baronowej Cordonah. Ten skan został zrobiony kilka lat temu.
– Jacksoniańskie konstrukty genetyczne?
– Oczywiście.
– Co, um, oni właściwie robią? Poza staniem i wyglądaniem ogłuszająco?
– Cóż, wiadomo, że Baronowa używała ich od czasu do czasu jako ozdób–
ze wszystkich raportów wynika, że była kobietą, która wiedziała, jak zrobić wejście.
Także jako grupę taneczną, dla bardzo faworyzowanych gości. Służący, i jak podejrzewam o wiele więcej. Z pewnością są jeevesami.
– Uch… co?
– Jeevesi w jacksoniańskim slangu to termin na bezwzględnie lojalnego służącego lub niewolnika. Stworzonych rozmaicie, czy to przez
psychologiczne uwarunkowanie, czy genetyczne skłonności, czy oba, i niezłomnie poświęcających się obiektowi przywiązania.
Mówi się, że usychają z tęsknoty, gdy zostają rozdzieleni ze swoimi panami czy paniami, a czasem nawet umierają, jeśli on czy ona umiera.
Właściwie brzmiało to trochę jak lojalni gwardziści jego kuzyna Milesa, ale ta doborowa kadra surowych mężczyzn nie była ani w przybliżeniu tak
fotogeniczna. Ivan zatrzymał tę refleksję dla siebie.
– Baronowa Cordonah? Jakieś powiązania ze Stacją Cordonah? – Jedna z pięciu witalnych stacji skokowych strzeżących wormholi z i na
jacksoniańską przestrzeń lokalną.
Stacja Fell, która obsługiwała punkt skokowy wychodzący na Hegen Hub, była zwykle najbardziej interesująca dla Barrayaru, ale inne także były
interesujące.
– Aż do niedawna Shiv i Undine ghem Estif Arqua, Baron i Baronowa Cordonah, byli wspólnie panami Domu Cordonah i wszystkich jego prac.
– Aż do- zaraz, co? Ghem Estif? – Czysto cetagandańśkie nazwisko. – Co do diabła się tam stało?
– Och, jest tego opowieść i pół. – Błysk entuzjazmu rozświetlił oczy Morozova. – Jak daleko wstecz powinienem zacząć?
– A jak daleko to sięga?
– Całkiem sporo- będziesz zaskoczony.
– W porządku, tam zacznijmy. Ale pamiętaj łaskawie, że łatwo mnie zmieszać. –
Ivan złowił kątem oka godzinę, ale zdusił potrzebę popędzenia Morozova. Analityk CesBez w trybie rozmownym był cudem, którego nie wolno było
zmarnować.
– Nazwisko generała ghem Estifa może być dla ciebie mgliście znajome z lekcji historii…? – Morozov przerwał z nadzieją. Bardziej mgliście niż
znajome, ale Ivan skinął
głową, by go zachęcić. – Jeden z pomniejszych cetagandańskich generałów, którzy nadzorowali ostatnie dni Okupacji, i ich zestaw katastrof –
wprowadził ogólnie Morozov.
– Jakoś wtedy w swojej karierze został nagrodzony ihumską żoną.
Najwyższy honor, i ciężar, jaki cetagandański ghem lord mógł otrzymać; taka małżonka była genetycznym prezentem podarowanym przez wyższą
warstwę cetagandańskiej arystokracji, ihumów, przyszłą superrasę, a przynajmniej tak sobie sami wyobrażali. Po tym, jak spotkał kilka ihumskich
dam, Ivan potrafił sobie wyobrazić, że taka nagroda mogła być bardzo mieszanym błogosławieństwem dla starego generała.
– Kiedy większość jego braci ghem-oficerów wróciła na Eta Ceta, by złożyć swoje cokolwiek ostateczne przeprosiny przed cesarzem, ghem Estif i
jego żona ze zrozumiałych powodów ociągali się na Komarrze. To musiało być dziwne i kluczowe dla nich życie, wysiedleni Cetagandanie w
kopułach. Ale ghem Estif miał swoje powiązania i ostatecznie jego córka Undine, która właściwie urodziła się tu w Solstice, poślubiła nadzwyczaj
bogatego komarrańskiego magnata spedycyjnego.
– Uch, o ilu generacjach Undin rozmawiamy…?
Morozov podniósł dłoń.
– Poczekaj dalej… Plany ghem Estif a zostały niestety jeszcze bardziej przez nas pokrzyżowane, gdy Barrayar zaanektował Komarr. Rodzina
uciekła w różnych kierunkach. Córka i jej mąż wydostali się w ostatnim możliwym momencie, pod ostrzałem, z ochroną i pomocą kapitana
najemników z Floty Selby, którą Komarr wynajął, by zwiększyć swoją obronę. Jakiś ekcentryczny jacksoniański czasem przemytnik i pirat zwany
Shiv Arqua.
– Czy zatem komarrański mąż został zabity?
– Nie. Ale na końcu podróży młoda Undine definitywnie zmieniła obiekt wierności.
Niejasne było, kto porwał kogo, ale wyniesienie do wyższych sfer Shiva Arquy w Domu Cordonah zaczęło się właśnie wtedy.
– Rozumiem. – Tak sądzę. Ivan zastanawiał się, jaka to nawarstwiona frustracja po stronie ekspatriowanej córki pokonanego ghem generała
wyzwoliła taką ucieczkę. Czy może był to bardziej pozytywny wybór? – Ee, czy Shiv był nadzwyczaj wspaniałym…
gwiezdnym piratem?
Morosov potarł podbródek.
– Obawiam się, że nawet CesBez nie ma wytłumaczenia dla kobiecego gustu, jeśli idzie o mężczyzn. – Znów się pochylił i wywołał kolejny skan. –
Oficjalny portret, kiedy Arqua zajął miejsce Barona, dwadzieścia lat temu. Teraz byłby bardziej siwy i przysadzisty, jeśli to pomoże.
Mężczyzna i kobieta stali obok siebie, wpatrując się w obiektyw z posępnymi, zamkniętymi wyrazami twarzy. Oboje byli ubrani w czerwień, jej szata
głęboko czerwona, jego marynarka i spodnie prawie czarne. Kobieta pierwsza przyciągnęła wzrok Ivana.
O tak, miała wzrost, świetliste oczy i skórę, wspaniale wyrzeźbioną strukturę kości, do szpiku głębokie przekonanie, które znaczyła hojna porcja
genów ihumów. Grube, czarna grzywa lśniących włosów upiętych ozdobionymi klejnotami wstążkami ściągnięta była nad ramieniem, zwisając, co
było widać, za kolana, prawie krzycząc stylem ihumskim.
Czubek głowy jej męża sięgał ledwie poziomu jej brody, choć Arqua nie był jakoś nadzwyczajnie niski. Średniego wzrostu, krępej budowy,
pozostałość muskularnego młodzika złagodzona wiekiem średnim; czarne włosy nieznanej długości, lecz ściągnięte z tyłu, prawdopodobnie w jakiś
węzeł na karku. Może były w nich lekkie przebłyski srebra? Bogato, głęboko mahoniowa skóra. Ciężka, raczej wygnieciona twarz, która wyglądała,
jakby lepiej pasowała do kierowania gangiem wymuszaczy, ale z tymi wilgotnymi czarnymi oczami, które, jak podejrzewał Ivan, mogły być
niebezpiecznie świdrujące, jeśli zwróciły się ku tobie osobiście.
Ivan nie był pewien, ale z kąta ustawienia ich ramion wywnioskował, że ta dwójka mogła się trzymać za ręce za aksamitnymi fałdami spódnicy.
– Wspaniałe – powiedział szczerze Ivan.
– Tak – zgodził się Morozov. – Było mi naprawdę szkoda ich tracić. Arqua i jego żona byli całkiem bezstronni w swoich umowach. Arqua pozbył się
interesu z piractwem i jakiś czas temu wszedł w mediatorstwo, ach, ratownictwo. Dom Cordonah ze wszystkich Domów, które parały się tym
biznesem, miał najlepsze wyniki w odzyskiwaniu zakładników żywych. Godny zaufania, na własny sposób. Byli równie szczęśliwi sprzedając
barrayarskie informacje na Cetagandę, jak i cetagandańskie informacje CesBez, ale jeśli dane, które Cetanie otrzymali, były tak solidne jak to, co
my dostawaliśmy, to powinni być zadowolonymi klientami. A Cordonahowie pragnęli odwzajemniać przysługi, zarówno nad jak i pod stołem.
– Wciąż używasz czasu przeszłego. Więc jakie obecnie są stosunki Barrayaru z Domem Cordonah?
– Obawiam się, że są zdezorganizowane. Około siedem miesięcy temu Dom Cordonah padł ofiarą szczególnie wrogiego przejęcia przez jeden z
rywalizujących z nimi karteli kontrolujących punkty skokowe, Dom Prestene. Skoro tak wiele czasu upłynęło bez próby odbicia, jest niemal pewne,
że oboje Baron i Baronowa nie żyją. Prawdziwa strata.
Naprawdę mieli styl. – Westchnął.
– Czy, uch, nowi panowie Domu są dla nas mniej pomocni?
– Powiedzmy raczej, nieprzetestowani. Iniekomunikatywni. Podczas zmian utracono kilka linii danych, które nie zostały jeszcze odzyskane.
Ivan zmrużył oczy, próbując sobie wyobrazić, jak to ostatnie zdanie należałoby przetłumaczyć, gdyby nie był w Pasywnym Głosie CesBez. Na myśl
przyszło mu sformułowanie ślad ciał.
– Nie wiadomo, czy Klejnoty zmarłej Baronowej zostały schwytane, zabite czy rozbite w trakcie przejęcia – ciągnął Morozov. – Więc jestem żywo
zainteresowany jakimikolwiek spostrzeżeniami, choć może akademickimi, skoro tak późno. Więc gdzie widziałeś Lapid Lazuri?
– Musimy o tym porozmawiać – zrobił unik Ivan, – ale kończy mi się czas. – Zerknął
na naręczny kom; to nie było kłamstwo, ups. Zerwał się na nogi. – Dziękuję, kapitanie Morozov, byłeś naprawdę pomocny.
– Kiedy możemy kontynuować? – spytał Morozov.
– Obawiam się, że nie dziś wieczorem; jestem zarezerwowany. – Ivan przepchnął się przez kartony do drzwi boksu. – Zobaczę, kiedy mi będzie
pasować.
– Wpadnij bez względu na porę – zaprosił go Morozov. – Och, i proszę przekaż moje najszczersze osobiste pozdrowienia twojemu, ee, ojczymowi,
który, mam nadzieję, wraca już do zdrowia.
– Potencjalny ojczym, w większości – poprawił pospiesznie Ivan. – Moja matka i Illyan nie zawracali sobie głowy ślubem, no wiesz. – Wystosował
raczej drewniany uśmiech.
Gdy uciekał bezładnie wyblakłym korytarzem, było dla niego jasne, że istniał inny powód, dla którego wtedy otrzymał tak niezwykły stopień
współpracy ze strony starego strażnika CesBez, i nie miało to nic wspólnego z jego znajomością z admirałem Desplainsem. Wzruszył ramionami i
wybiegł.
* * *
Na koniec dnia Ivan skierował się do drzwi z mózgiem zamulonym wszystkim, od rozmów o awansach personelu po plany nagłej inspekcji przez
barwną historię Domu Cordonah, ale w większości przez pilne kombinowanie, gdzie się zatrzymać po kolację na wynos, która najbardziej
zadowoliłaby Tej. Jeśli wciążtam jest. Martwił się, co zastanie w domu. Żadnej radości zatem nie sprawił mu, zaobserwowany kątem oka, widok
porucznik machający gorączkowo zza biurka ochrony i wybiegającego za nimi w pośpiechu.
– Panowie! Proszę poczekać!
Za późno było, by przyśpieszyć i udawać, że się gościa nie widziało. Ivan i admirał
Desplains zatrzymali się, by ich dogonił, lekko zadyszany.
– O co chodzi, poruczniku? – zapytał Desplains. Lepiej niż Ivanowi udało mu się ukryć niezadowolenie z utrudnionej ucieczki, tylko lekka ironiczna
nuta przeciekła do jego zrezygnowanego tonu.
– Sir. Dwóch ludzi z Ochrony Solstice właśnie zjawiło się przy frontowym wejściu mówiąc, że chcą przesłuchać kapitana Vorpatrila.
Przesłuchać, nie aresztować, jak zauważył nagle skupiony umysł Ivana. Choć wyobrażał sobie, że próba aresztowania barrayarskiego oficera przez
cywilne władze kopuły pośrodku Barrayarskiej Kwatery Głównej mogło być złożoną propozycją, rozsądną jurysdykcyjnie.
Brwi Desplainsa się uniosły.
– O co w tym wszystkim chodzi, Vorpatril? To nie może być chyba znowu największa w Cesarskiej Służbie kolekcja mandatów za parkowanie – nie
masz tu pojazdu.
A jesteśmy na dole zaledwie od czterech dni.
– Nie wiem, sir – odparł Ivan szczerze. Podejrzenie to nie to samo co wiedza, prawda?
– Przypuszczam, że najszybszą drogą, by się dowiedzieć, jest z nimi porozmawiać.
Cóż, ruszaj, spróbuj ich uszczęśliwić. – Szef pomachał Ivanowi bezdusznie. – Powiesz mi o tym rano. – Desplains wykonał gładki strategiczny
odwrót, zostawiając Ivana jako poświęconą straż tylną.
Mogło być gorzej. Desplains mógł chcieć zostać… Ivan westchnął i niechętnie podreptał za zbyt skutecznym porucznikiem, który powiedział:
– Umieściłem ich w Sali Konferencyjnej numer Trzy, sir.
Była garść takich pokojów narad za lobby budynku Kwatery Głównej, zarezerwowanych dla ludzi z KG, którym nie chciało się wstępować do
wewnętrznego sanktuarium. Ivan spodziewał się, że każda z nich jest monitorowana. Sala Konferencyjna numer Trzy, najmniejsza, miała w
przybliżeniu atmosferę i intymność poczekalni w urzędzie podatkowym, jak odkrył Ivan, gdy porucznik wprowadził go do środka.
Zastanawiał się, czy ta posępność wywołana została celowo, by zniechęcić gości do pozostania.
– Kapitanie Vorpatril, to jest detektyw Fano i detektyw-patroler Sulmona, Ochrona Kopuły Solstice. Zatem zostawiam to panu, tak? Detektywi,
proszę wrócić do lady z przodu i wypisać się, gdy skończycie. – Porucznik także pospiesznie wyszedł.
Fano był krępym mężczyzną, Sulmona smukłą, ale wysportowaną kobietą. On był
w cywilu, ona w kompletnym mundurze w takimi ulicznymi przyrządami, jakich oczekiwało się na pasie patrolera, włączając w to kaburę ogłuszacza
i pałkę wstrząsową.
Oboje byli dość młodzi, ale nie młodzi. Nie marudzący weterani, ale nie żółtodzioby; zatem urodzeni po Podboju, choć może ze starszymi krewnymi
posiadającymi nieszczęśliwe wspomnienia. Sulmona na lewej dłoni nosiła pierścionek ślubny, zauważył
automatycznie Ivan.
– Dziękuję, że zgodził się pan z nami zobaczyć, kapitanie – powiedział formalnie Fano, wstając. Wskazał na krzesło stojące naprzeciwko pary
innych po drugiej stronie stołu. – Proszę usiąść.
Psychologiocznie przejmując w posiadanie przestrzeń, we właściwym stylu pokoju przesłuchań. Ivan pominął to milczeniem i usiadł, nagradzając
każdego neutralnym skinieniem. Kiedyś, dawno temu przecierpiał kurs technik kontrprzesłuchaniowych.
Przypuszczam, że to do mnie wróci.
– Sir, madam. Co mogę zrobić dla Ochrony Kopuły?
Wymienili spojrzenia; Fano zaczął.
– Pracujemy nad pewnym aresztowaniem W&N – to włamanie i najście – wcześnie rano w sąsiedztwie Crater Lake.
Cholera, jakim sposobem ta para tak szybko go przygoździła? Nie panikuj. Nie zrobiłeś nic złego. Cóż, w porządku, zrobił kilka złych rzeczy,
zaczynając od posłuchania Byerlego Vorrutyera. Ale nie sądził, by zrobił coś nielegalnego. Tak, ja tu jestem ofiarą.
A głośno powiedział:
– Ach?
– Och – dodała Sulmona, wyciągając z kieszeni nagrywarkę vid i stawiając go przed nimi, – ma pan coś przeciwko nagrywaniu? To standatdowa
procedura przy takich dochodzeniach.
Czemu nie? Jestem pewnien, że nasi ludzie to robią. Tak, a transkrypcja zostanie skopiowana dla admirała Desplainsa zaraz rano, bez
wątpienia. Auć.
– Jasne, proszę bardzo– powiedział Ivan, próbując przybrać ton łatwowiernej niewinności. Posłał przyjacielski uśmiech detektyw-patroler.
Wydawała się być odporna na jego urok.
Fano mówił dalej:
– Mieszkanie, do którego się włamano, jest zapisane jako wynajęte przez młodą kobietę o nazwisku Nanja Brindis, ostatnio przyjezdnej do Solstice
z Kopuły Olbia.
Niestety, Sera Brindis nie została odnaleziona ani zeszłej nocy, ani dziś – nie stawiła się tego ranka w pracy. Słyszałem, że miał pan kontakt z tą
młodą damą wcześniej zeszłego wieczora. Czy mógłby pan to opisać? Własnymi słowami.
Lepiej się powiesić. Ile z tej opowieści ta para już znała? Najwyraźniej widzieli parę skanów z bonu kredytowego, którego użył w sklepie
wysyłkowym, i może rozmawiali ze współpracownicą, i kto wie jeszcze z kim. Więc lepiej, by się trzymał prawdy, jak to tylko możliwe, bez
zdradzania Byerlego czy Nanji/Tej. Czy Cesarstwa. Czy siebie, ale łatwo było dojrzeć, gdzie tkwi w tej hierarchii, powinien być kozłem ofiarnym.
Westchnął.
Ponieważ nie sądził, by Komarranie to zrozumieli, gdyby zabeczał.
– Tak, cóż, zatrzymałem się w tym sklepie, gdzie ona pracowała, by wysłać do domu paczkę. Było blisko zamknięcia, więc zaproponowałem, że
zabiorę ją na drinka lub na obiad.
Sulmona zmarszczyła brwi.
– Dlaczego?
– Ee… nie widzieliście jeszcze jej zdjęcia?
– Był skan na jej roboczym ID – powiedział Fano.
– Zatem nie oddawał jej sprawiedliwości. Była bardzo przyciągającą wzrok młodą kobietą, wierzcie mi.
– I? – powiedziała Sulmona.
– Ijestem żołnierzem daleko od domu, tak? Ona była piękna, ja samotny, wydawało się, że warto spróbować. Wiem, że wy Komarranie nie zawsze
uważacie nas Barrayarczyków za ludzi, ale nimi jesteśmy. – Zauważył jej skrzywienie. Nie spuściła oczu, ale odchyliła się odrobinę; trafiony.
– Ico się potem stało?
– Powiedziała nie i poszedłem swoją drogą.
– Tak po prostu? – owiedziała Sulmona.
– Mogę przyjąć nie za odpowiedź, jeśli muszę. Ktoś w końcu powie tak.
Para wymieniła kolejne nieodgadnione spojrzenie. Fano podpowiedział:
– A potem co? Czy podążył pan za Serą Brindis do jej mieszkania?
– Nie, myślałem, że przespaceruję się, by spojrzeć na to jezioro, gdzie wynajmują łodzie, wie pan. Bo wydawało mi się, że mam dużo czasu. –
Czekaj, czy to było we właściwym kierunku? Cóż, mógł udawać, że szedł dookoła. – Iznowu wpadłem na Serę Brindis, nadchodzącą inną drogą.
Pomyślałem, że szczęście mi sprzyja.
– Myślałam, że przyjął pan nie za odpowiedź – wymruczała Sulmona.
– Pewnie, ale czasem kobiety zmieniają zdanie. Nie zaszkodzi spytać jeszcze raz.
– A jeśli zmieniają zdanie w przeciwnym kierunku?
– Jej przywilej. Nie jestem za tymi brutalnymi rzeczami, jeśli o tym myślicie. – Ivan widział, że tak było- cóż, byli glinami, musieli widzieć kilka
brzydkich scenariuszy. –
Preferuję, by moje towarzyszki w łóżku były przyjacielskie, dzięki.
– I? – spytał Fano. Znużenie zaczęło barwić cierpliwość w jego głosie.
– Więc zaprosiła mnie do środka. Myślałem, że mam szczęście, to wszystko. – Ivan odchrząknął. – To tu robi się trochę zawstydzająco, obawiam
się. – Czy wiedzą o niebieskiej towarzyszce? Cóż, możliwe, ale Ivan zdecydował, że on nie wie. –
Myślałem, że usiądziemy sobie i wypijemy drinka, jakaś zapoznawcza rozmowa, może mimo wszystko obiad, wszystkie te cywilizowane sprawy,
kiedy nagle wyciągnęła ogłuszacz i do mnie strzeliła.
– Próbował pan ją zaatakować? – spytał Fano, nagle zimno.
– Nie, do diabła. Posłuchajcie. Wiem, że od dłuższego czasu jestem gryzipiórkiem, ale kiedyś przeszedłem podstawowe szkolenie. – I
odświeżający kurs CesBez co do obrony osobistej raz na rok, ale to było nierutynowy i wątpliwy przywilej jego innej rangi.
Nie wspominając o tym tutaj. – Gdybym próbował ją zaatakować, udałoby mi się to. Była w stanie mnie trafić tylko dlatego, że to było kompletne
zaskoczenie. Myślałem, że sprawy idą dobrze.
– A zatem co pan myślał? – spytała sucho Sulmona.
– Nic. Byłem cholernie nieprzytomny. Długi czas, jak sądzę, ponieważ kiedy się obudziłem, byłem przywiązany do krzesła, a mieszkanie było
ciemne. Wydawało się puste. Nie byłem pewien, czy bezpiecznie jest krzyczeć, czy nie, więc tylko próbowałem się uwolnić.
– Bezpiecznie? – powiedziała Sulmona niedowierzająco.
Nie musiał grać kompletnego głupka, zdecydował Ivan. Poczęstował ją skrzywieniem.
– Jeśli wasza dwójka pracuje w tym zawodzie od dłuższego czasu, musieliście wyjaśniać kilka spraw Barrayarczyków, zwłaszcza w mundurach, na
przepustce w kopułach, którzy trafili na Komarran ze starymi urazami. Nie wiedziałem, czy trafiłem w ręce szaleńców, terrorystów, szpiegów czy co.
Lois McMaster Bujold Sojusz
kapitana Vorpatrila Barrayar – 14 ROZDZIAŁ PIERWSZY Brzęczyk przy drzwiach Ivana rozbrzmiał blisko wśród komarrańskiej nocy, akurat kiedy wystarczająco się wyzwolił od uporczywej choroby skokowej, swojego pokręconego dziennego rytmu i obowiązków w ciągu dnia, by rozważać sen. Zaklął pod nosem i poczłapał niechętnie, by odebrać. Jak się okazało, jego instynkt miał rację, gdy zobaczył przez szparę, kto oczekuje. – Och, Boże. Byerly Vorsoisson. Wynocha. – Cześć, Ivan – powiedział gładko Byerly, ignorując antypowitanie Ivana. – Mogę wejść? Ivanowi zajęło około sekundy rozważenie w najlepszym razie skomplikowanych możliwości, jakie Byerly zwykle ćwiczył w jego obecności, i powiedział po prostu: – Nie. – Ale zwlekał zbyt długo. Byerly wślizgnął się do środka. Ivan westchnął, pozwalając, by drzwi się zasunęły i uszczelniły. Tak daleko od domu dobrze było zobaczyć znajomą twarz – byle nie By. Następnym razem użyj ekranu ochrony, i udawaj, że cię nie ma, co? Byerly przeszedł płynnie przez niewielkie, ale doborowe kwatery mieszkalne podmiejskiego luksusowego mieszkania Ivana w Solstice, wynajęte na tydzień. Ivan wybrał je dla potencjalnej bliskości z nocnym życiem Solstice, którego jednak jak dotąd nie miał szansy spróbować. Zatrzymawszy się przy szerokich drzwiach balkonowych, Byerly przyciemnił polaryzację na czarujący widok połyskujących świateł miasta stołecznego. Kopuły, poprawił komarrańską nomenklaturą swoją myśl Ivan, jako że arkologia istniała pod mieszaniną śluz, utrzymujących trującą planetarną atmosferę na zewnątrz i zdatną do oddychania wewnątrz. Byerly zaciągnął też zasłony i wrócił do pokoju. Ulegając ciekawości, której z pewnością pożałuje, Ivan zapytał: – Co do diabła robisz na Komarrze, By? Czy to nie poza twoim zwykłym terytorium? Byerly się skrzywił. – Pracuję. Rzeczywiście, doświadczony obserwator, którym Ivan na nieszczęście był, mógł wykryć szczególne napięcie wokół oczu By, wraz z zaczerwienieniem od picia i może chemikaliów rekreacyjnych. Byerly pielęgnował autentyczny wizerunek barrayarskiego miejskiego błazna Vor, oddanego życiu rozwiązłemu i czczym przywarom, naprawdę nim żyjąc przez dziewięćdziesiąt procent czasu. Pozostałe dziesięć procent, i większość jego ukrytego przychodu, pochodziła z pracy jako informatora Cestrskiej Służby Bezpieczeństwa. A dziesięćdziesiąt procent tego także było degeneracją i przywarami, tyle że na końcu musiał złożyć raport. Osąd, Ivan musiał to przyznać, mógł być ryzykowny. Wydajeszswoich przyjaciół dla pieniędzy CesBez, zarzucił mu raz Ivan, na co By wzruszył ramionami i odparł, I większej chwały Cesarstwa. Nie zapominaj o tym. Ivan zastanawiał się, które z nich było dzisiaj. W odruchowej odpowiedzi na maniery wpojone mu w młodości, Ivan zaproponował: – Coś do picia? Piwo, wino? Coś mocniejszego? – Przyjrzał się bezwładnemu oklapnięciu na kanapie w salonie. – Kawa? – Tylko woda. Muszę oczyścić głowę, a potem muszę iść spać. Ivan poszedł do swojego schludnego aneksu kuchennego i napełnił szklankę. Gdy wręczał ją swojemu nieproszonemu gościowi, By powiedział: – Ico porabiasz w Solstice, Ivan? – Pracuję. Otwarta dłoń By zapraszała do rozwimięcia. Ivan usiadł naprzeciwko niego i powiedział: – Towarzyszę mojemu szefowi, który jest tu na konferencji Operacji z rozmaitymi swoimi odpowiednikami i podwładnymi. Wydajnie połączonej z doroczną inspekcją Floty Komarrańskiej. Wszystkie te podniecające spisy podatkowe, tyle że w galowym mundurze. – Poniewczasie Ivan zdał sobie sprawę, że By musiał już to wszystko wiedzieć. Znalazł Ivana, prawda? Dzięki przypadkowym rozmowom towarzyskim, prawda. – Wciąż pracujesz dla admirała Desplainsa?
– Tak. Adiutant, sekretarz, osobisty asystent, naczelny chłopiec na posyłki, czegokolwiek potrzebuje. Staram się być niezbędny. – Iwciąż unikasz awansu, prawda, kapitanie Vorpatril? – Tak. Idziedziczenia, nie dzięki tobie. By zachichotał. – Mówią, że w Kwaterze Głównej Cesarskich Służb kapitanowie przynoszą kawę. – Zgadza się. Ito mi się podoba. – Ivan chciałby tylko, by to było prawdą. Wydawało się, że było to ledwie parę miesięcy temu, choć to już ponad rok, odkąd pojawienie się napięć między najbardziej tradycyjnym wrogiem Barrayaru, Cesarstwem Cetagandy, przyszpiliły Ivana w wojskowych kwaterach głównych na 26.7 godzin barrayarskiego dnia przez tygodnie, wypacającego najbardziej przerażające możliwości. Planującego śmierć ze szczegółami. Wojna została powstrzymana przez nietradycyjną dyplomację, głównie dzięki najprzebieglejszemu Cesarskiemu Audytorowi barrayarskiego cesarza Gregora, i, trzeba przyznać że w pełni zasłużenie, jego żonie. Tym razem. Zawsze był następny raz. Ivan przyglądał się Byerle’mu, starszemu od siebie o kilka lat. Dzielili te same brązowe oczy, ciemne włosy i oliwkową skórę pospolitą wśród raczej wsobnej kasty wojskowej, czy arystokracji, jakkolwiek by to nazwano, i faktycznie pospolitą wśród zwykłych Barrayarczyków. By był niższy i szczuplejszy niż ivanowa sześciostopowa plus cal, szerokoplecowa tężyzna, ale też nie miał Desplainsa zmuszającego go do utrzymania wizerunku godnego plakatu rekrutacyjnego, oczekiwanego od oficera służącego w Kwaterach Głównych Służb. Trzeba przyznać, że kiedy nie były zmrużone od rozpusty, oczy By cechowało zaskakujące piękno, które wyróżniało jego sławny, albo niesławny klan, z którym Ivan połączony był przez kilka gałęzi w swoim drzewie genealogicznym. To był problem związany z byciem Vorem. Kończyłeś spokrewniony z wszelkiego rodzaju ludźmi, z którymi wolałbyś nie mieć nic wspólnego. A oni wszyscy z łatwością dopraszali się twoich przysług. – Czego chcesz, Byerly? – Jak bezpośrednio! W ten sposób nigdy nie staniesz się dyplomatą, Ivan. – Spędziłem kiedyś rok jako wojskowy asystent attaché w Ambasadzie Barrayarskiej na Ziemi. To było tyle dyplomacji, o ile dbałem. Przejdź do rzeczy, By. Chcę iść do łóżka. Ipatrząc na ciebie, ty też. By pozwolił, by jego oczy się rozszerzyły. – Ależ Ivanie! Czy to było zaproszenie? Jestem wstrząśnięty! – Któregoś dnia – warknął Ivan, – mogę odpowiedzieć „tak” na to stare hasło tylko po to, by zobaczyć, jak dostajesz choroby wieńcowej. By rozpostarł dłoń na sercu i zaintonował tęsknie: – Ja również mógłbym. – Opróżnił swoją wodę i przestał pajacować, twarz tak często przyoblekana wyrazem mętnego lizusostwa stwardniała intensywnie w sposób, który Ivan zawsze uważał za odrobinę denerwujący. – Właściwie mam małe zadanie, o które chciałbym cię prosić. – Podejrzewałem to. – To całkiem w twoim guście. Można nawet powiedzieć, że wyjdzie ci na dobre, kto wie. Chciałbym, żebyć poderwał dziewczynę. – Nie – odparł Ivan, tylko po to, by zobaczyć, co By powie dalej. – No, no. Podrywasz dziewczyny przez cały czas. – Nie z twojej rekomendacji. Gdzie jest pułapka? Byerly zrobił minę. – Co za podejrzliwość, Ivan! – Tak. By wzruszył ramionami, przechodząc do sedna. – Niestety, nie jestem całkiem pewny. A moje obowiązki z, jeśli można tak powiedzieć, niezwykle nieprzyjemnymi osobami, którym obecnie towarzyszę- Szpiegując, przetłumaczył Ivan bez trudności. A towarzystwo, któremu towarzyszył
By, było zwykle nieprzyjemne, w opinii Ivana. Niezwykle nieprzyjemne sugerowało… co? – -pozostawia mi mało okazji, by ją sprawdzić. Ale oni żywią wobec niej niewytłumaczalne zainteresowanie. Które, jak podejrzewam, nie jest przyjazne. To mnie martwi, Ivan, muszę przyznać. – Dodał po chwili: – Jest całkiem ładna, zapewniam. Nie musisz się martwić tym punktem. Ivan skrzywił się, ukłuty. – Sugerujesz, że odmówiłbym towarzystwa nieatrakcyjnej dziewczyny? Byerly usiadł wygodnie, unosząc brwi. – Przyznać ci trzeba, że właściwie nie wierzę, że to ten przypadek. Ale to doda pewnych przekonujących pozorów prawdopodobieństwa dla zewnętrznego obserwatora. – Wyjął niewielką plastikową fiszkę z kurtki i podał mu ją. Tło było zbyt zamazane, by je rozpoznać, ale zdjęcie przedstawiało frapującą młodą kobietę idącą chodnikiem. Oczywisty wiek plasował się pomiędzy dwudziestoma a trzydziestoma standardowymi latami, choć nie było pewnych przesłanek co do prawdziwego wieku. Kręte czarne włosy, jasne oczy, skóra połyskująca interesującym cynamonowym brązem przy kremowej koszulce. Zdecydowany nos, uparty podbródek; albo była to twarz, z którą się urodziła, albo dzieło prawdziwego artysty, ponieważ z pewnością nie nosiła typowej jak spod matrycy nijakości zwykłego rzeźbienia ciała, biologicznego ideału, który stracił swoją atrakcyjność przez powtarzalność. Długie nogi w beżowych spodniach, które opinały się we wszystkich odpowiednich miejscach. Przyjemnie pełna figura. Przyjemnie pełna. Jeśli twarz była naturalna, może inne poczesne rysy także? Ze słabnącym ociąganiem Ivan spytał: – Kim ona jest? – Przypuszczalnie obywatelką Komarru o nazwisku Nanja Brindis, ostatnio przeprowadziła się do Solstice z Kopuły Olbia. – Przypuszczalnie? – Mam powody przypuszczać, że to może być jej ostatnia przykrywka. Przeprowadziła się tu około dwa miesiące temu, jak się wydaje. – Więc kim naprawdę jest? – Byłoby miło, gdybyś się dowiedział. – Jeśli ukrywa swoją tożsamość z dobrego powodu, z pewnością mnie tego nie powie. – Ivan się zawahał. – Czy to dobry powód? – Przypuszczam, że to bardzo dobry powód. Iprzypuszczam także, że nie jest profesjonalistką w tej grze. – To wszystko bardzo mętne, Byerly. Czy mogę ci przypomnieć, że mój poziom bezpieczeństwa jest wyższy niż twój? – Prawdopodobnie. – Byerly zamrugał z powątpiewaniem. – Ale potem jest ta upierdliwa zadada ‘musisz to wiedzieć’. – Nie wetknę głowy w jeden z twoich krętackich młynków do mięsa – znowu – dopóki nie będę wiedział tyle ile ty. Przynajmniej. Byerly rozłożył swoje dobrze wymanicurowane dłonie w udawanym poddaniu. – Ludzie, z którymi jestem, najwyraźniej są zaangażowani w złożoną operację przemytniczą. Raczej ponad ich głowami. – Lokalna przestrzeń Komarru jest głównym układem handlowym. To miejsce roi się od przemytników. Tak długo, jak przyjezdni nie próbują rozładowywać swoich towarów w Cesarstwie, w którym to przypadku Cesarskie Cło ostro się z nimi rozprawia, są ignorowani. A komarrańskie floty handlowe patrolują swoich. – To dwie z trzech. Ivan podniósł głowę. – Jedyną rzeczą pozostałą jest flota Cesarstwa. – Właśnie. – Cholera, Byerly, gdyby było choć podejrzenie, że coś takiego się dzieje, Służba Bezpieczeństwa zrobiłaby nalot. Cholernie mocno. – Ale nawet Służba Bezpieczeństwa musi wiedzieć, gdzie i kiedy zrobić nalot. Ja robię, jak to nazwać, wstępny sondaż przednalotowy. Nie tylko dlatego, że pomyłki są zawstydzające, zwłaszcza gdy łączą się z oskarżeniem latorośli Vor z aroganckimi i potężnymi krewnymi, ale ponieważ dają cynk o poważnych przestępstwach, które zatem niezwłocznie unikają żmudnie zastawionym sieciom. Inie masz pojęcia jak żmudne to może być. – Mm – odparł Ivan. – A gdy personel wojskowy jest zaangażowany w, jak myślą, proste cywilne przestępstwo, stają się bardziej podatni na
bardziej zdradliwy szantaż. By obnażył zęby. – Jak się cieszę, że nadążasz. Jedna z twoich nielicznych zalet. – Mam praktykę. – Ivan syknął alarmująco. – Desplains powinien o tym wiedzieć. – Desplains się o tym dowie, w odpowiednim czasie. W międzyczasie spróbuj zapamiętać, że ty nie wiesz. – Byerly przerwał. – To zastrzeżenie jest oczywiście skasowane, jeśli moje martwe ciało zostanie znalezione w lubieżnej i kompromitującej pozycji w jakiejś fosie poza kopułą w ciągu kilku następnych dni. – Myślisz, że może się zdarzyć? – Stawki są bardzo wysokie. Ito nie są tylko pieniądze. – Więc jeszcze raz, jak ta dziewczyna jest powiązana? Byerly westchnął. – Ona nie jest z moją załogą. Zdecydowanie nie jest z nie-Barrayarczykami, z którymi się układają, choć to nie poza sferą przypuszczeń, że może być zbiegiem. Inie jest tym, za kogo się podaje. Co zostaje, jestem zmuszony zostawić tobie do odkrycia, ponieważ nie mogę zaryzykować przychodzenia tu po raz kolejny, i nie panuję w najbliższych dniach mieć czasu na poboczne wątki. Ivan powiedział powoli: – Myślisz, że jej życie może być w niebezpieczeństwie? – Bo z jakiego innego powodu By fatygowałby się z angażowaniem nawet wątpliwego przyjaciela do tego pobocznego wątku? By nie stosował w swoim życiu dobroczynności. Ale stosował w życiu dziwny rodzaj lojalności. I, gdzieś pod wyśmiewankami, przebierankami i zwykłymi ankami, był Vorem wielkim wśród największych… – Powiedzmy, że będziesz mi wdzięczny przez bycie w pogotowiu. Nie chciałbym się narażań na tłumaczenie się przed twoją panią matką z wypadków, które mogą cię spotkać. Ivan zaakceptował problem żałosnym skinieniem. – Więc gdzie mogę znaleźć tę tak zwaną dziewczynę? – Jestem całkiem pewny, że naprawdę jest dziewczyną, Ivan. – Myślisz? Z tobą to nigdy nic nie wiadomo. – Zerknął chłodno na By, a By z wdziękiem wił się ledwie odrobinę, uznając fakt swojego kuzyna Dono, z domu Donny, nieodżałowanej pamięci. To jest Donny. Książę Dono Vorrutyer był aż za bardzo widoczny na politycznej scenie Vorbarr Sultany. By uniknął dywersji i, można powiedzieć, i po żołniersku parł naprzód, choć pomysł By w jakiejkolwiek gałęzi Służby sprawił, że Ivan w myślach się wzdrygnął. – Pracuje jako pakująca sprzedawczyni w miejscu zwanym Szybka Wysyłka. Tu jest też jej domowy adres – który jest zastrzeżony, tak przy okazji, więc dopóki nie obmyślisz przekonującego powodu na zjawienie się tam, prawdopodobnie będzie lepiej, jeśli będziesz na nią wpadał, gdy pójdzie lub będzie wracać z pracy. Nie sądzę, by wiele bawiła się w klubach. Zaprzyjaźnij się, Ivan. Jeśli można, przed jutrzejszą nocą. – Potarł twarz, przyciskając dłonie do oczu. – Właściwie- bez wątpienia przed jutrzejszą nocą. Ivan przyjął dane kontaktowe ze złymi przeczuciami. By przeciągnął się, nieco skrzypiąco podniósł się na nogi i skierował się do drzwi. – Adieu, drogi przyjacielu, adieu. Słodkich snów, i niech anieli strzegą twego wypoczynku. Możliwie anieli z burzą ciemnych loków, muśniętą słońcem skórą i łonie jak niebiańskie poduchy. – Zamknij się. By wyszczerzył zęby przez ramię , pomachał bez odwracania się i spłynął. Ivan wrócił na swoją kanapę, usiadł z łupnięciem i podniósł fiszkę, ostrożnie ją studiując. Przynajmniej By miał rację co do niebiańskich poduch. W czym jeszcze miał rację? Ivan miał niejasne przeczucie, że wkrótce to odkryje. * * * Tej była świadoma tego klienta od chwili, gdy wszedł przez drzwi, dziesięć minut przed zamknięciem. Kiedy zaczęła tu pracę miesiąc temu, w nadziei rozciągnięcia kurczących się zasobów jej i Rish, była hiperświadoma wszystkich klientów, którzy wchodzili do sklepu. Praca, która wystawiała ją bezpośrednio i bezustannie na ludzki widok nie była dobrym wyborem, jak niemal od razu zdała sobie sprawę, ale to było stanowisko dla początkującego, jakie mogła otrzymać z ograniczonymi fałszywymi referencjami, jakimi dysponowała. Wspominano o awansie do biura z tyłu,
więc twardo się jej trzymała. Chociaż potem było spóźnienie przy otwieraniu, a ona zastanawiała się, czy jej szef jej nie podrywa.W międzyczasie jej wystrzępione nerwy stopniowo się przyzwyczaiły. Aż do teraz. Był wysoki jak na lokala. Całkiem przystojny, ale w sposób, który wydawał się daleki od wyrzeźbienia czy genetycznej inżynierii. Jego skóra była po komarrańsku blada, przykryta przez ciemnoniebieską wełnianą koszulę z długimi rękawami. Szara marynarka bez rękawów, z licznymi kieszeniami, rozpięta, nieokreślone niebieskie spodnie. Buty bardzo błyszczące, choć nie nowe, w konserwatywnym, męskim stylu, który wydawał się znajomy, ale, co denerwujące, umykał rozpoznaniu. Niósł wielką torbę i mimo godziny rozglądał się po wystawach. Jej współsprzedawca, Dotte, wzięła następnego klienta, ona skończyła ze swoim, a gość rozejrzał się i podszedł do kontuaru, uśmiechając się. – Cześć – z trudnością odciągnął spojrzenie od jej piersi na twarz, – Nanja. Czytanie jej identyfikatora nie zabierało aż tyle czasu. Wolno czytający, co? Czemu, tak, mam ich sporo. Tej odpowiedziała uśmiechem z minimum profesjonalnej kurtuazji wobec klienta, który właściwie nie zrobił jeszcze nic naprawdę obraźliwego. Dźwignął torbę na kontuar i wyjął wielką, asymetryczną i ogłuszająco brzydką ceramiczną wazę. Zgadywała, że wzór miał być abstrakcyjny, ale wyglądało to raczej tak, jakby impreza gryzących w oczy kropek zaczęła pląsać po pijanemu. – Chciałbym to zapakować i wysłać Milesowi Vorkosiganowi, Dom Vorkosiganów, Vorbarr Sultana. Prawie zapytała, Która kopuła? ale nieznany akcent kliknął, zanim popełniła tę pomyłkę. Ten człowiek nie był wcale Komarraninem, tylko Barrayarczykiem. Nie spotykało się często Barrayarczyków w tej cichej okolicy o niskich czynszach. Nawet całe pokolenie po podboju zdobywcy zwykli skupiać się we własnych enklawach albo w centralnych rejonach przeznaczonych dla rządu planetarnego i pozaświatowych firm, albo też w pobliżu cywilnych i wojskowych portów czółen. – Jest tam adres z ulicą? Kod skanu? – Nie, użyj kodu skanu planety i miasta. Gdy dojdzie tam, to go już znajdzie. Z pewnością więcej będzie kosztować tego człowieka wysłanie tego… przedmiotu na planetę pięć wormholi stąd niż jest to warte. Zastanawiała się, czy powinna mu to wytknąć. – Zwykła przesyłka czy specjalna? Jest sztywna różnica cen, ale muszę panu powiedzieć, że ekspres wcale nie dochodzi o wiele szybciej. – W końcu wszystko idzie w tym samym statku skokowym. – Czy z premium jest bardziej prawdopodobne, że dotrze nietknięte? – Nie, sir, zostanie tak samo zapakowane. Są regulacje co do rzeczy idących przez statki skokowe. – Racja- och, zwykłe jest w porządku. – Dodatkowe ubezpieczenie? – zapytała z powątpiewaniem. – Jest bazowy zakres należący do usługi. – Wymieniła kwotę, a on uznał, że może być. Tak naprawdę było to prawdopodobnie mniej niż opłaty wysyłowe. – Zapakujesz osobiście? Mogę popatrzeć? Spojrzała na cyfrową godzinę wyświetlaną nad drzwiami. Zadanie to z pewnością rozciągnie się na czas po zamknięciu, ale klienci byli wybredni, jeśli chodzi o łatwo tłukące się przedmioty. Westchnęła i obróciła się do spieniacza. On stał na palcach i obserwował przez kontuar, jak ostrożnie ustawiała wazę – zerknięcie na spód ujawniło metkę z czterema obniżkami – zamknęła drzwi i włączyła maszynę. Krótki syk, chwila obserwowania, jak światła wskaźnika mrugają hipnotycznie, i drzwiczki znów odskoczyły, uwalniając ostry zapach, który stępił jej zmysł zapachu i zamaskował każdy inny zapach w sklepie. Pochyliła się i wyjęła schludny blok sprężystej pianki. Estetycznie był to postęp. Ivan Vorpatril, przeczytała nazwisko na jego czipie kredytowym. Także domowy adres w Vorbarr Sultanie. Zatem nie tylko Barrayarczyk, ale jeden z Vorów – aroganckiej, uprzywilejowanej klasy okupantów. Nawet jej ojciec byłby świadomy- ucięła krótko myśl. – Chce pan załączyć wiadomość? – Niee, myślę, że to będzie samowytłumaczenie. Widzi pani, jego żona jest ogrodnikiem. Zawsze szuka czegoś, w co może wepchnąć swoje trujące rośliny. – Patrzył, jak wsuwa blok pianki w zewnętrzne opakowanie i przylepia metkę, dodając po chwili: – Jestem nowy w mieście. A ty? – Jestem tu już jakiś czas – odparła neutralnie. – Naprawdę? Przydałby mi się miejscowy przewodnik. Dotte wyłączyła skanery i światła jako mocną wskazówkę dla marudnego klienta. Oraz, błogosławcie ją, trwała przy drzwiach, by widzieć jak Tej bezpiecznie opuszcza sklep i jego. Tej gestem pokazała mu, by wyszedł przed nią, i drzwi zamknęły się za nimi wszystkimi. Najstarsze ludzkie siedlisko na powierzchni Komarru, Kopuła Solstice, dla oczu Tej miała specyficzny układ. Wiekowa początkowa instalacja przypominałą stacje przestrzenne, na których wyrosła, z ich labiryntem korytarzy. Najnowsze sekcje leżały na zewnątrz z oddzielnymi, połączonymi ulicami budynkami, ale pod rozległymi, wznoszącymi się, przejrzystymi kopułami, naśladujące otwarte niebo, które mieszkańcy mieli nadzieję
któregoś dnia mieć, kiedy terraformowanie atmosferyczne zostanie ukończone. Pośrednie obszary, tak jak ten, opadały pomiędzy, z o wiele mniej technologicznie ambitnymi kopułami, które wciąż dawały mgnienia zewnętrza, gdzie nikt nie wyruszał bez maski do oddychania. Przejście, na które wychodziła Szybka Wysyłka, był bardziej ulicą niż korytarzem, zbyt szeroką dla natarczywego klienta, by ją łatwo osaczył. – Już po pracy, co? – zapytał prostodusznie, z chłopięcym uśmiechem. Był odrobinę za stary na chłopięce uśmiechy. – Tak, idę do domu. – Tej marzyła o tym, by pójść do domu, prawdziwego domu. Ale jak wiele z tego, co uważała za dom, wciąż istniało, nawet gdyby w magiczny sposób została tam przeniesiona w mgnieniu oka? Nie, nie myśl o tych sprawach. Napięciowy ból głowy, i ból serca, był zbyt wyczerpujący, by go wytrzymać. – Chciałbym iść do domu – powiedział ten mężczyzna, Vorpatril, w nieświadomym echu jej myśli. – Ale na jakiś czas tu utknąłem. Powiedz, mogę ci postawić drinka? – Nie, dziękuję. – Kolacja? – Nie. Powachlował brwiami zabawnie. – Lody? Wszystkie kobiety lubią lody, według mojego doświadczenia. – Nie! – Odprowadzić cię do domu? Albo do parku. Albo gdziekolwiek. Myślę, że mają łodzie wiosłowe na jeziorze w parku, który mijałem. To naprawdę miłe miejsce na rozmowę. – Z pewnością nie! – Czy powinna wymyślić czekającego narzeczonego lub kochanka? Przycisnęła ramię do ramienia Dotte, szczypiąc ją w milczącym ostrzeżeniu. – Chodźmy już na przystanek bąblochodów, Dotte. Dotte rzuciła jej zaskoczone spojrzenie, wiedząc doskonale, że Tej – Nanja, jak ją znała – zawsze szła pieszo do pobliskiego mieszkania. Ale posłusznie odwróciła się i poprowadziła. Vorpatril szedł za nimi, nie poddając się. Kręcił się dookoła z przodu, ciągle się szczerząc, i próbował: – A może szczeniaczek? Dotte prychnęła śmiechem, co nie pomagało. – Kotek? Byli już wystarczająco daleko od Szybkiej Wysyłki, by zasady grzeczności wobec klientów już nie działaly, zdecydowała Tej. Warknęła na niego: – Idź sobie. Albo znajdę funkcjonariusza. Otworzył dłoń w wyraźnym poddaniu, obserwując z żałosnym wyrazem twarzy, jak maszerują obok. – Kucyk…? – zawołał za nimi, jakby w ostatnim spaźmie nadziei. Dotte obejrzała się przez ramię, gdy dotarły do stacji bąblochodów. Tej patrzyła na wprost przed siebie. – Myślę, że jesteś szalona, Nanja – powiedziała Dotte, drepcząc obok niej rampą dla pieszych. – Ja zabrałabym się z nim na tego drinka w mgnieniu oka. Albo na resztę menu, choć przypuszczam, że musiałabym narysować granicę przy kucyku. Nie pasowałby do mojego mieszkania. – Myślałam, że jesteś zamężna. – Tak, ale nie ślepa. – Dotte, klienci próbją mnie poderwać przynajmniej dwa razy na tydzień. – Ale nie są właściwie tak niewiarygodnie słodcy. Ani wyżsi od ciebie. – A co to ma wspólnego z czymkolwiek? – powiedziała Tej, zirytowana. – Moja matka była o głowę wyższa od ojca, i do siebie pasowali. – Zacisnęła mocno szczękę. Terazjużnie tak bardzo. Rozstała się z Dotte na peronie, ale wsiadła do bąblochodu. Pojechała w przypadkowym kierunku z dziesięć minut, po czym wysiadła i wzięła kolejny wagonik z powrotem na inny przystanek po drugiej stronie swojej okolicy, w razie gdyby mężczyzna wciąż się gdzieś plątał, jak prześladowca, na tym pierwszym. Żwawo kroczyła przed siebie. Prawie w domu, zaczęła się odprężać, aż podniosła wzrok i dostrzegła Vorpatrila na stopniach prowadzących do wejścia do jej budynku.
Zwolniła kroku do guzdrania się, udając, że go jeszcze nie zauważyła, podniosła naręczny kom do ust i wypowiedziała hasło. Głos Rish odpowiedział od razu. – Tej? Spóźniłaś się. Zaczynam się martwić. – Nic mi nie jest, jestem na zewnątrz, ale byłaM śledzona. Głos stał się ostry. – Czy możesz iść dookoła i go zgubić? – Już tego próbowałam. Jakoś mnie wyprzedził. – Och. Niedobrze. – Zwłaszcza że nie dawałam mu swojego adresu. Krótka cisza. – Bardzo niedobrze. Możesz przytrzymać go minutę, a potem sprawić, żeby wszedł za tobą do foyer? – Prawdopodobnie. – Tam się nim zajmę. Nie panikuj, słodziutka. – Nie panikuję. – Zostawiła kanał otwarty tylko na wysyłanie, więc Rish mogła nadążać za akcją. Wykorzystała trochę czasu na zbliżanie się te ostatnie kilkanaście metrów i przeszła do ostrożnego zatrzymania się u stóp schodów. – Cześć, Nanja! – Vorpatril pomachał uprzejmie, bez zrywania się, zbliżania czy rzucania się na nią. – Jak znalazłeś to miejsce? – spytała niezbyt uprzejmie. – Uwierzyłabyś w głupie szczęście? – Nie. – Ach. Szkoda. – Podrapał się w podbródek z widocznym zamyśleniem. – Moglibyśmy gdzieś pójść i o tym porozmawiać. Możesz wybrać gdzie, jeśli chcesz. Udawała długie wahanie, jednocześnie kalkulując czas potrzebny Rish na zejście po schodach. Coś około… teraz. – W porządku. Wejdźmy do środka. Jego brwi wystrzeliły do góry, ale potem jego uśmiech się rozszerzył. – Brzmi świetnie. Pewnie! Podniósł się i grzecznie czekał, aż wyłowi swój pilot z kieszeni i wystuka kod otwierający wejście. Gdy drzwi ciśnieniowe otwarły się z sykiem, podążył za nią do małego foyer z rurami windowymi. Żeńska postać siedziała na ławce naprzeciwko rur, dłonie miała ukryte w kamizelce, jakby było jej zimno, przepastny wzorzysty szal krył pochyloną głowę. Szczupła dłoń w rękawiczce błysnęła, wycelowując bardzo biznesowy ogłuszacz. – Uważaj! – krzyknął Vorpatril, i, ku zaskoczeniu Tej, zanurkował w próbie osłonięcia jej sobą. Bezużytecznie, jako że tylko oczyścił cel dla Rish. Promień ogłuszający gładko zwalił go na kolana, i upadł, jak przypuszczała Tej, jak drzewo, nie żeby kiedykolwiek była świadkiem, by drzewo robiło coś takiego. Większość drzew, jakie wcześniej widziała przeniesionych na Komarr, rosło w donicach i nie brało udziału w tak żywym działaniu. W każdym razie uderzył w płytki z głuchym łomotem górnych gałęzi i głośnym bęc, gdy uderzyła jego głowa. – Auuu… – jęknął żałośnie. Ciche brzęczenie ogłuszacza nie niosło się daleko; nikt nie wyskoczył za drzwi mieszkań na pierwszym piętrze, by zbadać to czy łupnięcie, alarmujące, jak się potem wydawało Tej. – Sprawdź go – poleciła zwięźle Rish. – Będę cię kryła. – Stanęła tuż poza zasięgiem jego długich, ale bez wątpienia drżących ramion, mierząc z ogłuszacza w jego głowę. Patrzył na nią zamroczony. Tej uklękła i zaczęła przeglądać jego kieszenie. Atletyczny wygląd nie był tylko fasadą; jego ciało było całkiem wysportowane pod jej badawczymi palcami.
– Och – wymamrotał po chwili. – Wy dwo’stecie razem. No to w porząku… Pierwszą rzeczą, na którą natrafiła klepiąca dłoń Tej, była cienka fiszka, wsunięta w kieszeń na piersi. Przedstawiająca statyczny skan jej samej. Przeszedł ją dreszcz. Sięgnęła ku jego dobrze ogolonej szczęce, wbiła spojrzenie w jego oczy, pytając gwałtownie: – Jesteś wynajętym zabójcą? Wciąż z dziwacznie rozszerzonymi od ogłuszacza źrenicami, jego oczy nie nadążały za ruchem. Okazało się, że musi przemyśleć to pytanie. – Cóż… w pewnym sensie… Porzucając przesłuchanie na rzecz fizycznych dowodów, Tej wyciągnęła portfel, którym błysnął wcześniej, zdalny pilot bardzo podobny do jej własnego i smukły ogłuszacz ukryty w wewnętrznej kieszeni. Nie ujawniła się żadna bardziej śmiertelna broń. – Pokaż mi to – powiedziała Rish i Tej posłusznie wręczyła jej ogłuszacz. – Kim właściwie jest to mięso? – Hej, mge na to odpowiedzieć – wymamrotała ich ofiara, ale posłusznie znów zamilkła, gdy znów w niego wycelowała. Pierwszą rzeczą w portfelu był czip kredytowy. Pod nim leżała wyglądająca niepokojąco oficjalnie karta bezpieczeństwa z ciężkim paskiem kodowym identyfikującym mężczyznę jako Kapitana Ivana X. Vorpatrila, Cesarska Służba Barrayarska, Operacje, Vorbarr Sultana. Kolejna wymieniała takie tytuły jak Adiutant admirała Desplainsa, Szefa Operacji, ze skomplikowanym adresem budynku zawierającym mnóstwo alfanumerycznych linijek. Był tam także mały stosik niewielkich prostokątów ciężkiego papieru, mówiących jedynie Lord Ivan Xav Vorpatril, nic więcej. Jej ciekawskie opuszki napotkały piękne, czarne, wypracowane litery. Podała je wszystkie do sprawdzenia Rish. W nagłym impulsie ściągnęła jeden z jego wypolerowanych butów, przez co zadygotał w odruchu szamotania, i zajrzała do środka. Wojskowej produkcji buty, acha, co wyjaśnia ich niecodzienny styl. Rozmiar 12, choć nie potrafiła wymyślić powodu, dla którego miałoby to być ważne, tyle że pasowały do reszty proporcji. – Barrayarski wojskowy ogłuszacz, osobowo kodowana rękojeść – zameldowała Rish. Zmarszczyła brwi na garść identyfikatorów. – One wszystkie wyglądają na autentyczne. – Zapewniam cię, że są – zapewnił je żarliwie ich więzień z podłogi. – Cholera. By nigdy nie wspominał o śmiertelnie niebieskich na twarzy kobietach, szczurzy drań. Czytto… makijaż? Tej wymruczała niepewnie: – Przypuszczam, że najlepsi cyngle powinni wyglądać autentycznie. Miło wiedzieć, że traktują mnie na tyle poważnie, by nie wysyłać wyprzedażowego mięsa z emeryturą. – Cyngiel – wyrzęził Vorpatril- czy to było jego prawdziwe nazwisko? – Tojes jacksoniański slang, co nie? Na płatnego zabójcę. Spodziewasz się jakiego? To ‘jaśnia sporo… – Rish – powiedziała Tej, z budzącym się w żołądku uczuciem tonięcia, – myślisz, że on naprawdę może być barrayarskim oficerem? Och, nie, co z nim zrobimy, jeśli nim jest? Rish spojrzała niechętnie na zewnętrzne drzwi. – Nie możemy tu zostać. Ktoś może wejść lub wyjść w każdej chwili. Lepiej weźmy go na górę. Ich więzień nie krzyczał ani nie próbował się szarpać, kobiety targały jego wiotkie, ciężkie ciało do rury windowej, trzy piętra wyżej, i na dół korytarzem do rogowego mieszkania. Gdy wciągnęły go do środka, zaznaczył w powietrze: – Hej, dostać się za jej drzwi na pierwszej randce! Sprawy wyglądają coraz lepiej dla chłopaka Mamy Vorpatril, co nie? – To nie jest randka, ty idioto – warknęła do niego Tej. Ku jej złości, jego uśmiech w niewytłumaczalny sposób się poszerzył. Wytrącona z równowagi przez gorące spojrzenie, cisnęła go mocno na ziemię pośrodku salonu. – Ale mogłaby być – ciągnął. – …Dla gościa o specjalnych gustach. Trochę szkoda, że nie jestem jednym z nich, ale hej, mogę być elastyczny. Chociaż nigdy nie byłem całkiem pewny co do m’kuzyna Milesa. Miał fioła na punkcie amazonek. Zawsze myślałem, że to kompensacja… – Czy ty się kiedykolwiek poddasz? – zapytała tej. – Nie dopóki się nie zaśmiejesz – odpowiedział poważnie. – Pierwsza zasada podrywania dziewczyn, no wiesz; ona się śmieje, ty żyjesz. – Dodał po chwili: – Przepraszam , że nacisnąłem twój, um, wyzwalacz. Nie atakuję cię.
– Masz śmiertelną rację – powiedziała Rish, marszcząc brwi. Odłożyła szal, kamizelkę i okulary na kanapę i znowu wygrzebała swój ogłuszacz. Usta Vorpatrila otwarły się, gdy się na nią gapił. Czarna koszulka i luźne spodnie nie kryły lazurowo błękitnej skóry pociętej metalicznymi złotymi żyłami, platynowoblond futrzastych włosów, szpiczastych niebieskich uszu przylegających do pięknej czaszki i szczęki – dla Tej, która znała swoją towarzyszkę i nieparzystą siostrę przez całe życie, była po prostu Rish, ale był dobry powód dla którego nie opuszczała mieszkania, trzymała się z dala od ludzi, nawet zanim przybyły na Komarr. – To nie jez makijaż! Czy to… modyfikacja ciała, czy genetyczny konstrukt? – zapytał więzień, wciąż z rozszerzonymi oczami. Tej zesztywniała. Barrayarczycy mieli reputację nieprzyjemnie uprzedzonych wobec niezgodności genetycznej, czy to przypadkowej, czy zaprojektowanej. Prawdopodobnie też niebezpiecznie. – Ponieważ jeśli sama to sobie zrobiłaś, to jedna rzecz, ale jeśli ktoś ci to zrobił, to… to po prostu złe. – Jestem wdzięczna za moje istnienie i zadowolona z mojej powierzchowności – powiedziała mu Rish, ostry ton podkreślając dźgnięciem ogłuszacza. – Twoja ignorancka opinia jest całkowicie nieznacząca. – Jest też bardzo nudna – dodała Tej, broniąc dobrego imienia Rish. Czyż nie była jednym z Klejnotów Baronowej? Wykonał lekki przepraszający ruch dłońmi- czyżby ogłuszenie już się zużyło? – Nie, nie, jest wspaniałe, madam, naprawdę. Po prostu mnie to zaskoczyło. Wydawał się szczery. Nie spodziewał się Rish. Czy cyngiel albo nawet wynajęte mięso nie byliby lepiej poinformowani? To, i jego dziwaczna próba chronienia jej w foyer, i cała reszta, dodawały się do jej mdlącego strachu, że mogła popełnić poważną pomyłkę, jedną z tych, których konsekwencje są śmiertelne, jeśli bardziej okrężne, niż gdyby był prawdziwym cynglem. Tej uklękła, by rozpiąć jego naręczny kom, ciężki i modny. – Dobrze, ale proszę nie wygłupiaj się z nim – westchnął. Brzmiał na bardziej zrezygnowanego niż opornego. – Ma zwyczaj się topić, gdy inni ludzie próbują się do niego dostać. A uzyskanie zamiennika jest najbardziej niewiarygodnym bólem w dupie. Specjalnie, jak sądzę. Rish sprawdziła go. – Także wojskowy. – Odłożyła go ostrożnie na pobliski stolik z lampą razem z resztą jego własności. Jak wiele szczegółów musiało wskazywać w tym samym kierunku, zanim ktoś zdecyduje, że wskazują prawdę? Może zależy to od tego, jak kosztowne jest mylenie się? – Została nam jeszcze jakaś fast-penta? – spytała Rish. Błękitna kobieta potrząsnęła głową, złote wisiorki w uszach zabłysły. – Nie od tego przystanku na Stacji Pol. – Mogłabym pójść i spróbować zdobyć trochę… – Tutaj narkotyk prawdy był nielegalny w prywatnych rękach, zarezerwowane dla władz. Tej była całkiem pewna, że działa to tak samo dobrze jak wszędzie indziej. – Nie sama, o tej godzinie – powiedziała Rish, swoim tonem żadnej odzywki. Jej spojrzenie na mężczyznę na podłodze stało się bardzie zamyślone. – Zawsze zostają stare dobre tortury… – Hej! – zaprotestował Vorpatril, wciąż ruchami szczęki zwalczając bezwładność po ogłuszaczu. – Zawsze jest stare dobre pytanie grzecznie, myślałaś kiedyś o tym? – To by się wiązało, – powiedziała Rish, od razu pomijając jego wtrącenie, – ze zbyt wielkim hałasem. Zwłaszcza o tej porze nocy. Wiesz jak słychać Ser i Serę Palmi z mieszkania obok, gdy się sobą zajmują. – Wędrowni ciułacze – wymamrotała Rish. Co było niegrzeczne, ale jej przecież także zakłócili sen kochliwi sąsiedzi. W każdym razie Tej nie była pewna, czy ona i Rish też nie kwalifikują się jako wędrowne. Itakże ciułacze. Była jeszcze jedna dziwna rzecz. Ten mężczyzna nie wołał o pomoc. Próbowała zdecydować, czy cyngiel, nawet taki, do którego tak uśmiechnęło
się szczęście, miałby odwagę w ten sposób ryzykować przeciek do lokalnej policji. Vorpatrilowi wydawało się nie brakować odwagi. Iw dodatku, wbrew wszystkim dowodom, nie wierzył, że ma powody się ich bać. Zadziwiające. – Lepiej zwiążmy go, zanim ogłuszenie minie – powiedziała Tej, obserwując jego niknące drżenie. – Albo znów go ogłuszmy. Nawet nie próbował opierać się tej czynności. Tej, odrobinę martwiąc się o tę bladą skórę, sprzeciwiła się twardej plastykowej linie z kuchennych zapasów, którą wygrzebała Rish, i wyciągnęła jej miękkie szarfy, przynajmniej na nadgarstki. Wciąż jednak pozwoliła Rish dość mocno je związać. – To wszystko jest bardzo dobre na dzisiejszą noc – zauważył Vorpatril, obserwując dokładnie, – zwłaszcza jeśli wyskoczysz z piórami– masz jakieś pióra? Bo nie cierpię tych kostek lodu– ale muszę powiedzieć, że gdy nadejdzie ranek, zaczną się kłopoty. Widzisz, w domu, gdybym po nocy spędzonej na mieście nie pokazał się na czas w pracy, nikt by od razu nie panikował. Ale to jest Komarr. Po czterdziestu latach asymilacja z Cesarstwem idzie całkiem dobrze, jak mówią, ale nikt nie przeczy, że początki były złe. Wciąż są tu ludzie z żalami. Gdy jakiś barrayarski żołnierz znika w kopułach, Służba Bezpieczeństwa traktuje to poważnie, i w dodatku szybko. Co, um… Myślę, że może nie być wam miłe, gdyby wyśledzili mnie do waszych drzwi. Jego komentarz był niewygodnie domyślny. – Czy ktoś wie, gdzie jesteś? Rish odpowiedziała za niego: – Ktokolwiek dał mu twoje zdjęcie i adres. – Och. Tak. – Tej zamrugała. – Kto dał ci moje zdjęcie? – Mm, wspólny znajomy? Cóż, może niezbyt wspólny- wydawało się, że nie wie o tobie za wiele. Ale najwyraźniej sądził, że grozi ci jakieś niebezpieczeństwo. – Vorpatril spojrzał raczej ironicznie na więzy, teraz mocujące go do kuchennego krzesła, przyciągniętego w tym celu do salonu. – Najwyraźniej ty też tak myślisz. Tej wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. – Mówisz, że ktoś przysłał ciebie do mnie jako ochroniarza? Najwyraźniej jej ton go uraził. – Dlaczego nie? – Pomijając fakt, że nasza dwójka zdjęła cię nawet bez zadyszki? – powiedziała Rish. – Też się zadyszałyście. Taszcząc mnie tutaj. W każdym razie nie biję dziewczyn. Z zasady. Cóż, był ten raz z Delią Koudelką, kiedy miałem dwanaście lat, ale ona walnęła mnie pierwsza, i to naprawdę bolało. Jej i moja mama nastawione były miłosiernie, ale nie Wujek Aral- przez niego mam stały uraz na tym punkcie, pozwól sobie powiedzieć. – Zamknij. Się – powiedziała Rish, sama odrobinę dostawszy urazu na tym tle. – Nic dotyczące jego nie ma sensu! – Chyba że mówi prawdę – powiedziała wolno Tej. – Nawet jeśli mówi prawdę, to bredzi – powiedziała Rish. – Nasza kolacja stygnie. Chodź, zjedzmy, potem wymyślimy, co z nim zrobić. Z ociąganiem Tej pozwoliła zaciągnąć się do kuchni. Zerknięcie przez ramię złapało spojrzenie pełne nadziei ze strony mężczyzny, które zbladło niepocieszenie, gdy się nie odwróciła. Usłyszała za sobą mamrotanie: – Do diabła, może powinienem zacząć od kucyków… ROZDZIAŁ DRUGI Ivan siedział w ciemnościach i kontemplował swoje postępy. Nie były pocieszające. Nie żeby jego reputacja w zdobywaniu kobiet była niezasłużona, ale to było dzięki umysłowi, nie szczęściu, i nieustannej wierności kilku prostym regułom. Pierwsza zasada to iść do miejsc, gdzie zbierało się mnóstwo kobiet już w nastroju do towarzystwa – przyjęcia, tańce, bary. Chociaż nie wesela, ponieważ one wkładały im do głów niewłaściwy rodzaj myśli. Następna, próbować pewnych perspektyw, aż trafisz na taką, która odpowie uśmiechem. Następna, bądź dowcipny, może w odprobinę ryzykownym, ale gustownym stylu, aż zaczną się śmiać. Dodatkowe punkty, jeśli śmiech jest szczery. Od tej chwili improwizować. W 10:1 prób podrywu nie było problemu, jeśli tylko oryginalny basen zawierał dziesięć lub więcej perspektyw na początku. To była prosta statystyka, a on próbował wyjaśnić ją kuzynowi Milesowi przy więcej niż jednej okazji. Wszedł do tego sklepu wiedząc, że szanse nie są po jego stronie; basen z tylko jedną rybką wymagał gościa, który zrobi to właściwie za pierwszym razem. Cóż, mógł mieć szczęście; nie było to bez precedensu. Szarpnął nadgarstkami w swoich szalowych więzach, które były
niespodziewanie nieustępliwe jak na tak miękką damską odzież. To chyba jakaś metafora. To nie moja wina. To była wina By, zdecydował. Ivan był ofiarą kiepskiego wywiadu ze swojej strony, jak wiele płonnych nadziei przed nim. Ivan napotkał już kilka nadopiekuńczych dam, ale żadnej, która by do niego strzeliła z zasadzki za pierwszym razem, gdy tylko przeszedł przez drzwi. Nieprzyjacielska niebieska kobieta… była łamigłówką. Nie lubił łamigłówek. Nigdy nie był w nich dobry, nawet jako dziecko. Jego zniecierpliwieni koledzy zwykle wyrywali mu je z rąk i kończyli za niego. Rish była nieprawdopodobnie piękna – wyrzeźbione kości, płynne mięśnie, skóra bez skazy, połyskująca, gdy się poruszała – ale w najmniejszym stopniu atrakcyjna, najmniej zwłaszcza dla kogoś, kto chciał się poprzytulać. Coś w rodzaju skrzyżowania wróżki i pytona. Była niższa i smuklejsza od Nanji, i bardzo gibka, ale, co zauważył, gdy dwie kobiety taszczyły go tutaj, o wiele silniejsza. Podejrzewał też genetycznie powiększony refleks, i diabli wiedzą co jeszcze. Najlepiej ją podziwiać z odległości kilku metrów, jak dzieło sztuki, którym jak podejrzewał była. Czyje to dzieło? Taki stopień manipulacji genetycznej na ludziach był kompletnie nielegalny na wszystkich trzech planetach Cesarstwa Barrayaru. Chyba że ktoś zrobił to sobie, poza światem, w którym to wypadku możliwe, że lepiej potem żyć gdzie indziej. Nanja z pewnością nie była ani Komarranką, ani Barrayarką, albo okazałaby bardziej widoczną reakcję na sławne nazwisko i adres, na który wysyłał potworną wazę. Nie tylko Nie Stąd, ale także Nie będąca Tu Długo. Elegancka inżynieria genetyczna jej towarzyszki była w swej subtelności prawie cetagandańska – ale Cetagandanie nie robili ludzkich nowinek jako takich. Ich estetyczne granice w tej materii były bardzo surowe, nie wspominając o ograniczeniach, zarezerwowane dla poważniejszych i bardziej długoterminowych celów. Teraz, zwierzęta – kiedy Cetagandanie pracowali z genami zwierzęcymi lub roślinnymi, albo, co gorsze, jednocześnie z oboma, wszystko było możliwe. Wstrząsnął się na samo wspomnienie. Byłby zadowolony, gdyby mógł skreślić Cetagandan ze swojej listy, renegatów czy nie. Byłby wekstazie. Ivan rozejrzał się po mrocznym salonie. Nie był, zapewnił samego siebie, przywiązany w małym, ciemnym miejscu. To było przestronne, ciemne miejsce, i w żadnym razie nie kompletnie ciemne, dające miejski blask z okna. Ina trzecim piętrze, wysoko nad ziemią. Westchnął i przypomniał sobie, żeby poruszyć zmęczonymi stopami. Okropna plastykowa lina mocująca jego kostki do nóg krzesła wydawała się lekko rozciągać. Może wcześnie powinien bardziej próbować uciec. Ale dwie kobiety zaciągnęły go dokładnie tam, gdzie chciał być, do środka, właśnie w celu, w jakim przyszeł, by porozmawiać. Co prawda, wyobrażał sobie przyjacielską pogawędkę, a nie przesłuchanie więźnia, ale jak brzmiało to ulubione powiedzenie Milesa? Nigdy nie przerywaj wrogowi, gdy popełnia pomyłkę. Nie żeby byli wrogami, niekoniecznie. Miał taką nadzieję. By mógł się jaśniej wyrażać co do tego punktu, gdy o tym teraz myślał. Następny najbardziej prawdopodobny podejrzany na froncie modyfikacji ciała był, oczywiście, planeta i system Szczeliny Jacksona, prawie równie podejrzaną hipotezę, niestety, wspierała pewna liczba małych podpowiedzi, jakim obie kobiety pozwoliły paść. Szczelina Jacksona nie miała jednolitego rządu planetarnego – właściwie opowiadała się za całkowitym brakiem rządu. Wzamian była rządzona przez mozaikę Wielkich Domów – 116, o ile Ivan ostatnio słyszał, ale liczba zmieniała się w ich wyniszczającej rywalizacji – i niezliczone Mniejsze Domy. Zwykle nie utrzymywali wielkich, zjednoczonych terytoróriów na powierzchni planety, ale raczej przenikali się wzajemnie jak rywalizujące firmy. Trzeba przyznać, system, a raczej jego brak, powodował rzadsze inwazje wojskowe Jacksoniańczyków na ich sąsiadów. Ale osoba, która nie miała przynależności ani zatrudnienia w Domu, była bardzo mało chroniona. Ivan nie miał kłopotu, by sobie wyobrazić wszelkiego rodzaju barwne powody, by dwie młode kobiety uciekły ze Szczeliny. Dla każdej sensownej osoby nie zaangażowanej w strukturę władzy – struktury – byłoby lepiej emigrować, jeśli tylko mogła to zrobić. Prawdziwą zagadką było, dlaczego ktoś stamtąd miałby je ścigać. Zabójstwo nie było tak niezobowiązującym wydatkiem służbowym, nie przy wchodzącym w grę dystansie międzygwiezdnym. Jeśli tej dwójce udało się pokonać całą drogę na Komarr, ale wciąż mają takie obawy, to znaczy że komuś z odpowiednimi zasobami na tym zależy, i to nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Pokój nie stawał się mniejszy. Ani ciemniejszy. Ani bardziej wigotny. Nie zmieniał się w żaden sposób. Ale, dobry Boże, to krzesło stawało się coraz twardsze. Szarpnął ramionami i wiercił tyłkiem, przypominając sobie wszystkie te okropne ostrzeżenia co do głębokożyłowych zakrzepów i długich jazd na siedzeniach czółna. Jakby w tej chwili nie miał wystarczającej paranoi przelatującej przez jego obolałą głowę. Choć jego stopy dały sobie spokój z poogłuszeniowym mrowieniem i szczypaniem, i teraz zostało tylko mrowienie. Więc jak te dwie kobiety wpadły razem, i jakie były właściwie ich stosunki? Czy niebieska kobieta była przyjaciółką, służącą, kochanką czy ochroniarzem tej drugiej? Jakieś kombinacje czy coś będące jeszcze bardziej nieprzeniknione? Kiedy, co nieuniknione, musiał iść się wysikać, Rish podjęła spór nad tym, czy bezpiecznie jest pozwolić mu wstać. Płaczliwe stwierdzenie Ivana, Jak długo muszę cię nie atakować, by ci dowieść, cię nie zaatakuję? poruszyło cieplejszą Nanję, ale nie tę złotooką. W końcu Nanja opuściła pokój , a Rish trzymała plastykowy pojemnik.
Opróżnienie pęcherza dało wtedy Ivanowi tak wielką ulgę, że nie był bardzo zakłopotany. Dziwna uroda Rish nie malała przy zbliżeniu, a raczej stawała się bardziej szczegółowa, prawie fraktalna, ale on pomimo to pozostawał w jej rękach zwiędły, zbyt zaniepokojony, by się podniecić jej chłodnym dotykiem. Była tak bezosobowa i sprawna jak wykwalifikowany medtechnik. Którym bezwątpienia także była. Ivan nie zaręczyłby, jak rzeczy by się potoczyły, gdyby to zadanie przypadło jej partnerce. Więc czy podjęcie się tego obowiązku oznaczało coś więcej oprócz ceny wygrania sporu, czy to, że Rish była ochronnie starsza, czy co? Może obie kobiety były zbiegłymi niewolnicami. Mogły poprosić o azyl – niewolnictwo było całkowicie nielegalne w Cesarstwie, nawet bardziej nieakceptowane niż ordynarna inżynieria genetyczna na ludziach, mimo nieuchronnych prawnych kłótni o to, gdzie kończy się zwykły niekorzystny kontrakt, a zaczyna prawdziwa niewola. Gdyby Rish była stworzonym niewolnikiem, mogłaby być wystarczająco cenna, by ją ścigać. Do diabła, może Nanja ją ukradła, jak teraz o tym pomyśleć. To kogoś wkurzyło… Jak na planetę z ledwie dziewiętnasto- z czymś godzinnym dniem, ta noc była wyjątkowo długa. Ivan zerknął na swój leżący poza zasięgiem naręczny kom i próbował ocenić, ile czasu zostało do świtu, i jego nieprzyjścia do pracy. Jego bon kredytowy, użyty w sklepie wysyłkowym, z pewnością da CesBez Ostatnią Znaną Lokację. Współpracowniczka Nanji zostanie przesłuchana tak szybko, jak tylko oficer śledczy się tam wybierze, i prawdopodobie nie będzie musiała zostać podana fast-penta, by zidentyfikowała Ivana. CesBez – nie Służba Bezpieczeństwa armii, z powodów, których Ivan nie powierzył swojej ofierze – zapukałoby pewnie do drzwi zanim obie kobiety przestałyby się kłócić o to, kto nakarmi śniadaniem zgłodniałego więźnia. Przyjemna, dobrze wyposażona Nanja, wyobraził sobie Ivan, wzięłaby jego stronę… Wstrzymał oddech na cichy odgłos skrobania od strony okna salonu. Mieszkanie było na trzecim piętrze; pod kopułą nie było wiatru, by poruszył, dajmy na to, gałęziami drzew po polaryzacyjnym szkle, nawet zakładając, że po tej stronie budynku byłyby jakieś drzewa. Nie miał szansy sprawdzić. Znowu otworzył usta, oddychając tak cicho, jak tylko mógł. Cóż – zebrał się na optymizm – może CesBez nie czekało do rana…? A jeśli wto wierzysz, mam kuzyna, który sprzeda ci Most Gwiazdy wVorbarr Sultana… Syk, lekki blask, jakby wąski promień plazmy wycinał wielką dziurę w oknie. Ivan był pewny, że zauważył dwa ciemne kształty, przelotnie rysujące się na ciemnym tle. Trzy piętra nad ziemią? Musieli siedzieć na jakiejś lotopalecie, unoszącej się nad aleją. Płyta zwykle nietłukącego szkła bezszelestnie usunęła się z drogi. Ivan całkiem poważnie spodziewał się, że CesBez przyjdzie go odebrać, kolejny powód, by nie wysilać się zbytnio w bezsensownych próbach ucieczki. Ale nie o tej porze, i nie tą drogą. Wydawało się, że paranoja Nanji była o wiele bardziej usprawiedliwiona niż myślał. Ivan stał się niewygodnie świadomy, że wciąż jest przywiązany do tego cholernego krzesła. Nawet gdyby mógł, dzięki jakiemuś heroicznemu wysiłkowi, wyrwać nogi z więzów (ściągając w trakcie buty), jego nadgarstki pozostawały przymocowane go nałokietników fotela. Najlepsze, na co mógłby się zdobyć, to jakieś bose dreptanie w przysiadzie przeciw prawdopodobnie uzbrojonym wrogom. Może mógłby wymachiwać i walnąć ich w golenie nogami krzesła…? Ivan nie czuł chęci bycia ogłuszonym dwa razy tego samego dnia, nawet optymistycznie zakładając, że tamci noszą ogłuszacze, a nie bardziej śmiertelną broń. Ivan zapadł w fotel i czekał, aż oba ciemne kształty przecisnęły się przez otwór i wstały, zanim zawołał donośnym głosem: – Jeśli szukacie tych dwóch kobiet, muszę wam powiedzieć, że spóźniliście się o całe godziny. Spakowały swoje manatki i uciekły wieki temu. Warknięcie niskiego głosu z ciemności mogło znaczyć, Co u diabła…? Słaby podwójny blask z nocnych gogli obrócił się ku niemu, tak jak dwie zaskoczone głowy. – Równie dobrze możecie włączyć światła – ciągnął głośno Ivan. – Moglibyście mnie także rozwiązać. – Podskoczył w miejscu i trzasnął nogami krzesła, jakby dla emfazy. Kształty ruszyły do przodu. Jeden z nich sięnął, by przesunąć swoje gogle i uderzył płytkę światła na ścianie; drugi wrzasnął: Au!, przyciskając dłonie do oczu, i pośpiesznie ściągnął własne wzmacniające światło urządzenie. Tani cywilny model, zauważył Ivan, mrugając pod wpływem nagłego blasku, nie żeby cokolwiek bardziej egzotycznego byłoby wymagane od tego rodzaju śmieci. Pierwsz intruz ruszył ku niemu. Wymachując ogłuszaczem, co ze znużeniem zauważył Ivan. – Kim do diabła jesteś? – zapytał mężczyzna. Dwóch mężczyzn. Komarrański akcent. Iwzrost oraz ogólna budowa, choć fenotypy Komarran nie były tak bliskie niejednolitego wymieszania jak Barrayarczycy. To te wszyskie wieki handlu, i przejeżdżających handlarzy, kiedy Barrayarczycy byli w większości odcięci od Sieci. Ciemna odzież mogła uchodzić za uliczny strój. – Kilka minut temu powiedziałbym, że jestem całkiem niewinnym przechodniem, ale teraz zaczynam myśleć, że mogę być kimś, kogo pomylono z wami – powiedział uprzejmie Ivan. – Nie przypuszczam, żebyście mnie rozwiązali? – A dlaczego jesteś przymocowany do krzesła? – dodał ten drugi, gapiąc się. – Także torturowany – uzupełnił pomysłowo Ivan. Nanja, Rish, obudźcie się! –
Okropnie. Godzinami. Drugi mężczyzna przyjrzał mu się podejrzliwie. – Nie widzę żadnych znaków. – To były tortury psychologiczne. – Jakiego rodzaju? – Cóż – odparł Ivan, zaczynając od pierwszej myśli, jaka przyszła mu do głowy, – Zdjęły całe ubranie, a potem- Pierwszy mężczyzna powiedział: – Nie gadaj z nim, ty głupku! Robota idzie źle. Obejdźmy mieszkanie i rozdzielmy się. – Hej, będzie jeszcze lepiej- nie chcecie wiedzieć o kostkach lodu…? – Powinniśmy zamiast tego zabrać jego? Ogłuszacz zachybotał się z powątpiewaniem, zatrzymał, wycelował aż za bardzo dokładnie w twarz Ivana. – Zdecydujemy w drodze powrotnej. Najpierw go ogłuszmy. A pytania zadadzą później? W jakimś paskudniejszym miejscu akcji, o wiele trudniejszym do znalezienia dla CesBez…? Cholera, Miles zdołałby namówić tych dwóch oprychów, by go rozwiązali. Tak, i prawdopodobnie w dodatku przekonałby ich do swoich racji, zanim jeszcze liny dotknęłyby ziemi. Palec na spuście stężał… Buczenie staccato promienia ogłuszacza nie doszło od strony Komarran, ale z cienia mrocznego holu. Dwa ładunki, dwa bezpośrednie trafienia w głowę, najbardziej efektywne, jeśli zdołasz wymierzyć. Zasięg był bliski. Napastnicy upadli jak worki cementu. Ivan opanował mimowolne drgnienie. – Już czas, byście obie wstały – powiedział radośnie, obracając głowę. Rish wkroczyła w światło, za nią na palcach podążała ostrożniej Nanja. Żadna z kobiet nie nosiła filmowego koszuli nocnej, co Ivan dostrzegł z zawodem. Inajwyraźniej żadna nie sypiała nago, ku jeszcze większemu jego żalowi. Za to obie nosiły przylegające do ciała trykoty odpowiednie do gimnastyki. Albo do zerwania się w nocy ze snu i stawienia czoła nieprzyjemnym niespodziankom. – Wiecie, jeśli cokolwiek, co powiedziałem, mogło nasunąć wam myśl, że nie całkiem wam wierzyłem, to cofam to – zaczął Ivan. Skinął ku dwóm lumpom na podłodze. – Ktoś, kogo znacie? Rish uklękła i ich obróciła. Nanja podeszła, by spojrzeć na ich twarze. – Nie – powiedziała Rish. – Lokalne mięso do wynajęcia – dodała Nanja bardziej zdegustowanym tonem. Jej twarz nagle stężała. – Śledzili nas. Nie tylko na Komarr, ale całą drogę tutaj. Rish, co teraz zrobimy? – Działamy według planu. – Niebieska kobieta podniosła się i spojrzała z góry na nieprzytomną parę. – Przypuszczam, że najpierw ich zabijemy. – Czekaj, czekaj! – powiedział Ivan, czując ukłucie paniki. Ona zamierzała to zrobić, nawet jeśli nie brzmiała zbyt entuzjastycznie. – To znaczy, zgadzam się z waszą diagnozą, lokalni najemnicy. Co sugeruje, że prawdopodobnie nie wiedzą zbyt dużo. Inie sądzę, żeby byli zabójcami- cynglami. Założę się, że byli porywaczami. – Dodał po chwili: – Iczy nie należy mi się jakaś nagroda za ocalenie was przed nimi przed chwilą? To znaczy, pocałunek byłby miły, ale rozwiązanie mnie byłoby bardziej praktyczne. Nanja, po długim spojrzeniu na niego, skinęła głową. Pod nieprzychylnym spojrzeniem swojej niebieskiej towarzyszki uklękła i rozplątała więzy Ivana. Wypuścił huuf ulgi, pocierając nadgarstki i kostki, zanim ostrożnie się podniósł. Pokój kołysał się nieznacznie. Naprawdę nie powinien się wysilać, ale słabe serce nigdy nie wygra, i tak dalej. Pochylił głowę i nadstawił jej policzek, tak żeby zobaczyć, co się stanie. Zawahanie. Rozszerzone oczy, które z bliska mają czysty kolor sherry, jaśniejszy niż jej skóra, uderzająco obramowane długimi czarnymi rzęsami. Ku jego nietajonemu zachwytowi wyciągnęła szyję i obdarzyła go szybkim cmoknięciem w policzek.
– Widzisz? – powiedział zachęcającym tonem. – To nie było takie trudne. – Miejsce mrowiło przyjemnie. Przechodząc, potrącił napastnika stopą, gdy Rish uklękła, by przeszukać im kieszenie, po czym wystawił głowę przez wielką prostokątną dziurę w oknie, od której czuło się teraz delikatny ciąg. Lotopaleta tego rodzaju, jakiego używają technicy, by naprawiać fronty wysokich budynków unosiła się tuż poniżej ramy. Na niej stał wielki plastykowy kosz, typowy pojemnik używany do wywożenia z hoteli czy szpitali brudnej pościeli. Pusty. Ivan ocenił, że mógłby pomieścić dwie ogłuszone kobiety, jeśli ściśle je upakujesz. Ach, klasyka. Ale tani, pospolity obiekt; nikt nie spojrzałby na niego dwa razy, gdyby tylko nie wtłoczono go w jakieś wyjątkowo nieodpowienie miejsce. Wsunął się znów do środka i obrócił w stronę kobiet. – Taa, porwanie. Nie morderstwo. Czyba że zamierzali was zabić i potem wywieźć ciała, porządnicko. Jakieś pomysły, która opcja? Nanja stała, obejmuąc się ramionami, wyglądając, jakby jej było zimno. Mogło być i to, i to. To zależy. – Jakiś pomysł, kto mógłby wysłać wam płatnych ninja w ciemności przed świtem? Nie, głupie pytanie, odłóż to. Czy zechciałybyście się ze mną podzielić, kto to mógł być, i tak dalej? Potrząsnęła głową. Chmura loków podskoczyła w żałosnym geście. – Żadnych ID, żadnych pieniędzy, żadnego nic – zameldowała Rish, podnosząc się. – Tylko ogłuszacze, rękawiczki i kieszonkowe ostrze. Napastnicy, jak zauważył Ivan po raz pierwszy, rzeczywiście nosili cienkie przeźroczyste rękawiczki. Tanie, komercyjne, miliony takich używano do ochrony rąk przy brudnych robotach na całej planecie. Nic unikalnego, nic namierzalnego, co prawdopodobnie stosowało się po całego ich ekwipunku. Niska cena, czy byli bystrzejsi, niż się zdawało? – Wiesz, ci goście równie dobrze mogli mieć jakieś wsparcie czekające na zewnątrz – uznał Ivan. – Mamy drogę ucieczki. Po dachach – powiedziała Nanja. – Trenowałyście ją kiedyś? – Tak – powiedziała Rish, marszcząc na niego brwi, co nie było wskazówką, jako że przez cały czas na niego marszczyła brwi. – Zacznij pakowanie, Tej. Tej? Cóż, Ivan wiedział, że Nanja to fałszywe imię. Niebieskiej kobiecie wcześniej nie zdarzyło się takie przejęzyczenie. Zaczynała mu ufać, czy tylko się potknęła? – Wiecie, gdzie pójść? To jest, macie się gdzie zatrzymać? – spytał Ivan. Na co Rish odpowiedziała: – Nie twoja sprawa, – a Nanja-Tej: – Czemu pytasz? Ivan niezwłocznie wyrzucił z siebie dalszą wypowiedź.. – Pomyślałem sobie, że mogłybyście się zadekować u mnie na kilka dni. Zgromadzić zapasy, zrobić plany później, nie w panice. Mogę prawie zagwarantować, że nie mam poprzednich większych powiązań, po których wasi wrogowie mogliby was wyśledzić. To prawdopodobnie prawie tak dobre jak dobry bezpieczny dom, jak możesz szybko przyciągnąć czyjąś uwagę. Ijest za darmo. Nanja zawahała się. Skinęła głową. Rish westchnęła. – Co zatem robimy z nimi? – powiedziała Rish, wskazując na głupków. – Najbezpieczniej jest ich zabić… Ivan wciąż miał problem z określeniem, która kobieta dowodzi. Ale zbiry rzeczywiście stanowiły zagadkę. Najbardziej oczywistą rzeczą byłoby wezwać komarrański CesBez i niech oni sprowadzą profesjonalny zespół czyszczący, który od ręki zająby się tym całym bałaganem. Przypomniawszy sobie, Ivan odebrał swój portfel, ogłuszacz i naręczny kom. Nikt nie zaprotestował. Sprawy były… Bardzo poniewczasie przyszło się Ivanowi zastanowić, w jakim położeniu był By, skoro wysłał biurowego pilota z Kwateru Głównej, by ochraniał te kobiety, zamiast, powiedzmy, wytrenowanego ochroniarza z CesBez czy nawet oddziału, z wszystkimi tymi technicznymi naszywkami. Pojęcie dowcipu By mieściło się w zakresie dopuszczonych hipotez, ale… jak bardzo delikatne było śledztwo By? Czy po prostu był poza zasięgiem swoich zwykłych pomagierów, kontaktów i skrzynek kontaktowych, czy były jakieś bardziej złowieszcze powody? Podpowiedzi By sugerowały, że jego aktualna gromada strasznych kumpli ma wysokie powiązania w Służbach – jak wysokie? Iz którymi gałęziami? Czyżby By był na tropie jakiejś korupcji komarrańskim CesBez? Cholera, powód narady jest taki, że mówi ci się wszystko, co musisz wiedzieć, by dobrze wykonać swoje zadanie. To nie powinien być pieprzony test IQ. Czy gorzej, łamigłówka językowa. Ivan syknął w rosnącej frustracji. Następnym razem, gdy zobaczy By, zamierza udusić tego śliskiego
vorrutyerskiego szczeniaka. Śliskiego vorrutyerskiego szczeniaka, który, a Ivan miał powody by o tym wiedzieć, czasami, nawet jeśli bardzo rzadko, składał raporty i otrzymywał rozkazy bezpośrednio od Cesarza Gregora… – Nie zabijaj ich – powiedział nagle Ivan. – Spakujcie się tak szybko, jak możecie, pójdziemy waszą drogą awaryjną, a potem do mojego mieszkania. Ale po drodze zadzwonię do Ochrony Kopuły Solstice, by zameldować, że byłem świadkiem włamania z dołu, z ulicy. Zostaw dla nich otwarte drzwi, wszysko na miejscu. Jest tu wystarczająco dużo zabawnych rzeczy, tak że gwarantuję, że zabiorą tych drabów do aresztu, może zapuszkują ich na dłuższy czas. Kiedy lokalni funkcjonariusze przybędą, jakiekolwiek wsparcie ucieknie, jeśli już tego nie zrobili. Czy to wystarczająco dobre dla was? Rish powoli skinęła głową. Nanja-Tej już była w drodze do sypialni. Ivan uległ pokusie – z jego punktu widzenia pokusa zawsze powinna mieć pierwszeństwo – by zajrzeć za nią do pokoju. Mieszkanie miało tylko jedną sypialnię, bez okien, co było wystarczająco ciekawe. Podwójne łóżko, z obu stron wygniecione, hm. Co to znaczyło…? Obie kobiety były gotowe w mniej czasu niż Ivan był w stanie uwierzyć, pakując wszystko, czego mogły potrzebować w zaledwie trzy torby. Musiały je przepakować. Ivan zwinął liny i szarfy i wepchnął je do różnych kieszeni swojej marynarki, po czym zaniósł krzesło na jego pierwotne miejsce przy stole kuchennym. Z praktycznych kwestii, porzucił swoje odciski palców, zgubione włosy czy zbubione komórki skóry ich losowi. Może będą stanowić interesujący test w procedurach sceny zbrodni Ochrony Solstice. * * * Tej, z ustami zeschłymi ze zmartwienia, przeskakiwała wzdłuż brzegu dachu, podczas gdy Barrayarczyk rozmawiał przez naręczny kom. Niezwykle przekonująco naśladował pijackie przeciąganie. – …Tak, widzi pan, jestem teraz na dole na ulicy i patrzę na to. Żadne bzdety, ci dwaj goście z, jakby, lotopaletą do mycia okien, wchodzący prosto przez to okno na trzecim piętrze. Nie rozumiem, jak oni myją okna po ciemku, wiecie? Och, mój Boże. Właśnie słyszałem krzyk kobiety…! – Z lekkim uśmiechem Vorpatril zerwał połączenie z numerem alarmowym Solstice. Kopuła Solstice nigdy nie śpi. Wystarczająca ilość oświetlenia ze świateł miejskich dała widoczność adekwatną do następnego zadania, nawet jeśli kolory rozmyły się do mieszanki sepii i szarości, pociętej ciemniejszymi cieniami. – Ty pierwsza, Tej – powiedziała Rish. – Teraz ostrożnie. Podam ci torby. Tej cofnęła się dla rozbiegu o kilka kroków i wykonała emocjonująco wieki skok na następny budynek. Wysoki na trzy piętra. Opuściła lądowisko z ulgą i obróciła się, by złapać torby, jedna, druga, trzecia. Rish podążyła za nią, luźna odzież powiewała, gdy koziołkowała w powietrzu, lądując w równowadze pół metra za Tej, nieruchoma i wyprostowana jak po figurze gimnastycznej. Vorpatril wpatrywał się ponuro w przepaść, wycofał się spory kawałek i wykonał potężny skok z rozbiegu. Tej złapała go za ramię, gdy potknął się przy niej po lądowaniu. – Ach – wyrzęził. – Nie tak źle, jak wyglądało. Trochę przewagi grawitacyjnej, dziękuję, Planeto Komarr. Prawie wynagradza twoją żałosną długość dnia. Nie chciałabyś próbować tego na Barrayarze. Naprawdę? Tej chciała zapytać o więcej, ale się nie ośmieliła. Inie było na to czasu. Rish już ruszyła. Gdy wykonali drugi skok, na horyzoncie pokazały się błyskające światła powietrznych sań patrolu kopuły i gwałtownie się zbliżały. Vorpatril zaparł się przy następnej alei, szerokiej na pół tuzina metrów. – Nie skaczemy przez to, prawda? – Nie – odparła Tej. – Są tu zewnętrzne schody. Na dole jest tylko jeden kwartał do najbliższej stacji bąblochodów. W czasie, gdy rozdzielili torby i przeszli jeden kwartał, ostrożnie się nie spiesząc, każdy znowu zdołał złapać oddech. Kilku zaspanych wczesnych, lub późnych, pasażerów spacerujących po peronie ledwo rzuciło im spojrzenie. Rish zaciągnęła swój szal, by ukryć lepiej głowę, gdy Vorpatril wybierał czteroosobowy wagonik, płacąc dodatkowo za wyłączne użytkowanie i ekspresową trasę. Grzecznie zajął siedzenie twarzą do tyłu, wcisnął miejsce przeznaczenia i zatrzasnął przejrzystą osłonę. Wagonik ruszył odpowiednią rurą i zaczął z sykiem pędzić do przodu. Noc wyblakła do świtu, Tej zobaczyła, jak wagonik wznosi się na wielki łuk między głównymi sekcjami kopuły. Lśniąca czerwona linia obramowała horyzont ponad granicami rozproszonej arkologii. Gdy obserwowała, szczyty najwyższych wież wydawały się łapać ogień, okna od wschodu rozpaliły się nagłym pomarańczem w odbitym blasku, podczas gdy ich podstawy pozostawały w cieniu. Poza kilkoma niższymi sekcjami, wyższe kopuły ozdobił dziwny przypadkowy wzór z maźnięć, łapany przez złocone łuki. Jej palce rozpostarły się na wnętrzu osłony, gdy się w to wpatrywała. Nigdy wcześniej nie widziała praktycznie całego Solstice leżącego poniżej. Kiedy przyleciały na dół, opuszczała swoje schronienietylko po to, by popędzić do pracy lub po jedzenie, a Rish nie wychodziła wogóle. Może
powinny były. Ich nieruchawość w końcu dawała jedynie iluzję bezpieczeństwa. – Co to za kopuły? Vorpatril przełknął rozdzierające ziewnięcie i podążył za jej spojrzeniem. – Hm. Międzyplanetarna wojna jako rewolucja urbanistyczna, jak sądzę. To sekcje zniszczone podczas walk w czasie aneksji barrayarskiej, albo później podczas rewolty komarrańskiej. Potem powstało tu miejsce na nowe budynki. – Spojrzał na nią z tolerancyjnym rozbawieniem. – Oczywiście, prawdziwi Komarranie by o tym wiedzieli. Nawet gdyby nie byli z Solstice. Zacisnęła zęby i oparła się o siedzenie, zarumieniona. – Czy to takie oczywiste? – Nie od razu – zapewnił. – Oczywiście dopóki nie spotka się Rish. Dłonie Rish w rękawiczkach naciągnęły niżej na twarz szal. Kilka minut i kilometrów zabrało ich do biznesowego i rządowego serca kopuły, obszaru, gdzie Tej nigdy nie zawędrowała. Peron, na który wysiedli, zaczynał być bardziej zatłoczony, więc Rish trzymała opuszczoną twarz. Przecięli ulicę i pomaszerowali ledwie pół kwartału dalej, aż dotarli do wysokiego, nowego budynku. Pilot od drzwi Vorpatrila wpuścił ich do środka. Lobby było większe niż całe mieszkanie Tej, otoczone marmurami i prawdziwą, żywą zielenią w donicach. Rura windowa wydawała się wznosić wiecznie. Wysiedli na wyciszony, o grubym dywanie korytarz, doszli do końca i weszli przez kolejne kodowane drzwi do następnego foyer czy holu, a potem do salonu, ze wspaniałym widokiem na miasto otwierającym się za szerokim balkonem. Wystrój był spokojny i technologicznie surowy, z wyjątkiem kilku osobistych drobiazgów rozrzuconych przypadkowo tu i tam. – Ach, nie, spójrzcie, która godzina! – jęknął Vorpatril, gdy weszli. – Pierwszy zaklepuję łazienkę, przepraszam. – Przeszedł w galop, za sobą zostawiając ślad z odzieży: marynarkę, koszulę, odkopnięte na bok buty. Rozpiął spodnie, wołając przez ramię: – Rozgośćcie się, za sekundę muszę wychodzić. Boże, dobrze by było… – Drzwi łazienki zasunęły się za nim. Ona i Rish zostały, patrząc na siebie nawzajem. To gwałtowne zatrzymanie wydawało się nawet bardziej dezorientujące niż ich poprzedni panikarski pośpiech. Tej okrążyła część rekreacyjną, oglądając bajerancki aneks kuchenny, chyba cały w czarnym marmurze i chromie. Mimo jego kulinarnej obietnicy, lodówka zawierała tylko cztery butelki piwa, trzy butelki wina (jedna otwarta) i pół tuzina paczek, których niedekoracyjne opakowanie zdradzało jako batony wojskowych racji. Otwarte pudełko czegoś oznaczonego jako płatki błyskawiczne zajmowało kredens w samotnej izolacji. Wciąż czytała instrukcję na odwrocie, gdy drzwi łazienki rozsunęły się i Vorpatril wytruchtał znowu: w pełni ubrany, wilgotny od prysznica, świeżo wydepilowany, włosy starannie uczesane. Zatrzymał się i podskakując wcisnął stopy w porzucone buty. Zarówno ona jak i – haa, widziałam to! – Rish zamrugała. Zielony barrayarski mundur oficerski był bardzo schlebiający, prawda? Jakoś jego barki wydawały się szersze, nogi dłuższe, jego twarz… trudniejsza do odczytania. – Muszę lecieć, albo spóźnię się do pracy, pod pręgierzem sarkazmu – poinformował ją Vorpatril, sięgając za nią, by złapać baton racji i trzymając go między zębami, gdy kończył poprawiać tunikę. Wcisnął baton na chwilę do kieszeni spodni i ujął jej dłonie. – Możecie brać, co tylko chcecie. Wieczorem przyniosę więcej, obiecuję. Nie wychodźcie. Nie wykonujcie żadnych rozmów stąd ani nie odbierajcie przychodzących. Zamknijcie drzwi, nie wpuszczajcie nikogo. Gdyby pokazał się pełzający szczur zwany Byerly Vorrutyer, powiedz mu, żeby przyszedł później, chcę z nim pogadać. – Wpatrywał się w nią z gwałtownym błaganiem. – Nie jesteś więźniem. Ale bądź tu, gdy wrócę- dobrze? Tej przełknęła. Jego uścisk się zacieśnił; śmiech rozbłysł w jego oczach. Przycisnął usta formalnie do wierzchów jej dłoni, jedna po drugiej, w jakimś etnicznym barrayarskim geście o nieznanym znaczeniu, wyszczerzył zęby i wybiegł. Zewnętrzne drzwi zamknęły się z westchnieniem w nagłej ciszy, jakby wraz z jego wyjściem z pomieszczenia zostało wypchnięte powietrze. Po chwili znieruchomienia zebrała się w sobie, podeszła do drzwi balkonu i odsunęła je na bok. Sądząc po kącie światła, miałaby wspaniały widok na wielki i słynny promień soletty Komarru, klucz do dalszego terraformowania, który podąży później za słońcem po niebie. Nigdy nie była w stanie zobaczyć tego ze swojego mieszkania. Kryła się w cieniu przez długi, chory czas, jak się wydawało w retrospekcji. Każdy plan, jaki jej dano, w końcu rozpadał się w chaos, jej stare życie zostało bardzo daleko za nią w przesiąkniętej krwią jatce. Niezmienne. Stracone. Nie ma powrotu.
Może to czas, by wziąć głęboki oddech i zrobić nowe plany. Jej własne. Podeszła do poręczy i spojrzała w dół, oszałamiające dwadzieścia przęseł. Daleko pod nią z budynku wyszła pośpiesznie postać w zielonym mundurze, zatoczyła się i odmaszerowała. ROZDZIAŁ TRZECI Tej i Rish spędziły pierwsze minuty same na tropieniu wyjść. Wytworne mieszkanie miało tylko jedne drzwi, ale korytarz miał rury windowe na każdym końcu, a także schody przeciwpożarowe. Był także balkon, jak sądziła Tej, ale żeby przeżyć ucieczkę tym sposobem trzeba mieć antygraw albo uprząż wspinaczkową, których aktualnie nie posiadały. Potem zbadały wewnętrzną przestrzeń pod kątem jakiegoś ukrytego sprzętu podsłuchowego lub innych niespodzianek; nie było żadnych, albo były bardzo subtelne. Zamek na drzwiach na zewnątrz był znacznie lepszy niż zwykle, a Rish przekręciła go z satysfakcją, ale oczywiście żadne zwykłe drzwi nie zatrzymałyby prawdziwie zdetermoniwanego i dobrze wyposażonego intruza. Rish znalazła kompaktową pralkę schowaną w aneksie kuchennym i poświęciła się praniu wszystkich brudnych ubrań, jakie w pośpiechu spakowały, może w nadziei, że ich następna ucieczka, kiedykolwiek wypadnie, będzie bardziej uporządkowana. Tej odkryła sybarycką łazienkę kapitana i zdecydowała się wyleczyć swoje chłodne wyczerpanie długim namakaniem. Jego zapach wciąż utrzymywał się w wilgotnym powietrzu, dziwnie przyjemny i złożony, jakby jego system immunologiczny wołał do niej: zabalujmy i stwórzmy wspaniałe nowe antyciała. Uśmiechnęła się na to głupie wyobrażenie, kładąc się w przestronnej wannie z gorącą wodą, i po prostu cieszyła jego nieumyślnie wypartą odrobiną miłostki w starym tańcu ewolucyjnym, tym lepsz a, że nie mógł wiedzieć, jak był obserwowany. To było, zdała sobie sprawę po chwilce, pierwszy spontanicznie zmysłowy moment, jaki miała od czasu katastrofalnego upadku jej Domu, wszystkie te miesiące udręki temu. Zdanie sobie z tego sprawy, i wspomnienia, które za tym szły, wystarczyły by zniszczyć znów tę chwilę, ale było miło, dopóki trwała. Zamieszała wodę stopami. Od kiedy znalazły się na powierzchni Komarru, strach i żal powoli zastępowało mniej burzące żołądek ich wspomnienie, dopóki ostatnia noc nie odkopała ich znowu. To nie było w najmniejszym stopniu logiczne, że powinna się czuć – relatywnie – bezpieczna w nowej kryjówce. Kim był ten Ivan Vorpatril, i jak ją odkrył, i dlaczego? Unosiła się, jej włosy falowały wokół głowy jak sieć w morzu, i wdychała znowu jego zanikający zapach, jakby dzięki temu mogła dostać jakąś podpowiedź. Woda nie ochłódła – wanna miała podgrzewacz – ale spody jej dłoni i stóp zaczęły się marszczyć, więc wyspinała się z kołyszącej kąpieli i wysuszyła. Ubrawszy się ujrzała, że Rish odkryła, iż komkonsola mieszkania nie jest zamykana kodem, a teraz szuka jakichkolwiek raportów Ochrony Kopuły Solstice dotyczących ich włamywaczy. – Znalazłaś coś? Rosh wzruszyła smukłymi ramionami. – Niewiele. Tylko znacznik czasu i nasz adres. “W odpowiedzi na zgłoszenie świadka o możliwym włamaniu, oficerowie przybyli i aresztowali dwóch mężczyzn mających w posiadaniu sprzęt do włamań. Podejrzani zostali zatrzymani w oczekiwaniu na śledztwo”. To nie brzmi, jakby ktoś już pospieszył się z przelicytowaniem aresztu. – Nie sądzę, żeby tutaj tak robili – powiedziała z powątpiewaniem Tej. Rish przejrzała plik do końca. – „Oficerowie wezwani do kłótni domowej…” „zgłoszono wandalizm na stacji bąblochodów…” „próba podrobienia bonu kredytowego przez grupę młodzieży…” Och, tu jest jedno. „Przerwano bójkę, wywołaną, gdy klienci baru złapali mężczyznę kradnącego publiczne maski do oddychania. Podejrzany aresztowany, klienci dziękują”. Przypuszczam, że rozumiem, czemu nikt nie chce zapłacić za ten rozkaz aresztowania… Funkcjonariusze z Solstice byli ostatniej nocy bardzo zapracowani, ale doprawdy, tu przestępstwa wydają się bardzo nudne. – Ja myślę, że to odprężające. W każdym razie łazienka jest twoja, jeśli chcesz. Jest naprawdę fajna w porównaniu z tym okropnym sonicznym prysznicem, z którym ostatnio mieszkałyśmy. Mogę ją polecić. – Myślę, że skorzystam – zgodziła się Rish. Wstała i się rozciągnęła, rozglądając się. – Eleganckie miejsce. Musisz się zastanawiać, jak on może sobie pozwolić na to z pensji oficera Barrayaru. Nigdy nie odniosłam wrażenia, żeby ci ludzie byli przepłacani. A ich dowództwo nie pozwala im kombinować na boku. – Pociągnęła nosem na takie marnotrawstwo zasobów ludzkich. – Nie sądzę, by to był jego prawdziwy dom, ten jest na Barrayarze. On jest tutaj tylko w pracy. – Ostatnio przyjechał, sądząc po zawartości jego kuchenki. A może nie gotował? Tej skinęła głową ku komkonsoli. – Zastanawiam się, jak wiele mogłybyśmy odkryć tylko dzięki wyszukaniu go? Rish uniosła złote brwi. – Z pewnością to zacofane Cesarstwo nie pozwala, by jego wojskowe tajemnice zostały ujawnione w komercyjnej sieci planetarnej podbitej
planety. W systemie Szczeliny Jacksona informacje były ściśle kontrolowane, dla pieniędzy, władzy i bezpieczeństwa, jakie mogły zapewnić, i dla tej ostrej krawędzi, która mogła oznaczać różnicę pomiędzy układem zwycięskim albo zwieńczonym klęską. W innej skrajności, ulubieni nauczyciele Tej z młodości, trójka Betan, których jej rodzice sprowadzili z wielkimi kłopotami i kosztami, opisywała sieć informacji planetarnej na swoim rodzinnym świecie jako otwartą do granic szaleństwa – może samobójstwa. Choć Kolonia Beta jakoś pozostawała, co było powszechnie znane, jedną z najbardziej naukowo rozwiniętych i innowacyjnych planet w Sieci, co było powodem, dla którego jej nauczyciele zostali sprowadzeni. Ze wszystkich instruktorów, jakich nękała, Betanie byli jedynymi, po których wyjeździe rozpaczała, kiedy z tęsknoty za domem odmówili odnowienia swoich kontraktów na kolejny rok. Większość innych planetarnych lub układów systemowych wypadało gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnymi próbami kontroli informacji. – Myślę, że może za bardzo się zastanawiamy – powiedziała Tej. – Nie musimy zaczynać od jego tajemnic, tylko od tego, co wiedzą wszyscy. – Wszyscy oprócznas. Rish zacisnęła wargi, skinęła głową i odeszła na bok. – Weź się do tego. Krzycz, jeśli znajdziesz coś użytecznego. Tej zajęła jej miejsce. Tkwiąc ukryta w ich mieszkaniu, Rish miała o wiele więcej czasu, by poznać arkana wymuszenia na tej sieci wyplucia danych niż Tej, ale jak powszechne może być takie dziwne nazwisko? Pochyliła się i weszła w nią. Pierwsze, co pojawiło się nad tarczą vidu, to komarrańska baza danych, nosząca obiecującą nazwę Vorowie Barrayaru. Wszystko w porządku alfabetycznym, zaczynając od V i kończąc na V. Och. Wydawało się, że są tam setki i setki Vorpatrilów rozsianych po trzech planetach Cesarstwa Barrayaru. Próbowała ustawić nazwiska według znaczenia. Na szczycie tej listy był jeden Książę Falco Vorpatril. Książęta Barrayaru byli szefami swoch klanów, każdy zarządzający głównym teryrorialnym Okręgiem na północnym kontynencie ich planety. Tej przypuszczała, że na swój sposób są odpowiednikami baronów jacksoniańskich Wielkich Domów, tyle że otrzymywali tę pozycję dzięki dziedziczeniu, a nie dzięki ciężkiej pracy i spiskowaniu. Dla niej był to kiepski system, po pierwsze, bo nie robiono nic, by upewnić się, że tylko najsilniejsi i najmądrzejsi wzniosą się na szczyt. Albo najbardziej zdradliwi, przypomniała sobie z przykrością. Książę Falco, bezceremonialny, wyglądający serdecznie, białowłosy mężczyzna nie miał syna o imieniu Ivan. Dalej. Następnie szło kilku wysokiej rangi oficerów i kilku urzędników w rządzie cesarskim i prowincjonalnym z pasującymi nieprzejrzystymi i archaicznie brzmiącymi tytułami. Był tam admirał Eugin Vorpatril, ale on też nie miał syna o imieniu Ivan. Poniewczasie przypomniała sobie niewielkie papierowe kartki z kieszeni Vorpatrila. Było kilku Ivanów Vorpatrilów, włączając w to administratora szkoły na Sergyarze i handlarza winem na Południowym Kontynencie, ale tylko jeden Ivan Xav. Jego życiorys był krótki, pół ekranu, ale zawierał potwierdzający skan. Chyba jednak zrobiono go, gdy był młodszym oficerem, sugerując, że awansował z czasem. Tej nie była pewna jak taki sztywny, formalny portret mógł wciąż wyglądać nieodpowiedzialnie. Jego data urodzenia mówiła, że teraz ma 34 standardowe lata. Życiorys zawierał jego ojca, lorda Padmę Vorpatrila, jako zmarłego, a jego matkę, lady Alys Vorpatril, jako wciąż żyjącą. Jej oczy się zatrzymały, zaskoczone. Data śmierci jego ojca była taka sama jak data jego urodzenia. To dziwne. Więc jej Ivan Xav był półsierotą, i był nim od dłuższego czasu. Wydawało się to… bezbolesne. Nie możesz tęsknić, gorąco i codziennie, za mężczyzną, którego nigdy nie spotkałeś. Przypomniała sobie jego okropną wazę. Więc komu ją posłał? Zagryzła wargę, pochyliła się i przeliterowałą dziwne nazwisko bardzo ostrożnie. Wszystkie te nazwiska Vor w jej umyśle zaczynały się zamazywać w jakiś Voralfabet, chyba że bardzo wytężała uwagę. Podwójne och. Bardo niepospolite nazwisko, Vorkosigan; ledwo tuzin lub coś koło tego żyjących dorosłych mężczyzn. Ale tak czy siak powinna je rozpoznać. Książę klanu tego nazwiska pokazał się, kiedy przeorganizowała całą bazę według znaczenia, drugie na całej liście, zaraz po Cesarzu Gregorze Vorbarra. Książę, admirał, Regent, premier, Wicekról… Życiorys Arala Vorkosigana przewijał się, zdawałoby się, całymi metrami ściśle zapisanego tekstu. Nieoficjalne tytuły zawierały takie przezwiska jak Rzeźnik Komarru czy Wilk Gregora. Miał syna o imieniu Miles, około tego samego wieku co Ivan Xav. VorMiles także miał życiorys o tyle dłuższy niż kapitan Vorpatril, co krótszy niż jego ojciec. Tej nie była tak zagubiona jak większość Jacksonian wobec historii tego kawałka sieci wormholi. Ale nigdy nie spodziewała się, że go odwiedzi, zostanie sama, uwięziona na miesiące, więc właściwie się jej nie uczyła. Jej oryginalna droga ewakuacyjna zakładała bezpośredni przejazd przez Cesarstwo Barrayaru, nawet nie dotykając powierzchni Komarru czy Sergyaru, tylko wykonując transfer przez stację orbitalną lub skokową, by osiągnąć ostateczny cel na Escobarze. A nawet wtedy, gdy ten cel zaczął wyglądać niepewnie, na Kolonię Beta z wyobrażeń-szczęśliwych wspomnień. Tam nikt by nawet nie mrugnął na widok Rish. Cóż, w porządku, prawdopodobnie by mrugnęli, została stworzona, by przykuwać wzrok, ale nikt by jej nie nachodził. W każdym razie chodziło o to, że ten przystanek nigdy nie pojawił się w żadnym początkowym sensownym planie.
Barrayar miał jedną z najbardziej dziwacznych historii kolonizacji w całej Sieci, pełną reliktów i rezultatów zuchwałych ludzkich wypraw. Historia ta rozciąga się daleko wstecz do 23. stulecia naszej ery, kiedy po raz pierwszy rozwinięto podróże tunelami przestrzennymi, wysyłając ludzką diasporę ze Starej Ziemi. Nagroda w postaci odpowiedniej do oddychania atmosfery, planeta ta przyciągnęła we wczesnej próbie osadnictwa jakieś pięćdziesiąt tysięcy potencjalnych kolonistów. Którzy wkrótce potem zniknęli we wszelkich kontaktów, gdy ich jedyne połączenie podprzestrzenne okazało się niestabilne, zapadając się z katastrofalnymi skutkami. Zaginieni, prawdopodobnie martwi, i tak dalej przez następne sześć stuleci, prawie zapomniani. Aż, trochę mniej niż sto lat temu, została znaleziona nowa trasa skokowa z – ku jego krańcowemu żalowi – Komarru. Badacze odkryli kwitnący, ale zacofany świat. A więc dwadzieścia lat wspieranej przez Komarr okupacji cetagandańskiej poniosło klęskę w cywilizowaniu dzikiej planety, ale odniosło sukces w militaryzacji jej. Pokolenie po kosztownym wycofaniu Okupacji Barrayarczycy wyszli gotując się ze swojego ślepego zaułka, by w odwecie zdobyć Komarr, prawdopodobnie poto, by zablokować jakiekolwiek dalsze galaktyczne próby ucywilizowania ich. Rozmach ich sukcesu na Komarrze prowadził zaś do źle doradzonego sięgania za daleko, jakim dla Barrayarczyków był dzień, kiedy próbowali podbić bardziej odległy Escobar w ten sam sposób. Wyprawa poniosła klęskę, katastrofalną, w obliczu silnego oporu Escobarczyków wspieranych przez każdego sąsiada jakiego posiadali, włączając w to bystrą Kolonię Beta; ofiary wśród wysokich rang obejmowały samego księcia koronnego Barrayaru. Dla jacksoniańskich studentów wielkich Umów historii wciąż było kwestią wielkiego respektu i grozy, jak złemu cesarzowi Ezarowi udało się przejąć nowo odkrytą planetę Sergyar w postanowieniach umowy, dodając ją stanowczo do swojego cesarstwa, zanim umarł i zostawił tron swojemu pięcioletniemu wnukowi. Po tym Cesarstwo trochę się ustatkowało, bardziej skupione na konsolidacji granic, jakie miało, niż rozciąganiem ich ponad moc ich bronienia. Ale ogólnie Barrayarczycy pozostawali niewygodnymi sąsiadami. Jacksonianie generalnie byli tak zadowoleni, że nie mieli u siebie tylnych drzwi, lecz raczej, że są buforowani przez złożoną wieloskokową trasę przez otwarty system Hegen Hub i wolną planetarną republikę Pol. Wszystkie te, plus dwa z trzech systemów Cesarstwa, trzeba było pokonać, by osiągnąć bezpieczeństwo Escobaru albo Kolonii Beta za nim, ech. Tej wróciła do życiorysu Ivana Xava. Doprawdy, ujawniał niewiele więcej niż zawartość jego kieszeni, choć przypuszczała, że to potwierdza jego tożsamość. Był tym, kim się wydawał, przeciętnym oficerem Vor z przeciętnymi obowiązkami i przeciętną rangą. Po prostu cały był przeciętny. Więc dlaczego mnie szukał? Ale zanim mogła pokopać głębiej, wróciła z kąpieli odświeżona Rish i zaproponowała wspólne drugie śniadanie, które to wydarzenie obejmowało pół batonika racji wojskowych, paskudnego ale odżywczego, i pół butelki wina na głowę. Było to zaskakująco dobre wino, choć Tej podejrzewała, że piwo byłoby przystawką bardziej pasującą. Ipo tym opadła w wyczerpanym zamroczeniu na sofę. Nawet po miesiącach na planecie czas krótkiego dnia Komarru wydawał się jej fizjologicznie dziwny. Nie spała tak mocno, odkąd przyjechały. Ani nawet wcześniej… * * * Ivan spóźnił się tylko kilka minut, którymi uczciwie mógł obwinić poranny korek bąblochodów w rurze z Kopuły Centrum do wojskowego lądowiska – na szczęście spowolnienie trafiło się w wysokiej sekcji z ładnym widokiem, nie na denerwującym podziemnym odcinku. Kwatera Główna barrayarskiego dowództwa Komarru była dziwacznie rozdzielona między dolną konstrukcję obok portu oraz stacje orbitalne i skokowe, ale na dzisiaj dla odwiedzającego admirała i jego lojalnego asystenta nie planowano żadnych skoków na orbitę. Desplains, oszczędny i cicho kompetentny oficer po pięćdziesiątce, zmierzył ironicznym spojrzeniem schludny, ale zmęczony wygląd Ivana. – Ciężkie picie zeszłej nocy, Vorpatril? – Nie, sir, ani kropelki. Zostałem porwany przez dwie piękne kobiety i trzymany w zamknięciu w ich mieszkaniu przez całą noc. Nie pozwoliły mi choć na chwilę zmrużyć oka. Desplains prychnął z rozbawieniem i potrząsnął głową. – Zachowaj swoje seksualne fantazje dla swoich przyjaciół, Ivan. Czas brać się do roboty. Ivan zebrał notatki i terminarze i podążył za nim. Trwające trzy godziny poranne spotkanie z załogą lokalnej części na dole było większą torturą niż wszystkie te męczarnie zeszłej nocy, i Ivan utrzymywał przytomność tylko dzięki ukradkowemu szczypaniu się w płatek ucha. Popołudniowy grafik obiecywał więcej urozmaiceń, prywatne spotkanie planowania z własnym zespołem inspekcyjnym Desplainsa, kadrą przenikliwych i okazjonalnie złych oficerów znanych inspekcjonowanym jako Vorowscy Jeźdźcy Apokalipsy, choć tylko nazwiska dwóch zaopatrzone były w ten przedrostek. To pozostawiało Ivanowi godzinę na obiad do załatwiania jego własnych spraw. Znowu złapał szczurzy baton racji, napełnił kubek smolistą kawą, połknął dwie tabletki przeciwbólowe w próbie pozbycia się spowodowanej brakiem snu waty osnuwającej jego głowę, z obowiązku zajrzał na swoją zabezpieczoną komkonsolę i zamiast rozpocząć żmudne i możliwie frustrujące poszukiwania, zadzwonił do budynku obok. Nazwisko admirała Desplainsa natychmiast otworzyło mu drogę. Sprawy Galaktyczne CesBez dzieliły swoje naziemne kwatery z CesBez Komarru, chociaż jak wiele te dwa zestawy hodowców strachu rozmawiały
ze sobą, zastanawiali się wszyscy. Tuż za ochroną lobby wyciszone, pozbawione okien korytarze stanowczo za bardzo przypomniały Ivanowi rodzimą siedzibę główną CesBez na Vorbarr Sultanie; użytkowe, tajemnicze i lekko dołujące. Musieli importować tego samego dekoratora wnętrz, zanim się powiesił. Czołowym analitykiem Spraw Galaktycznych dla Szczeliny Jacksona był tu kapitan Morozov; Ivan był wcześniej przez niego dwukrotnie przesłuchiwany, po aferach swojego kuzyna Marka. Osobisty kontakt zawsze przyśpieszał sprawy, jak wynikało z doświadczenia Ivana. Morozov także spełniał, odpowiednio, obecne kryteria Ivana komu można zaufać. Ivan znalazł go zasiadającego w podobnym boksie i przy podobnej komkonsoli jak kilka lat temu, nawet bardziej obłożonego książkami, kartonami fiszek i dziwnymi pamiątkami. Morozov był bladym nauczycielem- żołnierzem z kwadratową, kościstą twarzą, z niezwykle radosnym spojrzeniem na życie i swoją pracę – zwykli CesBez byliby chorobliwi. Morozov pozdrowił Ivana ni to machnięciem, ni to salutem CesBez, trudno było rozpoznać, i wyciągniętą stopą przyciągnął dodatkowe krzesło obrotowe. – Kapitan Vorpatril. Znowu się spotykamy. Co Sprawy Galaktyczne mogą dziś zrobić dla admirała Desplaina? Ivan usadowił się, znajdując miejsce na stopy między kartonami. – Ja- – starannie nie powiedział my – mam zapytanie o niezwykłą osobę z podejrzanymi jacksoniańskimi powiązaniami. – Ostrożnie, choć barwnie, opisał Rish, na razie ukrywając jej imię- w końcu to mógł być kolejny pseudonim. Chyba nie było sensu opisywać Tej. Gdzieś tam mogła istnieć cała planeta pełna piękności o cynamonowej skórze, jak sądził Ivan. Rish, podejrzewał, była unikalna. Nie komplikujmy tego. Morozov słuchał w skupieniu, unosząc brwi coraz wyżej, z czubkami palców złożonymi w geście skopiowanym, Ivan był tego całkiem pewny, z jego niesławnego byłego szefa. Gdy Ivan nawijał, wydał z siebie Ha! Zanim Ivan mógł dociec, jakiego rodzaju Ha! to było, Morozov obrócił się do komkonsoli i śmignął przez spisy plików zbyt szybko, by Ivan mógł nadążyć. Oparł się z małym triumfalnym gestem Ta-da!, gdy vid wciąż jeszcze formował się nad tarczą. Ivan pochylił się do przodu, wytężająć wzrok. – Dobry Boże! Jest ich cały zestaw! – Ze świadomym wysiłkiem zamknął usta. Vid pokazywał grupowy portret, upozowany i formalny. Rish, to była ewidentnie Rish, klęczała na jednym kolanie, druga z lewej. Niewiele na sobie miała: złote stringi i złotą folię w kształcie wiatru, najwyraźniej przylepioną, ledwie okrywające strategiczne punkty i oplatające się wokół szyi, by zaprezentować jej twarz jako egzotyczny pąk. Otaczała ją czwórka pozostałych kobiet i mężczyzna. Mieli odrobinę odmienny wzrost i budowę, ale wszyscy wyglądali jednakowo giętko i połyskliwie. Jedna kobieta była biała i srebrna, jedna żółta i metalicznie złota, jedna zielona i złota, jedna czerwona i rubinowa, a mężczyzna był kruczoczarny i srebrny. Sześć twarzy odmiennie ale podobnie wspaniałych, lekko uśmiechniętych, spokojnych. – Kim oni są? Morozov uśmiechnął się jak nadzwyczaj zadowolony z siebie magik sceniczny. Ivan musiał przyznać, że to był diabelski królik. – Ich imiona to Perła, Rubin, Szmaragd, Topaz, Onyks, a błękitna to Lapis Lazuri. Sławne żyjące Klejnoty Baronowej Cordonah. Ten skan został zrobiony kilka lat temu. – Jacksoniańskie konstrukty genetyczne? – Oczywiście. – Co, um, oni właściwie robią? Poza staniem i wyglądaniem ogłuszająco? – Cóż, wiadomo, że Baronowa używała ich od czasu do czasu jako ozdób– ze wszystkich raportów wynika, że była kobietą, która wiedziała, jak zrobić wejście. Także jako grupę taneczną, dla bardzo faworyzowanych gości. Służący, i jak podejrzewam o wiele więcej. Z pewnością są jeevesami. – Uch… co? – Jeevesi w jacksoniańskim slangu to termin na bezwzględnie lojalnego służącego lub niewolnika. Stworzonych rozmaicie, czy to przez psychologiczne uwarunkowanie, czy genetyczne skłonności, czy oba, i niezłomnie poświęcających się obiektowi przywiązania. Mówi się, że usychają z tęsknoty, gdy zostają rozdzieleni ze swoimi panami czy paniami, a czasem nawet umierają, jeśli on czy ona umiera. Właściwie brzmiało to trochę jak lojalni gwardziści jego kuzyna Milesa, ale ta doborowa kadra surowych mężczyzn nie była ani w przybliżeniu tak fotogeniczna. Ivan zatrzymał tę refleksję dla siebie. – Baronowa Cordonah? Jakieś powiązania ze Stacją Cordonah? – Jedna z pięciu witalnych stacji skokowych strzeżących wormholi z i na jacksoniańską przestrzeń lokalną. Stacja Fell, która obsługiwała punkt skokowy wychodzący na Hegen Hub, była zwykle najbardziej interesująca dla Barrayaru, ale inne także były interesujące.
– Aż do niedawna Shiv i Undine ghem Estif Arqua, Baron i Baronowa Cordonah, byli wspólnie panami Domu Cordonah i wszystkich jego prac. – Aż do- zaraz, co? Ghem Estif? – Czysto cetagandańśkie nazwisko. – Co do diabła się tam stało? – Och, jest tego opowieść i pół. – Błysk entuzjazmu rozświetlił oczy Morozova. – Jak daleko wstecz powinienem zacząć? – A jak daleko to sięga? – Całkiem sporo- będziesz zaskoczony. – W porządku, tam zacznijmy. Ale pamiętaj łaskawie, że łatwo mnie zmieszać. – Ivan złowił kątem oka godzinę, ale zdusił potrzebę popędzenia Morozova. Analityk CesBez w trybie rozmownym był cudem, którego nie wolno było zmarnować. – Nazwisko generała ghem Estifa może być dla ciebie mgliście znajome z lekcji historii…? – Morozov przerwał z nadzieją. Bardziej mgliście niż znajome, ale Ivan skinął głową, by go zachęcić. – Jeden z pomniejszych cetagandańskich generałów, którzy nadzorowali ostatnie dni Okupacji, i ich zestaw katastrof – wprowadził ogólnie Morozov. – Jakoś wtedy w swojej karierze został nagrodzony ihumską żoną. Najwyższy honor, i ciężar, jaki cetagandański ghem lord mógł otrzymać; taka małżonka była genetycznym prezentem podarowanym przez wyższą warstwę cetagandańskiej arystokracji, ihumów, przyszłą superrasę, a przynajmniej tak sobie sami wyobrażali. Po tym, jak spotkał kilka ihumskich dam, Ivan potrafił sobie wyobrazić, że taka nagroda mogła być bardzo mieszanym błogosławieństwem dla starego generała. – Kiedy większość jego braci ghem-oficerów wróciła na Eta Ceta, by złożyć swoje cokolwiek ostateczne przeprosiny przed cesarzem, ghem Estif i jego żona ze zrozumiałych powodów ociągali się na Komarrze. To musiało być dziwne i kluczowe dla nich życie, wysiedleni Cetagandanie w kopułach. Ale ghem Estif miał swoje powiązania i ostatecznie jego córka Undine, która właściwie urodziła się tu w Solstice, poślubiła nadzwyczaj bogatego komarrańskiego magnata spedycyjnego. – Uch, o ilu generacjach Undin rozmawiamy…? Morozov podniósł dłoń. – Poczekaj dalej… Plany ghem Estif a zostały niestety jeszcze bardziej przez nas pokrzyżowane, gdy Barrayar zaanektował Komarr. Rodzina uciekła w różnych kierunkach. Córka i jej mąż wydostali się w ostatnim możliwym momencie, pod ostrzałem, z ochroną i pomocą kapitana najemników z Floty Selby, którą Komarr wynajął, by zwiększyć swoją obronę. Jakiś ekcentryczny jacksoniański czasem przemytnik i pirat zwany Shiv Arqua. – Czy zatem komarrański mąż został zabity? – Nie. Ale na końcu podróży młoda Undine definitywnie zmieniła obiekt wierności. Niejasne było, kto porwał kogo, ale wyniesienie do wyższych sfer Shiva Arquy w Domu Cordonah zaczęło się właśnie wtedy. – Rozumiem. – Tak sądzę. Ivan zastanawiał się, jaka to nawarstwiona frustracja po stronie ekspatriowanej córki pokonanego ghem generała wyzwoliła taką ucieczkę. Czy może był to bardziej pozytywny wybór? – Ee, czy Shiv był nadzwyczaj wspaniałym… gwiezdnym piratem? Morosov potarł podbródek. – Obawiam się, że nawet CesBez nie ma wytłumaczenia dla kobiecego gustu, jeśli idzie o mężczyzn. – Znów się pochylił i wywołał kolejny skan. – Oficjalny portret, kiedy Arqua zajął miejsce Barona, dwadzieścia lat temu. Teraz byłby bardziej siwy i przysadzisty, jeśli to pomoże. Mężczyzna i kobieta stali obok siebie, wpatrując się w obiektyw z posępnymi, zamkniętymi wyrazami twarzy. Oboje byli ubrani w czerwień, jej szata głęboko czerwona, jego marynarka i spodnie prawie czarne. Kobieta pierwsza przyciągnęła wzrok Ivana. O tak, miała wzrost, świetliste oczy i skórę, wspaniale wyrzeźbioną strukturę kości, do szpiku głębokie przekonanie, które znaczyła hojna porcja genów ihumów. Grube, czarna grzywa lśniących włosów upiętych ozdobionymi klejnotami wstążkami ściągnięta była nad ramieniem, zwisając, co było widać, za kolana, prawie krzycząc stylem ihumskim. Czubek głowy jej męża sięgał ledwie poziomu jej brody, choć Arqua nie był jakoś nadzwyczajnie niski. Średniego wzrostu, krępej budowy, pozostałość muskularnego młodzika złagodzona wiekiem średnim; czarne włosy nieznanej długości, lecz ściągnięte z tyłu, prawdopodobnie w jakiś węzeł na karku. Może były w nich lekkie przebłyski srebra? Bogato, głęboko mahoniowa skóra. Ciężka, raczej wygnieciona twarz, która wyglądała, jakby lepiej pasowała do kierowania gangiem wymuszaczy, ale z tymi wilgotnymi czarnymi oczami, które, jak podejrzewał Ivan, mogły być niebezpiecznie świdrujące, jeśli zwróciły się ku tobie osobiście. Ivan nie był pewien, ale z kąta ustawienia ich ramion wywnioskował, że ta dwójka mogła się trzymać za ręce za aksamitnymi fałdami spódnicy.
– Wspaniałe – powiedział szczerze Ivan. – Tak – zgodził się Morozov. – Było mi naprawdę szkoda ich tracić. Arqua i jego żona byli całkiem bezstronni w swoich umowach. Arqua pozbył się interesu z piractwem i jakiś czas temu wszedł w mediatorstwo, ach, ratownictwo. Dom Cordonah ze wszystkich Domów, które parały się tym biznesem, miał najlepsze wyniki w odzyskiwaniu zakładników żywych. Godny zaufania, na własny sposób. Byli równie szczęśliwi sprzedając barrayarskie informacje na Cetagandę, jak i cetagandańskie informacje CesBez, ale jeśli dane, które Cetanie otrzymali, były tak solidne jak to, co my dostawaliśmy, to powinni być zadowolonymi klientami. A Cordonahowie pragnęli odwzajemniać przysługi, zarówno nad jak i pod stołem. – Wciąż używasz czasu przeszłego. Więc jakie obecnie są stosunki Barrayaru z Domem Cordonah? – Obawiam się, że są zdezorganizowane. Około siedem miesięcy temu Dom Cordonah padł ofiarą szczególnie wrogiego przejęcia przez jeden z rywalizujących z nimi karteli kontrolujących punkty skokowe, Dom Prestene. Skoro tak wiele czasu upłynęło bez próby odbicia, jest niemal pewne, że oboje Baron i Baronowa nie żyją. Prawdziwa strata. Naprawdę mieli styl. – Westchnął. – Czy, uch, nowi panowie Domu są dla nas mniej pomocni? – Powiedzmy raczej, nieprzetestowani. Iniekomunikatywni. Podczas zmian utracono kilka linii danych, które nie zostały jeszcze odzyskane. Ivan zmrużył oczy, próbując sobie wyobrazić, jak to ostatnie zdanie należałoby przetłumaczyć, gdyby nie był w Pasywnym Głosie CesBez. Na myśl przyszło mu sformułowanie ślad ciał. – Nie wiadomo, czy Klejnoty zmarłej Baronowej zostały schwytane, zabite czy rozbite w trakcie przejęcia – ciągnął Morozov. – Więc jestem żywo zainteresowany jakimikolwiek spostrzeżeniami, choć może akademickimi, skoro tak późno. Więc gdzie widziałeś Lapid Lazuri? – Musimy o tym porozmawiać – zrobił unik Ivan, – ale kończy mi się czas. – Zerknął na naręczny kom; to nie było kłamstwo, ups. Zerwał się na nogi. – Dziękuję, kapitanie Morozov, byłeś naprawdę pomocny. – Kiedy możemy kontynuować? – spytał Morozov. – Obawiam się, że nie dziś wieczorem; jestem zarezerwowany. – Ivan przepchnął się przez kartony do drzwi boksu. – Zobaczę, kiedy mi będzie pasować. – Wpadnij bez względu na porę – zaprosił go Morozov. – Och, i proszę przekaż moje najszczersze osobiste pozdrowienia twojemu, ee, ojczymowi, który, mam nadzieję, wraca już do zdrowia. – Potencjalny ojczym, w większości – poprawił pospiesznie Ivan. – Moja matka i Illyan nie zawracali sobie głowy ślubem, no wiesz. – Wystosował raczej drewniany uśmiech. Gdy uciekał bezładnie wyblakłym korytarzem, było dla niego jasne, że istniał inny powód, dla którego wtedy otrzymał tak niezwykły stopień współpracy ze strony starego strażnika CesBez, i nie miało to nic wspólnego z jego znajomością z admirałem Desplainsem. Wzruszył ramionami i wybiegł. * * * Na koniec dnia Ivan skierował się do drzwi z mózgiem zamulonym wszystkim, od rozmów o awansach personelu po plany nagłej inspekcji przez barwną historię Domu Cordonah, ale w większości przez pilne kombinowanie, gdzie się zatrzymać po kolację na wynos, która najbardziej zadowoliłaby Tej. Jeśli wciążtam jest. Martwił się, co zastanie w domu. Żadnej radości zatem nie sprawił mu, zaobserwowany kątem oka, widok porucznik machający gorączkowo zza biurka ochrony i wybiegającego za nimi w pośpiechu. – Panowie! Proszę poczekać! Za późno było, by przyśpieszyć i udawać, że się gościa nie widziało. Ivan i admirał Desplains zatrzymali się, by ich dogonił, lekko zadyszany. – O co chodzi, poruczniku? – zapytał Desplains. Lepiej niż Ivanowi udało mu się ukryć niezadowolenie z utrudnionej ucieczki, tylko lekka ironiczna nuta przeciekła do jego zrezygnowanego tonu. – Sir. Dwóch ludzi z Ochrony Solstice właśnie zjawiło się przy frontowym wejściu mówiąc, że chcą przesłuchać kapitana Vorpatrila. Przesłuchać, nie aresztować, jak zauważył nagle skupiony umysł Ivana. Choć wyobrażał sobie, że próba aresztowania barrayarskiego oficera przez cywilne władze kopuły pośrodku Barrayarskiej Kwatery Głównej mogło być złożoną propozycją, rozsądną jurysdykcyjnie. Brwi Desplainsa się uniosły. – O co w tym wszystkim chodzi, Vorpatril? To nie może być chyba znowu największa w Cesarskiej Służbie kolekcja mandatów za parkowanie – nie masz tu pojazdu. A jesteśmy na dole zaledwie od czterech dni.
– Nie wiem, sir – odparł Ivan szczerze. Podejrzenie to nie to samo co wiedza, prawda? – Przypuszczam, że najszybszą drogą, by się dowiedzieć, jest z nimi porozmawiać. Cóż, ruszaj, spróbuj ich uszczęśliwić. – Szef pomachał Ivanowi bezdusznie. – Powiesz mi o tym rano. – Desplains wykonał gładki strategiczny odwrót, zostawiając Ivana jako poświęconą straż tylną. Mogło być gorzej. Desplains mógł chcieć zostać… Ivan westchnął i niechętnie podreptał za zbyt skutecznym porucznikiem, który powiedział: – Umieściłem ich w Sali Konferencyjnej numer Trzy, sir. Była garść takich pokojów narad za lobby budynku Kwatery Głównej, zarezerwowanych dla ludzi z KG, którym nie chciało się wstępować do wewnętrznego sanktuarium. Ivan spodziewał się, że każda z nich jest monitorowana. Sala Konferencyjna numer Trzy, najmniejsza, miała w przybliżeniu atmosferę i intymność poczekalni w urzędzie podatkowym, jak odkrył Ivan, gdy porucznik wprowadził go do środka. Zastanawiał się, czy ta posępność wywołana została celowo, by zniechęcić gości do pozostania. – Kapitanie Vorpatril, to jest detektyw Fano i detektyw-patroler Sulmona, Ochrona Kopuły Solstice. Zatem zostawiam to panu, tak? Detektywi, proszę wrócić do lady z przodu i wypisać się, gdy skończycie. – Porucznik także pospiesznie wyszedł. Fano był krępym mężczyzną, Sulmona smukłą, ale wysportowaną kobietą. On był w cywilu, ona w kompletnym mundurze w takimi ulicznymi przyrządami, jakich oczekiwało się na pasie patrolera, włączając w to kaburę ogłuszacza i pałkę wstrząsową. Oboje byli dość młodzi, ale nie młodzi. Nie marudzący weterani, ale nie żółtodzioby; zatem urodzeni po Podboju, choć może ze starszymi krewnymi posiadającymi nieszczęśliwe wspomnienia. Sulmona na lewej dłoni nosiła pierścionek ślubny, zauważył automatycznie Ivan. – Dziękuję, że zgodził się pan z nami zobaczyć, kapitanie – powiedział formalnie Fano, wstając. Wskazał na krzesło stojące naprzeciwko pary innych po drugiej stronie stołu. – Proszę usiąść. Psychologiocznie przejmując w posiadanie przestrzeń, we właściwym stylu pokoju przesłuchań. Ivan pominął to milczeniem i usiadł, nagradzając każdego neutralnym skinieniem. Kiedyś, dawno temu przecierpiał kurs technik kontrprzesłuchaniowych. Przypuszczam, że to do mnie wróci. – Sir, madam. Co mogę zrobić dla Ochrony Kopuły? Wymienili spojrzenia; Fano zaczął. – Pracujemy nad pewnym aresztowaniem W&N – to włamanie i najście – wcześnie rano w sąsiedztwie Crater Lake. Cholera, jakim sposobem ta para tak szybko go przygoździła? Nie panikuj. Nie zrobiłeś nic złego. Cóż, w porządku, zrobił kilka złych rzeczy, zaczynając od posłuchania Byerlego Vorrutyera. Ale nie sądził, by zrobił coś nielegalnego. Tak, ja tu jestem ofiarą. A głośno powiedział: – Ach? – Och – dodała Sulmona, wyciągając z kieszeni nagrywarkę vid i stawiając go przed nimi, – ma pan coś przeciwko nagrywaniu? To standatdowa procedura przy takich dochodzeniach. Czemu nie? Jestem pewnien, że nasi ludzie to robią. Tak, a transkrypcja zostanie skopiowana dla admirała Desplainsa zaraz rano, bez wątpienia. Auć. – Jasne, proszę bardzo– powiedział Ivan, próbując przybrać ton łatwowiernej niewinności. Posłał przyjacielski uśmiech detektyw-patroler. Wydawała się być odporna na jego urok. Fano mówił dalej: – Mieszkanie, do którego się włamano, jest zapisane jako wynajęte przez młodą kobietę o nazwisku Nanja Brindis, ostatnio przyjezdnej do Solstice z Kopuły Olbia. Niestety, Sera Brindis nie została odnaleziona ani zeszłej nocy, ani dziś – nie stawiła się tego ranka w pracy. Słyszałem, że miał pan kontakt z tą młodą damą wcześniej zeszłego wieczora. Czy mógłby pan to opisać? Własnymi słowami. Lepiej się powiesić. Ile z tej opowieści ta para już znała? Najwyraźniej widzieli parę skanów z bonu kredytowego, którego użył w sklepie wysyłkowym, i może rozmawiali ze współpracownicą, i kto wie jeszcze z kim. Więc lepiej, by się trzymał prawdy, jak to tylko możliwe, bez zdradzania Byerlego czy Nanji/Tej. Czy Cesarstwa. Czy siebie, ale łatwo było dojrzeć, gdzie tkwi w tej hierarchii, powinien być kozłem ofiarnym. Westchnął.
Ponieważ nie sądził, by Komarranie to zrozumieli, gdyby zabeczał. – Tak, cóż, zatrzymałem się w tym sklepie, gdzie ona pracowała, by wysłać do domu paczkę. Było blisko zamknięcia, więc zaproponowałem, że zabiorę ją na drinka lub na obiad. Sulmona zmarszczyła brwi. – Dlaczego? – Ee… nie widzieliście jeszcze jej zdjęcia? – Był skan na jej roboczym ID – powiedział Fano. – Zatem nie oddawał jej sprawiedliwości. Była bardzo przyciągającą wzrok młodą kobietą, wierzcie mi. – I? – powiedziała Sulmona. – Ijestem żołnierzem daleko od domu, tak? Ona była piękna, ja samotny, wydawało się, że warto spróbować. Wiem, że wy Komarranie nie zawsze uważacie nas Barrayarczyków za ludzi, ale nimi jesteśmy. – Zauważył jej skrzywienie. Nie spuściła oczu, ale odchyliła się odrobinę; trafiony. – Ico się potem stało? – Powiedziała nie i poszedłem swoją drogą. – Tak po prostu? – owiedziała Sulmona. – Mogę przyjąć nie za odpowiedź, jeśli muszę. Ktoś w końcu powie tak. Para wymieniła kolejne nieodgadnione spojrzenie. Fano podpowiedział: – A potem co? Czy podążył pan za Serą Brindis do jej mieszkania? – Nie, myślałem, że przespaceruję się, by spojrzeć na to jezioro, gdzie wynajmują łodzie, wie pan. Bo wydawało mi się, że mam dużo czasu. – Czekaj, czy to było we właściwym kierunku? Cóż, mógł udawać, że szedł dookoła. – Iznowu wpadłem na Serę Brindis, nadchodzącą inną drogą. Pomyślałem, że szczęście mi sprzyja. – Myślałam, że przyjął pan nie za odpowiedź – wymruczała Sulmona. – Pewnie, ale czasem kobiety zmieniają zdanie. Nie zaszkodzi spytać jeszcze raz. – A jeśli zmieniają zdanie w przeciwnym kierunku? – Jej przywilej. Nie jestem za tymi brutalnymi rzeczami, jeśli o tym myślicie. – Ivan widział, że tak było- cóż, byli glinami, musieli widzieć kilka brzydkich scenariuszy. – Preferuję, by moje towarzyszki w łóżku były przyjacielskie, dzięki. – I? – spytał Fano. Znużenie zaczęło barwić cierpliwość w jego głosie. – Więc zaprosiła mnie do środka. Myślałem, że mam szczęście, to wszystko. – Ivan odchrząknął. – To tu robi się trochę zawstydzająco, obawiam się. – Czy wiedzą o niebieskiej towarzyszce? Cóż, możliwe, ale Ivan zdecydował, że on nie wie. – Myślałem, że usiądziemy sobie i wypijemy drinka, jakaś zapoznawcza rozmowa, może mimo wszystko obiad, wszystkie te cywilizowane sprawy, kiedy nagle wyciągnęła ogłuszacz i do mnie strzeliła. – Próbował pan ją zaatakować? – spytał Fano, nagle zimno. – Nie, do diabła. Posłuchajcie. Wiem, że od dłuższego czasu jestem gryzipiórkiem, ale kiedyś przeszedłem podstawowe szkolenie. – I odświeżający kurs CesBez co do obrony osobistej raz na rok, ale to było nierutynowy i wątpliwy przywilej jego innej rangi. Nie wspominając o tym tutaj. – Gdybym próbował ją zaatakować, udałoby mi się to. Była w stanie mnie trafić tylko dlatego, że to było kompletne zaskoczenie. Myślałem, że sprawy idą dobrze. – A zatem co pan myślał? – spytała sucho Sulmona. – Nic. Byłem cholernie nieprzytomny. Długi czas, jak sądzę, ponieważ kiedy się obudziłem, byłem przywiązany do krzesła, a mieszkanie było ciemne. Wydawało się puste. Nie byłem pewien, czy bezpiecznie jest krzyczeć, czy nie, więc tylko próbowałem się uwolnić. – Bezpiecznie? – powiedziała Sulmona niedowierzająco. Nie musiał grać kompletnego głupka, zdecydował Ivan. Poczęstował ją skrzywieniem. – Jeśli wasza dwójka pracuje w tym zawodzie od dłuższego czasu, musieliście wyjaśniać kilka spraw Barrayarczyków, zwłaszcza w mundurach, na przepustce w kopułach, którzy trafili na Komarran ze starymi urazami. Nie wiedziałem, czy trafiłem w ręce szaleńców, terrorystów, szpiegów czy co.