CRYOBURN
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anioły spadały wszędzie dookoła.
Miles zamrugał, próbując przekształcić złote paski sypiące się przez jego polu widzenia w zaledwie błyski na siatkówce, ale uparcie pozostawały w
postaci maleńkich, dystyngowanych figurek o przerażonych twarzach, z okrągłymi ustami. Słyszał ich falujące krzyki jak świst fajerwerków z daleka,
echa wytłumione przez wzgórza. Ach, przerażające. W dodatku omamy słuchowe.
Trzeba przyznać, że wizje wydawały się bardziej niebezpieczne w jego obecnym otumanionym stanie. Skoro widział rzeczy, których tu nie ma, mógł
nie zauważyć rzeczy, które były, jak klatki schodowe, wyłamane dziury w podłodze korytarza albo w barierkach balkonu, ale czy nie mógł ich
poczuć, naciskających na jego klatkę piersiową? Nie, żeby widział cokolwiek w tej kompletnej ciemności – nawet pod dłońmi, sięgających
niepewnie przed siebie. Jego serce biło zbyt szybko, pulsując w uszach jak stłumiony przypływ, suche usta sapały. Musiał zwolnić. Skrzywił się do
fikających aniołów, rozzłoszczony. Skoro zamierzały tak błyszczeć, mogły przynajmniej oświetlić dla niego otoczenie, jak małe niebiańskie gravi-
światła, ale nie.
Nic tak pomocnego.
Potknął się i jego dłoń uderzyła o coś głucho brzmiącego – czyżby ten kawałek ściany się przesunął? Przyciągnął ramiona, owinął je wokół siebie,
trzęsąc się. Po prostu jest mi zimno, tak, to jest to. Co musiało się brać z mocy sugestii, jako że opływał potem.
Znów się rozprostował z wahaniem i pomacał ścianę korytarza. Zaczął posuwać się do przodu wolniej, przesuwając palce po słabych liniach i
falach brzegów szuflad i zamkach z uchwytami, rząd za rzędem, spiętrzone wysoko poza jego zasięg. Za każdą szybą szuflady zamrożone ciało;
sztywne, milczące, czekające w szalonej nadziei. Setka ciał na każde sto kroków albo coś koło tego, tysiące więcej za każdym zakrętem, setki
tysięcy w tym zagubionym labiryncie. Nie- miliony.
Ta część, niestety, nie była halucynacją.
Kriokumby, tak nazywali to miejsce, rozciągały się na kilometry pod miastem, jak głosiła plotka. Schludne bloki nowych mauzoleów w zachodnich
granicach miasta, wydzielone jako Kriopolis, nie wliczały wszystkich starych obiektów rozsypanych wokół i pod miastem, sięgających wstecz na sto
pięćdziesiąt albo i dwieście lat, niektórych wciąż działających, niektórych oczyszczonych i opróżnionych. Niektórych opuszczonych bez
opróżniania? Miles wytężył słuch, próbując zza przypływu krwi i krzyków aniołów wychwycić uspokajający szum maszynerii. To dopiero był dla niego
koszmar – wszystkie te zbocza szuflad, wyskakujące pod jego palcami, zawierały nie zamrożoną nadzieję, ale ciepłą gnijącą śmierć.
Głupio byłoby biec.
Anioły wciąż się sypały. Miles zrezygnował z przełączania tego, co zostało z jego umysłu, na próby ich liczenia, nawet w statystycznie prawomocnej
metodzie próbki i mnożenia. Miles z grubsza zrobił takie podstawowe kalkulacje, kiedy po raz pierwszy przybył na Kibou-daini, co, ledwie pięć dni
temu? Wydawało się więcej. Jeśli kriociała spiętrzono wzdłuż korytarza w zagęszczeniu, przeciętnie, stu na dziesięć metrów, to daje dziesięć
tysięcy na każdy kilometr korytarza. Sto kilometrów korytarza na każdy milion zamrożonych zmarłych. Zatem coś między stu a pięćdziesiąt dwiema
setkami kilometrów kriokorytarzy wciśniętych gdzieś wokół tego miasta.
Ale się zgubiłem.
Jego dłonie były otarte i pulsowały, spodnie na kolanach były podarte i wilgotne.
Od krwi? W korytarzach były niskie korytarze techniczne i przejścia, prawda? Tak, najwyraźniej ich też były kilometry. Ijeszcze więcej zwykłych tuneli
użytkowych, oświetlonych przez rury sufitowe i nie obrzeżonych przez stulecia śmiertelności. Jego wykończone nogi potknęły się, a on zamarł – um,
zatrzymał się – ponownie, by być pewnym równowagi. Gorąco życzył sobie swojej laski, zaginionej wcześniej w czasie utarczki – ile to teraz godzin
temu? – której mógłby użyć jak ślepiec na Starej Ziemi albo w Czasie Izolacji na samym Barrayarze, wystukując przed swoimi stopami te tak żywo
wyobrażone dziury w podłodze.
Jego przypuszczalni porywacze nie poturbowali go zbyt mocno w nieudolnym biciu, zamiast tego polegając na hiposprayu usypiającym, dzięki
któremu utrzymali swojego jeńca pod kontrolą. Szkoda tylko, że to była ta sama klasa środków usypiających, na które Miles był potężnie uczulony –
a nawet, wnioskując po obecnych symptomach, identyczna. Oczekiwali ospałego ciężaru, a w zamian odkryli, że szarpią się z maniakalnie
wrzeszczącym małym facetem. To sugerowało, że jego porywacze niewiele o nim wiedzieli, jakoś pocieszająca myśl.
A nawet nic. Wy bękarty, znaleźliście się na samym szczycie mojej własnej listy gówna, możecie się założyć. Ale pod jakim imieniem? Tylko
pięć dni na tym nieoświeconym świecie i jużkompletni obcy próbują mnie zabić. Co smutne, to nie był
rekord. Chciałby wiedzieć, kim byli. Chciałby wrócić do domu w Cesarstwie Barrayaru, gdzie budzący grozę tytuł Cesarskiego Audytora faktycznie
znaczył coś dla ludzi.
Chciałbym, żeby te nieszczęsne anioły przestały na mnie skrzeczeć.
– Chóry anielskie – wymruczał w eksperymentalnej inkantacji, – wyśpiewajcie mi odpoczynek.
Anioły odmówiły uformowania się w kulę jak błędny ognik i wyprowadzenia go z tego miejsca. Więc tyle z jego mglistej nadziei, że jego
podświadomość będzie go kierowała w odpowiednim kierunku, podczas gdy reszta umysły była wyłączona, i że mogłaby wyprodukować schludną
inspirację w dramatycznej formę. Na zewnątrz. Jedna stopa przed drugą, czy to nie był dorosły sposób na rozwiązywanie problemów?
Z pewnością powinien być dorosłym w tym wieku.
Zastanawiał się, czy chodzi w kółko.
Jego szukająca dłoń chwiała się w czarnym powietrzu w wąskim krzyżującym się korytarzu, prowadzącym do maszynerii wspierającej banku, który
zignorował. Później kolejny. Już dał się nabrać na badanie zbyt wielu z nich, co było częścią tego, jak okropnie był zagubiony. Idź prosto, albo, jeśli
korytarz kończy się ślepo, w prawo, tak bardzo jak to możliwe, to była jego nowa zasada.
Ale wtedy jego uderzające palce napotkały coś, co nie było zboczem krioszuflady, i zatrzymał się nagle. Rozglądał się bez obracania, bo
obracanie, jak odkrył, niszczyło tą odrobinę orientacji, którą wciąż posiadał. Tak, drzwi! Jeśli tylko nie kolejny schowek użytkowy. Jeśli nie
zamknięty, dla odmiany.
Niezamknięty, tak! Miles syknął przez zęby i pchnął. Zawiasy zaskrzypiały od korozji. Wydawało się, że ważą tonę, ale to cholerstwo się poruszyło!
Przesunął
eksperymentalnie stopę przez szparę i pomacał. Podłoga, nie spadek – jeśli jego zmysły znowu nie kłamały. Nie miał nic, czym mógłby podeprzeć
otwarte drzwi; miał nadzieję, że zdoła znów je znaleźć, gdyby okazało się, że to kolejny ślepy zaułek. Ostrożnie opadł
na czworaki i przesunął się naprzód, wymacując to co z przodu.
Nie kolejny schowek. Schody, schody awaryjne! Najwyraźniej wylądował tuż przed drzwiami. Po prawej stopnie prowadziły w górę, chłodne i
zapiaszczone pod jego obolałą dłonią. Po lewej, w dół. Którędy? Wkrótce może mu się skończyć w górę. To było prawdopodobnie złudzenie, choć
potężne, że mógłby iść w dół wiecznie. Ten labirynt w końcu nie mógł sięgać aż do magmy planety. Gorąco rozmroziłoby zmarłych.
Była tu poręcz, niezbyt obluzowana, ale i tak zaczął się wspinać na czworakach, poklepując każdy pion, aż upewnił się, że stopień był cały, zanim
powierzył mu swój ciężar. Odwrócenie kierunków, bardziej bolesne wspinanie. Kolejny zwrot i na następnym podeście spróbował drzwi, które także
były niezamknięte, ale nie przeszedł
przez nie. Dopóki, i o ile, nie skończą mu się schody, przez byłby zmuszony zawrócić do tych niekończących się rzędów ciał. Próbował liczyć ciągi
schodów, ale stracił
rachubę po kilku nawrotach. Słyszał siebie, jak skamle pod nosem w czasie lamentacji aniołów, i zmusił się, by ucichnąć. Och Boże, czy to była
lekko szara poświata nad głową? Prawdziwe światło czy tylko kolejny miraż? Wiedział, że to prawdziwe światło, gdy zobaczył blady połysk swoich
dłoni, białe duchy rękawów koszuli. Mimo wszystko nie został odcieleśniony w ciemności, ha.
Przy następnym lądowaniu znalazł drzwi z prawdziwym oknem, brudną kwadratową szybą szeroką jak dwie jego rozciągnięte dłonie. Wyciągnął
szyję i wyjrzał
przez nią, mrugając oczami na szarość, która wydawała się jasna jak ogień, co wydusiło z jego wpatrzonych w ciemność oczu wodę. O bogowie i
małe rybki, niech nie będą zamknięte…
Popchnął, po czym sapnął z ulgi, gdy się poruszyły. Nie skrzypiały tak bardzo jak te na dole . To mógł być dach. Bądźostrożny. Znów cię czołgał,
wreszcie na świeże powietrze.
Nie dach; szeroka aleja na poziomie gruntu. Z jedną ręką na szorstkiej stiukowej ścianie za nim, Miles wgramolił się na nogi i wytrzeszczył oczy w
ciemnoszare chmury, napływającą mgłę i zapadający zmierzch. Wszystko rozświetlone radością.
Budynek, z którego właśnie wyszedł, wyrastał zaledwie na jedno piętro, ale naprzeciwko kolejna budowna wznosiła się wyżej. Wydawała się nie
mieć żadnych drzwi po tej stronie, ani niskich okien, ale powyżej, w rozproszonym świetle połyskiwały srebrem ciemne szyby. Żadna nie była zbita,
ale okna miały pusty, nawiedzony wygląd, jak oczy porzuconej kobiety. Niejasno sprawiał wrażenie przemysłowego bloku, żadnych sklepów ani
domów w zasięgu wzroku. Żadnych świateł, ochrony czy czegoś takiego. Składy czy opuszczona fabryka? Chłodny wiatr zdmuchnął plastykową
fiszkę poruszającą się na popękanym chodniku, kawałek jaskrawego śmiecia bardziej solidnego niż wszystkie zawodzące anioły na świecie.
Albo w jego głowie. Wszystko jedno.
Wciąż był, jak oceniał, w stolicy Prefektury Terytorialnej Northbridge, albo Kitahashi, jako że każde miejsce na tej planecie zdawało się szczycić
dwoma wymiennymi nazwami, by bez wątpienia zagwarantować zmieszanie turystów.
Ponieważ by przybyć do jakiejkolwiek innego terenu urbanistycznego, musiałby iść setki kilometrów pod ziemią w linii prostej, a chociaż mógłby
kupić setki kilometrów, biorąc pod uwagę to, jak czuły się jego stopy, część z prostą linią była stanowczo wykluczona. Ironicznie mógłby nawet być
blisko swojego podziemnego punktu startowego, ale całościowo sądził, że tak nie jest.
Z jedną ręką śledzącą szorstki stiuk, częściowo by utrzymać się w pionie, a częściowo dla tego, co stało się teraz ponurym zabobonnym
przyzwyczajeniem, Miles obrócił się w prawo i podreptał alejką do pierwszego bocznego kory- do rogu. Chodnik był zimny. Wcześniej porywacze
zabrali mu buty, jego skarpety były w strzępach, tak jak pewnie jego skóra, ale stopy były zbyt odrętwiałe, by rejestrować ból.
Jego dłoń minęła wyblakłe graffiti, namalowane jakąś czerwoną farbą a potem niedokładnie starte, Spalić Martwych. To nie był pierwszy raz, od
kiedy wylądował na dole, gdy widział ten slogan; raz na mijanej ścianie w drodze z lądowiska, gdzie brygada sprzątająca była właśnie w trakcie
zacierania go; częściej na dole, w korytarzach użytkowych, gdzie nie oczekiwano, że zawędruje jakikolwiek turysta. Na Barrayarze ludzie palili
ofiary dla zmarłych, ale Miles podejrzewał, że tutaj nie o takie znaczenie chodziło. Tajemnicza fraza była wysoko na jego liście rzeczy do
późniejszego zbadania, zanim to wszystko poszło w diabły… wczoraj? Tego ranka?
Skręcając na rogu w kolejną nieoświetloną uliczkę czy drogę dojazdową, którą po przeciwnej stronie obrzeżało rozklekotane siatkowe ogrodzenie,
Miles się zawahał.
Z gęstniejącego mroku i anielskiego deszczu wyłoniły się dwie postacie, idące obok siebie. Miles zamrugał gwałtownie, próbując się im przyjrzeć,
a potem wolałby tego nie robić.
Ta z prawej była tau-cetańską jaszczurką paciorkową, tak wysoką, albo niską, jak on. Jej skóra falowała rozmaitymi skalami kolorów,
kasztanowym, żółtym, czarnym, kością słoniową na kołnierzu wokół gardła i w dół na brzuchu, ale zamiast sadzić skokami jak żaby, maszerowała
wyprostowana, co było pewną podpowiedzią.
Prawdziwa tau-cetańska paciorkowa jaszczurka, przykucnięta, mogła sięgać Milesowi niemal do pasa, więc ta nie była nadzwyczaj wielka jak na
swój gatunek. Ale niosła także torby zwisające z rąk, zdecydowanie nie zachowanie prawdziwej jaszczurki paciorkowej.
Jej wyższy towarzysz… cóż. Wysoki na sześć stóp masłowy chrząszcz był
zdecydowanie istotą z jego koszmarów, i każdego innego człowieka też. Wyglądał
raczej jak gigantyczny karaluch, z bladym pulsującym odwłokiem, złożonymi brązowymi okrywami skrzydłowymi i kiwającą się głową, niemniej
jednak szedł na dwóch patykowatych nogach i także machał materiałowymi torbami zwisającymi z przednich szczypiec. Środkowe odnóża falowały
niepewnie raz istniejąc, raz nie, jako że umysł Milesa nie mógł się zdecydować, jak wyskalować odpychające stworzenie.
Gdy ta para zbliżyła się do niego i zwolniła, gapiąc się, Miles mocniej zacisnął
uchwyt na najbliższej ścianie i zagaił ostrożnie:
– Halo?
Masłowy chrząszcz obrócił owadzią głowę i przyjrzał mu się w odpowiedzi.
– Cofnij się, Jin – doradził swemu niższemu towarzyszowi. – Wygląda na jakiegoś ćpuna, który się tu zaplątał. Patrzaj na jego oczy. – Jego
żuwaczki i macki kołysały się, gdy mówił, męski głos brzmiał wiekowo i zrzędliwie.
Miles chciał wyjaśnić, że chociaż rzeczywiście jest znarkotyzowany, nie był
nałogowcem, ale rozróżnianie tego wydawało się zbyt wielkim wyzwaniem. Zamiast tego spróbował się uśmiechnąć krzepiąco. Jego halucynacje
odrzuciły uśmiech.
– Hej – powiedział Miles, zdenerwowany. – Nie wyglądam nawet trochę tak źle jak wy wyglądacie dla mnie. Dobrze ci tak. – Może zawędrował do
jakiejś opowieści z gadającymi zwierzętami, jak te, które czytał, w kółko i w kółko, w dziecięcym pokoju Saszy i małej Helen. Tyle że zwierzęta
osadzone w takich bajkach zwykle były bardziej futrzaste, pomyślał. Dlaczego jego chemicznie zmienione neurony nie mogły wyrzucić wielgachnych
kociaków?
Przywdział swój najsurowszy ton dyplomaty i powiedział:
– Proszę o wybaczenie, ale najwyraźniej zgubiłem drogę. – A także mój portfel, mój naręczny kom, połowę mojej odzieży, mojego ochroniarza,
mój umysł. I– jego dłoń powędrowała do szyi – jego pieczęć Audytora. Nie żeby którekolwiek obejście czy sztuczki zadziałały w siecy
komunikacyjnej na tym świecie, ale Gwardzista Roic mógł
przynajmniej po jego sygnale go wyśledzić. Jeśli Roic wciąż żył. Był w porządku, gdy Miles go ostatnio widział, kiedy zostali rozdzieleni przez
spanikowany tłum.
Kawałek skruszonego kamienia uciskał go w stopę, więc się przesunął. Jeśli jego oko potrafiło dostrzec różnicę pomiędzy kamykiem a szkłem czy
plastykiem na chodniku, czemu nie był w stanie odróżnić ludzi od wielkich owadów?
– Ostatnim razem, gdy reakcja była taka zła, to były wielkie cykady – powiedział
do masłowego chrząszcza. – Gigantyczny masłowy chrząszcz jest właściwie raczej uspokajający. Niczyj umysł na tej planecie nie potrafi
wygenerować masłowych chrząszczy, może z wyjątkiem Roika, więc wiem dokładnie, skąd pochodzisz. Sądząc po wystroju wokół, lokalni
prawdopodobnie byliby za jakimś gostkiem z głową szakala, a może za człowiekiem-jastrzębiem. W białym fartuchu laboratoryjnym. – Miles
zorientował się, że mówi głośno, kiedy para postąpiła do tyło o kolejny krok. Co, czyżby jego oczy odbijały niebiańskie światło? Albo pałały
złowrogą czerwienią?
– Po prostu go zostaw, Jin – powiedział masłowy chrząszcz do swojego towarzysza-jaszczurki, tarmosząc go za ramię. – Nie gadaj do niego.
Odejdź powoli.
– Czy nie powinniśmy próbować mu pomóc? – O wiele młodszy głos; Miles nie potrafił ocenić, chłopięcy czy dziewczęcy.
– Tak, powiniście! – powiedział Miles. – Z tymi wszystkimi aniołami w moich oczach nie potrafię nawet powiedzieć, gdzie stąpam. Istraciłem buty.
Źli ludzie mi je zabrali.
– No dalej, Jin! – powiedział masłowy chrząszcz. – Musimy odnieść te torby ze znaleziskami do sekretarek przed zmrokiem, albo będą na nas
wściekli.
Miles próbował zdecydować, czy ta ostatnia uwaga miałaby więcej sensu dla jego normalnego mózgu. Może nie.
– Gdzie próbujesz się dostać? – spytała jaszczurka młodym głosem, opierając się pociągnięciom towarzysza.
– Ja… – nie wiem, zdał sobie sprawę Miles. Z powrotem nie było opcją, dopóki narkotyk nie opuści jego systemu i nie zgromadzi informacji, kim
są jego wrogowie –
jeśli wróci na konferencję krioniczną, zakładając, że wciąż trwa po tych wszystkich przerywnikach, może po prostu pospieszyć prosto w ich
ramiona. Dom zdecydowanie był na liście, a aż do wczoraj na szczycie, ale potem sprawy stały się… interesujące.
Wciąż, jeśli jego wrogowie chcieli, by był martwy, mieli mnóstwo możliwości. Tu jest jakaś nadzieja… – Jeszcze nie wiem – wyznał.
Starszy masłowy chrząszcz powiedział z niesmakiem:
– No to nie za bardzo możemy cię tam posłać, prawda? Chodź, Jin!
Miles oblizał suche wargi, albo próbował. Nie, nie zostawiajcie mnie! Słabym głosem powiedział:
– Bardzo jestem spragniony. Możecie przynajmniej powiedzieć mi, gdzie znajdę najbliższą wodę pitną? – Jak długo był zagubiony pod ziemią?
Zegar wodny w jego pęcherzu nie był wiarygodny – mógł równie dobrze sikać na rogu, by ulżyć sobie gdzieś w trakcie jego przypadkowej trasy. Ale
jego pragnienie sugerowało, że wałęsał się gdzieś pomiędzy dziesięć a dwadzieścia godzin. Prawie miał nadzieję na to drugie, jako że znaczyło
to, że organizm wkrótce zacznie się oczyszczać z narkotyku.
Jaszczurka, Jin, powiedziała powoli:
– Mogę ci trochę przynieść..
– Nie, Jin!
Jaszczurka wyszarpnęła ramię.
– Nie możesz mi mówić, co mam robić, Yani! Nie jesteś moimi rodzicami! – Na to ostatnie jego głos się zaczął rwać.
– Chodźmy. Kustosz czeka, żeby zamknąć!
Z ociąganiem, oglądając się w tył przez jaskrawo wzorzyste ramię, jaszczurka pozwoliła się odciągnąć dalej ciemniejącą ulicą.
Miles zjechał w dół, kręgosłupem po ścianie budynku, i westchnął z wyczerpania i desperacji. Otworzył usta na gęstniejącą mgłę, ale ta nie
zaspokoiła jego pragnienia.
Chłód chodnika i ściany kąsały przez cienką odzież – tylko koszula i szare spodnie, kieszenie opróżnione, pasek też zabrany. Będzie jeszcze
zimniej, gdy zapadnie noc. Ta droga dojazdowa była nieoświetlona. Ale przynajmniej miejskie niebo utrzymywało stały morelowy blask, lepszy niż
niekończąca się ciemność pod ziemią. Miles zastanawiał się, jak zimno musiałoby mu się zrobić, zanim wczołgałby się z powrotem do schronienia
w tych ostatnich drzwiach. Piekielnie bardziej niżteraz. A on nienawidził zimna.
Siedział tam przez długi czas, dygocząc, nasłuchując odległych dźwięków miasta i słabych krzyków w swojej głowie. Czyżby jego plaga aniołów
zaczynała topnieć w bezkształtne pasma? Miał nadzieję. Nie powinienem był siadać. Mięśnie nóg napięły się i zakleszczyły, i wcale nie był pewien,
czy zdoła znowu wstać.
Myślał, że było mu zbyt niewygodnie, by drzemać, ale obudził się z przestrachem, jakiś nieznany czas później, na nieśmiały dotyk na ramieniu. Jin
klęczał przy jego boku, wyglądając odrobinę mniej jaszczurowato niż wcześniej.
– Jeśli pan chce – szepnął Jin, – może pan ze mną pójść do mojej kryjówki. Mam tam kilka butelek wody. Yani pana nie zobaczy, poszedł do łóżka.
– To – sapnął Miles – brzmi świetnie. – Wygramolił się na nogi, mocny młodzieńczy uścisk opanował jego potknięcie.
W skomlącym nimbie wirujących świateł Miles podążył za przyjacielską jaszczurką.
* * *
Jin zerknął przez ramię, by się upewnić, że zabawny mały człowiek, nie wyższy od niego samego, wciąż za nim podąża. Nawet w mroku jasne było,
że ćpun był dorosłym, a nie kolejnym dzieciakiem, jak sądził Jin po pierwszym spojrzeniu. Miał dorosły głos, jego słowa były precyzyjne i
skomplikowane mimo ich zmęczonego zlewania się i dziwnego akcentu, niski i dudniący. Poruszał się niemal tak sztywno i powoli jak stary Yani.
Ale kiedy przelotny uśmiech osłabił napięcie na jego twarzy, wyglądała dziwnie miło w określony sposób, jakby uśmiech często tu gościł. Burkliwy
Yani nigdy się nie uśmiechał.
Jin zastanawiał się, czy mały człowiek został pobity, i dlaczego. Krew plamiła podarte na kolanach spodnie, a jego biała koszula nosiła
brązowiejące smugi. Jak na prostą koszulę ta wyglądała całkiem wytwornie, jakby – zanim została całkiem zmiętoszona – była czysta i ładna, ale
Jin nie był w stanie stwierdzić, jak ten efekt osiągnięto. Nieważne. Miał na razie swoje nowe stworzenie tylko dla siebie.
Kiedy doszli do metalowej drabinki prowadzącej po zewnętrznej stronie budynku wymiennika, Jin spojrzał na krwawe plamy i sztywność i pomyślał,
by spytać:
– Dasz radę się wspinać?
Mały człowiek spojrzał w górę.
– Nie jest to moja ulubiona aktywność. Jak wysoko ten zamek sięga?
– Aż na szczyt.
– To byłoby, um, dwa piętra? – Dodał cichym mamrotaniem: – Czy dwadzieścia?
Jin odparł:
– Tylko trzy. Moja kryjówka jest na dachu.
– Część z kryjówką brzmi nieźle. – Mężczyzna oblizał popękane wargi wyglądającym na suchy językiem. Naprawdę potrzebował wody, jak sądził
Jin. – Może lepiej idź pierwszy. W razie gdybym się pośliznął.
– Muszę iść ostatni, by podnieść drabinę.
– Och. W porządku. – Małą, kwadratowa dłoń sięgnęła, by chwycić szczebel. –
W górę. W górę jest dobrze, prawda? – Przerwał, złapał oddech i chwiejnie powędrował
w górę.
Jin podążył za nim tak lekko jak jaszczurka. Trzy metry wyżej zatrzymał się, by uruchomić zapadkę, która podnosiła drabinę poza asięg
nieautoryzowanych, i zatrzasnął
ją. Do góry kolejne trzy metry, podszedł w miejsce, gdzie szczeble zastąpiły szerokie stalowe szyny, wbite w ścianę budynku. Mały człowiek
pokonał je, ale najwyraźniej utknął na występie.
– Gdzie teraz jestem? – odezwał się do Jina napiętym tonem. – Czuję spadek, ale nie mogę się upewnić, jak nisko naprawdę jest.
Co, przecież nie jest aż tak ciemno.
– Po prostu się przewróć i stocz, jeśli nie możesz się podciągnąć. Brzeg budynku ma tylko pół metra.
– Ach. – Stopy w skarpetkach machnęły i zniknęły. Jin słyszał łomot i stęknięcie.
Wyskoczył na parapet i zobaczył małego człowieka siedzącego na płaskim dachu, palcami skrobiąc żwir, jakby szukając uchwytu na jego
powierzchni.
– Och, boisz się wysokości? – spytał Jin, czując się głupio, że nie spytał wcześniej.
– Zwykle nie. Oszołomiony. Przepraszam.
Jin pomógł mu wstać. Mężczyzna nie wyszarpnął mu swojej dłoni, więc Jin poprowadził go dookoła podwójnych wież wymienników, stojących na
dachu jak wielkie bloki. Słysząc znajome kroki Jina, Galli, Twig i Pani Speck oraz sześcioro pozostałych dzieci Pani Speck obiegło bloki, by go
powitać, gdacząc i kwocząc.
– Och, Boże. Teraz widzę kurczaki – powiedział mężczyzna napiętym głosem. –
Przypuszczam, że są związane z aniołami. W końcu skrzydła.
– Przestań, Twig – powiedział Jin surowo do brązowej kwoki, która uparła się chyba, by dziobać nogawkę spodni gościa. Jin odsunął ją stopą na
bok. – Nie przyniosłem ci jeszcze jedzenia. Później.
– Ty też widzisz kurczaki? – spytał ostrożnie mężczyzna.
– Ta, to moje. Biała to Galli, brązowa to Twig, a czarno-biała plamista to Pani Speck. Tamte to wszystko jej dzieci, choć myślę, że już nie są
dziećmi. – Na wpół
wyrośnięte i liniejące, kurczaki nie wyglądały zbyt apetycznie, fakt, za który Jin niemal przeprosił, gdy mężczyzna wciąż wpatrywał się w grupę
powitalną w zmroku. –
Nazwałem ją Galli, ponieważ naukowa nazwa kurczaka to Gallus gallus, wiesz. –
Radosne imię, brzmiące jak galop-galop, co zawsze wywoływało u Jina uśmiech.
– Ma… sens – powiedział mężczyzna i pozwolił, by Jin pociągnął go dalej.
Gdy minęli róg, Jin automatycznie sprawdził, by się upewnić, czy z dachu usunięto brezenty i czy niewielkie tkaniny, które rozwiesił na prętach
między dwiema wieżami wymienników, wciąż mocno się trzymają, osłaniając jego zwierzęcą rodzinę. Namiot tworzył przytulną przestrzeń, większą
niż jego sypialnia kiedyś… uniknął tego wspomnienia. Uwolnił obcego na chwilę wystarczającą, by wskoczyć na krzesło i włączyć latarkę, wiszącą
na skrawku drutu z poprzeczki, która rzucała jasne kółko światła na jego tajemne królestwo równie dobrze każde inne oświetlenie sufitowe.
Mężczyzna przycisnął ramię do zaczerwienionych oczu, a Jin przygasił światło do czegoś bardzieł miękkiego.
Gdy Jin zeskoczył, Lucky podniosła się z posłania na materacu z postrzępionych fiszek, przeciągnęła się i skoczyła ku niemu, miaucząc, potem
podniosła się na tylnich łapach, by położyć jedyną przednią łapkę błagalnie na kolanie Jina, chowając pazury.
Jin schylił się i podrapał jej puszyste szare uszy.
– Jeszcze nie obiad, Lucky.
– Ten kot ma trzy nogi, prawda? – spytał mężczyzna. Brzmiał nerwowo. Jin miał
nadzieję, że nie jest uczulony na koty.
– Ta, urwało jej jedną w drzwiach, gdy była kociakiem. Nie nazwałem jej. To kot mojej matki. – Ji zacisnął zęby. Nie musiał dodawać tego
ostatniego. – To tylko Felis domesticus.
Sokół Gyre wydał jeden rozdzierający uszy skrzek ze swojej żerdzi, a czarno-białe szczury zachrobotały w swoich klatkach. Jin przywitał się z nimi
wszystkimi. Kiedy jedzenie nie przyszło natychmiast, wszyscy uspokoili się w niezadowolony sposób.
– Lubisz szczury? – spytał pośpiesznie Jin swojego gościa. – Pozwolę ci potrzymać Jinni, jeśli chcesz. Jest najprzyjaźniejsza.
– Może później – powiedział słabo mężczyzna, najwyraźniej zrozumiał jego zawiedzione spojrzenie, i po zezującym na półkę spojrzeniu z klatkami
dodał: –
Całkiem lubię szczury. Po prostu boję się, że ją upuszczę. Jestem trochę roztrzęsiony.
Błądziłem dziś w Kriokumbach raczej długo. – Po kolejnej chwili zaproponował: –
Kiedyś znałem przestrzeniowca, który trzymał chomiki.
To było zachęcające. Jin się rozpromienił.
– Och, twoja woda!
– Tak, poproszę – powiedział mężczyzna. – To jest krzesło, prawda? – Złapał się za oparcie wcześniejszego podnóżka Jina, opierając się o niego.
Podrapany okrągły stolik za nim, wyrzucony z jakiejś kawiarni i nagroda za przeszukiwanie alejek, był
nieco chwiejny, ale Kustosz Tenbury pokazał Jinowi, jak naprawić go kilkoma podkładkami i pinezkami.
– Ta, siadaj! Przepraszam, że jest tylko jedno, ale zwykle jestem jedyną osobą, która tu przychodzi. Dostaniesz je, bo jesteś gościem. – Gdy
mężczyzna opadł na stare plastykowe krzesło z kafeterii, Jin wygrzebał na półce litrową butelkę wody, odkręcił ją i podał. – Przepraszam, że nie
mam kubka. Nie przeszkadza ci picie tam, gdzie były moje usta?
– Ani trochę – powiedział mężczyzna, podniósł butelkę i łyknął łapczywie.
Przestał gwałtownie, gdy była pusta w jakiś trzech czwartych, i zapytał:
– Czekaj, czy to cała twoja woda?
– Nie, nie. Jest kran na zewnątrz każdej z tych starych wież wymiany ciepła. Jeden jest zepsuty, ale kustosz podłączył dla mnie inny, kiedy
przeniosłem tu wszystkie moje zwierzęta. Pomógł mi też rozłożyć namiot. Sekretarki nie pozwalają mi już trzymać zwierząt w środku, ponieważ
zapach i hałas denerwował paru ludzi. Itak bardziej mi się tu podoba. Pij, ile chcesz. Mogę ją znów napełnić.
Mały człowiek opróżnił butelkę i, trzymając Jina za słowo, oddał mu ją.
– Więcej, proszę?
Jin wyskoczył do kranu i napełnił butelkę, wykorzystując tę chwilę, by wypłukać i napełnić poidło kurczaków. Jego gość wypił kolejne pół litra wody
bez przerwy, po czym odpoczął, pozwalając oczom się zamknąć.
Jin próbował się zorientować, ile lat ma mężczyzna. Jego twarz była blada i pomarszczona, z wachlarzami mocnych linii w kącikach oczu, a jego
podbródek był
ocieniony jednodniowym zalążkiem brody, ale to mogło być przez zgubienie się Poniżej, co mogło się odbić na każdym. Jego ciemne włosy były
schludnie obcięte, w świetle uwidaczniało się kilka błysków srebra. Jego ciało wydawało się bardziej zminiaturyzowane niż zdeformowane,
wystarczająco krępe, choć jego głowa, osadzona na krótkiej szyi, była odrobinę za duża w stosunku do niego. Jin zdecydował zaspokajać swoją
ciekawość bardziej okrężnymi drogami, by być grzecznym.
– Jak panu na imię?
Oczy mężczyzny się otwarły; były koloru czystej szarości, i prawdopodobnie byłyby jasne, gdyby nie były tak przekrwione. Gdyby ten gość byłby
większy, jego podejrzany wygląd bardziej by Jina zaalarmował.
– Miles. Miles Vo- cóż, reszta jest kęsem, którego nikt tutaj nie potrafi wymówić.
Możesz mnie po prostu nazywać Miles. A twoje imię, młoda… osobo?
– Jin Sato – odparł Jin.
– Mieszkasz na tym dachu?
Jin wzruszył ramionami.
– Najczęściej. Nikt się tu nie wspina, by mi przeszkadzać. Windy w środku nie działają. – Ciągnął: – Mam prawie dwanaście lat – a potem,
decydując, że był
wystarczającą grzeczny, dodał: – Ile ty masz lat?
– Prawie trzydzieści osiem. Z innego kierunku.
– Och. – Jin przetrawiał to. Rozczarowująco stara osoba, dlatego najprawdopodobniej nudna, choć nie tak stara jak Yani, ale też ciężko się
dowiedzieć wieku Yaniego. – Masz zabawny akcent. Jesteś gdzieś stąd?
– W żadnym razie. Jestem z Barrayaru.
Brwi Jina się zmarszczyły.
– Gdzie to jest? Czy to miasto? – To nie była Prefektura Terytorialna; Jin mógł
wymienić nazwy dwunastu. – Nigdy o nim nie słyszałem.
– Nie miasto. Planeta. Trójplanetarne cesarstwo, technicznie.
– Pozaświatowiec! – Oczy Jina rozszerzyły się z zachwytu. – Nigdy wcześniej nie spotkałem pozaświatowca! – Dzisiejsze przeszukiwanie nagle
wydało się bardziej owocne. Choć jeśli ten człowiek był turystą, prawdopodobnie wyjedzie, jak tylko zadzwoni do swojego hotelu albo przyjaciół, co
był zniechęcającą myślą. – Zostałeś pobity przez rabusiów, albo coś takiego? – Rabusie polowali na ćpunów, pijaków i turystów, jak słyszał Jin.
Przypuszczał, że stanowili łatwy cel.
– Coś w tym stylu. – Miles wykrzywił się do Jina. – Słyszałeś wiele wieści przez ostanie kilka dni?
Jin potrząsnął głową.
– Tylko Suze Sekretarka ma tutaj działającą komkonsolę.
– Tutaj?
– W tym miejscu. To był kriozakład, ale został opróżniony i porzucony, och, na długo zanim się urodziłem. Wprowadziła się kupa gości, którzy nie
mieli gdzie pójść.
Przypuszczam, że wszyscy jesteśmy uciekinierami. Cóż, ludzie żyjący dookoła wiedzą, że tu w środku są ludzie, ale Suze-san mówi, że jeśli
naprawdę będziemy się starali nikogo nie denerwować, zostawią nas w spokoju.
– Ta, um, osoba, która była wcześniej z tobą, Yani. Kto to jest? Jakiś twój krewny?
Jin potrząsnął głową zdecydowanie.
– Po prostu pewnego dnia tu przyszedł, jak to większość robi. Jest ożywionym. –
Jin nadał słowu jego znaczeniową wymowę, od-żywym.
– Masz na myśli, że jest krio-ożywiony?
– Ta. Choć nie jest taki jak inni. Jego kontrakt z korporacją był tylko na sto lat-przypuszczam, że zapłacił za to mnóstwo forsy, dawno temu. Ale
zapomniał
powiedzieć, żeby go nie odmrażać, aż znajdzie się lekarstwo na bycie starym. Ponieważ tak mówił jego kontrakt, zwrócili go, choć przypuszczam,
że jego korporacji przykro było tracić jego głos. Ta przyszłość to nie było to, czego oczekiwał, jak sądzę- ale jest za stary i zbyt zagubiony, by
pracować gdziekolwiek i zarobić wystarczająco pieniędzy, by znów się zamrozić. Mnóstwo na ten temat narzeka.
– Ja… rozumiem. – Mały człowiek mocno zacisnął oczy, i znowu je otworzył, potarł brew, jakby go bolała. – Boże, chciałbym, żeby mi się rozjaśniło
w głowie.
– Mógłbyś się położyć w moim śpiworze, jeśli chcesz – zasugerował niepewnie Jin. – Jeśli nie czujesz się za dobrze.
– Faktycznie, młody Jinie, nie czuję się za dobrze. Dobrze powiedziane. – Miles przechylił butelkę wody i opróżnił ją. – Im więcej piję, tym lepiej-
wymywam tę cholerną truciznę z mojego organizmu. Czego używasz jako kibla? – Na puste spojrzenie Jina dodał: – Latryny, łazienki, unikacji,
pisuaru? Czy jest jakiś w budynku?
– Och! Nie blisko, niestety. Zwykle gdy jestem tu na górze przez długi czas, przemykam się i używam ścieku w rogu, i spłukuję do rynny wiadrem
wody. Chociaż nie mówię kobietom. Narzekają, nawet jeśli kurczaki łażą po dachu i nikt o tym nie myśli. Ale dzięki temu trawa na dole jest bardzo
zielona.
– Ach ha – powiedział Miles. – Gratulacje- ponownie wynalazłeś garderobę, mój jaszczurzy giermku. Stosowne, jak na zamek.
Jin nie wiedział, jaki to rodzaj ubrania ta gardowa roba, ale i tak połowa rzeczy, które mówił ten ćpun, nie miała sensu, więc zdecydował się tym nie
przejmować.
– A gdy sobie poleżysz, wrócę z jakimś jedzeniem – zaproponował Jin.
– Po drzemce mój żołądek może uspokoi się na tyle, by się za nie wziąć, tak.
Jin uśmiechnął się i podskoczył.
– Chcesz więcej wody?
– Poproszę.
Kiedy Jin wrócił od kranu, zobaczył małego człowieka siedzącego na śpiworze, leżącym pod ścianą wieży wymiennika. Lucky mu pomagała;
sięgnął i nieuważnie podrapał jej uszy, potem pozwolił palcom fachowo wymasować wzdłuż jej kręgosłup, który wygiął się pod jego dłonią. Kot
raczył wydać krótki pomruk, niezwykły znak aprobaty. Miles chrząknął i się położył, przyjmując butelkę wody i stawiając ją obok swojej głowy.
– Ach. Boże. Jakie to dobre. – Lucky wskoczyła mu na pierś i obwąchała szczeciniasty podbródek; zerknął na nią tolerancyjnie.
Nowa troska przemknęła przez myśli Jina.
– Jeśli wysokości sprawiają, że kręci ci się w głowie, ściek mógłby być problemem. – Ujrzał okropne wyobrażenie swojego gościa spadającego
głową naprzód przez parapet, gdy próbuje sikać w ciemność. Jego pozaświatowy gość. – Widzisz, kurczaki nie latają tak dobrze, jak myślisz, a
małe kurczaczki nie latają w ogóle.
Straciłem za parapetem dwoje dzieci Pani Speck, kiedy zrobiły się wystarczająco duże, by wspiąć się na półkę, ale nie wystarczająco duże, by
bezpiecznie zlecieć na dół, gdy wypadły. Więc na ten czas pomiędzy przywiązałem długi sznurek do nogi każdego, by powstrzymać je przed
chodzeniem za daleko. Może powinienem, jakby… przywiązać linę wokół twojej kostki albo coś takiego?
Miles wpatrywał się w niego w skrzywionej fascynacji i Jin przez chwilę okropnie się martwił, że śmiertelnie obraził małego człowieka. Ale Miles
wreszcie powiedział
zardzewiałym głosem:
– Wiesz- w tych okolicznościach- to może nie być zły pomysł, dzieciaku.
Jin wyszczerzył się z ulgą i popędził, by znaleźć kawałek liny w swoim schowku z zapasami. Uwiązał solidnie jeden koniec do metalowej poręczy
przy drzwiach wieży, upewniając się, że dosięgnie do wlotu ścieku, i wrócił, by przymocować drugi koniec do kostki swojego gościa. Mały człowiek
już zasnął, ściskając butelkę z wodą pod jednym ramieniem i szarego kota pod drugim. Jin owinął linę dwa razy i zrobił porządny węzeł.
Potem znów wspiął się na krzesło i przygasił latarkę do miękkiego nocnego blasku, próbując nie myśleć o matce.
Dobranoc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki.
Jeśli kiedykolwiek znajdę wśpiworze karaluchy, złapię je i włożę do słoików. Co właściwie lubią pluskwy?
Nie mam pojęcia. To tylko głupiutka rymowanka do snu. Idźspać, Jin!
Słowa te zwykle powodowały, że czuł ciepło, ale teraz zrobiło mu się zimno.
Nienawidził zimna. Zadowolony, że wszystko zabezpieczył, i że intrygujący pozaświatowiec nie może go teraz porzucić, Jin wrócił do parapetu,
przeskoczył go i zaczął schodzić po szczeblach. Jeśli się pośpieszy, zdąży pod tylne drzwi Kawiarni Ayako, zanim wszystkie dobre resztki zostaną
wyrzucone w czasie zamykania.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy Gwardzista Roic obudził się po raz drugi – a może to był trzeci raz –
matowa breja narkotykowa w jego głowie przejaśniła się do gęstej pulsującej mgły.
Poszukał swojego naręcznego komu i – co nie było zaskakujące – nie znalazł go.
Jęcząc, obrócił się na stęchłym materacu rzuconym na podłogę tego… miejsca, i otworzył oczy na płaszczyznę światła dziennego i pierwszy jasny
widok swojego więzienia.
Było ogołocone z mebli. Coś w rodzaju starego pokoju hotelowego, zdecydował
po minucie dzięki kształtowi, plamom, gniazdkom, wyglądającemu na skorodowany spryskiwaczowi nad głową i kiepskiem światłu nad jedynymi
drzwiami. Jego materac leżał w czymś, co kiedyś mogło być niszą garderobianą, naprzeciwko małej działającej łazienki z wyjętymi drzwiami.
Łańcuch zapięty wokół jego kostki prowadził do sworznia w ścianie. Więzy były dostatecznie długie, by mógł używać urządzeń, przypomniał sobie z
tej zamglonej nocy, ale nie sięgały do drzwi zewnętrznych.
Odwiedził je znowu i, mając nadzieję na zmycie jeszcze trochę mazi, pił łapczywie z cienkiego plastykowego kubka najwyraźniej zostawionego do
jego użytku. Długie wąskie okno rozciągało się nad poplamioną wanną. Wyjrzał na zewnątrz na wzniesienie bez wyrazu zatłoczone wysokimi,
ukształtowanymi jak strzały iglakami, ciemnymi i splątanymi. Postukał w szybę; wydała ten głuchy ton, który mówił: nietłuczące, przynajmniej przez
kogoś, kto nie jest uzbrojony w wiertło siłowe czy może łuk plazmowy.
Sprawdził długość łańcucha. Nie sięgał nawet do połowy drogi do drzwi, ale gdy stał wyprostowany, odkrył, że może wyjrzeć przez witrażowe okno,
niezasłonięte zasłonami czy filtrem polaryzującym. Musieli nie oczekiwać gości. Ten pokój najwyraźniej otwierał się na dwukondygnacyjną galerię.
Widok poza poręczą schodził
w dół do szerokiej łaty płaskiego buszu, która zakręcała poza pole widzenia, obrzeżona splątaną tajgą. Żadnego innego budynku w zasięgu
wzroku.
Nie był już w mieście, to na pewno. Czy zeszłej nocy na horyzoncie był
jakikolwiek poblask miasta? Pamiętał tylko nocne światło w kiblu. Mógł być dziesięć kilometrów od Northbridge albo dziesięć tysiąc, co mogło
później zrobić różnicę.
Wyciągnął się na swoją znaczącą długość na materacu i zaczął pracwać nad trzpieniem w ścianie, jedyną rzeczą trochę przypominającą słaby
punkt. Nie ruszała się, a jego wielkie palce ledwie mogły dosięgnąć denerwującej małej rzeczy. Gdyby tylko mógł ją okręcić…
Jak u diabła skończyłem wtym bałaganie? Wyobraził sobie dowódcę Gwardzistów Pyma krytykującego jego wczorajsze działania i skulił się. To
było tysiąć razy gorsze niż klapa z niesławnym chrząszczowym masłem. Choć wszystko zaczęło się spokojnie cztery tygodnie temu.
Nawet jeśli nagle, ale w tym nie było nic nowego – galaktyczne zadania Lorda Audytora Vorkosigana od Cesarza Gregora zwykle przybywały
niespodziewanie. Po tuzinie pozaświatowych podróży w służbie swego pana Roic nabrał wprawy w szamotaninie pakowania bagażu swego pana,
w swojej roli czasem ordynansa do spraw dokumentów podróżnych swojego pana i jego własnych, w roli osobistego asystenta – tytuł pod jakim
Roic podróżował, jako że wyjaśnienie starożytnej i szacownej rangi Gwardzisty galaktykom zawsze było przegraną sprawą – i ochroną swego
pana. I– choć milord prawie nigdy nie dyskutował o tym głośno – prywatnego medtechnika z powodu uporczywych problemów zdrowotnych
milorda.
Kompetentna służba Domu Vorkosiganów, pod nawet bardziej kompetentnym nadzorem Lady Ekaterin Vorkosigan, zwolniła go właściwie z
pierwszego obowiązku.
Odwołanie własnych spraw powodowało więcej ukłuć w sercu, jako że właśnie zdobył
się na odwagę, by zaprosić pannę Pym do Hassadaru, by po raz pierwszy spotkała jego rodziców. Ale jako dziecko gwardzisty, Aurie doskonale
rozumiała. Zabieganie o córkę swojego dowódcy było w zeszłym roku zawoalowanym procesem, raczej jak u tych Ziemskich owadów, które
opisywała Lady Vorkosigan, gdzie samiec zbliżał się z bolesną ostrożnością, aby nie zostać pomylonym z posiłkiem przez swoją oblubienicę.
Ale to Gwardzista-dowódca Pym mógł oderwać Roikowi głowę i zjeść ją, gdyby popełnił błąd.
Mimo to w mniej niż dzień wsiedli do czółna na stację transferową, by się przesiąść na statek skokowy, i zaczęły się trzy nudne, choć wygodne,
tygodnie podróży na Nową Nadzieję III, albo Kibou-daini, jak nazywana była przez miejscowych dla odróżnienia jej od dwóch innych planet i jednej
stacji transferowej o tej samej nazwie w sieci wormholi. Kibou w skrócie, na szczęście. Milord, przyzwyczajony ze starych czasów w Cesarskiej
Służbie Bezpieczeństwa, by nie tracić czasu w podróży, wręczył
Roikowi masę pracy domowej o ich miejscu przeznaczenia, a sam zagłębił się w jeszcze większe i bardziej zastrzeżone raporty.
Sam Roic nie mógł sobie wyobrazić tej roboty. Trzeba przyznać, Lord Vorkosigan był jedyną osobą, jaką Roic znał, która naprawdę umarła i
została krio-ożywiona, co czyniło z niego praktycznego eksperta w tym temacie wśród Audytorów Gregora, osobistej stajni rozjemców Cesarza. I
znał swoich galaktyków, bez dyskusji. Iwłaśnie szczęśliwie zakończył, w swojej drugiej roli jako deputowanego Księcia swojego Ojca w Radzie
Książąt, kilka lat komitetów poświęconych udoskonaleniu prawa Barrayarskiego dotyczącego technologii reprodukcyjnych do standardów
galaktycznych. Krionika, przypuszczał Roic, była drugim końcem tych zagadnień życio-technologii, a więc logicznym rozszerzeniem. Ale Zamknięta
Konferencja Krioniczna w Northbridge, organizowana przez konsorcjum krio-ożywieńczych korporacji Kibou-Daini, wydawała się hotelem tak
pełnym twardogłowych naukowców o zamglonych oczach i dobrze odżywionych prawników, jak Roic jeszcze nie widział.
– Nie lekceważ gwałtowności akademików, kiedy na szali są fundusze –
powiedział milord, kiedy Roic to wytknął. – Ani pociągu adwokatów do napastliwej taktyki.
– Tak, ale generalnie nie używają ogłuszaczy czy igłowców – odpowiedział Roic.
– To wszystko słowa. Moje umiejętności się marnują. Kiedy zaczną odpalać te granaty paragrafów, przykucnę raczej za panem.
Najwyraźniej powiedział to za wcześnie.
Siedział na każdym wykładzie, w jakim uczestniczył jego pan, z tyłu pomieszczenia, gdzie mógł obserwować wszystkie wyjścia, i trudno mu było
pozostać przytomnym, choć milord rejestrował wszystko bezkrytycznie. Podążał za swoim panem na posiłki z innymi uczestnikami i nie unikał
żadnego przyjęcia organizowanego przez sponsorów konferencji, na różne dystanse od wiszenia za niskim ramieniem swojego pana po
podpieranie odległych ścian, gdy milord tak zasygnalizował.
Dowiedział się o wiele więcej o kriogenice i ludziach, którzy się nią trudnili niż kiedykolwiek chciał wiedzieć.
Iwłaśnie miał dojść do wniosku, że cała ta wycieczka została ustalona między Lady Vorkosigan a Cesarzową Laisą, by zapewnić Ekaterin tak
potrzebne wakacje od małżonka, który diagnozował wszelkie skargi jako znak znudzenia, co może złagodzić ekscytujące nowe zadanie. Skoro
Lady Vorkosigan już prowadziła nietypowe domostwo, wychowywała stado czworga dzieci w wieku do lat sześciu i nastoletniego syna z
poprzedniego małżeństwa, grała polityczną gospodynię dla swojego męża w jego rolach tak Cesarskiego Audytora, jak i dziedzica Księcia,
podjęła się obowiązku nadzorowania gospodarki i terraformowania Okręgu Vorkosigan i próbowała desperacko, w wolnych sekundach, utrzymać
firmę projektowania ogrodów, pod schodami zakładano się, kiedy pęknie i odpowie na zapatrywanie się milorda na rolę męża przez defenestrację
małego człowieczka z czwartego piętra Domu Vorkosiganów.
Dla Roika ta podróż była odpowiednim substytutem.
Ale nawet najbardziej lojalny Gwardzista musiał czasami iść do łazienki, dlatego właśnie, odkładając na bok ekonomię, Roic uporczywie kłócił się
o zmiennika, a nawet dwóch, na takie okazje. Wrócił… poprzedniej nocy? – a może stracił więcej niż jeden dzień w tej zamglonej niewoli? – do
głównego pomieszczenia recepcji, by odkryć, że jego pan przepadł, choć po krótkiej wycieczce znalazł go na piętrze, za zakolem schodów, w
nawet bardziej prywatnej części przyjęcia. Ich naręczne komy działały na zakodowanym kanale bezpieczeczeństwa; nie zabrzmiał kod „ przychodź
tu potrzebuję cię”, więc Roic wałęsał się niecierpliwie i kontrolował nerwy. Kiedy milord w końcu wymaszerował spod zakola schodów, dostrzegł
Roika i dołączył do niego, obciągając mankiety w pełen samozadowolenia sposób, jego wyraz twarzy był wyłącznie uspokajający. Dla każdego, kto
znał go dobrze, to znaczy. To był magiczny błysk w oczach, i przelotny uśmiech, i ogólna aura euforii. Tylko najpaskudniejsza rzecz mogła go
wprawić w euforię.
– Co? – wymruczał Roic zaniepokojony, i: – Później – odpowiedział milord. –
Ściany mają uszy.
Roic musiał zacisnąć zęby, aż północ zastała ich w ich wspólnym pokoju, gdzie milord rozpakował po raz pierwszy wyciszacz antypodsłuchowy, a
także koder wiadomości. Usiadł przy jedynym biurku w pokoju i zaczął pisać.
– A więc? – spytał Roic. – Dlaczego nagle wygląda pan na takiego zadowolonego?
– Miałem właśnie mój pierwszy przełom w śledztwie, po całych martwych dniach.
Ktoś właśnie próbował mnie przekupić.
Roic zesztywniał. Próba przekupienia Cesarskiego Audytora była karana karą śmierci na Barrayarze. Ale my nie jesteśmy na Barrayarze, tym
bardziej szkoda.
– Ee… i to jest dobra rzecz?
– Gdzie jest dym, jest i ogień, jak mówią. – Milord nadal radośnie wklepywał
cokolwiek tam układał Tylko dla Oczu Cesarza. – A może lustra. Pamiętaj, to była bardzo subtelna i elegancka łapówka. Jestem prawie
zadowolony, że nie mam do czynienia z idiotami. Och, Laisa, miałaś rację, miałaś rację. Ale skąd twój słodki komarrański nos wiedział?
– Co pan odpowiedział? – spytał nespokojnie Roic.
– Racja, nigdy nie byłeś w stroju galaktycznego najemnika. Ani tajnego agenta.
Obaj testowali politykę łapówki. Kiedyś w mojej starej flocie regułą było akceptować wszystko, zgłosić to Dowództwu i przejść do robienia
dokładnie tego, co i tak miałeś zrobić. Tajni agenci byli podobni- przyjmij i podążaj tak daleko, jak daleko prowadzą powiązania. Ponieważ one
prowadzą w dwie strony, wiesz. Rozegraj to, pociągnij tu…
zobacz, co jest na drugim końcu… Ha! – Skończył swoje wpisy zawijasem.
– Jakiego rodzaju łapówka? – naciskał Roic. – Albo- czy powinienem nie wiedzieć? – Proszę, nie każmi pracować wtej cholernej ciemności!
– Kilka bardzo interesujących opcji towarowych w Shiragiku-sha, Korporacji Krionicznej BiałejChrys, w pełni. BiałaChrys jest firmą mającą
otrzymać koncesję na Komarrze, wiesz. Mógłbym się dostać na parter na bardzo korzystnych warunach, jak się zdaje. Właściwie pożyczyliby mi
pieniądze bezinteresownie, do spłacenia po tym, jak moje aktywa się podwoją. Ponieważ co mogłoby być lepsze dla nich niż chełpić się lokalnym
udziałowcem z moimi niemożliwie wysokimi koneksjami? Chociaż nie zaoferowano mi, co wystarczająco ciekawe, udziału głosów. Głosy są
zarezerwowane dla ich patronów poniżej zera.
Ze wszystkich zginających mózg skrętów demokracji, jakich Roic doświadczył, nawet gorsze niż drugoplanowy rynek w komarrańskim planetarnym
udziale głosów, był zwyczaj Kibou-daini głosowania przez zmarłych, bo powodowało u niego ból głowy. Przez zastępstwo, oczywiście –
pozostawione w rękach kriokorporacji, które gromadziły zamrożone zasoby na nieznaną i dziwnie oddaloną przyszłość. Ponieważ jeśli zamierzałeś
powierzyć firmie swoją śmierć i następne życie, twój głos był
w porównaniu małą rzeczą.
– Bez wątpienia – zaznaczył rzeczowo milord, gdy po raz pierwszy poznał ten fakt,
– wydaje się to dobrym pomysłem na jakiś czas. – Dwieście, trzysta lat temu, kiedy dziwne obyczaje pogrzenowe Nowej Nadziei, jak Roic nie mógł
o nich przestać myśleć, były tylko początkiem by zyskać popularność.
– He – wymamrotał milord i wysłał wiadomość w jej zakodowaną i okrężną drogę.
Roic znał to He. Od niego przeszły go ciarki.
Itak do łóżka, by wstać i stawić czoło ostatniemu dniowi konferencji, który minął, o ile Roic mógł powiedzieć, jak nikt tego nie oczekiwał, nawet
jego pokręcony pan.
A teraz, och, przepadł i zgubił małego maniaka…
Albo odwrotnie? Poniewczasie zastanowił się, czy milord również został złapany w utarczkę w lobby. Mógł tu być. Roic porzucił trzpień i przerzucił
się na stukanie przy razy trzy w boczną ścianę swojego pokoju. Znowu. Nic. Próbował inną ścianę, choć musiał się wyciągnąć, by dostać.
Milczenie. Przyległe pokoje mogły być puste, albo inni więźniowie wciąż byli zbyt znarkotyzowani, by słyszeć, albo odpowiedać. A może był tam
jego porywacze, a on ich właśnie zaalarmował, że wróciła mu przytomność.
Cholera. Próbować ponownie później?
Wrócił do pracy nad swoim trzpieniem, który zrobił mu na palcach pęcherze, ale nie obluzował się zauważalnie, i rozmyślał. Tylko na chwilę spuścił
milorda z oka, a wtedy wcięły się jego dawne instynkty strażnika miejskiego, gdy poganiał
przynajmniej pół tuzina potencjalnych ofiar porwania do rury windowej i ucieczki, ponieważ byli nieuzbrojonymi cywilami, ale to nie była jego robota,
nawet jeśli nikt inny tego nie robił. Z pewością przez to zyskał całe mnóstwo wściekłej uwagi ze strony napastników, przynajmniej do chwili, gdy
złapał go promień ogłuszacza. Może milord uciekł, i mnie odbije. Zakłoptanie, uznał Roic, z którymi mógł szczęśliwie żyć.
Na nagły szczęk odryglowanych drzwi zatrzymał się i pośpiesznie opuścił ręce na kolana. Drzwi się otworzyły i wsunął się przez nie chudy młody
człowiek z prostymi ciemnymi włosami i przekrwionym okiem w fioletowo-purpurowym stłuczeniu, i wpatrzył się przez podejrzaną chwilę w Roika,
siedzącego na swoim materacu.
Podkulał tuż poza zasięg łańcucha Roika, postawił na podłodze coś w rodzaju tacki komercyjnego Reddi-Meal i popchnął ją w stronę Roika czymś,
co jak się okazało było trzonkiem miotły. Tacka wciąż było zamknięta. Więc Roic nie miał głodować – ani zostać otruty? Nie róbmy
przedwczesnych założeń, prawie słyszał, jak intonuje jego pan.
Roic zdał sobie sprawę, że był przerażająco głodny, ale nie wykonał żadnego ruchu w stronę tacki.
– Widziałem cię wcześniej – powiedział nagle Roic. – W hotelowym lobby. –
Z bliska. Sprawy działy się w tym czasie zbyt szybko dla Roika, by mógł orzec, czy napad był dziełem amatorów czy profesjonalistów, ale myśląc
wstecz uznał, że mieszanina tych i tych. Snajper, który trafił go z ogłuszacza był wystarczająco chłodny, ale reszta ludzi wyznaczonych do
kontrolowania i wywozu więźniów, cóż, z pewnością nie odpowiadała idei Roika na temat oddziałów standardowo wojskowych, paramilitarnych czy
młodych skautów. Aczkolwiek to był masowy napad, czyli nie wymierzony konkretnie przeciw Barrayarczykom – ego milorda mogłoby to zranić –
ale Roic nie był pewien, czy to uczyniło sprawy bardziej niż mniej zagadką.
Chudy mężczyzna dotknął swojego spuchniętego oka i cofnął się o krok, jęcząc.
Wyglądało na to, że on też pamiętał Roika.
– Kim wy właściwie jesteście? – spytał Roic. – Dlaczego u diabła mnie- nas porwaliście?
Chudy poderwał głowę; jego zdrowe oko zalśniło.
– Jesteśmy Wyzwolicielami Dziedzictwa Nowej Nadziei. Ponieważ to pokolenie-
– huknął się pięścią w pierś – wreszcie zrobi wszystko, co należy, by stawić czoło gromadzącym władzę korporacjom. Obrastają tłuszczem i
korupcją, nie został już żaden inny sposób, jak spalić całą przegniłą strukturę do gołej ziemi i zacząć od nowa.
Powstaniemy, by ukąsić martwą rękę przeszłości, która ściera nas w pył!
Roic z niesmakiem patrzył, jak Chudy, płomienny choć pokręcony, tokował na ten temat. W.D.N.N. okazało się czymś w rodzaju lokalnej
aktywistycznej politycznej grupy, która, coraz bardziej sfrustrowana przez niemożność wygrania słownych sporów
– jeśli to była próbka, to Roic rozumiał dlaczego – próbowała przejść do fizycznej demonstracji. Kęsy i kawałki bardziej rozważnej krytyki lokalnych
afer, które Roic podsłyszał na konferencji, zostały przycięte gradem skarg, ale sednem kazania wydawało się to, że Chudy i jego towarzysze byli
spłukani i nie mieli szczęścia, i zdali sobie sprawę, że gdyby tylko martwi ludzie nie upierali się przy posiadaniu wszystkiego w zasięgu wzroku,
więcej zostałoby dla żywych. Korporacje i zwłoki wydawały się mieszać w jedno w głowie Chudego. Roic powstrzymał się przed wytknięciem, że
właściwie bogactwo Kibou-daini zarządzane jest przez żyjących w imieniu martwych, a nawet jeśli tych zastąpią inni żywi ludzie, wydaje się
nieprawdopodobne, że ktokolwiek wybrałby W.D.N.N. do tego zadania.
– Spalić martwych! – skończył Chudy bardziej tonem, którym można by powiedzieć Amen na końcu wyznania wiary.
Spalić, zakopać, zamrozić, Roic nie widział wielkiego wyboru, oprócz utraty niektórych recyklowalnych materii organicznych.
– Ale co to ma wspólnego z nami? – powiedział żałośnie. – My tu nie głosujemy.
Wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu. Chcecie okupu?
Chudy wykonał gest dumnego zaprzeczenia.
– Nie! Ale jesteśmy zdecydowani, że Sieć musi wiedzieć o niesprawiedliwości, cierpieniu i złodziejstwie na Kibou! Nikt- nikt z was galaktyków,
zadowolonych z siebie ludzi pracy, tłustych owcach śniących jedynie o swoich własnych schowkach z mięsem, nie nasze własne prześladowane
pokolenie w skali planety- nie pozostanie w ignorancji po tym, nieważne jak mocno zasłonią oczy i uszy!
– Ach – powiedział Roic. – Publiczny wyczyn, co? – Roic wolałby właściwie okup. Milord zorganizowałby go w jedno uderzenie serca, gdy tylko
pozwolonoby mu się skontaktować z barrayarskim konsulem tutaj, i bez wątpienia jakiś podstępny sposób na odzyskanie pieniędzy później. A Roic
jeszcze nigdy nie słyszał o politycznym odłamie, który nie ciągnąłby do pieniędzy. – Mógłby być okup – zagaił ostrożnie. –
A nawet nagroda, to zależy…
Chudy spojrzał pogardliwie, ale może da pomysłowi czas do działania? Roic miał
bardziej naglące problemy.
– Lord Vorkosigan- ten gość, dla którego pracuję, nie możesz go z nikim pomyslić, czubek jego głowy byłby na poziomie twoich ramion, nosi laskę,
gada jak nakręcony-on tu jest?
Czy to puste spojrzenie było zmyłką? Roic nie był pewien. Ciągnął pośpiesznie:
– Ponieważ jeśli jest, powinniście nas umieścić w jednym pomieszczeniu. Jestem jego prywatnym medtechnikiem, i potrzebuje mnie. Miewa te
okropne ataki. Jest bardzo ważnym lordem Vor, tam na Barrayarze. Zapłacą mnóstwo, by go odzyskać nietkniętego. Ale jeśli umrze przez was,
cóż, nie macie pojęcia, jak paskudne może to się stać. – Roic nie był pewien, jak daleko ciągnąć ten temat. Milord prawdopodobnie starał się nie
przyciągać uwagi z jakiejś przyczyny, a Roic nie chciał niezAmierzenie podbijać ceny okupu.
Po-krioożywieńcze ataki lorda Vorkosigana polegały właściwie na tym, że się przewracał, dygocąc z przewróconymi oczami przez parę minut w
mało atrakcyjnym stylu, a potem budził się bardzo, bardzo roztrzęsiony. Mało było prawdopodobne, że napady będą śmiertelne, przynajmniej
odkąd lady Vorkosigan wydobyła z niego obietnicę, że nigdy, przenigdy nie spróbuje sam prowadzić jakiegokolwiek silnikowego pojazdu – wozu
naziemnego, wozu powietrznego, lotniaka, czółna czy trybu nienazwanego. Konie i rowery były kompromisem, a chociaż milord nienawidził
kasków, zastosował się.
Z drugiej strony Chudy nie musiał tego wiedzieć, więc Roic nakreślił medyczne fakty do granic swojej inwencji, aż Chudy, z rosnącymi w oczach
wątpliwościami, osłabł i powiedział:
– W porządku! Zapytam. – Dodał- czego profesjonalista nie powinien musieć robić: – Ale nie widziałem nikogo, kto by wyglądał tak jak ten facet.
Chudy wycofał się, zostawiając Roica myślącego, Acha, podwładny, nie pan.
Chudy wydawał się typem, który Roic często spotykał w swoich wczesnych czasach jako ulicznego strażnika w stolicy Okręgu Vorkosigan,
Hassadarze. Nie dość odpowiedzialni, by powierzyć im dowodzenie czy cokolwiek bardziej skomplikowanego niż zmywanie, łatwo ich było
przekonać, że całe ich kłopoty to wina kogoś innego. Roic wiedział to, ponieważ zwykle mu to mówili, w obszernych i często bełkotliwych
dłużyznach, podczas gdy on holował ich gdzieś w bezpieczne miejsce, by przespali obecny szał opilstwa czy narkotyków czy kłótni. To nie znaczyło,
że nie mogli być naprawdę niebezpieczni, zwłaszcza gdy znaleźli się w sytuacji poza swoim pojmowaniem, ale poradzenie sobie z tym też nie
sprawiało wielkiego jeziora kłopotów.
Jego własne jeziorko zdawało się w tej chwili czeluścią. Czy plany Wyzwolicieli Dziedzictwa dla ich jeńców obejmowały zabijanie ich jednego po
drugim, aż ich żądania zostaną spełnione? Nasi skrajni wariaci na Barrayarze zpewnością by mogli to zrobić, pomyślał na wpół z dumą Roic. Ale
ta afera na razie wydawała się dziwnie bezkrwawa – ogłuszacze i środki usypiające, nie igłowce i gaz nerwowy. Ale może, może – czy ośmieli się
mieć nadzieję? – że milord nie stał w ich kolejce. Ponieważ jeśli milord zginie na zmianie Roika, nie zostałoby mu nic innego, jak zapisać zeznanie
w zabezpieczonym komlinku i poderżnąć sobie natychmiast gardło. Śmierć byłaby lepsza niż składanie tego raportu osobiście pewnej osobie.
Wyobraził sobie twarze Księcia i Księżnej Vorkosigan, albo Lady Ekaterin, słuchających wieści. Albo Komandora Pyma, albo Aurie. Wyobraził
sobie Sashę i małą Helen, pięciolatków-musiałby uklęknąć, by spojrzeć im w oczy – Gdzie jest Papa, Roic?
Nie miał odpowiedniego ostrza. Słyszał o więźniach duszących się przez połknięcie własnego języka – zwinął swój eksperymentalnie – ale wątpił,
czy u niego by to podziałało. Była ta ściana. Z pewnością mocna wystarczająco, by utrzymać ten cholerny sworzeń. Czy mógł wbiec na tę ścianę
wystarczająco mocno, by złamać sobie ten rozrosły kark?
Wydawało się to przedwczesne, ale miał czym zająć umysł. Milord, jak się zastanowić, był bardzo za tym, by przed podjęciem każdej decyzji życia
lub śmierci mieć dobry posiłek, tak samo milady. Roic westchnął, odczołgał się i zajął swoim Reddi-Meal.
Miles obudził się w mgnieniu oka w jasnym świetle słonecznym, pod płóciennym dachem i ciekawską kocią mordką patrzącą i oddychającą prosto
w jego twarz. Był
szczęśliwy odkrywając, że ciężar na piersi nie jest jakimś nowym alarmującym stanem medycznym, podniósł trzynogie zwierzę i ostrożnie usiadł.
Ponarkotykowy ból głowy, jest. Zmęczenie, jest. Żadnych krzyczących aniołów, podwójnie sprawdzone i jeden albo dwa wykrzykniki. Jego wizja
wydawała się oczyszczona ze wszystkich nierealności, a jego otoczenie, choć dziwne, nie zawierało żadnych koszmarów.
Odrzucił koc na bok i rozejrzał się po dachowej kryjówce. Wszystkie przypominające zamek szczegóły zatarły się, zastąpione utylitarnym płaskim
czworokątem z parą wież wymiany ciepła wspierającymi płócienny pokój. Albo oborę.
Albo zoo. Jako dodatek do drapieżnego ptaka na żerdzi, eleganckiego i wyniosłego, najwyraźniej lord Vor tego wszystkiego, co tu zgromadzono,
jakieś półki z powyginanego metalu, zawierające klatki mieszczące kolekcję biało-czarnych szczurów pomiędzy kilkoma terrariami o szklanych
ścianach. Choć większość ich mieszkańców była ukryta za artystycznie ułożoną roślinnością, był całkiem pewny, że widział żółwia. Wzdłuż ściany
naprzeciwko jego śpiwora postawiono trzy pudła z poszatkowanymi fiszkami, tworzące gniazdo dla populacji kurczaków; Twig, brązowa kwoka,
wciąż drzemała w swoim. Miles zerknął na szmatę wciąż przywiązaną do swojej kostki. Czy zostałem przygarnięty? Znał gorszy los.
A oto jego strażnik zoo. Jin, siedzący na małym okrągłym taborecie, obrócił się i uśmiechnął do niego.
– Och, dobrze, obudziłeś się!
Wolny od chemii przećpanego mózgu, Jin okazał się chudym dzieciakiem niemal w okresie dojrzewania, z szopą prostych czarnych włosów
potrzebujących strzyżenia i jasnymi brązowymi oczami, rysy twarzy miał typowe dla wielorasowych mieszanek populacji lokalnych założycieli.
Ubrany był w koszulę zbyt wielką na niego, rękawy miał podwinięte, a tył wyłaził mu z workowatych spodni. Zniszczone sportowe buty bez skarpetek
kłapały mu na nogach.
– Chciałbyś zjeść śniadanie? – spytał Jin. – Dziś mam świeże jajka- aż trzy!
Dumny młody hodowca; Miles już widział, jak w jego najbliższej przyszłości pojawiają się jajka.
– Za chwilę. Chciałbym się najpierw umyć.
– Umyć? – powiedział Jin, jakby to była nowatorska uwaga.
– Masz mydło? – ciągnął Miles. – Nie oczekuję, że będziesz miał jakiś depilator.
Na to ostatnie Jin potrząsnął głową, ale podskoczył pogrzebać na zatłoczonych półkach i wyłonił się z kostką raczej wyschłego mydła, plastykową
miską i wyszarzałym ręcznikiem. Miles musiał poprosić Jina o pomoc w odwiązaniu liny bezpieczeństwa, potem z podziękowaniem przyjął mydło i
utensylia i pokulał za wieże wymiennika do działającego kranu, gdzie ściągnął odzież, to co z niej zostało, ukląkł
i postarał się umyć i opłukać nie tylko twarz, ale głowę i całe ciało, włączając w to dobre namydlenie obolałych stóp i kolan. Te ostatnie dziś rano
były potłuczone i ostrupiałe, ale nie widać było żadnych śladów infekcji, dobrze. Jin przywędrował, by się przyjrzeć, marszcząc z ciekawości brwi na
widok bladych blizn pokrywających jego tors. Miles na powrót wślizgnął się w podarte i cokolwiek śmierdzące odzienie, przeczesał palcami włosy i
pokulał z powrotem, by z wdzięcznością opaść na samotne krzesło, ku króremu pokierował go gestem jego młody gospodarz.
Jin postawił metalowy garnek na zwykłym, choć nieco poobijanym, nadającym się do ponownego ładowania podgrzewaczu obozowym.
Nadachowe królestwo chłopca zostało najwyraźniej umeblowane znaleziskami z bocznych alejek, ale było tu kilka owocnych. Woda szybko się
podgrzała, a Jin wsunął delikatnie trzy jajka, cenne skarby.
– Twig złożyła to brązowe – poinformował Milesa, – a Galli pozostałe dwa. Są świeżo z zeszłej nocy. A ja mam sól!
Jin zakrzątnął się i wyciągnął parę plastykowych talerzy, butelkę wody napełnioną i gotową do podzielenia między nich i połowę bochenka
zaskakująco doskonałego, choć odrobinę suchego chleba. Tonem zwierzeń Jin zniżył głos:
– Jajka wychodzą z tyłków kur, wiesz.
– Tak, wiedziałem o tym – odpowiedział poważnie Miles. – Mamy Ziemskie kurczaki, i inne ptaki, tam, skąd pochodzę.
Jin się odprężył.
– Och, dobrze. Niektórzy ludzie się denerwują, kiedy po raz pierwszy to odkrywają.
– Niektórzy ludzie uważają, że Barrayar jest prymitywnym światem – odparł
Miles.
Jin się rozpromienił.
– Czy jest tam wiele zwierząt?
– Tak, zwykle import z Ziemi, oprócz naszego własnego rodzimego ekosystemu.
Rodzime zwierzęta są przeważnie małe, jak owady. Są większe istoty w morzach.
– Czy ludzie łowią?
– Nie w morzach. W jeziorach hodowlanych, tak. Barrayarskie rośliny i zwierzęta są w większości toksyczne dla ludzi.
Jin potaknął mądrze.
– Tutaj rodzime rzeczy, które odkryli na równiku, były w większości mikroorganizmami. Zdali sobie sprawę, że to stąd wziął się tlen przed ostatnim
wielkim zlodowaceniem. Sprowadzili mnóstwo Ziemskich roślin, by zastąpiły topiące się lodowce, na północy i południu. Ale niewiele zwierząt.
– Kibou-daini bardzo przypomina Komarr- to druga planeta mojego Cesarstwa –
powiedział Miles. – Zimny świat, powoli terraformowany. Sergyar- to trzeci świat-prawdopodobnie by ci się spodobał. Ma w pełni rozwinięty
rodzimy ekosystem i mnóstwo zadziwiających zwierząt, a przynajmniej tak mówiła mi moja matka. Został
skolonizowany dopiero w poprzednim pokoleniu, więc naukowcy wciąż odkrywają nowe rzeczy dotyczące fauny i flory.
Jin spojrzał na Milesa jeszcze cieplej. Wydawało się, że właśnie urósł w opinii chłopca – może dorośli, który mogą prowadzić sensowną
konwersację są rzadcy w świecie Jina? Najwyraźniej dzięki określonej wartości sensownego porównania zoologicznego.
– Nie sądzę, żebyś miał kawę. Albo herbatę – powiedział Miles bez wielkiej nadziei.
Jin potrząsnął głową.
– Ale mam kilka bulw coli. – Rzucił się do swoich półek, by wrócić z parą jasnych plastykowych bulw napojów. – Tyle że są ciepłe.
Miles wziął jedną i zerkął na etykietę ze składem, obrzydliwe zestawienie taniego cukru i chemikaliów, i zdecydował, że nie dałby temu rady przed
śniadaniem, nawet jeśli jednym z chemikaliów byłaby kofeina. Więc kiedy tak się rozwinąłeś, mój Lordzie Audytorze? A może to miało być tak się
zestarzałeś? Jajka, chleb i woda mogły stanowić wystarczające wyzwanie dla jego niespokojnego żołądka. Potrząsnął głową dziękczynnie i
odstawił bulwę.
Jajka wciąż się gotowały. Miles rozejrzał się i powiedział:
– To interesujące miejsce. Niepodobne do niczego, co widziałem dotąd na Kibou.
– Z pewnością nie przy kriokorporacjach organizujących wycieczki. – Jak wielu ludzi tu mieszka?
Jin wzruszył ramionami.
– Stu- dwustu? Nie jestem pewien. Suze-san by wiedziała.
Miles uniósł brwi.
– Aż tylu! – Dobrze się ukrywali. Przypuszczał, że społeczność nielegalnych koczowników musi być dyskretna, by przetrwać. – Jak trafiłeś w to
miejsce?
Kolejne wzruszenie ramion.
– Po prostu je znalazłem. Albo ono znalazło mnie. Kilku ludzi na wyprawie zbieraczej natrafiło na mnie, gdy spałem w parku, i tak jakby zebrali także
mnie.
Najwyraźniej tradycja.
– Masz tu jakąś inną rodzinę?
– Nie.
Nietypowo krótka odpowiedź, ze strony rozmownego- samotnego?- dziecka.
– Rodzinę gdziekolwiek?
– Mój ojciec nie żyje. – Zawahanie. – Mama jest zamrożona.
Rozróżnienie robi różnicę na tej planecie.
– Rodzeństwo?
– Mam małą siostrę. Gdzieś. Z krewnymi.
To ostatnie słowo zostało niemal wyplute. Miles opanował swoje brwi, zachowując pustą, zapraszającą ciszę.
– Była za mała, żebym mógł ją ze sobą zabrać – ciągnął Jin z lekka obronnie, –
i nie rozumiała zupełnie, co się właściwie działo.
– A co, ee, się działo?
Znowu wzruszenie ramion. Jin podskoczył.
– Och, jajka gotowe!
Więc czy Jin był sierotą? Uciekinierem? Obojgiem? Miles mgliście pomyślał, że Kibou-daini zapewnia rodzaj dziecięcej opieki socjalnej zwykłej
dla technologicznie zaawansowanych planet, jeśli nawet nie dostaje do nieubłaganych standardów, powiedzmy, Kolonii Beta. Jin był zagadką, ale
jednak nie najbardziej pilną w jego dłoniach dzisiejszego ranka.
Jin wtoczył gorące jajka na ich talerze, upewniając się, że Jin otrzyma specjalne, brązowe, a Miles miał dość rozumu, by nie spierać się o swoją
podwójną porcję gościa.
Jin podał mu restauracyjną paczuszkę doli z miejsca zwanego Kafe Ayako, a potem pokroili chleb i podzielili się wodą.
– Doskonałe – powiedział Miles z pełnymi ustami. – Nie mogą być świeższe. – Jin się uśmiechnął.
Miles przełknął kęs chleba i powiedział:
– Więc mówiłeś, że ktoś tutaj miał komkonsolę? Czy pozwoliliby mi jej użyć?
– Suze-san – Jin skinął głową. – Mogłaby. Jeśli pójdziesz do niej wcześnie rano, kiedy nie jest taka skwaszona. – Dodał w większym ociąganiem:
– Mógłbym cię tam zaprowadzić.
Czyżby żałował odwiązania liny z kostki?
– Bardzo bym tego chciał, dziękuję. To raczej dla mnie ważne.
Znowu to wzruszenie ramion typu „ udaję, że mnie to nie obchodzi”. Jak gdyby jedynym sposobem, w jaki Jin wyobrażał sobie trzymanie każdej
żywej istoty, było wiązanie jej i karmienie, inaczej ucieknie i nigdy się jej więcej nie zobaczy.
Po śniadaniu Jin zakrzątnął się przy karmienie strzępkami mięsa sokoła, okruchami chleba kurczaków i kolejnymi starannie przebranymi resztkami
szczurów i mieszkańców szklanych pojemników. Wyczyścił klatki, opróżnił i ponownie napełnił
świeżą wodą stojące wszędzie pojemniki. Miles był w cichości pod wrażeniem jego systematyczności, choć chłopiec mógł się też ociągać,
niechętny do zakończenia tej wizyty. We właściwym czasie, czując się o wiele silniejszy i mniej zamroczony, Miles po raz kolejny ostrożnie podążył
w dół drabiną za swoim przewodnikiem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Miles podążył za Jinem przez kolejne niezamknięte metalowe drzwi, w dół
schodami i denerwująco zaciemnionym korytarzem, przez tunel użytkowy i do jeszcze innego budynku. Podprogowe dźwięki i zapachy, jak również
lepsze oświetlenie sugerowały, że ten jest zamieszkały, i rzeczywiście, po kolejnym zakręcie weszli do czegoś, co najwyraźniej było niegdyś
kuchnią pracowników i kafeterią. Około tuzina ludzi przebywało tu, niektórzy gotując, niektórzy jedząc. Wszyscy obserwowali w ostrożnym milczeniu,
jak para ich mijała, oprócz młodej kobiety pracującej przy przemysłowej wielkości mikserze, która dostrzegłą Jina, pomachała w powietrzu wielką
łyżką i zawołała go na śniadanie.
Jin zawahał się, węsząc aromaty pieczonych pyszności dochodzące z jej sąsiedztwa, ale potem się uśmiechnął i potrząsnął głową.
– Później, Ako! Mam gościa! – Miles patrzył przez ramię, gdy Jin pociągnął go dalej.
Długim korytarzem dwa piętra wyżej, potem minęli rząd drzwi do tego, co niegdyś, pomyślał Miles, mogło być biurami, ale teraz najwidoczniej było
kwaterami mieszkalnymi. Przez jedne otwarte zobaczył przefiltrowane światło słoneczne i stosy osobistych śmieci, rozmaicie porządne i
rozbałaganione, rodzaj złachmanionych, zniszczonych rzeczy, których mogą używać lub oszczędzać jedynie ludzie, który obawiają się, że nie
zdobędą innych. Ludzie, których dostrzegł, w większości drzemali w śpiworach na podłodze albo pałętali się w milczeniu. Kilku rezydentów
obejrzało się za Milesem, gdy przechodzili. Choć wydawało się, że wiek jest mieszany, dysproporcję stanowili ludzie starsi. Może dostępni młodsi,
jak kucharka Ako, byli na zewnątrz, coś robiąc?
To miejsce pobierało wystarczająco dużo energii i wody, by zachować przywileje, jeśli nie takie luksusy jak rury windowe. Żadnego widoku wiader
używanych jako nocniki, klatek schodowych zastępujących wychodki czy palenisk w koszach na śmieci czy wannach. Więc skąd pochodziła
energia i gdzie odpływały ścieki? Czy ktoś tutaj płacił za usługi komunalne, czy były potajemnie wyprowadzane z miejskich systemów?
Odpowiedź, pomyślał Miles, mogłaby zostać odkryta, gdyby tylko miał czas jej poszukać. Na górze na kolejnym piętrze leżał korytarz z mniejszą
ilością drzwi. Jin zatrzymał się i zapukał energicznie. Odczekał minutę, opierając się ramieniem o drzwi i machając jedną stopą, potem zadudnił
znowu, głośniej.
– Ta, ta – odezwał się zza nich gburowaty głos. – Słyszę cię. Nie przebieraj tak nogami.
Drzwi otworzyły się na szerokość dłoni. Miles rzucił spojrzeniem niewiele wyżej od własnego poziomu wzroku i zobaczył porytą bruzdami twarz,
wpatrującą się w niego nawzajem.
– Co jest? – domagał się ostro zrzędliwy głos. – Och, to ty, Jin. Co ty wyczyniasz, przyprowadzając tu obcego?
– Yani i ja znaleźliśmy go zeszłej nocy – powiedział Jin. – Zgubił się.
Obrzeżone na czerwono oczy zwęziły się.
– Co, to jest ten ćpun Yaniego?
Miles odchąknął, świadomy pijackiego zalążka brody.
– Znarkotyzowany, madam, ale nie ćpun. Mam nieszczęsną reakcję alergiczną na pewne medykamenty i w ten sposób zostałem obrabowany i
porzucony w Kriokumbach. Zajęło mi trochę czasu wydostanie się stamtąd.
– Nie jesteś z tej okolicy.
– Nie, madam.
Jin wtrącił się:
– On chciałby użyć twojej komkonsoli, Suze-san.
Zmarszczenie brwi się pogłębiło.
– Nie można z niej dzwonić. Ona tylko odtwarza.
Milesowi wydało się to nieprawdopodobne, ale na początek wziąłby, cokolwiek mu dadzą. Było jasne, że tej Suze bardzo się nie podoba jego
obecność tutaj. Niepewny przybysz, który Widział Za Dużo, mógł sporowadzić zły koniec na tajemną społeczność. Trzeba przyznać, że nie zauważył
żadnych osiłków, ale morderstwo nie wymaga mięśni; podstępność działa równie dobrze.
– Chciałbym tylko sprawdzić wieści, madam. Dopóki nie odzyskam portfela i ID, będę musiał błagać obcych o wyrozumiałość.
Suze zarechotała.
– Czy tam, skąd pochodzisz, znajdujesz wielu wyrozumiałych obcych?
– Zawsze znajduję ich wystarczająco dużo. – Tuzin razy wcześniej Miles powierzał swoje życie ludziom, których ledwie znał. – Sądzę, że to z kolei
nakłada na mnie obowiązek bycia takim.
– Ha – powiedziała Suze.
– Jinni i Lucky go lubią – zaświadczył Jin w troskliwej pomocy.
Cienkie wargi się wykrzywiły.
– Och, cóż, jeśli szczur i kot się w tym zgadzają, kim ja jestem, żeby się kłócić…?
– Po kolejnej chwili drzwi się otworzyły i Jin zagonił go do środka.
Suze mogła być w dowolnym wieku, od bardzo spracowanej osiemdziesiątki do dobrze zachowanej stulatki. Z pewnością, pomyślał Miles, kilka
dekad wcześniej była o głowę wyższa; teraz potrzebowałaby butów na wysokich obcasach, by osiągnąć pięć stóp, ale zamiast tego nosiła płaskie
plastykowe sandały, o które plaskała suchymi, zrogowaciałymi piętami, gdy chodziła. Głowa pokryta była mocno skręconymi i niesfornymi szarymi
lokami. Wyglądałaby młodziej, gdyby się uśmiechnęła, ale wyżłobienia zmarszczek były głęboko osadzone wokół jej zaciśniętych ust. Jej luźne
spodnie, koszulka i koszula wierzchnia nie były kompletem, ale były czarne, czarne i czarne, tak że nie mogły nie pasować. Jej mieszkanie
zawierało dwa pokoje.
Przedsionek, wypełniony składowiskiem takich samych śmieci, jakie Miles dostrzegł
poniżej schodów, mógł być niegdyś domeną jakiejś recepcjonistki. Pokój za nim, spore narożne biuro z oknami na dwóch ścianach, z pewnością
był terytorium dyrektora.
Zmierzwione posłanie leżało wzdłuż jednej wewnętrznej ściany; wyłowił komkonsolę, z biurkiem i krzesłem, przy kolejnej. Rozchwiany stół mieścił
dzban i miednicę, wilgotne ręczniki i słaby zapach mydła współzawodniczący tutaj z bliską aurą starej kobiety. Wysoki zamykany kredens z
pozamykanymi drzwiczkami mógł zawierać cokolwiek. Para dodatkowych obrotowych krzeseł, kanapa gubiąca włosie i dwa fotele, wszystko
używane sprzęty biurowe, sugerowały, że Suze może nie być tak samotnicza, na jaką wyglądała.
Suze wskazała mu komkonsolę.
– Jest otwarta.
– Dziękuję, madam – powiedział Miles, wślizgując się na stacyjne krzesło. Suze i Jin zaglądali mu przez ramię. Znalezienie kanałów z lokalnymi
informacjami zajęło tylko kilka chwil. Wybrał standardowy angielski Sieci z menu jakiegoś tuzina wspieranych opcji lokalnych języków lokalnych,
połowy z nich nie był w stanie zidentyfikować. Chociaż Barrayarski rosyjski nie był z pewnością między nimi, co mogło być pożyteczne, gdyby
musiał prywatnie pogadać ze swoim ochroniarzem…
jeśli Roic wciąż żył…
Jak podejrzewał, zamieszanie na kriokonferencji wczorajszego ranka zostało dobrze ukryte. Komentarze vid, jak zwykle, były pobieżne i niezbyt
informacyjne, ale szczegółowe załączniki okazały się bardziej użyteczne; zawierały kompletną listę porwanych, ze zdjęciami, i apele od lokalnych
władz, by każdy, kto ma jakieś informacje, się zgłosił. Zarówno Roic jak i Miles byli na liście, tak jak i doktor Durona, niestety. Dwie różne
organizacje esktremistyczne, o żadnej Miles mnie czytał za wiele w raportach CesBez o Kibou-daini, wzięły na siebie zasługę, czy winę, za
porwania.
– To ty! – powiedział podekscytowany Jin, wskazując twarz Milesa na holovidzie.
Miles nie sądził, że jest to pochlebiające ujęcie, ale najwyraźniej było do rozpoznania.
Nie był pewien, czy w tej chwili to dobrze czy źle. Jin ciągnął: – Miles Vor- Vor vorkaseegain.
– Vor- ko-suhg’n – poprawił automatycznie Miles.
– Więc zostałeś złapany w to głupie zamieszanie – powiedziała Suze. – Galaktyk, co?
Nie była tak nieświadoma wieści jak Jin. Ciekawe.
– Porywacze najwyraźniej mierzyli w pozaświatowców. Nasza grupa została zebrana w lobby na wycieczkę z przewodnikiem. Lista była
zamieszczona w publicznym grafiku, więc napad niekoniecznie był wewnętrzną robotą.
– Powiedziałeś, że zostałeś obrabowany.
– Bo zostałem, nawet z butów. Ale środek usypiający, który mi podali, kiedy mnie porywali, był niefortunnym wyborem. Zamiast mnie ogłuszyć,
przemienił mnie w maniaka. Wyrwałem się.
– Dlaczego nie wróciłeś z powrotem do hotelu?
– Cóż, a potem były te halucynacje. Myślę, że jakieś dziesięć godzin halucynacji.
Suze przyjrzała mu się z głęboką podejrzliwością. Miles miał nadzieję, że zabrzmiało to jak bajeczka zbyt pokręcona, by można ją sfabrykować.
Dziewięciu delegatów pojmanych – nie, ośmiu, wyłączając Milesa, chociaż porywacze nie przyznali się, że go stracili. Konsulat barrayarski,
jakkolwiek maleńki, z pewnością już o tym zameldował, choć wiadomość mogła jeszcze nie dotrzeć do domu. Cholera. Admirał Miles Naismith,
wolny najemnik, nigdy nie posiadał adresu domowego ani zakładników, którymi został nagrodzony. Lord Audytor Miles Vorkosigan miał. Nie mógł
nie zameldować. A w dodatku wręczono mu tak interesującą szansę na stanie się okresowo niewidzialnym…
Jego dawne instynkty tajnego agenta zaczęły działać, a on wcale nie był pewien, czy ich nie chce. Mógł stąd wyjść i udać się do jakiegoś sklepu
czy restauracji, a wcześniej czy później znajdzie kogoś, kto pozwoli mu zadzwonić i wezwać pomoc oraz podwózkę. Rozmowa byłaby, oczywiście,
niezabezpieczona i całkowicie jawna dla każdego, kto by go szukał, nie ograniczając się tylko do władz. Ale gdyby władze, a w każdym razie
potężni ludzie, którzy jak podejrzewał nimi kierowali, nie przyciągnęli jego negatywnej uwagi poprzedniej nocy, nie wahałby się zrobić właśnie tak.
Ale teraz się wahał.
Suze przyciągnęła obrotowe krzesło i osunęła się na nie ciężko, obserwując z bliska, gdy czytał. Jin przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej
się nudząc, gdy Miles, marszcząc brwi, przelatywał przez holoobrazy w większości nieużytecznych danych.
– Hej, Suze-san, chciałabyś, żebym ci przyniósł jakieś cynamonowe roladki? Ako właśnie wyjmowała je z pieca.
– Mają tam na dole kawę? – spytał Miles, odwrócony. – Możesz mi przynieść kawy? Czarnej?
Jin zmarszczył nos.
– Nie wiem, jak ktokolwiek może pić coś takiego.
– To smak, który nabywasz, gdy jesteś starszy. Całkiem jak zainteresowanie dziewczętami.
Suze wydała z gardła dźwięk, który mógł być tak śmiechem, jak flegmą.
Nos Jina znów się zmarszczył, ale tak jakby potaknął całym ciałem i wymaszerował.
– Dwie kawy! – zawołała za nim Suze. Pomachał ręką, akceptując to, gdy przekraczał drzwi.
Miles obrócił się na krześle i spojrzał za nim – chłopak był już poza zasięgiem słuchu.
– Co za miły chłopak.
– Taa.
– To miło z waszej strony, że go tu wzięliście. Co o nim wiesz? – Najpierwpompa, mój Lordzie Audytorze. – Powiedział mi, że jego ojciec nie żyje,
a matka jest zamrożona, co czyni z niego jakby sierotę, jak sądzę. Myślę, że jego matka byłaby za młoda jak na długoterminową kriosekwestrację.
Zwykle w takim wieku używa się tego jako ostatniego stopnia procedury ratunkowej, by przetrzymać ludzi do chwili, gdy mogą zostać wyleczeni.
Tak jak kiedyś Miles. Nie mógł nawet dodać, Na moje nieszczęście, ponieważ mimo niedoskonałości jego ożywienia jego życie i wszystko w nim
przez ostatnią dekadę zostało mu podarowane . I dar dobroci obcych, nie zapominajmy o nich. Grupa Durona, jakkolwiek dziwna byłaby.
Tym razem rechot Suze miał zdecydowanie narracyjny ton. Przyjrzała mu się uważnie i zdecydowanie podjęła jakąś decyzję na jego korzyść, bo
mówiła dalej:
– Ojciec Jina został zabity w wypadku budowlanym. Nie miał kriokontraktu ani krioubezpieczenia, więc odmawiano mu leczenia, aż było za późno,
choć w tym wypadku uważam, że sprawy potoczyły się brutalnie szybko.
Miles skinął głową. Wypadkowe krioleczenie było albo szybkie, albo bezużyteczne, nadając nowe znaczenie sformułowaniu: szybki lub martwy. Był
taki mały punkt w ożywianiu ciała, kiedy umysł był nie do odzyskania; mógłbyś równie dobrze sklonować ofiarę i zacząć od nowa.
– Matka Jina odrobinę po tym zbzikowała. Rozpoczęła kampanię dla zamrażania jako uniwersalnego prawa publicznego, a także wystąpiła
przeciw rabunkowi grobów przez korporacje. Stała się niezłą rzeczniczką kilka lat temu. Pozwy sądowe, protesty.
Potem jeden z jej wieców stał się brutalny– nigdy się nie dowiedzieli, kto był winny, choć ja mam własne podejrzenia– i została aresztowana.
Przewalili zarzut choroby umysłowej– nie całkiem zarzut kryminalnego szaleństwa, ponieważ to musiałoby mieć bardziej ścisłe standardy– i pewien
życzliwy przyjaciel z sądu zaproponował, że zafunduje jej zamrożenie, aż lekarstwo na jej chorobę zostanie odkryte.
Miles zacisnął zęby.
– To ochłodziło opozycję, prawda?
– Można tak powiedzieć.
– Czy jej krewni nie protestowali? Albo ktokolwiek?
– Jej grupa rozpadła się przez koszty tego wszystkiego. Jej krewni byli nią skrępowani– ryzykowali stratę własnej pracy, no wiesz. Sądzę, że
potajemnie byli zadowoleni, kiedy ją zamknęli. – Suze zerknęła na niego. – Nie wydajesz się specjalnie zaszokowany.
Miles wzruszył ramionami.
– Widziałem sporą liczbę światów, spotkałem mnóstwo ludzi. Poznałem różnorodne systemy. Widziałem gorsze. Trzeba przyznać, Szczelina
Jacksona, którą faktycznie rządzą technicznie zaawansowani watażkowie i ich draby, ma pewną odświeżającą prostoduszność w swojej korupcji.
Nie muszą udawać, że ich zło jest dobre, by sprzedać je swoim udziałowcom.
– Pozwól, że ci powiem, młody człowieku- małe brudne sekrety demokracji istnieją właśnie dlatego, że jeśli masz głos, nie znaczy to, że
podejmujesz swoje własne decyzje. – Westchnęła. – Choć aż do dwudziestu, trzydziestu lat temu nie było tutaj tak źle. Były całe setki kriokorporacji,
każda prowadzona przez rozmaite osoby z rozmaitymi ideami, więc ich zapasy głosów się wzajemnie równoważyły. Potem niektóre urosły tak, że
zaczęły wchłaniać inne. Nie dlatego, że było to dobre dla Kibou czy dla ich krioklientów, albo dla kogokolwiek, ale dlatego, że ich dyrektorzy tkwili w
uścisku chciwości, tylko dlatego, że mogli to zrobić. Obecnie jest mniej niż pół tuzina wielkich kriokorporacji, które kontrolują niemal wszystko, plus
kilka rozsypanych odrzutów, za małych, by się liczyć.
– Jin nazwał cię Suze Sekretarką – powiedział powoli Miles. – Czego jesteś sekretarką?
Jej pobrużdżona twarz, przelotnie ożywiona gniewem, stała się bardziej zamknięta.
– Niegdyś tego miejsca. Była to ściśle rodzinna korporacja, a ja byłam naczelną sekretarką naszego szefa. Potem zostaliśmy kupieni– połknięci i
rozebrani. Nie dlatego, że kupujący nas chciał, tylko dlatego, że chcieli nas wyeliminować.
– Kto ją kupił? Nie przypadkiem BiałaChrys?
Suze potrząsneła głową.
– Nie, Shinkawa Wieczość. Ale BiałaChrys przejęła ich później. – Skrzywiony uśmiech sugerował, że uważała to za kosmiczną sprawiedliwość,
nawet jeśli trochę spóźnioną.
– Ale jak skończyłaś, mieszkając w tej skorupie?
– Wielu z nas straciło wtedy pracę. Żadnych złotych przejażdżek na emeryturę dla zwykłych pracowników. Musieliśmy gdzieś się podziać. –
Zawahała się. – Inni ludzie przydryfowali później.
– Naczelna sekretarka, co? Przypuszczam, że wiesz o wszystkich trupach w szafie.
Rzuciła mu ostre spojrzenie – co, przestraszona? Ta twarda, jędzowata istota? Ale zanim Miles mógł dalej eksplorować tę linię, wrócił z łomotem
Jin, niosąc wyładowaną tacę. Zawierała – oprócz obiecanych rolek, pachnących cynamonem, karton mleka, dwa niedopasowane kubki – i cały
izolowany termos kawy. Miles, dumny ze swej powściągliwości, nie dopadł jej gwałtownie, ale czekał, aż jego gospodyni go obsłuży.
Przeraziła go opóźnieniem, gdy przeniosła się w stronę wysokiego kredensu i wróciła z kwadratową szklaną butelką bez nalepki. Wlała… łyk, uznał
Miles, do swojego kubka, i, po chwili, podniosła brew w stronę Milesa.
– Chcesz coś na orzeźwienie?
– Ee, nie, dziękuję. Tylko kawę. – Spłynęła w dół gardłem, tonik wystarczający sam w sobie. Jin usiadł na kolejnym obrotowym krześle, z
zadowoleniem przeżuwając rolki i kręcąc się ze stałym skrzyp skrzyp skrzyp, co sprawiło, że Suze się wzdrygnęła i łyknęła długi haust swojego
poprawionego napoju.
Jej grymas wrócił, zauważył Miles. Nie był pewien, czy coś, co powiedział, ją nakręciło, właśnie teraz, gdy sądził, że zyskał jej przychylność.
Najwyraźniej nie była zaledwie kimś, kto miał dość szczęścia, by ocalić działającą komkonsolę, ale pewnego rodzaju przywódcą w tej dziwnej
ukrytej społeczności.
– Jin może cię zabrać do Kawiarni Ayako – powiedziała nagle. – Możesz stamtąd zadzwonić, żeby przyjaciele cię odebrali.
Jin usiadł prosto i zaprotestował:
– Ale ja mu jeszcze nie pokazałem, jak Gyre lata!
– On nie może tu zostać, Jin.
Jin oklapł.
Było jasne, że Suze lubi Milesa nawet mniej jako porwanego delegata z konferencji niż zaledwie zagubionego turystę ze słabością do
rekreacyjnych halucynogenów. Zdecydował się wypróbować kolejną przynętę.
– Przybyłem na tę konferencję, by uczyć się o krio-prawie i nauce Kibou-daini, ale właściwie skończyłem karmiony jakimiś śliskimi banałami
rozmaitych agencji kriokorporacji. Po kilku takich dniach mnóstwo delegatów było gotowych podpisać na miejscu kontrakty. W pewien sposób atak
ekstremistów był szczęściem w nieszczęściu.
Zostałem tu wysłany przez mego mocodawcę, by stworzyć kompletny raport o waszym systemie krionicznym, ale wygląda na to, że przegapiłem
raczej spore kawałki.
– Zatem najlepiej będzie, jeśli ruszysz, by je upolować, prawda?
A jakim kawałkiem jesteś ty? Z pewnością Łamigłówką.
– Właściwie konferencja zakończona, mój czas należy do mnie. Ale mógłbym użyć kolejnego dnia reszty wczorajszej męki, jeśli Jin jest chętny.
Aczkolwiek będę musiał złożyć raport jednemu gostkowi. Jin, jeśli dam ci wskazówki, myślisz, że mógłbyś dla mnie przenieść list przez miasto, i
oddać temu człowiekowi?
Jin się ożywił.
– Pewnie! Uch… może. Która część miasta?
– Wschodnia.
– Um… ta, mogę to zrobić.
Miles zdecydował się zignorować lekkie ukłucie wątpliwości w jego głosie.
– Gdzie teraz jesteśmy, tak przy okazji?
– W południowej części – odpowiedział Jin.
– Idź sam – powiedziała Suze. – Dam ci pieniądze na tramwaj rurowy. Tylko nie wracaj.
– A kiedy policja mnie zapyta, gdzie byłem, to co mam powiedzieć?
Jej twarz sposępniała jeszcze bardziej.
– Powiedz im, że się zgubiłeś.
– Mógłbym, gdyby to było warte mojego czasu.
Tym razem jej rechot był okrutny.
– Gdybyśmy mieli pieniądze na łapówki, czy bylibyśmy tutaj?
– Myli się pani co do znaczenia tego, madam. Moją walutą jest informacja.
Aczkolwiek jest pani drugą osobą na Kibou, która próbowała mnie przekupić. Czy to jakiś lokalny zwyczaj?
Jej usta się poruszały.
– Kto był pierwszy?
– BiałaChrys.
– Imponujące.
– Zrobiło to na mnie wrażenie, ale nie w sposób, jaki zamierzali. Małe prezenty za sprzedanie czegoś. Wielkie prezenty za ukrycie czegoś. To
sprawia, że jestem bardzo, bardzo ciekawy.
– Więc przyjąłeś swój wielki prezent, Vorkosigan-san?
Nie fatygował się z poprawianiem tego na Vorkosigan-sama, a możliwie na -dono; przynajmniej wymowę miała poprawną.
– Na tym poziomie lekceważenie jest nie tylko krótkowzroczne, ale potencjalnie niebezpieczne. Myślę, że dzień czy dwa odpoczynku mogą być
dobre dla mojego zdrowia.
– A skąd mogę wiedzieć, że ten list do przyjaciela nie ściągnie na nas więcej kłopotów?
– Nie ściągnie, jeśli nie każę. Przewyższam go stopniem.
Wykrzywiła wargi.
– Ta, masz tę butę, co?
A Suze bez wątpienia swojego czasu widziała mnóstwo buty wyższego kierownictwa. Miles zastanawiał się , czy jej szefowie kiedykolwiek zdali
sobie sprawę, jak bardzo są obserwowani.
Jin przysłuchiwał się tej wymianie zdań z zakłopotanym skrzypieniem swojego krzesła.
– Mógłbym wziąć jego list, Suze! Nie ma sprawy.
Miles otworzył dłoń do Suze, po części perswazja, po części apel.
– Przemyślmy to. Nie stracicie więcej sekretu, niż straciliście do tej pory – uciął
„ chyba że propnujeszmnie zamordować”- nie ma sensu zasiewać sugestii – a możesz zyskać moją wdzięczość.
– A co to jest warte?
Na Barrayarze całkiem sporo. Ale nie byli, jak kilka razy wytknął mu Roic, na Barrayarze.
– Coś wymyślę.
Jej brwi sygnalizowały poważny sceptycyzm. Ale zamiast tego odezwała się do Jina:
– Czy Yani ci nie mówił, żebyś zostawił go na zewnątrz? Widzisz, co wynika z dobrych uczynków, Jin! – Miles nie był pewien, czy to się liczy za tak
czy nie, ale westchnęła ciężko i ciągnęła: – Zabierz Vorkosigana-san do magazynów i znajdź mu coś, co pisze. Icoś, na czym można pisać.
Jin skoczył pośpiesznie na nogi. Miles złożył podziękowania i wyszedł za nim, zanim Suze mogła zmienić zdanie.
Jin obserwował, przestępując z nogi na nogę, jak Miles-san, jak zdecydował się o nim myśleć, ponieważ na jego nazwisku można było język
połamać, przedziera się przez kilka na wpół pustych pudełek papieru do notowania na półce w magazynie.
W większości był on tego rodzaju, na jakim starsze panie piszą formalne podziękowania za twoje listy, udekorowane kwiatami i tak dalej, choć Jin
dostrzegł z pewną pożądliwością jedną ze szczeniakami. Ze zmarszczonymi brwiami mały człowiek dokonał wyboru, po czym wrócił do
wypróbowania piór z pudełka rozmaitych resztek.
Znalazł dwa, które działały, wetknął je do kieszeni i rozejrzał się.
– To miejsce wygląda jak sklep ze starzyzną. Albo strych w Domu Vorkosiganów…
– Ilekroć ktoś znajdzie coś, czego nie chce, przynosi to tu, by ktokolwiek mógł
tego użyć – wyjaśnił Jin. – Albo gdy… um. – Kiedy zejdą do Tenburego po razostatni, ale nie mógł tego powiedzieć. Nie był pewien, czy nawet
powinien o tym wiedzieć.
Spojrzenie Milesa-san zatrzymało się na czymś.
– Ach! Buty! – Podkulał do stosu. Jin podszedł także i zaczął sortować. Stopy galaktyka były trochę mniejsze od jego własnych, ale Jin też miesiąc
temu musiał tu znaleźć zastępcze buty, kiedy jego stopy przepchnęły się przez ostanią parę jak kiełki przez ziemię. Wymyślne damskie buty były
całkiem bezużyteczne nawet dla większości kobiet tutaj i zwykły się gromadzić, ale Miles w końcu znalazł parę sportowych butów, które pasowały.
Miały dziewczęcy kwiatowy nadruk, ale wydawał się tego nie zauważać, gdy wsunął je i zaciągnął paski. – Tak lepiej. Teraz mogę się ruszać. –
Obrócił się, skanując skład dokładniej. – Ha. Laski!
Zbliżył się do kolekcji opartej w rogu i grzebał w niej, odrzucając jakieś solidne medyczne laski z rozmaitymi gumowymi końcówkami, i inne za
długie. Podjął
ostateczną decyzję, zamiatając nimi wokół jak mieczami i uderzając mocno o ścianę, więc Jin nie był pewien, czy szuka podpory czy broni. Ale w
razie gdyby to było to pierwsze, Jin poprowadził go z powrotem do swojego dachowego domu wewnętrzną trasą, do góry schodami
przeciwpożarowymi i na zewnątrz przez drzwi wieży wymiennika.
Miles-san zajął stół i krzesło, rozłożył papier i zmarszczył brwi ze skupioną twarzą. Potem się pochylił i zaczął skrobać piórem, z okazjonalnymi
długimi, zamyślonymi przerwami. Jin wyczyścił boksy kur, na wszelki wypadek policzył
kurczaki, gdyby któryś znowu odkrył parapet, i wyszczotkował Lucky, zanim mężczyzna skończył pisać, zapieczętował list i podniósł wzrok, zezując
dookoła.
– Masz może czysty, ostry nóż? Albo szpilkę, albo igłę?
– Poszukam. – Jin w końcu znalazł mały skalpel z na wpół medycznego zestawu, który kiedyś znalazł, i podał mu. Miles-san obejrzał go, wzruszył
ramionami i ku przerażeniu Jina dźgnął w swój kciuk ostrym końcem. Po wyciśnięciu kropli krwi pochylił się i przycisnął go do klapki, zostawiając
czysty odcisk kciuka, który potem otoczył kółkiem i zaparafował.
– Ta, jej – powiedział Jin. – Dlaczego to zrobiłeś?
– DNA. Odciski palców są równie dobre jako znak jak sztylet herbowy mojego dziadka. Lepsze. W jego czasach nie mieli skanów DNA. W końcu
nikt nie może oczekiwać, że attache ruszy się z powodu jakiejś anonimowej notki z ulicy.
Potem przystąpił do dawania Jinowi raczej skomplikowanego zestawu wskazówek po tym, jak osiągnie wschodnią część miasta, które to kazał
Jinowi wyrecytować, rezultat wywołał u niego westchnienie, i znów się pochylił, by napisać mimo wszystko na zewnątrz koperty imię i nazwisko
adresata.
– Oczekuję, że dostaniesz się tam tak czy owak. Nie oddawaj tego nikomu oprócz porucznika Johannesa albo konsula Vorlynkina, pamiętaj. To
bardzo prywatne.
Jin obiecał to i poszedł znaleźć swoje pudełko z monetami, wyłowił z niego dość na bilet tubą tramwajową, w obie strony. Nie zostało wiele.
– Czy to cały twój bank? – zapytał Miles-san, zaglądając mu przez ramię. Jin potaknął. – Cóż, jeśli uda ci się to doręczenie, dostaniesz to z
powrotem.
Jin nie był pewien, czy powinien pokładać wielkie nadzieje w tej obietnicy, ale i tak skinął głową. Teraz z kolei on dał Milesowi-san zestaw instrukcji
na wypadek jakiejkolwiek zwierzęcej sytuacji awaryjnej, jaka mogła powstać, gdy go nie będzie, przez co mężczyzna trochę zaczął mrugać. Ale
wyrecytował je bez wahania. Jin wcisnął
list w koszulę, rzucił jedno ostatnie spojrzenie przez ramię i opuścił drabinę.
Jin był nerwowy w tramwaju rurowym, obawiał się ludzi patrzących na niego, ale nikt nie złapał go za ramię i nie zaciągnął do Ochrony. Prawie się
zgubił na wielkiej podmiejskiej stacji przesiadkowej, trasy po wschodniej stronie były dla niego nieznajome, ale zdecydowanie pilnował mapy
ściennej i starał się nie wyglądać na spanikowanego. Pomocni ludzie mogą być tak samo niebezpieczni jak podejrzliwi.
W końcu znalazł właściwą rurę i właściwy przystanek.
Przechadzka przez sześć bloków, bez zbyt wielu zakrętów, zaprowadziła go do celu. Sąsiedztwo pełne było nie maleńkich budynków mieszkalnych
tego rodzaju, w jakich wyrósł, ale złowrogo pięknych domów w otoczonych murami ogrodach. Kilka nosiło lśniące mosiężne tabliczki przy bramach,
oznaczające je jako ambasady planetarne. Ta Escobaru była szczególnie wielką i robiącą wrażenie posiadłością.
Konsulat Barrayaru, dzięki bogom także oznaczony, nie był tak przerażający przez kontrast – całkiem mały dom, doprawdy, położony blisko ulicy,
więc Jin nie miał czasu się przestraszyć podczas swojego spaceru. Żadnych umundurowanych strażników, a dekoracyjna żelazna brama była tak
niska, że Jin mógłby nad nią przeskoczyć, gdyby nie została zapraszająco otwarta. Jin przełknął ślinę i przycisnął brzęczyk.
Drzwi otworzył blondyn w samej koszuli, wąskie zielone spodnie podtrzymywały szelki. Wyglądał na zmiętego i zmęczonego, i potrzebował
depilatora. Wpatrzył się w Jina ze ściągniętymi brwiami.
– Żadnych domokrążców czy żebraków – powiedział zniechęcająco.
Miał ten sam burczący akcent co Miles-san, a Jin ku swojej konsternacji zdał sobie sprawę, że nie wszyscy Barrayarczycy są niscy. Ten mężczyzna
był bardzo wysoki.
– Proszę, sir. Jestem posłańcem. Mam list dla porucznika Johannesa albo konsula Vor, um, Vorlynkina. – Z krótkiego opisu porucznika Jin
wywnioskował, że to może być on, ale czy porucznik otwiera drzwi? Poza ty, pomyślał Jin z pewną złością, Miles-san opisywał go jako miłego
dzieciaka, a nie strasznego dorosłego. Choć przypuszczał, że porucznicy musieli być dorośli.
– Ja jestem Johannes.
Jin sięgnął pod koszulę; mężczyzna stężał, ale rozluźnił się, gdy Jin wyjął list.
– Od Milesa-san– od pana Vorkosigana. – Jin był staranny przy wymowie.
– Cholera!
Jin się wzdrygnął. Wtedy porucznik Johannes przeraził go jeszcze bardziej, łapiąc go za ramię, wciągając do holu i zatrzaskując drzwi. Porwał list,
podniósł go do światła, rozerwał kopertę, przerywając tylko by zawołać ku schodom:
– Stefin!
Zaczął przesuwać wzrokiem w dół po schludnych, ściśle zapisanych liniach.
– Żywy, och dzięki Bogu! Jesteśmy ocaleni!
Kolejny dorosły, jakoś starszy i nawet wyższy niż pierwszy, zbiegł po schodach.
Był ubrany jak każdy biznesmen z Northbridge w przypominające hakama spodnie, tyle że jego kamizela haori z szerokimi rękawami była
rozchylona, i wyglądał na tak samo zapuchniętego i zmęczonego jak porucznik.
– Co jest, Trev?
– Spójrz na to! List od lorda Vorkosigana- jest wolny!
Drugi mężczyzna zajrzał mu przez ramię i powtórzył:
– Dzięki Bogu! Ale dlaczego do nas nie zadzwonił? – Potem, po chwili: – Co?
Co?
Porucznik przewrócił list i obaj czytali dalej.
– Czy on jest szalony?
Starszy mężczyzna rzucił Jinowi spojrzenie przez bardzo zmrużone oczy, wywołując najgorsze obawy chłopca. W jego wyobraźni pojawili się
policjanci.
– Czy to jest prawdziwe? – zapytał gwałtownie starszy mężczyzna.
Jin schylił się, podniósł z ziemi kopertę i wyciągnął ją przed siebie bez słowa.
Przełknął i wydusił:
– Powiedział, że lubicie odciski palców. Powiedział, że to będzie całkiem jak pieczęć jego dziadka.
– Czy to krew?
– Um, ta…?
Starszy mężczyzna wręczył kopertę porucznikowi.
– Weź to na dół i sprawdź.
– Tak, sir. – Trev-san zniknął w drzwiach z boku holu. Po chwili Jin usłyszał
trzaśnięcie drzwi i odgłos stóp tupiących po innych schodach.
– Przepraszam pana, czy jest pan konsulem? – Jin żywił niejasne przekonanie, że konsul to jak ambasador, ale mniejszy. Doprawdy, całkiem jak
jego dom. – Ponieważ Miles-san powiedział, daj ten list tylko porucznikowi albo konsulowi Vorlynkinowi. –
Tym razem udało mu się wydobyć to nazwisko bez zaplątania języka. Jin oczekiwałby, że prawdziwy ambasador będzie bardziej przysadzisty i
starszy, ale ten mężczyzna był
szczupły i nie taki stary jak Miles-san, a przynajmniej nie miał żadnych siwych włosów w brązowej czuprynie.
– Jestem Vorlynkin. – Jego spojrzenie na Jinie zintensywniało. Miał bardzo błękitne oczy, jak gorące letnie niebo. – Gdzie widziałeś Lorda
Audytora Vorkosigana?
– Ja, um, spotkałem go zeszłej nocy. Zgubił się w Kriokumbach. Tak mówił.
– Czy nic mu nie jest?
Odpowiedź wydawała się bardziej skomplikowana niż pytanie, ale Jin zdecydował
się przeskoczyć wszystko, by go zapewnić:
– Dziś rano ma się o wiele lepiej. Dałem mu jajka.
Vorlynkin zamrugał i znowu zajrzał do listu.
– Jeśli ten list nie wyszedł spod jego ręki- jeśli ten list nie pochodzi z jego ręki-przesłucham cię pod fast-pentą, więc… ech. Gdzie go widziałeś?
– Um, tam gdzie mieszkam.
– A gdzie to jest?
Teraz miał kłopot, pomiędzy Suze a tym przerażającym obcym. Nigdy nie powinien rozmawiać z obcymi ani nikomu mówić o zakładzie, powtarzano
mu to wystarczająco często. Zastanawiał się, czy zdoła wypaść za drzwi i pobiec chodnikiem, zanim konsul zdoła go złapać.
– Um, mój dom…?
– Co… – Ku jego zaskoczeniu Vorlynkin nie drążył tego, ale po raz kolejny obrócił list. – O co mu może chodzić?
– Um… zadawał mnóstwo pytań. – Jin pomyślał chwilę i dodał: – Nie jest już porwany, wie pan.
– Ale dlaczego wysłał dziecko jak posłańca…? – wymamrotał Vorlynkin. Jin nie był pewien, czy pytanie było skierowane do niego, więc nie
próbował na ochotnika na nie odpowiadać. Nie był to czas, by wyjaśniać, że ma prawie dwanaście lat. Zaczął
myśleć, że im mniej powie, tym bezpieczniejszy będzie.
Drugi gość – porucznik Johannes, Trev-san, nieważne – przygalpował do holu, machając kopertą do swojego szefa.
– Ta część jest prawdziwa. Co teraz, sir?
– Wciąż musimy tak samo znaleźć jego gwardzistę- wydaje się, że on uważa, że Roic został porwany. Żadnej zmiany w szacunku dla lokalnych.
Przypuszczam, że musimy robić dokładnie to, co tu pisze. Ale wyślij holo tego listu do Spraw Galaktycznych CesBez na Komarrze, priorytetowo,
zaszyfrowane.
Porucznik wyglądał na pełnego nadziei.
– Może oni mają rozkaz. Jakiś inny rozkaz. Taki, który ma więcej sensu.
– Nie przez kilka dni. Imyślę, że będą musieli znaleźć obejście. – Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie z tajemniczym wzburzeniem. – A tutaj wciąż
jesteśmy sami.
Jin niepewnie odchrząknął.
– Miles-san powiedział, że mam przynieść odpowiedź.
– Tak – powiedział konsul. – Poczekaj tu. – Wskazał obrotowe krzesło przy ścianie, jedno z pary stojących przy małym biurze, uwieńczonym
jedwabnymi kwiatami, z lustrem nad nim. Obaj mężczyźni potupali z powrotem na dół.
Jin usiadł. Tylko pewność i zwięzłość tego Tak dały mu odwagę, by nie uciec, skoro ma szansę. Jakkolwiek mieli wątpliwości co do Jina,
najwyraźniej potraktowali list Milesa-san serio, co było ulgą.
Został sam na długi czas. Raz wstał, by zajrzeć do pokoi otaczających hol wejściowy. Jeden był czymś w rodzaju salonu, bardzo wymyślny; inny był
bardziej surowy i biuropodobny. Żadnego śladu zwierząt, nawet ptaszka w klatce czy kota.
Ucieszył się, że nie chodził akurat i nie szukał jakiś, gdy z bocznego holu wszedł
kolejny mężczyzna, przyjrzał mu się z zaskoczeniem i powiedział:
– Mogę ci w czymś pomóc?
Ten gość przynajmniej mówił z normalnym akcentem Kibou. Jin potrząsnął głową energicznie.
– Porucznik Johannes zajmuje się, um, tym. Mną.
Łatwość, z jaką Jin wyrzucił z siebie nazwisko porucznika zdawała się uspokajać mężczyznę.
– Och – powiedział i powędrował do biura, by usiąść przy komkonsoli i zacząć tam jakąś pracę. Jin mimo wszystko został na swoim miejscu.
Po jeszcze większym upływie czasu Vorlynkin wrócił. Niósł kolejną zapieczętowaną kopertę w dłoni, prostą i biurową, o wiele bardziej wypchaną niż
ta, którą dostarczył Jin.
– Myślisz, że zdołasz zabrać to z powrotem tylko do rąk lorda Vorkosigana?
Jin wstał.
– Dotarłem aż tutaj.
– Rzeczywiście. – Z widocznym ociąganiem konsul przekazał mu kopertę. Jin znów wepchnął ją pod koszulę, i nie tracił czasu na ucieczkę.
Nie zrozumiałem nic ztego. Jin spojrzał z zamyśleniem do tyłu, gdy po raz kolejny mijał żelazną bramę. Ale cieszył się, że najwyraźniej Miles-san
ma jakiś przyjaciół. Tak jakby.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gdy tylko zobaczył, że Jin bezpiecznie przekracza parapet, Miles powrócił swoim śladem do podziemnej kafeterii, starając się nie skręcić w złą
stronę. Stało się dla niego jasne, że w swoich podartych ciuchach mniej tutaj rzuca się w oczy niż gdyby nosił
kompletne szarości Cesarskiego Audytora, strój tak surowy, by w całej Sieci, niezależnie od różnorodności lokalnych fasonów, zasygnalizować To
Poważna Osoba.
To Uliczny Uchodźca było o wiele lepszym wyborem dla jego obecnych potrzeb.
Rozrzucone stoliki oddzielał od strefy gotowania długi kontuar podawczy z metalowym kredensem nad nim. Obok dozownika stała niedopasowana
kolekcja kubków, z ręcznie wypisanym znakiem, Umyj swój kubek! Nie potrafił stwierdzić, czy były własnoścą osobistą, czy do dowolnego
wybrania, co dało mu doskonałe otwarcie rozmowy z kobietą, bez wątpienia zastępczynią Ako, która mieszała w dziesięciolitrowym garnku z zupą.
Zwrócił się do niej:
– Czy mogę użyć jednego z nich?
Wzruszyła ramionami.
– Proszę bardzo. Tylko potem go umyj. – Postukała łyżką w brzeg garnka i odłożyła ją. – Jesteś tu nowy?
– Całkiem nowy.
– Zasady są takie, gotuj co chcesz, sprzątaj po sobie, zastąp co zużyłeś, wydziel pieniądze do spiżarni, kiedy możesz. Wpisz się w harmonogram
dyżurów sprzątania na drzwiczkach lodówki.
– Dzięki. Na razie tylko herbata… – Miles łyknął. Była zupowata, tania, gorzka, i służyła jego celom jako podpora w obu znaczeniach. – Długo tu
pani jest?
– Przyszłam z moją babcią. To już niedługo.
Gdy on zastanawiał się, jak naprowadzić ją, by to rozwinęła, znajomy, zza lady zabrzmiał zrzędliwy głos:
– Gotowa już ta zupa?
Wysoki, pochylony mężczyzna zgarbił się, by zajrzeć przez okienko do wydawania. Imponujące białe wąsiska opadały w dół, obramowując
skrzywione usta, i podrygiwały, gdy mówił. Jak czułki owada, ach.
– Za kolejne pół godziny – odpowiedziała kobieta. – Idź usiąść.
– Sądzę, że go już spotkałem – mruknął do niej Miles. – Imię Yani?
– Ta, to on.
Yani przyczłapał, by zabrać kubek herbaty z dystrybutora. Zmarszczył brwi w stronę Milesa.
Miles odpowiedział radosnym uśmiechem.
– Dzień dobry, Yani.
– Więc wytrzeźwiałeś. Dobrze. Idź do domu. – Yani ściskał w obu dłoniach swój kubek, może by wyważyć dygotanie, i poczłapał z powrotem do
stolika. Miles, niezrażony, podążył za nim i wślizgnął się na miejsce naprzeciwko niego.
– Dlaczego nie znikniesz? – spytał Yani.
– Wciąż czekam na moją podwózkę. Powiedzmy.
– Jak my wszyscy.
– Jin mówi, że jesteś ożywiony. Naprawdę zostałeś zamrożony sto lat temu? – To przypadałoby akurat na koniec barrayarskiego Czasu Izolacji, u
progu fali nowej historii, którą Yani w całości mniej więcej przespał. – Pomyślałbym, że wszyscy kronikarze w okolicy interesowaliby się tobą.
Yani wydał gorzki śmiech.
– Niezbyt prawdopodobne. Tu ludzie są zalewani wywiadami z ożywionymi.
Myślałem, że gazety może mi zapłacą, ale jest nas tu zbyt wielu. Nikt nas tu nie chce.
Wszystko kosztuje za dużo. Miasto jest zbyt wielkie. Osadnictwo powinno być bardziej rozproszone. Do diabła, myślałem, że teraz terraformowanie
będzie już w połowie drogi do biegunów. Politycy wszyscy się mylą, a nikt nie ma dobrych manier…
Miles wydawał zachęcające odgłosy. Jeśli jakąś umiejętność Miles wyniósł ze swojej młodości, było to zadowalanie starych ludzi przez słuchanie
ich narzekań. Yani nie potrzebował nic oprócz potakiwań, by wyrzucić z siebie kompleksową denuncjację współczesnego Kibou, świata, który go
CRYOBURN ROZDZIAŁ PIERWSZY Anioły spadały wszędzie dookoła. Miles zamrugał, próbując przekształcić złote paski sypiące się przez jego polu widzenia w zaledwie błyski na siatkówce, ale uparcie pozostawały w postaci maleńkich, dystyngowanych figurek o przerażonych twarzach, z okrągłymi ustami. Słyszał ich falujące krzyki jak świst fajerwerków z daleka, echa wytłumione przez wzgórza. Ach, przerażające. W dodatku omamy słuchowe. Trzeba przyznać, że wizje wydawały się bardziej niebezpieczne w jego obecnym otumanionym stanie. Skoro widział rzeczy, których tu nie ma, mógł nie zauważyć rzeczy, które były, jak klatki schodowe, wyłamane dziury w podłodze korytarza albo w barierkach balkonu, ale czy nie mógł ich poczuć, naciskających na jego klatkę piersiową? Nie, żeby widział cokolwiek w tej kompletnej ciemności – nawet pod dłońmi, sięgających niepewnie przed siebie. Jego serce biło zbyt szybko, pulsując w uszach jak stłumiony przypływ, suche usta sapały. Musiał zwolnić. Skrzywił się do fikających aniołów, rozzłoszczony. Skoro zamierzały tak błyszczeć, mogły przynajmniej oświetlić dla niego otoczenie, jak małe niebiańskie gravi- światła, ale nie. Nic tak pomocnego. Potknął się i jego dłoń uderzyła o coś głucho brzmiącego – czyżby ten kawałek ściany się przesunął? Przyciągnął ramiona, owinął je wokół siebie, trzęsąc się. Po prostu jest mi zimno, tak, to jest to. Co musiało się brać z mocy sugestii, jako że opływał potem. Znów się rozprostował z wahaniem i pomacał ścianę korytarza. Zaczął posuwać się do przodu wolniej, przesuwając palce po słabych liniach i falach brzegów szuflad i zamkach z uchwytami, rząd za rzędem, spiętrzone wysoko poza jego zasięg. Za każdą szybą szuflady zamrożone ciało; sztywne, milczące, czekające w szalonej nadziei. Setka ciał na każde sto kroków albo coś koło tego, tysiące więcej za każdym zakrętem, setki tysięcy w tym zagubionym labiryncie. Nie- miliony. Ta część, niestety, nie była halucynacją. Kriokumby, tak nazywali to miejsce, rozciągały się na kilometry pod miastem, jak głosiła plotka. Schludne bloki nowych mauzoleów w zachodnich granicach miasta, wydzielone jako Kriopolis, nie wliczały wszystkich starych obiektów rozsypanych wokół i pod miastem, sięgających wstecz na sto pięćdziesiąt albo i dwieście lat, niektórych wciąż działających, niektórych oczyszczonych i opróżnionych. Niektórych opuszczonych bez opróżniania? Miles wytężył słuch, próbując zza przypływu krwi i krzyków aniołów wychwycić uspokajający szum maszynerii. To dopiero był dla niego koszmar – wszystkie te zbocza szuflad, wyskakujące pod jego palcami, zawierały nie zamrożoną nadzieję, ale ciepłą gnijącą śmierć. Głupio byłoby biec. Anioły wciąż się sypały. Miles zrezygnował z przełączania tego, co zostało z jego umysłu, na próby ich liczenia, nawet w statystycznie prawomocnej metodzie próbki i mnożenia. Miles z grubsza zrobił takie podstawowe kalkulacje, kiedy po raz pierwszy przybył na Kibou-daini, co, ledwie pięć dni temu? Wydawało się więcej. Jeśli kriociała spiętrzono wzdłuż korytarza w zagęszczeniu, przeciętnie, stu na dziesięć metrów, to daje dziesięć tysięcy na każdy kilometr korytarza. Sto kilometrów korytarza na każdy milion zamrożonych zmarłych. Zatem coś między stu a pięćdziesiąt dwiema setkami kilometrów kriokorytarzy wciśniętych gdzieś wokół tego miasta. Ale się zgubiłem. Jego dłonie były otarte i pulsowały, spodnie na kolanach były podarte i wilgotne. Od krwi? W korytarzach były niskie korytarze techniczne i przejścia, prawda? Tak, najwyraźniej ich też były kilometry. Ijeszcze więcej zwykłych tuneli użytkowych, oświetlonych przez rury sufitowe i nie obrzeżonych przez stulecia śmiertelności. Jego wykończone nogi potknęły się, a on zamarł – um, zatrzymał się – ponownie, by być pewnym równowagi. Gorąco życzył sobie swojej laski, zaginionej wcześniej w czasie utarczki – ile to teraz godzin temu? – której mógłby użyć jak ślepiec na Starej Ziemi albo w Czasie Izolacji na samym Barrayarze, wystukując przed swoimi stopami te tak żywo wyobrażone dziury w podłodze. Jego przypuszczalni porywacze nie poturbowali go zbyt mocno w nieudolnym biciu, zamiast tego polegając na hiposprayu usypiającym, dzięki któremu utrzymali swojego jeńca pod kontrolą. Szkoda tylko, że to była ta sama klasa środków usypiających, na które Miles był potężnie uczulony – a nawet, wnioskując po obecnych symptomach, identyczna. Oczekiwali ospałego ciężaru, a w zamian odkryli, że szarpią się z maniakalnie wrzeszczącym małym facetem. To sugerowało, że jego porywacze niewiele o nim wiedzieli, jakoś pocieszająca myśl. A nawet nic. Wy bękarty, znaleźliście się na samym szczycie mojej własnej listy gówna, możecie się założyć. Ale pod jakim imieniem? Tylko pięć dni na tym nieoświeconym świecie i jużkompletni obcy próbują mnie zabić. Co smutne, to nie był rekord. Chciałby wiedzieć, kim byli. Chciałby wrócić do domu w Cesarstwie Barrayaru, gdzie budzący grozę tytuł Cesarskiego Audytora faktycznie znaczył coś dla ludzi. Chciałbym, żeby te nieszczęsne anioły przestały na mnie skrzeczeć. – Chóry anielskie – wymruczał w eksperymentalnej inkantacji, – wyśpiewajcie mi odpoczynek. Anioły odmówiły uformowania się w kulę jak błędny ognik i wyprowadzenia go z tego miejsca. Więc tyle z jego mglistej nadziei, że jego podświadomość będzie go kierowała w odpowiednim kierunku, podczas gdy reszta umysły była wyłączona, i że mogłaby wyprodukować schludną
inspirację w dramatycznej formę. Na zewnątrz. Jedna stopa przed drugą, czy to nie był dorosły sposób na rozwiązywanie problemów? Z pewnością powinien być dorosłym w tym wieku. Zastanawiał się, czy chodzi w kółko. Jego szukająca dłoń chwiała się w czarnym powietrzu w wąskim krzyżującym się korytarzu, prowadzącym do maszynerii wspierającej banku, który zignorował. Później kolejny. Już dał się nabrać na badanie zbyt wielu z nich, co było częścią tego, jak okropnie był zagubiony. Idź prosto, albo, jeśli korytarz kończy się ślepo, w prawo, tak bardzo jak to możliwe, to była jego nowa zasada. Ale wtedy jego uderzające palce napotkały coś, co nie było zboczem krioszuflady, i zatrzymał się nagle. Rozglądał się bez obracania, bo obracanie, jak odkrył, niszczyło tą odrobinę orientacji, którą wciąż posiadał. Tak, drzwi! Jeśli tylko nie kolejny schowek użytkowy. Jeśli nie zamknięty, dla odmiany. Niezamknięty, tak! Miles syknął przez zęby i pchnął. Zawiasy zaskrzypiały od korozji. Wydawało się, że ważą tonę, ale to cholerstwo się poruszyło! Przesunął eksperymentalnie stopę przez szparę i pomacał. Podłoga, nie spadek – jeśli jego zmysły znowu nie kłamały. Nie miał nic, czym mógłby podeprzeć otwarte drzwi; miał nadzieję, że zdoła znów je znaleźć, gdyby okazało się, że to kolejny ślepy zaułek. Ostrożnie opadł na czworaki i przesunął się naprzód, wymacując to co z przodu. Nie kolejny schowek. Schody, schody awaryjne! Najwyraźniej wylądował tuż przed drzwiami. Po prawej stopnie prowadziły w górę, chłodne i zapiaszczone pod jego obolałą dłonią. Po lewej, w dół. Którędy? Wkrótce może mu się skończyć w górę. To było prawdopodobnie złudzenie, choć potężne, że mógłby iść w dół wiecznie. Ten labirynt w końcu nie mógł sięgać aż do magmy planety. Gorąco rozmroziłoby zmarłych. Była tu poręcz, niezbyt obluzowana, ale i tak zaczął się wspinać na czworakach, poklepując każdy pion, aż upewnił się, że stopień był cały, zanim powierzył mu swój ciężar. Odwrócenie kierunków, bardziej bolesne wspinanie. Kolejny zwrot i na następnym podeście spróbował drzwi, które także były niezamknięte, ale nie przeszedł przez nie. Dopóki, i o ile, nie skończą mu się schody, przez byłby zmuszony zawrócić do tych niekończących się rzędów ciał. Próbował liczyć ciągi schodów, ale stracił rachubę po kilku nawrotach. Słyszał siebie, jak skamle pod nosem w czasie lamentacji aniołów, i zmusił się, by ucichnąć. Och Boże, czy to była lekko szara poświata nad głową? Prawdziwe światło czy tylko kolejny miraż? Wiedział, że to prawdziwe światło, gdy zobaczył blady połysk swoich dłoni, białe duchy rękawów koszuli. Mimo wszystko nie został odcieleśniony w ciemności, ha. Przy następnym lądowaniu znalazł drzwi z prawdziwym oknem, brudną kwadratową szybą szeroką jak dwie jego rozciągnięte dłonie. Wyciągnął szyję i wyjrzał przez nią, mrugając oczami na szarość, która wydawała się jasna jak ogień, co wydusiło z jego wpatrzonych w ciemność oczu wodę. O bogowie i małe rybki, niech nie będą zamknięte… Popchnął, po czym sapnął z ulgi, gdy się poruszyły. Nie skrzypiały tak bardzo jak te na dole . To mógł być dach. Bądźostrożny. Znów cię czołgał, wreszcie na świeże powietrze. Nie dach; szeroka aleja na poziomie gruntu. Z jedną ręką na szorstkiej stiukowej ścianie za nim, Miles wgramolił się na nogi i wytrzeszczył oczy w ciemnoszare chmury, napływającą mgłę i zapadający zmierzch. Wszystko rozświetlone radością. Budynek, z którego właśnie wyszedł, wyrastał zaledwie na jedno piętro, ale naprzeciwko kolejna budowna wznosiła się wyżej. Wydawała się nie mieć żadnych drzwi po tej stronie, ani niskich okien, ale powyżej, w rozproszonym świetle połyskiwały srebrem ciemne szyby. Żadna nie była zbita, ale okna miały pusty, nawiedzony wygląd, jak oczy porzuconej kobiety. Niejasno sprawiał wrażenie przemysłowego bloku, żadnych sklepów ani domów w zasięgu wzroku. Żadnych świateł, ochrony czy czegoś takiego. Składy czy opuszczona fabryka? Chłodny wiatr zdmuchnął plastykową fiszkę poruszającą się na popękanym chodniku, kawałek jaskrawego śmiecia bardziej solidnego niż wszystkie zawodzące anioły na świecie. Albo w jego głowie. Wszystko jedno. Wciąż był, jak oceniał, w stolicy Prefektury Terytorialnej Northbridge, albo Kitahashi, jako że każde miejsce na tej planecie zdawało się szczycić dwoma wymiennymi nazwami, by bez wątpienia zagwarantować zmieszanie turystów. Ponieważ by przybyć do jakiejkolwiek innego terenu urbanistycznego, musiałby iść setki kilometrów pod ziemią w linii prostej, a chociaż mógłby kupić setki kilometrów, biorąc pod uwagę to, jak czuły się jego stopy, część z prostą linią była stanowczo wykluczona. Ironicznie mógłby nawet być blisko swojego podziemnego punktu startowego, ale całościowo sądził, że tak nie jest. Z jedną ręką śledzącą szorstki stiuk, częściowo by utrzymać się w pionie, a częściowo dla tego, co stało się teraz ponurym zabobonnym przyzwyczajeniem, Miles obrócił się w prawo i podreptał alejką do pierwszego bocznego kory- do rogu. Chodnik był zimny. Wcześniej porywacze zabrali mu buty, jego skarpety były w strzępach, tak jak pewnie jego skóra, ale stopy były zbyt odrętwiałe, by rejestrować ból. Jego dłoń minęła wyblakłe graffiti, namalowane jakąś czerwoną farbą a potem niedokładnie starte, Spalić Martwych. To nie był pierwszy raz, od kiedy wylądował na dole, gdy widział ten slogan; raz na mijanej ścianie w drodze z lądowiska, gdzie brygada sprzątająca była właśnie w trakcie zacierania go; częściej na dole, w korytarzach użytkowych, gdzie nie oczekiwano, że zawędruje jakikolwiek turysta. Na Barrayarze ludzie palili ofiary dla zmarłych, ale Miles podejrzewał, że tutaj nie o takie znaczenie chodziło. Tajemnicza fraza była wysoko na jego liście rzeczy do
późniejszego zbadania, zanim to wszystko poszło w diabły… wczoraj? Tego ranka? Skręcając na rogu w kolejną nieoświetloną uliczkę czy drogę dojazdową, którą po przeciwnej stronie obrzeżało rozklekotane siatkowe ogrodzenie, Miles się zawahał. Z gęstniejącego mroku i anielskiego deszczu wyłoniły się dwie postacie, idące obok siebie. Miles zamrugał gwałtownie, próbując się im przyjrzeć, a potem wolałby tego nie robić. Ta z prawej była tau-cetańską jaszczurką paciorkową, tak wysoką, albo niską, jak on. Jej skóra falowała rozmaitymi skalami kolorów, kasztanowym, żółtym, czarnym, kością słoniową na kołnierzu wokół gardła i w dół na brzuchu, ale zamiast sadzić skokami jak żaby, maszerowała wyprostowana, co było pewną podpowiedzią. Prawdziwa tau-cetańska paciorkowa jaszczurka, przykucnięta, mogła sięgać Milesowi niemal do pasa, więc ta nie była nadzwyczaj wielka jak na swój gatunek. Ale niosła także torby zwisające z rąk, zdecydowanie nie zachowanie prawdziwej jaszczurki paciorkowej. Jej wyższy towarzysz… cóż. Wysoki na sześć stóp masłowy chrząszcz był zdecydowanie istotą z jego koszmarów, i każdego innego człowieka też. Wyglądał raczej jak gigantyczny karaluch, z bladym pulsującym odwłokiem, złożonymi brązowymi okrywami skrzydłowymi i kiwającą się głową, niemniej jednak szedł na dwóch patykowatych nogach i także machał materiałowymi torbami zwisającymi z przednich szczypiec. Środkowe odnóża falowały niepewnie raz istniejąc, raz nie, jako że umysł Milesa nie mógł się zdecydować, jak wyskalować odpychające stworzenie. Gdy ta para zbliżyła się do niego i zwolniła, gapiąc się, Miles mocniej zacisnął uchwyt na najbliższej ścianie i zagaił ostrożnie: – Halo? Masłowy chrząszcz obrócił owadzią głowę i przyjrzał mu się w odpowiedzi. – Cofnij się, Jin – doradził swemu niższemu towarzyszowi. – Wygląda na jakiegoś ćpuna, który się tu zaplątał. Patrzaj na jego oczy. – Jego żuwaczki i macki kołysały się, gdy mówił, męski głos brzmiał wiekowo i zrzędliwie. Miles chciał wyjaśnić, że chociaż rzeczywiście jest znarkotyzowany, nie był nałogowcem, ale rozróżnianie tego wydawało się zbyt wielkim wyzwaniem. Zamiast tego spróbował się uśmiechnąć krzepiąco. Jego halucynacje odrzuciły uśmiech. – Hej – powiedział Miles, zdenerwowany. – Nie wyglądam nawet trochę tak źle jak wy wyglądacie dla mnie. Dobrze ci tak. – Może zawędrował do jakiejś opowieści z gadającymi zwierzętami, jak te, które czytał, w kółko i w kółko, w dziecięcym pokoju Saszy i małej Helen. Tyle że zwierzęta osadzone w takich bajkach zwykle były bardziej futrzaste, pomyślał. Dlaczego jego chemicznie zmienione neurony nie mogły wyrzucić wielgachnych kociaków? Przywdział swój najsurowszy ton dyplomaty i powiedział: – Proszę o wybaczenie, ale najwyraźniej zgubiłem drogę. – A także mój portfel, mój naręczny kom, połowę mojej odzieży, mojego ochroniarza, mój umysł. I– jego dłoń powędrowała do szyi – jego pieczęć Audytora. Nie żeby którekolwiek obejście czy sztuczki zadziałały w siecy komunikacyjnej na tym świecie, ale Gwardzista Roic mógł przynajmniej po jego sygnale go wyśledzić. Jeśli Roic wciąż żył. Był w porządku, gdy Miles go ostatnio widział, kiedy zostali rozdzieleni przez spanikowany tłum. Kawałek skruszonego kamienia uciskał go w stopę, więc się przesunął. Jeśli jego oko potrafiło dostrzec różnicę pomiędzy kamykiem a szkłem czy plastykiem na chodniku, czemu nie był w stanie odróżnić ludzi od wielkich owadów? – Ostatnim razem, gdy reakcja była taka zła, to były wielkie cykady – powiedział do masłowego chrząszcza. – Gigantyczny masłowy chrząszcz jest właściwie raczej uspokajający. Niczyj umysł na tej planecie nie potrafi wygenerować masłowych chrząszczy, może z wyjątkiem Roika, więc wiem dokładnie, skąd pochodzisz. Sądząc po wystroju wokół, lokalni prawdopodobnie byliby za jakimś gostkiem z głową szakala, a może za człowiekiem-jastrzębiem. W białym fartuchu laboratoryjnym. – Miles zorientował się, że mówi głośno, kiedy para postąpiła do tyło o kolejny krok. Co, czyżby jego oczy odbijały niebiańskie światło? Albo pałały złowrogą czerwienią? – Po prostu go zostaw, Jin – powiedział masłowy chrząszcz do swojego towarzysza-jaszczurki, tarmosząc go za ramię. – Nie gadaj do niego. Odejdź powoli. – Czy nie powinniśmy próbować mu pomóc? – O wiele młodszy głos; Miles nie potrafił ocenić, chłopięcy czy dziewczęcy. – Tak, powiniście! – powiedział Miles. – Z tymi wszystkimi aniołami w moich oczach nie potrafię nawet powiedzieć, gdzie stąpam. Istraciłem buty. Źli ludzie mi je zabrali. – No dalej, Jin! – powiedział masłowy chrząszcz. – Musimy odnieść te torby ze znaleziskami do sekretarek przed zmrokiem, albo będą na nas
wściekli. Miles próbował zdecydować, czy ta ostatnia uwaga miałaby więcej sensu dla jego normalnego mózgu. Może nie. – Gdzie próbujesz się dostać? – spytała jaszczurka młodym głosem, opierając się pociągnięciom towarzysza. – Ja… – nie wiem, zdał sobie sprawę Miles. Z powrotem nie było opcją, dopóki narkotyk nie opuści jego systemu i nie zgromadzi informacji, kim są jego wrogowie – jeśli wróci na konferencję krioniczną, zakładając, że wciąż trwa po tych wszystkich przerywnikach, może po prostu pospieszyć prosto w ich ramiona. Dom zdecydowanie był na liście, a aż do wczoraj na szczycie, ale potem sprawy stały się… interesujące. Wciąż, jeśli jego wrogowie chcieli, by był martwy, mieli mnóstwo możliwości. Tu jest jakaś nadzieja… – Jeszcze nie wiem – wyznał. Starszy masłowy chrząszcz powiedział z niesmakiem: – No to nie za bardzo możemy cię tam posłać, prawda? Chodź, Jin! Miles oblizał suche wargi, albo próbował. Nie, nie zostawiajcie mnie! Słabym głosem powiedział: – Bardzo jestem spragniony. Możecie przynajmniej powiedzieć mi, gdzie znajdę najbliższą wodę pitną? – Jak długo był zagubiony pod ziemią? Zegar wodny w jego pęcherzu nie był wiarygodny – mógł równie dobrze sikać na rogu, by ulżyć sobie gdzieś w trakcie jego przypadkowej trasy. Ale jego pragnienie sugerowało, że wałęsał się gdzieś pomiędzy dziesięć a dwadzieścia godzin. Prawie miał nadzieję na to drugie, jako że znaczyło to, że organizm wkrótce zacznie się oczyszczać z narkotyku. Jaszczurka, Jin, powiedziała powoli: – Mogę ci trochę przynieść.. – Nie, Jin! Jaszczurka wyszarpnęła ramię. – Nie możesz mi mówić, co mam robić, Yani! Nie jesteś moimi rodzicami! – Na to ostatnie jego głos się zaczął rwać. – Chodźmy. Kustosz czeka, żeby zamknąć! Z ociąganiem, oglądając się w tył przez jaskrawo wzorzyste ramię, jaszczurka pozwoliła się odciągnąć dalej ciemniejącą ulicą. Miles zjechał w dół, kręgosłupem po ścianie budynku, i westchnął z wyczerpania i desperacji. Otworzył usta na gęstniejącą mgłę, ale ta nie zaspokoiła jego pragnienia. Chłód chodnika i ściany kąsały przez cienką odzież – tylko koszula i szare spodnie, kieszenie opróżnione, pasek też zabrany. Będzie jeszcze zimniej, gdy zapadnie noc. Ta droga dojazdowa była nieoświetlona. Ale przynajmniej miejskie niebo utrzymywało stały morelowy blask, lepszy niż niekończąca się ciemność pod ziemią. Miles zastanawiał się, jak zimno musiałoby mu się zrobić, zanim wczołgałby się z powrotem do schronienia w tych ostatnich drzwiach. Piekielnie bardziej niżteraz. A on nienawidził zimna. Siedział tam przez długi czas, dygocząc, nasłuchując odległych dźwięków miasta i słabych krzyków w swojej głowie. Czyżby jego plaga aniołów zaczynała topnieć w bezkształtne pasma? Miał nadzieję. Nie powinienem był siadać. Mięśnie nóg napięły się i zakleszczyły, i wcale nie był pewien, czy zdoła znowu wstać. Myślał, że było mu zbyt niewygodnie, by drzemać, ale obudził się z przestrachem, jakiś nieznany czas później, na nieśmiały dotyk na ramieniu. Jin klęczał przy jego boku, wyglądając odrobinę mniej jaszczurowato niż wcześniej. – Jeśli pan chce – szepnął Jin, – może pan ze mną pójść do mojej kryjówki. Mam tam kilka butelek wody. Yani pana nie zobaczy, poszedł do łóżka. – To – sapnął Miles – brzmi świetnie. – Wygramolił się na nogi, mocny młodzieńczy uścisk opanował jego potknięcie. W skomlącym nimbie wirujących świateł Miles podążył za przyjacielską jaszczurką. * * * Jin zerknął przez ramię, by się upewnić, że zabawny mały człowiek, nie wyższy od niego samego, wciąż za nim podąża. Nawet w mroku jasne było, że ćpun był dorosłym, a nie kolejnym dzieciakiem, jak sądził Jin po pierwszym spojrzeniu. Miał dorosły głos, jego słowa były precyzyjne i skomplikowane mimo ich zmęczonego zlewania się i dziwnego akcentu, niski i dudniący. Poruszał się niemal tak sztywno i powoli jak stary Yani. Ale kiedy przelotny uśmiech osłabił napięcie na jego twarzy, wyglądała dziwnie miło w określony sposób, jakby uśmiech często tu gościł. Burkliwy Yani nigdy się nie uśmiechał. Jin zastanawiał się, czy mały człowiek został pobity, i dlaczego. Krew plamiła podarte na kolanach spodnie, a jego biała koszula nosiła brązowiejące smugi. Jak na prostą koszulę ta wyglądała całkiem wytwornie, jakby – zanim została całkiem zmiętoszona – była czysta i ładna, ale Jin nie był w stanie stwierdzić, jak ten efekt osiągnięto. Nieważne. Miał na razie swoje nowe stworzenie tylko dla siebie. Kiedy doszli do metalowej drabinki prowadzącej po zewnętrznej stronie budynku wymiennika, Jin spojrzał na krwawe plamy i sztywność i pomyślał,
by spytać: – Dasz radę się wspinać? Mały człowiek spojrzał w górę. – Nie jest to moja ulubiona aktywność. Jak wysoko ten zamek sięga? – Aż na szczyt. – To byłoby, um, dwa piętra? – Dodał cichym mamrotaniem: – Czy dwadzieścia? Jin odparł: – Tylko trzy. Moja kryjówka jest na dachu. – Część z kryjówką brzmi nieźle. – Mężczyzna oblizał popękane wargi wyglądającym na suchy językiem. Naprawdę potrzebował wody, jak sądził Jin. – Może lepiej idź pierwszy. W razie gdybym się pośliznął. – Muszę iść ostatni, by podnieść drabinę. – Och. W porządku. – Małą, kwadratowa dłoń sięgnęła, by chwycić szczebel. – W górę. W górę jest dobrze, prawda? – Przerwał, złapał oddech i chwiejnie powędrował w górę. Jin podążył za nim tak lekko jak jaszczurka. Trzy metry wyżej zatrzymał się, by uruchomić zapadkę, która podnosiła drabinę poza asięg nieautoryzowanych, i zatrzasnął ją. Do góry kolejne trzy metry, podszedł w miejsce, gdzie szczeble zastąpiły szerokie stalowe szyny, wbite w ścianę budynku. Mały człowiek pokonał je, ale najwyraźniej utknął na występie. – Gdzie teraz jestem? – odezwał się do Jina napiętym tonem. – Czuję spadek, ale nie mogę się upewnić, jak nisko naprawdę jest. Co, przecież nie jest aż tak ciemno. – Po prostu się przewróć i stocz, jeśli nie możesz się podciągnąć. Brzeg budynku ma tylko pół metra. – Ach. – Stopy w skarpetkach machnęły i zniknęły. Jin słyszał łomot i stęknięcie. Wyskoczył na parapet i zobaczył małego człowieka siedzącego na płaskim dachu, palcami skrobiąc żwir, jakby szukając uchwytu na jego powierzchni. – Och, boisz się wysokości? – spytał Jin, czując się głupio, że nie spytał wcześniej. – Zwykle nie. Oszołomiony. Przepraszam. Jin pomógł mu wstać. Mężczyzna nie wyszarpnął mu swojej dłoni, więc Jin poprowadził go dookoła podwójnych wież wymienników, stojących na dachu jak wielkie bloki. Słysząc znajome kroki Jina, Galli, Twig i Pani Speck oraz sześcioro pozostałych dzieci Pani Speck obiegło bloki, by go powitać, gdacząc i kwocząc. – Och, Boże. Teraz widzę kurczaki – powiedział mężczyzna napiętym głosem. – Przypuszczam, że są związane z aniołami. W końcu skrzydła. – Przestań, Twig – powiedział Jin surowo do brązowej kwoki, która uparła się chyba, by dziobać nogawkę spodni gościa. Jin odsunął ją stopą na bok. – Nie przyniosłem ci jeszcze jedzenia. Później. – Ty też widzisz kurczaki? – spytał ostrożnie mężczyzna. – Ta, to moje. Biała to Galli, brązowa to Twig, a czarno-biała plamista to Pani Speck. Tamte to wszystko jej dzieci, choć myślę, że już nie są dziećmi. – Na wpół wyrośnięte i liniejące, kurczaki nie wyglądały zbyt apetycznie, fakt, za który Jin niemal przeprosił, gdy mężczyzna wciąż wpatrywał się w grupę powitalną w zmroku. – Nazwałem ją Galli, ponieważ naukowa nazwa kurczaka to Gallus gallus, wiesz. – Radosne imię, brzmiące jak galop-galop, co zawsze wywoływało u Jina uśmiech. – Ma… sens – powiedział mężczyzna i pozwolił, by Jin pociągnął go dalej. Gdy minęli róg, Jin automatycznie sprawdził, by się upewnić, czy z dachu usunięto brezenty i czy niewielkie tkaniny, które rozwiesił na prętach
między dwiema wieżami wymienników, wciąż mocno się trzymają, osłaniając jego zwierzęcą rodzinę. Namiot tworzył przytulną przestrzeń, większą niż jego sypialnia kiedyś… uniknął tego wspomnienia. Uwolnił obcego na chwilę wystarczającą, by wskoczyć na krzesło i włączyć latarkę, wiszącą na skrawku drutu z poprzeczki, która rzucała jasne kółko światła na jego tajemne królestwo równie dobrze każde inne oświetlenie sufitowe. Mężczyzna przycisnął ramię do zaczerwienionych oczu, a Jin przygasił światło do czegoś bardzieł miękkiego. Gdy Jin zeskoczył, Lucky podniosła się z posłania na materacu z postrzępionych fiszek, przeciągnęła się i skoczyła ku niemu, miaucząc, potem podniosła się na tylnich łapach, by położyć jedyną przednią łapkę błagalnie na kolanie Jina, chowając pazury. Jin schylił się i podrapał jej puszyste szare uszy. – Jeszcze nie obiad, Lucky. – Ten kot ma trzy nogi, prawda? – spytał mężczyzna. Brzmiał nerwowo. Jin miał nadzieję, że nie jest uczulony na koty. – Ta, urwało jej jedną w drzwiach, gdy była kociakiem. Nie nazwałem jej. To kot mojej matki. – Ji zacisnął zęby. Nie musiał dodawać tego ostatniego. – To tylko Felis domesticus. Sokół Gyre wydał jeden rozdzierający uszy skrzek ze swojej żerdzi, a czarno-białe szczury zachrobotały w swoich klatkach. Jin przywitał się z nimi wszystkimi. Kiedy jedzenie nie przyszło natychmiast, wszyscy uspokoili się w niezadowolony sposób. – Lubisz szczury? – spytał pośpiesznie Jin swojego gościa. – Pozwolę ci potrzymać Jinni, jeśli chcesz. Jest najprzyjaźniejsza. – Może później – powiedział słabo mężczyzna, najwyraźniej zrozumiał jego zawiedzione spojrzenie, i po zezującym na półkę spojrzeniu z klatkami dodał: – Całkiem lubię szczury. Po prostu boję się, że ją upuszczę. Jestem trochę roztrzęsiony. Błądziłem dziś w Kriokumbach raczej długo. – Po kolejnej chwili zaproponował: – Kiedyś znałem przestrzeniowca, który trzymał chomiki. To było zachęcające. Jin się rozpromienił. – Och, twoja woda! – Tak, poproszę – powiedział mężczyzna. – To jest krzesło, prawda? – Złapał się za oparcie wcześniejszego podnóżka Jina, opierając się o niego. Podrapany okrągły stolik za nim, wyrzucony z jakiejś kawiarni i nagroda za przeszukiwanie alejek, był nieco chwiejny, ale Kustosz Tenbury pokazał Jinowi, jak naprawić go kilkoma podkładkami i pinezkami. – Ta, siadaj! Przepraszam, że jest tylko jedno, ale zwykle jestem jedyną osobą, która tu przychodzi. Dostaniesz je, bo jesteś gościem. – Gdy mężczyzna opadł na stare plastykowe krzesło z kafeterii, Jin wygrzebał na półce litrową butelkę wody, odkręcił ją i podał. – Przepraszam, że nie mam kubka. Nie przeszkadza ci picie tam, gdzie były moje usta? – Ani trochę – powiedział mężczyzna, podniósł butelkę i łyknął łapczywie. Przestał gwałtownie, gdy była pusta w jakiś trzech czwartych, i zapytał: – Czekaj, czy to cała twoja woda? – Nie, nie. Jest kran na zewnątrz każdej z tych starych wież wymiany ciepła. Jeden jest zepsuty, ale kustosz podłączył dla mnie inny, kiedy przeniosłem tu wszystkie moje zwierzęta. Pomógł mi też rozłożyć namiot. Sekretarki nie pozwalają mi już trzymać zwierząt w środku, ponieważ zapach i hałas denerwował paru ludzi. Itak bardziej mi się tu podoba. Pij, ile chcesz. Mogę ją znów napełnić. Mały człowiek opróżnił butelkę i, trzymając Jina za słowo, oddał mu ją. – Więcej, proszę? Jin wyskoczył do kranu i napełnił butelkę, wykorzystując tę chwilę, by wypłukać i napełnić poidło kurczaków. Jego gość wypił kolejne pół litra wody bez przerwy, po czym odpoczął, pozwalając oczom się zamknąć. Jin próbował się zorientować, ile lat ma mężczyzna. Jego twarz była blada i pomarszczona, z wachlarzami mocnych linii w kącikach oczu, a jego podbródek był ocieniony jednodniowym zalążkiem brody, ale to mogło być przez zgubienie się Poniżej, co mogło się odbić na każdym. Jego ciemne włosy były schludnie obcięte, w świetle uwidaczniało się kilka błysków srebra. Jego ciało wydawało się bardziej zminiaturyzowane niż zdeformowane, wystarczająco krępe, choć jego głowa, osadzona na krótkiej szyi, była odrobinę za duża w stosunku do niego. Jin zdecydował zaspokajać swoją ciekawość bardziej okrężnymi drogami, by być grzecznym. – Jak panu na imię?
Oczy mężczyzny się otwarły; były koloru czystej szarości, i prawdopodobnie byłyby jasne, gdyby nie były tak przekrwione. Gdyby ten gość byłby większy, jego podejrzany wygląd bardziej by Jina zaalarmował. – Miles. Miles Vo- cóż, reszta jest kęsem, którego nikt tutaj nie potrafi wymówić. Możesz mnie po prostu nazywać Miles. A twoje imię, młoda… osobo? – Jin Sato – odparł Jin. – Mieszkasz na tym dachu? Jin wzruszył ramionami. – Najczęściej. Nikt się tu nie wspina, by mi przeszkadzać. Windy w środku nie działają. – Ciągnął: – Mam prawie dwanaście lat – a potem, decydując, że był wystarczającą grzeczny, dodał: – Ile ty masz lat? – Prawie trzydzieści osiem. Z innego kierunku. – Och. – Jin przetrawiał to. Rozczarowująco stara osoba, dlatego najprawdopodobniej nudna, choć nie tak stara jak Yani, ale też ciężko się dowiedzieć wieku Yaniego. – Masz zabawny akcent. Jesteś gdzieś stąd? – W żadnym razie. Jestem z Barrayaru. Brwi Jina się zmarszczyły. – Gdzie to jest? Czy to miasto? – To nie była Prefektura Terytorialna; Jin mógł wymienić nazwy dwunastu. – Nigdy o nim nie słyszałem. – Nie miasto. Planeta. Trójplanetarne cesarstwo, technicznie. – Pozaświatowiec! – Oczy Jina rozszerzyły się z zachwytu. – Nigdy wcześniej nie spotkałem pozaświatowca! – Dzisiejsze przeszukiwanie nagle wydało się bardziej owocne. Choć jeśli ten człowiek był turystą, prawdopodobnie wyjedzie, jak tylko zadzwoni do swojego hotelu albo przyjaciół, co był zniechęcającą myślą. – Zostałeś pobity przez rabusiów, albo coś takiego? – Rabusie polowali na ćpunów, pijaków i turystów, jak słyszał Jin. Przypuszczał, że stanowili łatwy cel. – Coś w tym stylu. – Miles wykrzywił się do Jina. – Słyszałeś wiele wieści przez ostanie kilka dni? Jin potrząsnął głową. – Tylko Suze Sekretarka ma tutaj działającą komkonsolę. – Tutaj? – W tym miejscu. To był kriozakład, ale został opróżniony i porzucony, och, na długo zanim się urodziłem. Wprowadziła się kupa gości, którzy nie mieli gdzie pójść. Przypuszczam, że wszyscy jesteśmy uciekinierami. Cóż, ludzie żyjący dookoła wiedzą, że tu w środku są ludzie, ale Suze-san mówi, że jeśli naprawdę będziemy się starali nikogo nie denerwować, zostawią nas w spokoju. – Ta, um, osoba, która była wcześniej z tobą, Yani. Kto to jest? Jakiś twój krewny? Jin potrząsnął głową zdecydowanie. – Po prostu pewnego dnia tu przyszedł, jak to większość robi. Jest ożywionym. – Jin nadał słowu jego znaczeniową wymowę, od-żywym. – Masz na myśli, że jest krio-ożywiony? – Ta. Choć nie jest taki jak inni. Jego kontrakt z korporacją był tylko na sto lat-przypuszczam, że zapłacił za to mnóstwo forsy, dawno temu. Ale zapomniał powiedzieć, żeby go nie odmrażać, aż znajdzie się lekarstwo na bycie starym. Ponieważ tak mówił jego kontrakt, zwrócili go, choć przypuszczam, że jego korporacji przykro było tracić jego głos. Ta przyszłość to nie było to, czego oczekiwał, jak sądzę- ale jest za stary i zbyt zagubiony, by pracować gdziekolwiek i zarobić wystarczająco pieniędzy, by znów się zamrozić. Mnóstwo na ten temat narzeka. – Ja… rozumiem. – Mały człowiek mocno zacisnął oczy, i znowu je otworzył, potarł brew, jakby go bolała. – Boże, chciałbym, żeby mi się rozjaśniło w głowie. – Mógłbyś się położyć w moim śpiworze, jeśli chcesz – zasugerował niepewnie Jin. – Jeśli nie czujesz się za dobrze.
– Faktycznie, młody Jinie, nie czuję się za dobrze. Dobrze powiedziane. – Miles przechylił butelkę wody i opróżnił ją. – Im więcej piję, tym lepiej- wymywam tę cholerną truciznę z mojego organizmu. Czego używasz jako kibla? – Na puste spojrzenie Jina dodał: – Latryny, łazienki, unikacji, pisuaru? Czy jest jakiś w budynku? – Och! Nie blisko, niestety. Zwykle gdy jestem tu na górze przez długi czas, przemykam się i używam ścieku w rogu, i spłukuję do rynny wiadrem wody. Chociaż nie mówię kobietom. Narzekają, nawet jeśli kurczaki łażą po dachu i nikt o tym nie myśli. Ale dzięki temu trawa na dole jest bardzo zielona. – Ach ha – powiedział Miles. – Gratulacje- ponownie wynalazłeś garderobę, mój jaszczurzy giermku. Stosowne, jak na zamek. Jin nie wiedział, jaki to rodzaj ubrania ta gardowa roba, ale i tak połowa rzeczy, które mówił ten ćpun, nie miała sensu, więc zdecydował się tym nie przejmować. – A gdy sobie poleżysz, wrócę z jakimś jedzeniem – zaproponował Jin. – Po drzemce mój żołądek może uspokoi się na tyle, by się za nie wziąć, tak. Jin uśmiechnął się i podskoczył. – Chcesz więcej wody? – Poproszę. Kiedy Jin wrócił od kranu, zobaczył małego człowieka siedzącego na śpiworze, leżącym pod ścianą wieży wymiennika. Lucky mu pomagała; sięgnął i nieuważnie podrapał jej uszy, potem pozwolił palcom fachowo wymasować wzdłuż jej kręgosłup, który wygiął się pod jego dłonią. Kot raczył wydać krótki pomruk, niezwykły znak aprobaty. Miles chrząknął i się położył, przyjmując butelkę wody i stawiając ją obok swojej głowy. – Ach. Boże. Jakie to dobre. – Lucky wskoczyła mu na pierś i obwąchała szczeciniasty podbródek; zerknął na nią tolerancyjnie. Nowa troska przemknęła przez myśli Jina. – Jeśli wysokości sprawiają, że kręci ci się w głowie, ściek mógłby być problemem. – Ujrzał okropne wyobrażenie swojego gościa spadającego głową naprzód przez parapet, gdy próbuje sikać w ciemność. Jego pozaświatowy gość. – Widzisz, kurczaki nie latają tak dobrze, jak myślisz, a małe kurczaczki nie latają w ogóle. Straciłem za parapetem dwoje dzieci Pani Speck, kiedy zrobiły się wystarczająco duże, by wspiąć się na półkę, ale nie wystarczająco duże, by bezpiecznie zlecieć na dół, gdy wypadły. Więc na ten czas pomiędzy przywiązałem długi sznurek do nogi każdego, by powstrzymać je przed chodzeniem za daleko. Może powinienem, jakby… przywiązać linę wokół twojej kostki albo coś takiego? Miles wpatrywał się w niego w skrzywionej fascynacji i Jin przez chwilę okropnie się martwił, że śmiertelnie obraził małego człowieka. Ale Miles wreszcie powiedział zardzewiałym głosem: – Wiesz- w tych okolicznościach- to może nie być zły pomysł, dzieciaku. Jin wyszczerzył się z ulgą i popędził, by znaleźć kawałek liny w swoim schowku z zapasami. Uwiązał solidnie jeden koniec do metalowej poręczy przy drzwiach wieży, upewniając się, że dosięgnie do wlotu ścieku, i wrócił, by przymocować drugi koniec do kostki swojego gościa. Mały człowiek już zasnął, ściskając butelkę z wodą pod jednym ramieniem i szarego kota pod drugim. Jin owinął linę dwa razy i zrobił porządny węzeł. Potem znów wspiął się na krzesło i przygasił latarkę do miękkiego nocnego blasku, próbując nie myśleć o matce. Dobranoc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki. Jeśli kiedykolwiek znajdę wśpiworze karaluchy, złapię je i włożę do słoików. Co właściwie lubią pluskwy? Nie mam pojęcia. To tylko głupiutka rymowanka do snu. Idźspać, Jin! Słowa te zwykle powodowały, że czuł ciepło, ale teraz zrobiło mu się zimno. Nienawidził zimna. Zadowolony, że wszystko zabezpieczył, i że intrygujący pozaświatowiec nie może go teraz porzucić, Jin wrócił do parapetu, przeskoczył go i zaczął schodzić po szczeblach. Jeśli się pośpieszy, zdąży pod tylne drzwi Kawiarni Ayako, zanim wszystkie dobre resztki zostaną wyrzucone w czasie zamykania. ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy Gwardzista Roic obudził się po raz drugi – a może to był trzeci raz – matowa breja narkotykowa w jego głowie przejaśniła się do gęstej pulsującej mgły. Poszukał swojego naręcznego komu i – co nie było zaskakujące – nie znalazł go. Jęcząc, obrócił się na stęchłym materacu rzuconym na podłogę tego… miejsca, i otworzył oczy na płaszczyznę światła dziennego i pierwszy jasny
widok swojego więzienia. Było ogołocone z mebli. Coś w rodzaju starego pokoju hotelowego, zdecydował po minucie dzięki kształtowi, plamom, gniazdkom, wyglądającemu na skorodowany spryskiwaczowi nad głową i kiepskiem światłu nad jedynymi drzwiami. Jego materac leżał w czymś, co kiedyś mogło być niszą garderobianą, naprzeciwko małej działającej łazienki z wyjętymi drzwiami. Łańcuch zapięty wokół jego kostki prowadził do sworznia w ścianie. Więzy były dostatecznie długie, by mógł używać urządzeń, przypomniał sobie z tej zamglonej nocy, ale nie sięgały do drzwi zewnętrznych. Odwiedził je znowu i, mając nadzieję na zmycie jeszcze trochę mazi, pił łapczywie z cienkiego plastykowego kubka najwyraźniej zostawionego do jego użytku. Długie wąskie okno rozciągało się nad poplamioną wanną. Wyjrzał na zewnątrz na wzniesienie bez wyrazu zatłoczone wysokimi, ukształtowanymi jak strzały iglakami, ciemnymi i splątanymi. Postukał w szybę; wydała ten głuchy ton, który mówił: nietłuczące, przynajmniej przez kogoś, kto nie jest uzbrojony w wiertło siłowe czy może łuk plazmowy. Sprawdził długość łańcucha. Nie sięgał nawet do połowy drogi do drzwi, ale gdy stał wyprostowany, odkrył, że może wyjrzeć przez witrażowe okno, niezasłonięte zasłonami czy filtrem polaryzującym. Musieli nie oczekiwać gości. Ten pokój najwyraźniej otwierał się na dwukondygnacyjną galerię. Widok poza poręczą schodził w dół do szerokiej łaty płaskiego buszu, która zakręcała poza pole widzenia, obrzeżona splątaną tajgą. Żadnego innego budynku w zasięgu wzroku. Nie był już w mieście, to na pewno. Czy zeszłej nocy na horyzoncie był jakikolwiek poblask miasta? Pamiętał tylko nocne światło w kiblu. Mógł być dziesięć kilometrów od Northbridge albo dziesięć tysiąc, co mogło później zrobić różnicę. Wyciągnął się na swoją znaczącą długość na materacu i zaczął pracwać nad trzpieniem w ścianie, jedyną rzeczą trochę przypominającą słaby punkt. Nie ruszała się, a jego wielkie palce ledwie mogły dosięgnąć denerwującej małej rzeczy. Gdyby tylko mógł ją okręcić… Jak u diabła skończyłem wtym bałaganie? Wyobraził sobie dowódcę Gwardzistów Pyma krytykującego jego wczorajsze działania i skulił się. To było tysiąć razy gorsze niż klapa z niesławnym chrząszczowym masłem. Choć wszystko zaczęło się spokojnie cztery tygodnie temu. Nawet jeśli nagle, ale w tym nie było nic nowego – galaktyczne zadania Lorda Audytora Vorkosigana od Cesarza Gregora zwykle przybywały niespodziewanie. Po tuzinie pozaświatowych podróży w służbie swego pana Roic nabrał wprawy w szamotaninie pakowania bagażu swego pana, w swojej roli czasem ordynansa do spraw dokumentów podróżnych swojego pana i jego własnych, w roli osobistego asystenta – tytuł pod jakim Roic podróżował, jako że wyjaśnienie starożytnej i szacownej rangi Gwardzisty galaktykom zawsze było przegraną sprawą – i ochroną swego pana. I– choć milord prawie nigdy nie dyskutował o tym głośno – prywatnego medtechnika z powodu uporczywych problemów zdrowotnych milorda. Kompetentna służba Domu Vorkosiganów, pod nawet bardziej kompetentnym nadzorem Lady Ekaterin Vorkosigan, zwolniła go właściwie z pierwszego obowiązku. Odwołanie własnych spraw powodowało więcej ukłuć w sercu, jako że właśnie zdobył się na odwagę, by zaprosić pannę Pym do Hassadaru, by po raz pierwszy spotkała jego rodziców. Ale jako dziecko gwardzisty, Aurie doskonale rozumiała. Zabieganie o córkę swojego dowódcy było w zeszłym roku zawoalowanym procesem, raczej jak u tych Ziemskich owadów, które opisywała Lady Vorkosigan, gdzie samiec zbliżał się z bolesną ostrożnością, aby nie zostać pomylonym z posiłkiem przez swoją oblubienicę. Ale to Gwardzista-dowódca Pym mógł oderwać Roikowi głowę i zjeść ją, gdyby popełnił błąd. Mimo to w mniej niż dzień wsiedli do czółna na stację transferową, by się przesiąść na statek skokowy, i zaczęły się trzy nudne, choć wygodne, tygodnie podróży na Nową Nadzieję III, albo Kibou-daini, jak nazywana była przez miejscowych dla odróżnienia jej od dwóch innych planet i jednej stacji transferowej o tej samej nazwie w sieci wormholi. Kibou w skrócie, na szczęście. Milord, przyzwyczajony ze starych czasów w Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa, by nie tracić czasu w podróży, wręczył Roikowi masę pracy domowej o ich miejscu przeznaczenia, a sam zagłębił się w jeszcze większe i bardziej zastrzeżone raporty. Sam Roic nie mógł sobie wyobrazić tej roboty. Trzeba przyznać, Lord Vorkosigan był jedyną osobą, jaką Roic znał, która naprawdę umarła i została krio-ożywiona, co czyniło z niego praktycznego eksperta w tym temacie wśród Audytorów Gregora, osobistej stajni rozjemców Cesarza. I znał swoich galaktyków, bez dyskusji. Iwłaśnie szczęśliwie zakończył, w swojej drugiej roli jako deputowanego Księcia swojego Ojca w Radzie Książąt, kilka lat komitetów poświęconych udoskonaleniu prawa Barrayarskiego dotyczącego technologii reprodukcyjnych do standardów galaktycznych. Krionika, przypuszczał Roic, była drugim końcem tych zagadnień życio-technologii, a więc logicznym rozszerzeniem. Ale Zamknięta Konferencja Krioniczna w Northbridge, organizowana przez konsorcjum krio-ożywieńczych korporacji Kibou-Daini, wydawała się hotelem tak pełnym twardogłowych naukowców o zamglonych oczach i dobrze odżywionych prawników, jak Roic jeszcze nie widział. – Nie lekceważ gwałtowności akademików, kiedy na szali są fundusze – powiedział milord, kiedy Roic to wytknął. – Ani pociągu adwokatów do napastliwej taktyki. – Tak, ale generalnie nie używają ogłuszaczy czy igłowców – odpowiedział Roic. – To wszystko słowa. Moje umiejętności się marnują. Kiedy zaczną odpalać te granaty paragrafów, przykucnę raczej za panem.
Najwyraźniej powiedział to za wcześnie. Siedział na każdym wykładzie, w jakim uczestniczył jego pan, z tyłu pomieszczenia, gdzie mógł obserwować wszystkie wyjścia, i trudno mu było pozostać przytomnym, choć milord rejestrował wszystko bezkrytycznie. Podążał za swoim panem na posiłki z innymi uczestnikami i nie unikał żadnego przyjęcia organizowanego przez sponsorów konferencji, na różne dystanse od wiszenia za niskim ramieniem swojego pana po podpieranie odległych ścian, gdy milord tak zasygnalizował. Dowiedział się o wiele więcej o kriogenice i ludziach, którzy się nią trudnili niż kiedykolwiek chciał wiedzieć. Iwłaśnie miał dojść do wniosku, że cała ta wycieczka została ustalona między Lady Vorkosigan a Cesarzową Laisą, by zapewnić Ekaterin tak potrzebne wakacje od małżonka, który diagnozował wszelkie skargi jako znak znudzenia, co może złagodzić ekscytujące nowe zadanie. Skoro Lady Vorkosigan już prowadziła nietypowe domostwo, wychowywała stado czworga dzieci w wieku do lat sześciu i nastoletniego syna z poprzedniego małżeństwa, grała polityczną gospodynię dla swojego męża w jego rolach tak Cesarskiego Audytora, jak i dziedzica Księcia, podjęła się obowiązku nadzorowania gospodarki i terraformowania Okręgu Vorkosigan i próbowała desperacko, w wolnych sekundach, utrzymać firmę projektowania ogrodów, pod schodami zakładano się, kiedy pęknie i odpowie na zapatrywanie się milorda na rolę męża przez defenestrację małego człowieczka z czwartego piętra Domu Vorkosiganów. Dla Roika ta podróż była odpowiednim substytutem. Ale nawet najbardziej lojalny Gwardzista musiał czasami iść do łazienki, dlatego właśnie, odkładając na bok ekonomię, Roic uporczywie kłócił się o zmiennika, a nawet dwóch, na takie okazje. Wrócił… poprzedniej nocy? – a może stracił więcej niż jeden dzień w tej zamglonej niewoli? – do głównego pomieszczenia recepcji, by odkryć, że jego pan przepadł, choć po krótkiej wycieczce znalazł go na piętrze, za zakolem schodów, w nawet bardziej prywatnej części przyjęcia. Ich naręczne komy działały na zakodowanym kanale bezpieczeczeństwa; nie zabrzmiał kod „ przychodź tu potrzebuję cię”, więc Roic wałęsał się niecierpliwie i kontrolował nerwy. Kiedy milord w końcu wymaszerował spod zakola schodów, dostrzegł Roika i dołączył do niego, obciągając mankiety w pełen samozadowolenia sposób, jego wyraz twarzy był wyłącznie uspokajający. Dla każdego, kto znał go dobrze, to znaczy. To był magiczny błysk w oczach, i przelotny uśmiech, i ogólna aura euforii. Tylko najpaskudniejsza rzecz mogła go wprawić w euforię. – Co? – wymruczał Roic zaniepokojony, i: – Później – odpowiedział milord. – Ściany mają uszy. Roic musiał zacisnąć zęby, aż północ zastała ich w ich wspólnym pokoju, gdzie milord rozpakował po raz pierwszy wyciszacz antypodsłuchowy, a także koder wiadomości. Usiadł przy jedynym biurku w pokoju i zaczął pisać. – A więc? – spytał Roic. – Dlaczego nagle wygląda pan na takiego zadowolonego? – Miałem właśnie mój pierwszy przełom w śledztwie, po całych martwych dniach. Ktoś właśnie próbował mnie przekupić. Roic zesztywniał. Próba przekupienia Cesarskiego Audytora była karana karą śmierci na Barrayarze. Ale my nie jesteśmy na Barrayarze, tym bardziej szkoda. – Ee… i to jest dobra rzecz? – Gdzie jest dym, jest i ogień, jak mówią. – Milord nadal radośnie wklepywał cokolwiek tam układał Tylko dla Oczu Cesarza. – A może lustra. Pamiętaj, to była bardzo subtelna i elegancka łapówka. Jestem prawie zadowolony, że nie mam do czynienia z idiotami. Och, Laisa, miałaś rację, miałaś rację. Ale skąd twój słodki komarrański nos wiedział? – Co pan odpowiedział? – spytał nespokojnie Roic. – Racja, nigdy nie byłeś w stroju galaktycznego najemnika. Ani tajnego agenta. Obaj testowali politykę łapówki. Kiedyś w mojej starej flocie regułą było akceptować wszystko, zgłosić to Dowództwu i przejść do robienia dokładnie tego, co i tak miałeś zrobić. Tajni agenci byli podobni- przyjmij i podążaj tak daleko, jak daleko prowadzą powiązania. Ponieważ one prowadzą w dwie strony, wiesz. Rozegraj to, pociągnij tu… zobacz, co jest na drugim końcu… Ha! – Skończył swoje wpisy zawijasem. – Jakiego rodzaju łapówka? – naciskał Roic. – Albo- czy powinienem nie wiedzieć? – Proszę, nie każmi pracować wtej cholernej ciemności! – Kilka bardzo interesujących opcji towarowych w Shiragiku-sha, Korporacji Krionicznej BiałejChrys, w pełni. BiałaChrys jest firmą mającą otrzymać koncesję na Komarrze, wiesz. Mógłbym się dostać na parter na bardzo korzystnych warunach, jak się zdaje. Właściwie pożyczyliby mi pieniądze bezinteresownie, do spłacenia po tym, jak moje aktywa się podwoją. Ponieważ co mogłoby być lepsze dla nich niż chełpić się lokalnym udziałowcem z moimi niemożliwie wysokimi koneksjami? Chociaż nie zaoferowano mi, co wystarczająco ciekawe, udziału głosów. Głosy są zarezerwowane dla ich patronów poniżej zera. Ze wszystkich zginających mózg skrętów demokracji, jakich Roic doświadczył, nawet gorsze niż drugoplanowy rynek w komarrańskim planetarnym udziale głosów, był zwyczaj Kibou-daini głosowania przez zmarłych, bo powodowało u niego ból głowy. Przez zastępstwo, oczywiście – pozostawione w rękach kriokorporacji, które gromadziły zamrożone zasoby na nieznaną i dziwnie oddaloną przyszłość. Ponieważ jeśli zamierzałeś
powierzyć firmie swoją śmierć i następne życie, twój głos był w porównaniu małą rzeczą. – Bez wątpienia – zaznaczył rzeczowo milord, gdy po raz pierwszy poznał ten fakt, – wydaje się to dobrym pomysłem na jakiś czas. – Dwieście, trzysta lat temu, kiedy dziwne obyczaje pogrzenowe Nowej Nadziei, jak Roic nie mógł o nich przestać myśleć, były tylko początkiem by zyskać popularność. – He – wymamrotał milord i wysłał wiadomość w jej zakodowaną i okrężną drogę. Roic znał to He. Od niego przeszły go ciarki. Itak do łóżka, by wstać i stawić czoło ostatniemu dniowi konferencji, który minął, o ile Roic mógł powiedzieć, jak nikt tego nie oczekiwał, nawet jego pokręcony pan. A teraz, och, przepadł i zgubił małego maniaka… Albo odwrotnie? Poniewczasie zastanowił się, czy milord również został złapany w utarczkę w lobby. Mógł tu być. Roic porzucił trzpień i przerzucił się na stukanie przy razy trzy w boczną ścianę swojego pokoju. Znowu. Nic. Próbował inną ścianę, choć musiał się wyciągnąć, by dostać. Milczenie. Przyległe pokoje mogły być puste, albo inni więźniowie wciąż byli zbyt znarkotyzowani, by słyszeć, albo odpowiedać. A może był tam jego porywacze, a on ich właśnie zaalarmował, że wróciła mu przytomność. Cholera. Próbować ponownie później? Wrócił do pracy nad swoim trzpieniem, który zrobił mu na palcach pęcherze, ale nie obluzował się zauważalnie, i rozmyślał. Tylko na chwilę spuścił milorda z oka, a wtedy wcięły się jego dawne instynkty strażnika miejskiego, gdy poganiał przynajmniej pół tuzina potencjalnych ofiar porwania do rury windowej i ucieczki, ponieważ byli nieuzbrojonymi cywilami, ale to nie była jego robota, nawet jeśli nikt inny tego nie robił. Z pewością przez to zyskał całe mnóstwo wściekłej uwagi ze strony napastników, przynajmniej do chwili, gdy złapał go promień ogłuszacza. Może milord uciekł, i mnie odbije. Zakłoptanie, uznał Roic, z którymi mógł szczęśliwie żyć. Na nagły szczęk odryglowanych drzwi zatrzymał się i pośpiesznie opuścił ręce na kolana. Drzwi się otworzyły i wsunął się przez nie chudy młody człowiek z prostymi ciemnymi włosami i przekrwionym okiem w fioletowo-purpurowym stłuczeniu, i wpatrzył się przez podejrzaną chwilę w Roika, siedzącego na swoim materacu. Podkulał tuż poza zasięg łańcucha Roika, postawił na podłodze coś w rodzaju tacki komercyjnego Reddi-Meal i popchnął ją w stronę Roika czymś, co jak się okazało było trzonkiem miotły. Tacka wciąż było zamknięta. Więc Roic nie miał głodować – ani zostać otruty? Nie róbmy przedwczesnych założeń, prawie słyszał, jak intonuje jego pan. Roic zdał sobie sprawę, że był przerażająco głodny, ale nie wykonał żadnego ruchu w stronę tacki. – Widziałem cię wcześniej – powiedział nagle Roic. – W hotelowym lobby. – Z bliska. Sprawy działy się w tym czasie zbyt szybko dla Roika, by mógł orzec, czy napad był dziełem amatorów czy profesjonalistów, ale myśląc wstecz uznał, że mieszanina tych i tych. Snajper, który trafił go z ogłuszacza był wystarczająco chłodny, ale reszta ludzi wyznaczonych do kontrolowania i wywozu więźniów, cóż, z pewnością nie odpowiadała idei Roika na temat oddziałów standardowo wojskowych, paramilitarnych czy młodych skautów. Aczkolwiek to był masowy napad, czyli nie wymierzony konkretnie przeciw Barrayarczykom – ego milorda mogłoby to zranić – ale Roic nie był pewien, czy to uczyniło sprawy bardziej niż mniej zagadką. Chudy mężczyzna dotknął swojego spuchniętego oka i cofnął się o krok, jęcząc. Wyglądało na to, że on też pamiętał Roika. – Kim wy właściwie jesteście? – spytał Roic. – Dlaczego u diabła mnie- nas porwaliście? Chudy poderwał głowę; jego zdrowe oko zalśniło. – Jesteśmy Wyzwolicielami Dziedzictwa Nowej Nadziei. Ponieważ to pokolenie- – huknął się pięścią w pierś – wreszcie zrobi wszystko, co należy, by stawić czoło gromadzącym władzę korporacjom. Obrastają tłuszczem i korupcją, nie został już żaden inny sposób, jak spalić całą przegniłą strukturę do gołej ziemi i zacząć od nowa. Powstaniemy, by ukąsić martwą rękę przeszłości, która ściera nas w pył! Roic z niesmakiem patrzył, jak Chudy, płomienny choć pokręcony, tokował na ten temat. W.D.N.N. okazało się czymś w rodzaju lokalnej aktywistycznej politycznej grupy, która, coraz bardziej sfrustrowana przez niemożność wygrania słownych sporów – jeśli to była próbka, to Roic rozumiał dlaczego – próbowała przejść do fizycznej demonstracji. Kęsy i kawałki bardziej rozważnej krytyki lokalnych afer, które Roic podsłyszał na konferencji, zostały przycięte gradem skarg, ale sednem kazania wydawało się to, że Chudy i jego towarzysze byli spłukani i nie mieli szczęścia, i zdali sobie sprawę, że gdyby tylko martwi ludzie nie upierali się przy posiadaniu wszystkiego w zasięgu wzroku, więcej zostałoby dla żywych. Korporacje i zwłoki wydawały się mieszać w jedno w głowie Chudego. Roic powstrzymał się przed wytknięciem, że
właściwie bogactwo Kibou-daini zarządzane jest przez żyjących w imieniu martwych, a nawet jeśli tych zastąpią inni żywi ludzie, wydaje się nieprawdopodobne, że ktokolwiek wybrałby W.D.N.N. do tego zadania. – Spalić martwych! – skończył Chudy bardziej tonem, którym można by powiedzieć Amen na końcu wyznania wiary. Spalić, zakopać, zamrozić, Roic nie widział wielkiego wyboru, oprócz utraty niektórych recyklowalnych materii organicznych. – Ale co to ma wspólnego z nami? – powiedział żałośnie. – My tu nie głosujemy. Wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu. Chcecie okupu? Chudy wykonał gest dumnego zaprzeczenia. – Nie! Ale jesteśmy zdecydowani, że Sieć musi wiedzieć o niesprawiedliwości, cierpieniu i złodziejstwie na Kibou! Nikt- nikt z was galaktyków, zadowolonych z siebie ludzi pracy, tłustych owcach śniących jedynie o swoich własnych schowkach z mięsem, nie nasze własne prześladowane pokolenie w skali planety- nie pozostanie w ignorancji po tym, nieważne jak mocno zasłonią oczy i uszy! – Ach – powiedział Roic. – Publiczny wyczyn, co? – Roic wolałby właściwie okup. Milord zorganizowałby go w jedno uderzenie serca, gdy tylko pozwolonoby mu się skontaktować z barrayarskim konsulem tutaj, i bez wątpienia jakiś podstępny sposób na odzyskanie pieniędzy później. A Roic jeszcze nigdy nie słyszał o politycznym odłamie, który nie ciągnąłby do pieniędzy. – Mógłby być okup – zagaił ostrożnie. – A nawet nagroda, to zależy… Chudy spojrzał pogardliwie, ale może da pomysłowi czas do działania? Roic miał bardziej naglące problemy. – Lord Vorkosigan- ten gość, dla którego pracuję, nie możesz go z nikim pomyslić, czubek jego głowy byłby na poziomie twoich ramion, nosi laskę, gada jak nakręcony-on tu jest? Czy to puste spojrzenie było zmyłką? Roic nie był pewien. Ciągnął pośpiesznie: – Ponieważ jeśli jest, powinniście nas umieścić w jednym pomieszczeniu. Jestem jego prywatnym medtechnikiem, i potrzebuje mnie. Miewa te okropne ataki. Jest bardzo ważnym lordem Vor, tam na Barrayarze. Zapłacą mnóstwo, by go odzyskać nietkniętego. Ale jeśli umrze przez was, cóż, nie macie pojęcia, jak paskudne może to się stać. – Roic nie był pewien, jak daleko ciągnąć ten temat. Milord prawdopodobnie starał się nie przyciągać uwagi z jakiejś przyczyny, a Roic nie chciał niezAmierzenie podbijać ceny okupu. Po-krioożywieńcze ataki lorda Vorkosigana polegały właściwie na tym, że się przewracał, dygocąc z przewróconymi oczami przez parę minut w mało atrakcyjnym stylu, a potem budził się bardzo, bardzo roztrzęsiony. Mało było prawdopodobne, że napady będą śmiertelne, przynajmniej odkąd lady Vorkosigan wydobyła z niego obietnicę, że nigdy, przenigdy nie spróbuje sam prowadzić jakiegokolwiek silnikowego pojazdu – wozu naziemnego, wozu powietrznego, lotniaka, czółna czy trybu nienazwanego. Konie i rowery były kompromisem, a chociaż milord nienawidził kasków, zastosował się. Z drugiej strony Chudy nie musiał tego wiedzieć, więc Roic nakreślił medyczne fakty do granic swojej inwencji, aż Chudy, z rosnącymi w oczach wątpliwościami, osłabł i powiedział: – W porządku! Zapytam. – Dodał- czego profesjonalista nie powinien musieć robić: – Ale nie widziałem nikogo, kto by wyglądał tak jak ten facet. Chudy wycofał się, zostawiając Roica myślącego, Acha, podwładny, nie pan. Chudy wydawał się typem, który Roic często spotykał w swoich wczesnych czasach jako ulicznego strażnika w stolicy Okręgu Vorkosigan, Hassadarze. Nie dość odpowiedzialni, by powierzyć im dowodzenie czy cokolwiek bardziej skomplikowanego niż zmywanie, łatwo ich było przekonać, że całe ich kłopoty to wina kogoś innego. Roic wiedział to, ponieważ zwykle mu to mówili, w obszernych i często bełkotliwych dłużyznach, podczas gdy on holował ich gdzieś w bezpieczne miejsce, by przespali obecny szał opilstwa czy narkotyków czy kłótni. To nie znaczyło, że nie mogli być naprawdę niebezpieczni, zwłaszcza gdy znaleźli się w sytuacji poza swoim pojmowaniem, ale poradzenie sobie z tym też nie sprawiało wielkiego jeziora kłopotów. Jego własne jeziorko zdawało się w tej chwili czeluścią. Czy plany Wyzwolicieli Dziedzictwa dla ich jeńców obejmowały zabijanie ich jednego po drugim, aż ich żądania zostaną spełnione? Nasi skrajni wariaci na Barrayarze zpewnością by mogli to zrobić, pomyślał na wpół z dumą Roic. Ale ta afera na razie wydawała się dziwnie bezkrwawa – ogłuszacze i środki usypiające, nie igłowce i gaz nerwowy. Ale może, może – czy ośmieli się mieć nadzieję? – że milord nie stał w ich kolejce. Ponieważ jeśli milord zginie na zmianie Roika, nie zostałoby mu nic innego, jak zapisać zeznanie w zabezpieczonym komlinku i poderżnąć sobie natychmiast gardło. Śmierć byłaby lepsza niż składanie tego raportu osobiście pewnej osobie. Wyobraził sobie twarze Księcia i Księżnej Vorkosigan, albo Lady Ekaterin, słuchających wieści. Albo Komandora Pyma, albo Aurie. Wyobraził sobie Sashę i małą Helen, pięciolatków-musiałby uklęknąć, by spojrzeć im w oczy – Gdzie jest Papa, Roic? Nie miał odpowiedniego ostrza. Słyszał o więźniach duszących się przez połknięcie własnego języka – zwinął swój eksperymentalnie – ale wątpił, czy u niego by to podziałało. Była ta ściana. Z pewnością mocna wystarczająco, by utrzymać ten cholerny sworzeń. Czy mógł wbiec na tę ścianę wystarczająco mocno, by złamać sobie ten rozrosły kark? Wydawało się to przedwczesne, ale miał czym zająć umysł. Milord, jak się zastanowić, był bardzo za tym, by przed podjęciem każdej decyzji życia lub śmierci mieć dobry posiłek, tak samo milady. Roic westchnął, odczołgał się i zajął swoim Reddi-Meal.
Miles obudził się w mgnieniu oka w jasnym świetle słonecznym, pod płóciennym dachem i ciekawską kocią mordką patrzącą i oddychającą prosto w jego twarz. Był szczęśliwy odkrywając, że ciężar na piersi nie jest jakimś nowym alarmującym stanem medycznym, podniósł trzynogie zwierzę i ostrożnie usiadł. Ponarkotykowy ból głowy, jest. Zmęczenie, jest. Żadnych krzyczących aniołów, podwójnie sprawdzone i jeden albo dwa wykrzykniki. Jego wizja wydawała się oczyszczona ze wszystkich nierealności, a jego otoczenie, choć dziwne, nie zawierało żadnych koszmarów. Odrzucił koc na bok i rozejrzał się po dachowej kryjówce. Wszystkie przypominające zamek szczegóły zatarły się, zastąpione utylitarnym płaskim czworokątem z parą wież wymiany ciepła wspierającymi płócienny pokój. Albo oborę. Albo zoo. Jako dodatek do drapieżnego ptaka na żerdzi, eleganckiego i wyniosłego, najwyraźniej lord Vor tego wszystkiego, co tu zgromadzono, jakieś półki z powyginanego metalu, zawierające klatki mieszczące kolekcję biało-czarnych szczurów pomiędzy kilkoma terrariami o szklanych ścianach. Choć większość ich mieszkańców była ukryta za artystycznie ułożoną roślinnością, był całkiem pewny, że widział żółwia. Wzdłuż ściany naprzeciwko jego śpiwora postawiono trzy pudła z poszatkowanymi fiszkami, tworzące gniazdo dla populacji kurczaków; Twig, brązowa kwoka, wciąż drzemała w swoim. Miles zerknął na szmatę wciąż przywiązaną do swojej kostki. Czy zostałem przygarnięty? Znał gorszy los. A oto jego strażnik zoo. Jin, siedzący na małym okrągłym taborecie, obrócił się i uśmiechnął do niego. – Och, dobrze, obudziłeś się! Wolny od chemii przećpanego mózgu, Jin okazał się chudym dzieciakiem niemal w okresie dojrzewania, z szopą prostych czarnych włosów potrzebujących strzyżenia i jasnymi brązowymi oczami, rysy twarzy miał typowe dla wielorasowych mieszanek populacji lokalnych założycieli. Ubrany był w koszulę zbyt wielką na niego, rękawy miał podwinięte, a tył wyłaził mu z workowatych spodni. Zniszczone sportowe buty bez skarpetek kłapały mu na nogach. – Chciałbyś zjeść śniadanie? – spytał Jin. – Dziś mam świeże jajka- aż trzy! Dumny młody hodowca; Miles już widział, jak w jego najbliższej przyszłości pojawiają się jajka. – Za chwilę. Chciałbym się najpierw umyć. – Umyć? – powiedział Jin, jakby to była nowatorska uwaga. – Masz mydło? – ciągnął Miles. – Nie oczekuję, że będziesz miał jakiś depilator. Na to ostatnie Jin potrząsnął głową, ale podskoczył pogrzebać na zatłoczonych półkach i wyłonił się z kostką raczej wyschłego mydła, plastykową miską i wyszarzałym ręcznikiem. Miles musiał poprosić Jina o pomoc w odwiązaniu liny bezpieczeństwa, potem z podziękowaniem przyjął mydło i utensylia i pokulał za wieże wymiennika do działającego kranu, gdzie ściągnął odzież, to co z niej zostało, ukląkł i postarał się umyć i opłukać nie tylko twarz, ale głowę i całe ciało, włączając w to dobre namydlenie obolałych stóp i kolan. Te ostatnie dziś rano były potłuczone i ostrupiałe, ale nie widać było żadnych śladów infekcji, dobrze. Jin przywędrował, by się przyjrzeć, marszcząc z ciekawości brwi na widok bladych blizn pokrywających jego tors. Miles na powrót wślizgnął się w podarte i cokolwiek śmierdzące odzienie, przeczesał palcami włosy i pokulał z powrotem, by z wdzięcznością opaść na samotne krzesło, ku króremu pokierował go gestem jego młody gospodarz. Jin postawił metalowy garnek na zwykłym, choć nieco poobijanym, nadającym się do ponownego ładowania podgrzewaczu obozowym. Nadachowe królestwo chłopca zostało najwyraźniej umeblowane znaleziskami z bocznych alejek, ale było tu kilka owocnych. Woda szybko się podgrzała, a Jin wsunął delikatnie trzy jajka, cenne skarby. – Twig złożyła to brązowe – poinformował Milesa, – a Galli pozostałe dwa. Są świeżo z zeszłej nocy. A ja mam sól! Jin zakrzątnął się i wyciągnął parę plastykowych talerzy, butelkę wody napełnioną i gotową do podzielenia między nich i połowę bochenka zaskakująco doskonałego, choć odrobinę suchego chleba. Tonem zwierzeń Jin zniżył głos: – Jajka wychodzą z tyłków kur, wiesz. – Tak, wiedziałem o tym – odpowiedział poważnie Miles. – Mamy Ziemskie kurczaki, i inne ptaki, tam, skąd pochodzę. Jin się odprężył. – Och, dobrze. Niektórzy ludzie się denerwują, kiedy po raz pierwszy to odkrywają. – Niektórzy ludzie uważają, że Barrayar jest prymitywnym światem – odparł Miles. Jin się rozpromienił. – Czy jest tam wiele zwierząt? – Tak, zwykle import z Ziemi, oprócz naszego własnego rodzimego ekosystemu. Rodzime zwierzęta są przeważnie małe, jak owady. Są większe istoty w morzach.
– Czy ludzie łowią? – Nie w morzach. W jeziorach hodowlanych, tak. Barrayarskie rośliny i zwierzęta są w większości toksyczne dla ludzi. Jin potaknął mądrze. – Tutaj rodzime rzeczy, które odkryli na równiku, były w większości mikroorganizmami. Zdali sobie sprawę, że to stąd wziął się tlen przed ostatnim wielkim zlodowaceniem. Sprowadzili mnóstwo Ziemskich roślin, by zastąpiły topiące się lodowce, na północy i południu. Ale niewiele zwierząt. – Kibou-daini bardzo przypomina Komarr- to druga planeta mojego Cesarstwa – powiedział Miles. – Zimny świat, powoli terraformowany. Sergyar- to trzeci świat-prawdopodobnie by ci się spodobał. Ma w pełni rozwinięty rodzimy ekosystem i mnóstwo zadziwiających zwierząt, a przynajmniej tak mówiła mi moja matka. Został skolonizowany dopiero w poprzednim pokoleniu, więc naukowcy wciąż odkrywają nowe rzeczy dotyczące fauny i flory. Jin spojrzał na Milesa jeszcze cieplej. Wydawało się, że właśnie urósł w opinii chłopca – może dorośli, który mogą prowadzić sensowną konwersację są rzadcy w świecie Jina? Najwyraźniej dzięki określonej wartości sensownego porównania zoologicznego. – Nie sądzę, żebyś miał kawę. Albo herbatę – powiedział Miles bez wielkiej nadziei. Jin potrząsnął głową. – Ale mam kilka bulw coli. – Rzucił się do swoich półek, by wrócić z parą jasnych plastykowych bulw napojów. – Tyle że są ciepłe. Miles wziął jedną i zerkął na etykietę ze składem, obrzydliwe zestawienie taniego cukru i chemikaliów, i zdecydował, że nie dałby temu rady przed śniadaniem, nawet jeśli jednym z chemikaliów byłaby kofeina. Więc kiedy tak się rozwinąłeś, mój Lordzie Audytorze? A może to miało być tak się zestarzałeś? Jajka, chleb i woda mogły stanowić wystarczające wyzwanie dla jego niespokojnego żołądka. Potrząsnął głową dziękczynnie i odstawił bulwę. Jajka wciąż się gotowały. Miles rozejrzał się i powiedział: – To interesujące miejsce. Niepodobne do niczego, co widziałem dotąd na Kibou. – Z pewnością nie przy kriokorporacjach organizujących wycieczki. – Jak wielu ludzi tu mieszka? Jin wzruszył ramionami. – Stu- dwustu? Nie jestem pewien. Suze-san by wiedziała. Miles uniósł brwi. – Aż tylu! – Dobrze się ukrywali. Przypuszczał, że społeczność nielegalnych koczowników musi być dyskretna, by przetrwać. – Jak trafiłeś w to miejsce? Kolejne wzruszenie ramion. – Po prostu je znalazłem. Albo ono znalazło mnie. Kilku ludzi na wyprawie zbieraczej natrafiło na mnie, gdy spałem w parku, i tak jakby zebrali także mnie. Najwyraźniej tradycja. – Masz tu jakąś inną rodzinę? – Nie. Nietypowo krótka odpowiedź, ze strony rozmownego- samotnego?- dziecka. – Rodzinę gdziekolwiek? – Mój ojciec nie żyje. – Zawahanie. – Mama jest zamrożona. Rozróżnienie robi różnicę na tej planecie. – Rodzeństwo? – Mam małą siostrę. Gdzieś. Z krewnymi. To ostatnie słowo zostało niemal wyplute. Miles opanował swoje brwi, zachowując pustą, zapraszającą ciszę. – Była za mała, żebym mógł ją ze sobą zabrać – ciągnął Jin z lekka obronnie, – i nie rozumiała zupełnie, co się właściwie działo.
– A co, ee, się działo? Znowu wzruszenie ramion. Jin podskoczył. – Och, jajka gotowe! Więc czy Jin był sierotą? Uciekinierem? Obojgiem? Miles mgliście pomyślał, że Kibou-daini zapewnia rodzaj dziecięcej opieki socjalnej zwykłej dla technologicznie zaawansowanych planet, jeśli nawet nie dostaje do nieubłaganych standardów, powiedzmy, Kolonii Beta. Jin był zagadką, ale jednak nie najbardziej pilną w jego dłoniach dzisiejszego ranka. Jin wtoczył gorące jajka na ich talerze, upewniając się, że Jin otrzyma specjalne, brązowe, a Miles miał dość rozumu, by nie spierać się o swoją podwójną porcję gościa. Jin podał mu restauracyjną paczuszkę doli z miejsca zwanego Kafe Ayako, a potem pokroili chleb i podzielili się wodą. – Doskonałe – powiedział Miles z pełnymi ustami. – Nie mogą być świeższe. – Jin się uśmiechnął. Miles przełknął kęs chleba i powiedział: – Więc mówiłeś, że ktoś tutaj miał komkonsolę? Czy pozwoliliby mi jej użyć? – Suze-san – Jin skinął głową. – Mogłaby. Jeśli pójdziesz do niej wcześnie rano, kiedy nie jest taka skwaszona. – Dodał w większym ociąganiem: – Mógłbym cię tam zaprowadzić. Czyżby żałował odwiązania liny z kostki? – Bardzo bym tego chciał, dziękuję. To raczej dla mnie ważne. Znowu to wzruszenie ramion typu „ udaję, że mnie to nie obchodzi”. Jak gdyby jedynym sposobem, w jaki Jin wyobrażał sobie trzymanie każdej żywej istoty, było wiązanie jej i karmienie, inaczej ucieknie i nigdy się jej więcej nie zobaczy. Po śniadaniu Jin zakrzątnął się przy karmienie strzępkami mięsa sokoła, okruchami chleba kurczaków i kolejnymi starannie przebranymi resztkami szczurów i mieszkańców szklanych pojemników. Wyczyścił klatki, opróżnił i ponownie napełnił świeżą wodą stojące wszędzie pojemniki. Miles był w cichości pod wrażeniem jego systematyczności, choć chłopiec mógł się też ociągać, niechętny do zakończenia tej wizyty. We właściwym czasie, czując się o wiele silniejszy i mniej zamroczony, Miles po raz kolejny ostrożnie podążył w dół drabiną za swoim przewodnikiem. ROZDZIAŁ TRZECI Miles podążył za Jinem przez kolejne niezamknięte metalowe drzwi, w dół schodami i denerwująco zaciemnionym korytarzem, przez tunel użytkowy i do jeszcze innego budynku. Podprogowe dźwięki i zapachy, jak również lepsze oświetlenie sugerowały, że ten jest zamieszkały, i rzeczywiście, po kolejnym zakręcie weszli do czegoś, co najwyraźniej było niegdyś kuchnią pracowników i kafeterią. Około tuzina ludzi przebywało tu, niektórzy gotując, niektórzy jedząc. Wszyscy obserwowali w ostrożnym milczeniu, jak para ich mijała, oprócz młodej kobiety pracującej przy przemysłowej wielkości mikserze, która dostrzegłą Jina, pomachała w powietrzu wielką łyżką i zawołała go na śniadanie. Jin zawahał się, węsząc aromaty pieczonych pyszności dochodzące z jej sąsiedztwa, ale potem się uśmiechnął i potrząsnął głową. – Później, Ako! Mam gościa! – Miles patrzył przez ramię, gdy Jin pociągnął go dalej. Długim korytarzem dwa piętra wyżej, potem minęli rząd drzwi do tego, co niegdyś, pomyślał Miles, mogło być biurami, ale teraz najwidoczniej było kwaterami mieszkalnymi. Przez jedne otwarte zobaczył przefiltrowane światło słoneczne i stosy osobistych śmieci, rozmaicie porządne i rozbałaganione, rodzaj złachmanionych, zniszczonych rzeczy, których mogą używać lub oszczędzać jedynie ludzie, który obawiają się, że nie zdobędą innych. Ludzie, których dostrzegł, w większości drzemali w śpiworach na podłodze albo pałętali się w milczeniu. Kilku rezydentów obejrzało się za Milesem, gdy przechodzili. Choć wydawało się, że wiek jest mieszany, dysproporcję stanowili ludzie starsi. Może dostępni młodsi, jak kucharka Ako, byli na zewnątrz, coś robiąc? To miejsce pobierało wystarczająco dużo energii i wody, by zachować przywileje, jeśli nie takie luksusy jak rury windowe. Żadnego widoku wiader używanych jako nocniki, klatek schodowych zastępujących wychodki czy palenisk w koszach na śmieci czy wannach. Więc skąd pochodziła energia i gdzie odpływały ścieki? Czy ktoś tutaj płacił za usługi komunalne, czy były potajemnie wyprowadzane z miejskich systemów? Odpowiedź, pomyślał Miles, mogłaby zostać odkryta, gdyby tylko miał czas jej poszukać. Na górze na kolejnym piętrze leżał korytarz z mniejszą ilością drzwi. Jin zatrzymał się i zapukał energicznie. Odczekał minutę, opierając się ramieniem o drzwi i machając jedną stopą, potem zadudnił znowu, głośniej. – Ta, ta – odezwał się zza nich gburowaty głos. – Słyszę cię. Nie przebieraj tak nogami. Drzwi otworzyły się na szerokość dłoni. Miles rzucił spojrzeniem niewiele wyżej od własnego poziomu wzroku i zobaczył porytą bruzdami twarz, wpatrującą się w niego nawzajem. – Co jest? – domagał się ostro zrzędliwy głos. – Och, to ty, Jin. Co ty wyczyniasz, przyprowadzając tu obcego?
– Yani i ja znaleźliśmy go zeszłej nocy – powiedział Jin. – Zgubił się. Obrzeżone na czerwono oczy zwęziły się. – Co, to jest ten ćpun Yaniego? Miles odchąknął, świadomy pijackiego zalążka brody. – Znarkotyzowany, madam, ale nie ćpun. Mam nieszczęsną reakcję alergiczną na pewne medykamenty i w ten sposób zostałem obrabowany i porzucony w Kriokumbach. Zajęło mi trochę czasu wydostanie się stamtąd. – Nie jesteś z tej okolicy. – Nie, madam. Jin wtrącił się: – On chciałby użyć twojej komkonsoli, Suze-san. Zmarszczenie brwi się pogłębiło. – Nie można z niej dzwonić. Ona tylko odtwarza. Milesowi wydało się to nieprawdopodobne, ale na początek wziąłby, cokolwiek mu dadzą. Było jasne, że tej Suze bardzo się nie podoba jego obecność tutaj. Niepewny przybysz, który Widział Za Dużo, mógł sporowadzić zły koniec na tajemną społeczność. Trzeba przyznać, że nie zauważył żadnych osiłków, ale morderstwo nie wymaga mięśni; podstępność działa równie dobrze. – Chciałbym tylko sprawdzić wieści, madam. Dopóki nie odzyskam portfela i ID, będę musiał błagać obcych o wyrozumiałość. Suze zarechotała. – Czy tam, skąd pochodzisz, znajdujesz wielu wyrozumiałych obcych? – Zawsze znajduję ich wystarczająco dużo. – Tuzin razy wcześniej Miles powierzał swoje życie ludziom, których ledwie znał. – Sądzę, że to z kolei nakłada na mnie obowiązek bycia takim. – Ha – powiedziała Suze. – Jinni i Lucky go lubią – zaświadczył Jin w troskliwej pomocy. Cienkie wargi się wykrzywiły. – Och, cóż, jeśli szczur i kot się w tym zgadzają, kim ja jestem, żeby się kłócić…? – Po kolejnej chwili drzwi się otworzyły i Jin zagonił go do środka. Suze mogła być w dowolnym wieku, od bardzo spracowanej osiemdziesiątki do dobrze zachowanej stulatki. Z pewnością, pomyślał Miles, kilka dekad wcześniej była o głowę wyższa; teraz potrzebowałaby butów na wysokich obcasach, by osiągnąć pięć stóp, ale zamiast tego nosiła płaskie plastykowe sandały, o które plaskała suchymi, zrogowaciałymi piętami, gdy chodziła. Głowa pokryta była mocno skręconymi i niesfornymi szarymi lokami. Wyglądałaby młodziej, gdyby się uśmiechnęła, ale wyżłobienia zmarszczek były głęboko osadzone wokół jej zaciśniętych ust. Jej luźne spodnie, koszulka i koszula wierzchnia nie były kompletem, ale były czarne, czarne i czarne, tak że nie mogły nie pasować. Jej mieszkanie zawierało dwa pokoje. Przedsionek, wypełniony składowiskiem takich samych śmieci, jakie Miles dostrzegł poniżej schodów, mógł być niegdyś domeną jakiejś recepcjonistki. Pokój za nim, spore narożne biuro z oknami na dwóch ścianach, z pewnością był terytorium dyrektora. Zmierzwione posłanie leżało wzdłuż jednej wewnętrznej ściany; wyłowił komkonsolę, z biurkiem i krzesłem, przy kolejnej. Rozchwiany stół mieścił dzban i miednicę, wilgotne ręczniki i słaby zapach mydła współzawodniczący tutaj z bliską aurą starej kobiety. Wysoki zamykany kredens z pozamykanymi drzwiczkami mógł zawierać cokolwiek. Para dodatkowych obrotowych krzeseł, kanapa gubiąca włosie i dwa fotele, wszystko używane sprzęty biurowe, sugerowały, że Suze może nie być tak samotnicza, na jaką wyglądała. Suze wskazała mu komkonsolę. – Jest otwarta. – Dziękuję, madam – powiedział Miles, wślizgując się na stacyjne krzesło. Suze i Jin zaglądali mu przez ramię. Znalezienie kanałów z lokalnymi informacjami zajęło tylko kilka chwil. Wybrał standardowy angielski Sieci z menu jakiegoś tuzina wspieranych opcji lokalnych języków lokalnych, połowy z nich nie był w stanie zidentyfikować. Chociaż Barrayarski rosyjski nie był z pewnością między nimi, co mogło być pożyteczne, gdyby musiał prywatnie pogadać ze swoim ochroniarzem… jeśli Roic wciąż żył…
Jak podejrzewał, zamieszanie na kriokonferencji wczorajszego ranka zostało dobrze ukryte. Komentarze vid, jak zwykle, były pobieżne i niezbyt informacyjne, ale szczegółowe załączniki okazały się bardziej użyteczne; zawierały kompletną listę porwanych, ze zdjęciami, i apele od lokalnych władz, by każdy, kto ma jakieś informacje, się zgłosił. Zarówno Roic jak i Miles byli na liście, tak jak i doktor Durona, niestety. Dwie różne organizacje esktremistyczne, o żadnej Miles mnie czytał za wiele w raportach CesBez o Kibou-daini, wzięły na siebie zasługę, czy winę, za porwania. – To ty! – powiedział podekscytowany Jin, wskazując twarz Milesa na holovidzie. Miles nie sądził, że jest to pochlebiające ujęcie, ale najwyraźniej było do rozpoznania. Nie był pewien, czy w tej chwili to dobrze czy źle. Jin ciągnął: – Miles Vor- Vor vorkaseegain. – Vor- ko-suhg’n – poprawił automatycznie Miles. – Więc zostałeś złapany w to głupie zamieszanie – powiedziała Suze. – Galaktyk, co? Nie była tak nieświadoma wieści jak Jin. Ciekawe. – Porywacze najwyraźniej mierzyli w pozaświatowców. Nasza grupa została zebrana w lobby na wycieczkę z przewodnikiem. Lista była zamieszczona w publicznym grafiku, więc napad niekoniecznie był wewnętrzną robotą. – Powiedziałeś, że zostałeś obrabowany. – Bo zostałem, nawet z butów. Ale środek usypiający, który mi podali, kiedy mnie porywali, był niefortunnym wyborem. Zamiast mnie ogłuszyć, przemienił mnie w maniaka. Wyrwałem się. – Dlaczego nie wróciłeś z powrotem do hotelu? – Cóż, a potem były te halucynacje. Myślę, że jakieś dziesięć godzin halucynacji. Suze przyjrzała mu się z głęboką podejrzliwością. Miles miał nadzieję, że zabrzmiało to jak bajeczka zbyt pokręcona, by można ją sfabrykować. Dziewięciu delegatów pojmanych – nie, ośmiu, wyłączając Milesa, chociaż porywacze nie przyznali się, że go stracili. Konsulat barrayarski, jakkolwiek maleńki, z pewnością już o tym zameldował, choć wiadomość mogła jeszcze nie dotrzeć do domu. Cholera. Admirał Miles Naismith, wolny najemnik, nigdy nie posiadał adresu domowego ani zakładników, którymi został nagrodzony. Lord Audytor Miles Vorkosigan miał. Nie mógł nie zameldować. A w dodatku wręczono mu tak interesującą szansę na stanie się okresowo niewidzialnym… Jego dawne instynkty tajnego agenta zaczęły działać, a on wcale nie był pewien, czy ich nie chce. Mógł stąd wyjść i udać się do jakiegoś sklepu czy restauracji, a wcześniej czy później znajdzie kogoś, kto pozwoli mu zadzwonić i wezwać pomoc oraz podwózkę. Rozmowa byłaby, oczywiście, niezabezpieczona i całkowicie jawna dla każdego, kto by go szukał, nie ograniczając się tylko do władz. Ale gdyby władze, a w każdym razie potężni ludzie, którzy jak podejrzewał nimi kierowali, nie przyciągnęli jego negatywnej uwagi poprzedniej nocy, nie wahałby się zrobić właśnie tak. Ale teraz się wahał. Suze przyciągnęła obrotowe krzesło i osunęła się na nie ciężko, obserwując z bliska, gdy czytał. Jin przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej się nudząc, gdy Miles, marszcząc brwi, przelatywał przez holoobrazy w większości nieużytecznych danych. – Hej, Suze-san, chciałabyś, żebym ci przyniósł jakieś cynamonowe roladki? Ako właśnie wyjmowała je z pieca. – Mają tam na dole kawę? – spytał Miles, odwrócony. – Możesz mi przynieść kawy? Czarnej? Jin zmarszczył nos. – Nie wiem, jak ktokolwiek może pić coś takiego. – To smak, który nabywasz, gdy jesteś starszy. Całkiem jak zainteresowanie dziewczętami. Suze wydała z gardła dźwięk, który mógł być tak śmiechem, jak flegmą. Nos Jina znów się zmarszczył, ale tak jakby potaknął całym ciałem i wymaszerował. – Dwie kawy! – zawołała za nim Suze. Pomachał ręką, akceptując to, gdy przekraczał drzwi. Miles obrócił się na krześle i spojrzał za nim – chłopak był już poza zasięgiem słuchu. – Co za miły chłopak. – Taa. – To miło z waszej strony, że go tu wzięliście. Co o nim wiesz? – Najpierwpompa, mój Lordzie Audytorze. – Powiedział mi, że jego ojciec nie żyje, a matka jest zamrożona, co czyni z niego jakby sierotę, jak sądzę. Myślę, że jego matka byłaby za młoda jak na długoterminową kriosekwestrację. Zwykle w takim wieku używa się tego jako ostatniego stopnia procedury ratunkowej, by przetrzymać ludzi do chwili, gdy mogą zostać wyleczeni. Tak jak kiedyś Miles. Nie mógł nawet dodać, Na moje nieszczęście, ponieważ mimo niedoskonałości jego ożywienia jego życie i wszystko w nim
przez ostatnią dekadę zostało mu podarowane . I dar dobroci obcych, nie zapominajmy o nich. Grupa Durona, jakkolwiek dziwna byłaby. Tym razem rechot Suze miał zdecydowanie narracyjny ton. Przyjrzała mu się uważnie i zdecydowanie podjęła jakąś decyzję na jego korzyść, bo mówiła dalej: – Ojciec Jina został zabity w wypadku budowlanym. Nie miał kriokontraktu ani krioubezpieczenia, więc odmawiano mu leczenia, aż było za późno, choć w tym wypadku uważam, że sprawy potoczyły się brutalnie szybko. Miles skinął głową. Wypadkowe krioleczenie było albo szybkie, albo bezużyteczne, nadając nowe znaczenie sformułowaniu: szybki lub martwy. Był taki mały punkt w ożywianiu ciała, kiedy umysł był nie do odzyskania; mógłbyś równie dobrze sklonować ofiarę i zacząć od nowa. – Matka Jina odrobinę po tym zbzikowała. Rozpoczęła kampanię dla zamrażania jako uniwersalnego prawa publicznego, a także wystąpiła przeciw rabunkowi grobów przez korporacje. Stała się niezłą rzeczniczką kilka lat temu. Pozwy sądowe, protesty. Potem jeden z jej wieców stał się brutalny– nigdy się nie dowiedzieli, kto był winny, choć ja mam własne podejrzenia– i została aresztowana. Przewalili zarzut choroby umysłowej– nie całkiem zarzut kryminalnego szaleństwa, ponieważ to musiałoby mieć bardziej ścisłe standardy– i pewien życzliwy przyjaciel z sądu zaproponował, że zafunduje jej zamrożenie, aż lekarstwo na jej chorobę zostanie odkryte. Miles zacisnął zęby. – To ochłodziło opozycję, prawda? – Można tak powiedzieć. – Czy jej krewni nie protestowali? Albo ktokolwiek? – Jej grupa rozpadła się przez koszty tego wszystkiego. Jej krewni byli nią skrępowani– ryzykowali stratę własnej pracy, no wiesz. Sądzę, że potajemnie byli zadowoleni, kiedy ją zamknęli. – Suze zerknęła na niego. – Nie wydajesz się specjalnie zaszokowany. Miles wzruszył ramionami. – Widziałem sporą liczbę światów, spotkałem mnóstwo ludzi. Poznałem różnorodne systemy. Widziałem gorsze. Trzeba przyznać, Szczelina Jacksona, którą faktycznie rządzą technicznie zaawansowani watażkowie i ich draby, ma pewną odświeżającą prostoduszność w swojej korupcji. Nie muszą udawać, że ich zło jest dobre, by sprzedać je swoim udziałowcom. – Pozwól, że ci powiem, młody człowieku- małe brudne sekrety demokracji istnieją właśnie dlatego, że jeśli masz głos, nie znaczy to, że podejmujesz swoje własne decyzje. – Westchnęła. – Choć aż do dwudziestu, trzydziestu lat temu nie było tutaj tak źle. Były całe setki kriokorporacji, każda prowadzona przez rozmaite osoby z rozmaitymi ideami, więc ich zapasy głosów się wzajemnie równoważyły. Potem niektóre urosły tak, że zaczęły wchłaniać inne. Nie dlatego, że było to dobre dla Kibou czy dla ich krioklientów, albo dla kogokolwiek, ale dlatego, że ich dyrektorzy tkwili w uścisku chciwości, tylko dlatego, że mogli to zrobić. Obecnie jest mniej niż pół tuzina wielkich kriokorporacji, które kontrolują niemal wszystko, plus kilka rozsypanych odrzutów, za małych, by się liczyć. – Jin nazwał cię Suze Sekretarką – powiedział powoli Miles. – Czego jesteś sekretarką? Jej pobrużdżona twarz, przelotnie ożywiona gniewem, stała się bardziej zamknięta. – Niegdyś tego miejsca. Była to ściśle rodzinna korporacja, a ja byłam naczelną sekretarką naszego szefa. Potem zostaliśmy kupieni– połknięci i rozebrani. Nie dlatego, że kupujący nas chciał, tylko dlatego, że chcieli nas wyeliminować. – Kto ją kupił? Nie przypadkiem BiałaChrys? Suze potrząsneła głową. – Nie, Shinkawa Wieczość. Ale BiałaChrys przejęła ich później. – Skrzywiony uśmiech sugerował, że uważała to za kosmiczną sprawiedliwość, nawet jeśli trochę spóźnioną. – Ale jak skończyłaś, mieszkając w tej skorupie? – Wielu z nas straciło wtedy pracę. Żadnych złotych przejażdżek na emeryturę dla zwykłych pracowników. Musieliśmy gdzieś się podziać. – Zawahała się. – Inni ludzie przydryfowali później. – Naczelna sekretarka, co? Przypuszczam, że wiesz o wszystkich trupach w szafie. Rzuciła mu ostre spojrzenie – co, przestraszona? Ta twarda, jędzowata istota? Ale zanim Miles mógł dalej eksplorować tę linię, wrócił z łomotem Jin, niosąc wyładowaną tacę. Zawierała – oprócz obiecanych rolek, pachnących cynamonem, karton mleka, dwa niedopasowane kubki – i cały izolowany termos kawy. Miles, dumny ze swej powściągliwości, nie dopadł jej gwałtownie, ale czekał, aż jego gospodyni go obsłuży. Przeraziła go opóźnieniem, gdy przeniosła się w stronę wysokiego kredensu i wróciła z kwadratową szklaną butelką bez nalepki. Wlała… łyk, uznał Miles, do swojego kubka, i, po chwili, podniosła brew w stronę Milesa. – Chcesz coś na orzeźwienie? – Ee, nie, dziękuję. Tylko kawę. – Spłynęła w dół gardłem, tonik wystarczający sam w sobie. Jin usiadł na kolejnym obrotowym krześle, z
zadowoleniem przeżuwając rolki i kręcąc się ze stałym skrzyp skrzyp skrzyp, co sprawiło, że Suze się wzdrygnęła i łyknęła długi haust swojego poprawionego napoju. Jej grymas wrócił, zauważył Miles. Nie był pewien, czy coś, co powiedział, ją nakręciło, właśnie teraz, gdy sądził, że zyskał jej przychylność. Najwyraźniej nie była zaledwie kimś, kto miał dość szczęścia, by ocalić działającą komkonsolę, ale pewnego rodzaju przywódcą w tej dziwnej ukrytej społeczności. – Jin może cię zabrać do Kawiarni Ayako – powiedziała nagle. – Możesz stamtąd zadzwonić, żeby przyjaciele cię odebrali. Jin usiadł prosto i zaprotestował: – Ale ja mu jeszcze nie pokazałem, jak Gyre lata! – On nie może tu zostać, Jin. Jin oklapł. Było jasne, że Suze lubi Milesa nawet mniej jako porwanego delegata z konferencji niż zaledwie zagubionego turystę ze słabością do rekreacyjnych halucynogenów. Zdecydował się wypróbować kolejną przynętę. – Przybyłem na tę konferencję, by uczyć się o krio-prawie i nauce Kibou-daini, ale właściwie skończyłem karmiony jakimiś śliskimi banałami rozmaitych agencji kriokorporacji. Po kilku takich dniach mnóstwo delegatów było gotowych podpisać na miejscu kontrakty. W pewien sposób atak ekstremistów był szczęściem w nieszczęściu. Zostałem tu wysłany przez mego mocodawcę, by stworzyć kompletny raport o waszym systemie krionicznym, ale wygląda na to, że przegapiłem raczej spore kawałki. – Zatem najlepiej będzie, jeśli ruszysz, by je upolować, prawda? A jakim kawałkiem jesteś ty? Z pewnością Łamigłówką. – Właściwie konferencja zakończona, mój czas należy do mnie. Ale mógłbym użyć kolejnego dnia reszty wczorajszej męki, jeśli Jin jest chętny. Aczkolwiek będę musiał złożyć raport jednemu gostkowi. Jin, jeśli dam ci wskazówki, myślisz, że mógłbyś dla mnie przenieść list przez miasto, i oddać temu człowiekowi? Jin się ożywił. – Pewnie! Uch… może. Która część miasta? – Wschodnia. – Um… ta, mogę to zrobić. Miles zdecydował się zignorować lekkie ukłucie wątpliwości w jego głosie. – Gdzie teraz jesteśmy, tak przy okazji? – W południowej części – odpowiedział Jin. – Idź sam – powiedziała Suze. – Dam ci pieniądze na tramwaj rurowy. Tylko nie wracaj. – A kiedy policja mnie zapyta, gdzie byłem, to co mam powiedzieć? Jej twarz sposępniała jeszcze bardziej. – Powiedz im, że się zgubiłeś. – Mógłbym, gdyby to było warte mojego czasu. Tym razem jej rechot był okrutny. – Gdybyśmy mieli pieniądze na łapówki, czy bylibyśmy tutaj? – Myli się pani co do znaczenia tego, madam. Moją walutą jest informacja. Aczkolwiek jest pani drugą osobą na Kibou, która próbowała mnie przekupić. Czy to jakiś lokalny zwyczaj? Jej usta się poruszały. – Kto był pierwszy? – BiałaChrys. – Imponujące.
– Zrobiło to na mnie wrażenie, ale nie w sposób, jaki zamierzali. Małe prezenty za sprzedanie czegoś. Wielkie prezenty za ukrycie czegoś. To sprawia, że jestem bardzo, bardzo ciekawy. – Więc przyjąłeś swój wielki prezent, Vorkosigan-san? Nie fatygował się z poprawianiem tego na Vorkosigan-sama, a możliwie na -dono; przynajmniej wymowę miała poprawną. – Na tym poziomie lekceważenie jest nie tylko krótkowzroczne, ale potencjalnie niebezpieczne. Myślę, że dzień czy dwa odpoczynku mogą być dobre dla mojego zdrowia. – A skąd mogę wiedzieć, że ten list do przyjaciela nie ściągnie na nas więcej kłopotów? – Nie ściągnie, jeśli nie każę. Przewyższam go stopniem. Wykrzywiła wargi. – Ta, masz tę butę, co? A Suze bez wątpienia swojego czasu widziała mnóstwo buty wyższego kierownictwa. Miles zastanawiał się , czy jej szefowie kiedykolwiek zdali sobie sprawę, jak bardzo są obserwowani. Jin przysłuchiwał się tej wymianie zdań z zakłopotanym skrzypieniem swojego krzesła. – Mógłbym wziąć jego list, Suze! Nie ma sprawy. Miles otworzył dłoń do Suze, po części perswazja, po części apel. – Przemyślmy to. Nie stracicie więcej sekretu, niż straciliście do tej pory – uciął „ chyba że propnujeszmnie zamordować”- nie ma sensu zasiewać sugestii – a możesz zyskać moją wdzięczość. – A co to jest warte? Na Barrayarze całkiem sporo. Ale nie byli, jak kilka razy wytknął mu Roic, na Barrayarze. – Coś wymyślę. Jej brwi sygnalizowały poważny sceptycyzm. Ale zamiast tego odezwała się do Jina: – Czy Yani ci nie mówił, żebyś zostawił go na zewnątrz? Widzisz, co wynika z dobrych uczynków, Jin! – Miles nie był pewien, czy to się liczy za tak czy nie, ale westchnęła ciężko i ciągnęła: – Zabierz Vorkosigana-san do magazynów i znajdź mu coś, co pisze. Icoś, na czym można pisać. Jin skoczył pośpiesznie na nogi. Miles złożył podziękowania i wyszedł za nim, zanim Suze mogła zmienić zdanie. Jin obserwował, przestępując z nogi na nogę, jak Miles-san, jak zdecydował się o nim myśleć, ponieważ na jego nazwisku można było język połamać, przedziera się przez kilka na wpół pustych pudełek papieru do notowania na półce w magazynie. W większości był on tego rodzaju, na jakim starsze panie piszą formalne podziękowania za twoje listy, udekorowane kwiatami i tak dalej, choć Jin dostrzegł z pewną pożądliwością jedną ze szczeniakami. Ze zmarszczonymi brwiami mały człowiek dokonał wyboru, po czym wrócił do wypróbowania piór z pudełka rozmaitych resztek. Znalazł dwa, które działały, wetknął je do kieszeni i rozejrzał się. – To miejsce wygląda jak sklep ze starzyzną. Albo strych w Domu Vorkosiganów… – Ilekroć ktoś znajdzie coś, czego nie chce, przynosi to tu, by ktokolwiek mógł tego użyć – wyjaśnił Jin. – Albo gdy… um. – Kiedy zejdą do Tenburego po razostatni, ale nie mógł tego powiedzieć. Nie był pewien, czy nawet powinien o tym wiedzieć. Spojrzenie Milesa-san zatrzymało się na czymś. – Ach! Buty! – Podkulał do stosu. Jin podszedł także i zaczął sortować. Stopy galaktyka były trochę mniejsze od jego własnych, ale Jin też miesiąc temu musiał tu znaleźć zastępcze buty, kiedy jego stopy przepchnęły się przez ostanią parę jak kiełki przez ziemię. Wymyślne damskie buty były całkiem bezużyteczne nawet dla większości kobiet tutaj i zwykły się gromadzić, ale Miles w końcu znalazł parę sportowych butów, które pasowały. Miały dziewczęcy kwiatowy nadruk, ale wydawał się tego nie zauważać, gdy wsunął je i zaciągnął paski. – Tak lepiej. Teraz mogę się ruszać. – Obrócił się, skanując skład dokładniej. – Ha. Laski! Zbliżył się do kolekcji opartej w rogu i grzebał w niej, odrzucając jakieś solidne medyczne laski z rozmaitymi gumowymi końcówkami, i inne za długie. Podjął ostateczną decyzję, zamiatając nimi wokół jak mieczami i uderzając mocno o ścianę, więc Jin nie był pewien, czy szuka podpory czy broni. Ale w
razie gdyby to było to pierwsze, Jin poprowadził go z powrotem do swojego dachowego domu wewnętrzną trasą, do góry schodami przeciwpożarowymi i na zewnątrz przez drzwi wieży wymiennika. Miles-san zajął stół i krzesło, rozłożył papier i zmarszczył brwi ze skupioną twarzą. Potem się pochylił i zaczął skrobać piórem, z okazjonalnymi długimi, zamyślonymi przerwami. Jin wyczyścił boksy kur, na wszelki wypadek policzył kurczaki, gdyby któryś znowu odkrył parapet, i wyszczotkował Lucky, zanim mężczyzna skończył pisać, zapieczętował list i podniósł wzrok, zezując dookoła. – Masz może czysty, ostry nóż? Albo szpilkę, albo igłę? – Poszukam. – Jin w końcu znalazł mały skalpel z na wpół medycznego zestawu, który kiedyś znalazł, i podał mu. Miles-san obejrzał go, wzruszył ramionami i ku przerażeniu Jina dźgnął w swój kciuk ostrym końcem. Po wyciśnięciu kropli krwi pochylił się i przycisnął go do klapki, zostawiając czysty odcisk kciuka, który potem otoczył kółkiem i zaparafował. – Ta, jej – powiedział Jin. – Dlaczego to zrobiłeś? – DNA. Odciski palców są równie dobre jako znak jak sztylet herbowy mojego dziadka. Lepsze. W jego czasach nie mieli skanów DNA. W końcu nikt nie może oczekiwać, że attache ruszy się z powodu jakiejś anonimowej notki z ulicy. Potem przystąpił do dawania Jinowi raczej skomplikowanego zestawu wskazówek po tym, jak osiągnie wschodnią część miasta, które to kazał Jinowi wyrecytować, rezultat wywołał u niego westchnienie, i znów się pochylił, by napisać mimo wszystko na zewnątrz koperty imię i nazwisko adresata. – Oczekuję, że dostaniesz się tam tak czy owak. Nie oddawaj tego nikomu oprócz porucznika Johannesa albo konsula Vorlynkina, pamiętaj. To bardzo prywatne. Jin obiecał to i poszedł znaleźć swoje pudełko z monetami, wyłowił z niego dość na bilet tubą tramwajową, w obie strony. Nie zostało wiele. – Czy to cały twój bank? – zapytał Miles-san, zaglądając mu przez ramię. Jin potaknął. – Cóż, jeśli uda ci się to doręczenie, dostaniesz to z powrotem. Jin nie był pewien, czy powinien pokładać wielkie nadzieje w tej obietnicy, ale i tak skinął głową. Teraz z kolei on dał Milesowi-san zestaw instrukcji na wypadek jakiejkolwiek zwierzęcej sytuacji awaryjnej, jaka mogła powstać, gdy go nie będzie, przez co mężczyzna trochę zaczął mrugać. Ale wyrecytował je bez wahania. Jin wcisnął list w koszulę, rzucił jedno ostatnie spojrzenie przez ramię i opuścił drabinę. Jin był nerwowy w tramwaju rurowym, obawiał się ludzi patrzących na niego, ale nikt nie złapał go za ramię i nie zaciągnął do Ochrony. Prawie się zgubił na wielkiej podmiejskiej stacji przesiadkowej, trasy po wschodniej stronie były dla niego nieznajome, ale zdecydowanie pilnował mapy ściennej i starał się nie wyglądać na spanikowanego. Pomocni ludzie mogą być tak samo niebezpieczni jak podejrzliwi. W końcu znalazł właściwą rurę i właściwy przystanek. Przechadzka przez sześć bloków, bez zbyt wielu zakrętów, zaprowadziła go do celu. Sąsiedztwo pełne było nie maleńkich budynków mieszkalnych tego rodzaju, w jakich wyrósł, ale złowrogo pięknych domów w otoczonych murami ogrodach. Kilka nosiło lśniące mosiężne tabliczki przy bramach, oznaczające je jako ambasady planetarne. Ta Escobaru była szczególnie wielką i robiącą wrażenie posiadłością. Konsulat Barrayaru, dzięki bogom także oznaczony, nie był tak przerażający przez kontrast – całkiem mały dom, doprawdy, położony blisko ulicy, więc Jin nie miał czasu się przestraszyć podczas swojego spaceru. Żadnych umundurowanych strażników, a dekoracyjna żelazna brama była tak niska, że Jin mógłby nad nią przeskoczyć, gdyby nie została zapraszająco otwarta. Jin przełknął ślinę i przycisnął brzęczyk. Drzwi otworzył blondyn w samej koszuli, wąskie zielone spodnie podtrzymywały szelki. Wyglądał na zmiętego i zmęczonego, i potrzebował depilatora. Wpatrzył się w Jina ze ściągniętymi brwiami. – Żadnych domokrążców czy żebraków – powiedział zniechęcająco. Miał ten sam burczący akcent co Miles-san, a Jin ku swojej konsternacji zdał sobie sprawę, że nie wszyscy Barrayarczycy są niscy. Ten mężczyzna był bardzo wysoki. – Proszę, sir. Jestem posłańcem. Mam list dla porucznika Johannesa albo konsula Vor, um, Vorlynkina. – Z krótkiego opisu porucznika Jin wywnioskował, że to może być on, ale czy porucznik otwiera drzwi? Poza ty, pomyślał Jin z pewną złością, Miles-san opisywał go jako miłego dzieciaka, a nie strasznego dorosłego. Choć przypuszczał, że porucznicy musieli być dorośli. – Ja jestem Johannes. Jin sięgnął pod koszulę; mężczyzna stężał, ale rozluźnił się, gdy Jin wyjął list. – Od Milesa-san– od pana Vorkosigana. – Jin był staranny przy wymowie. – Cholera! Jin się wzdrygnął. Wtedy porucznik Johannes przeraził go jeszcze bardziej, łapiąc go za ramię, wciągając do holu i zatrzaskując drzwi. Porwał list,
podniósł go do światła, rozerwał kopertę, przerywając tylko by zawołać ku schodom: – Stefin! Zaczął przesuwać wzrokiem w dół po schludnych, ściśle zapisanych liniach. – Żywy, och dzięki Bogu! Jesteśmy ocaleni! Kolejny dorosły, jakoś starszy i nawet wyższy niż pierwszy, zbiegł po schodach. Był ubrany jak każdy biznesmen z Northbridge w przypominające hakama spodnie, tyle że jego kamizela haori z szerokimi rękawami była rozchylona, i wyglądał na tak samo zapuchniętego i zmęczonego jak porucznik. – Co jest, Trev? – Spójrz na to! List od lorda Vorkosigana- jest wolny! Drugi mężczyzna zajrzał mu przez ramię i powtórzył: – Dzięki Bogu! Ale dlaczego do nas nie zadzwonił? – Potem, po chwili: – Co? Co? Porucznik przewrócił list i obaj czytali dalej. – Czy on jest szalony? Starszy mężczyzna rzucił Jinowi spojrzenie przez bardzo zmrużone oczy, wywołując najgorsze obawy chłopca. W jego wyobraźni pojawili się policjanci. – Czy to jest prawdziwe? – zapytał gwałtownie starszy mężczyzna. Jin schylił się, podniósł z ziemi kopertę i wyciągnął ją przed siebie bez słowa. Przełknął i wydusił: – Powiedział, że lubicie odciski palców. Powiedział, że to będzie całkiem jak pieczęć jego dziadka. – Czy to krew? – Um, ta…? Starszy mężczyzna wręczył kopertę porucznikowi. – Weź to na dół i sprawdź. – Tak, sir. – Trev-san zniknął w drzwiach z boku holu. Po chwili Jin usłyszał trzaśnięcie drzwi i odgłos stóp tupiących po innych schodach. – Przepraszam pana, czy jest pan konsulem? – Jin żywił niejasne przekonanie, że konsul to jak ambasador, ale mniejszy. Doprawdy, całkiem jak jego dom. – Ponieważ Miles-san powiedział, daj ten list tylko porucznikowi albo konsulowi Vorlynkinowi. – Tym razem udało mu się wydobyć to nazwisko bez zaplątania języka. Jin oczekiwałby, że prawdziwy ambasador będzie bardziej przysadzisty i starszy, ale ten mężczyzna był szczupły i nie taki stary jak Miles-san, a przynajmniej nie miał żadnych siwych włosów w brązowej czuprynie. – Jestem Vorlynkin. – Jego spojrzenie na Jinie zintensywniało. Miał bardzo błękitne oczy, jak gorące letnie niebo. – Gdzie widziałeś Lorda Audytora Vorkosigana? – Ja, um, spotkałem go zeszłej nocy. Zgubił się w Kriokumbach. Tak mówił. – Czy nic mu nie jest? Odpowiedź wydawała się bardziej skomplikowana niż pytanie, ale Jin zdecydował się przeskoczyć wszystko, by go zapewnić: – Dziś rano ma się o wiele lepiej. Dałem mu jajka. Vorlynkin zamrugał i znowu zajrzał do listu. – Jeśli ten list nie wyszedł spod jego ręki- jeśli ten list nie pochodzi z jego ręki-przesłucham cię pod fast-pentą, więc… ech. Gdzie go widziałeś?
– Um, tam gdzie mieszkam. – A gdzie to jest? Teraz miał kłopot, pomiędzy Suze a tym przerażającym obcym. Nigdy nie powinien rozmawiać z obcymi ani nikomu mówić o zakładzie, powtarzano mu to wystarczająco często. Zastanawiał się, czy zdoła wypaść za drzwi i pobiec chodnikiem, zanim konsul zdoła go złapać. – Um, mój dom…? – Co… – Ku jego zaskoczeniu Vorlynkin nie drążył tego, ale po raz kolejny obrócił list. – O co mu może chodzić? – Um… zadawał mnóstwo pytań. – Jin pomyślał chwilę i dodał: – Nie jest już porwany, wie pan. – Ale dlaczego wysłał dziecko jak posłańca…? – wymamrotał Vorlynkin. Jin nie był pewien, czy pytanie było skierowane do niego, więc nie próbował na ochotnika na nie odpowiadać. Nie był to czas, by wyjaśniać, że ma prawie dwanaście lat. Zaczął myśleć, że im mniej powie, tym bezpieczniejszy będzie. Drugi gość – porucznik Johannes, Trev-san, nieważne – przygalpował do holu, machając kopertą do swojego szefa. – Ta część jest prawdziwa. Co teraz, sir? – Wciąż musimy tak samo znaleźć jego gwardzistę- wydaje się, że on uważa, że Roic został porwany. Żadnej zmiany w szacunku dla lokalnych. Przypuszczam, że musimy robić dokładnie to, co tu pisze. Ale wyślij holo tego listu do Spraw Galaktycznych CesBez na Komarrze, priorytetowo, zaszyfrowane. Porucznik wyglądał na pełnego nadziei. – Może oni mają rozkaz. Jakiś inny rozkaz. Taki, który ma więcej sensu. – Nie przez kilka dni. Imyślę, że będą musieli znaleźć obejście. – Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie z tajemniczym wzburzeniem. – A tutaj wciąż jesteśmy sami. Jin niepewnie odchrząknął. – Miles-san powiedział, że mam przynieść odpowiedź. – Tak – powiedział konsul. – Poczekaj tu. – Wskazał obrotowe krzesło przy ścianie, jedno z pary stojących przy małym biurze, uwieńczonym jedwabnymi kwiatami, z lustrem nad nim. Obaj mężczyźni potupali z powrotem na dół. Jin usiadł. Tylko pewność i zwięzłość tego Tak dały mu odwagę, by nie uciec, skoro ma szansę. Jakkolwiek mieli wątpliwości co do Jina, najwyraźniej potraktowali list Milesa-san serio, co było ulgą. Został sam na długi czas. Raz wstał, by zajrzeć do pokoi otaczających hol wejściowy. Jeden był czymś w rodzaju salonu, bardzo wymyślny; inny był bardziej surowy i biuropodobny. Żadnego śladu zwierząt, nawet ptaszka w klatce czy kota. Ucieszył się, że nie chodził akurat i nie szukał jakiś, gdy z bocznego holu wszedł kolejny mężczyzna, przyjrzał mu się z zaskoczeniem i powiedział: – Mogę ci w czymś pomóc? Ten gość przynajmniej mówił z normalnym akcentem Kibou. Jin potrząsnął głową energicznie. – Porucznik Johannes zajmuje się, um, tym. Mną. Łatwość, z jaką Jin wyrzucił z siebie nazwisko porucznika zdawała się uspokajać mężczyznę. – Och – powiedział i powędrował do biura, by usiąść przy komkonsoli i zacząć tam jakąś pracę. Jin mimo wszystko został na swoim miejscu. Po jeszcze większym upływie czasu Vorlynkin wrócił. Niósł kolejną zapieczętowaną kopertę w dłoni, prostą i biurową, o wiele bardziej wypchaną niż ta, którą dostarczył Jin. – Myślisz, że zdołasz zabrać to z powrotem tylko do rąk lorda Vorkosigana? Jin wstał. – Dotarłem aż tutaj. – Rzeczywiście. – Z widocznym ociąganiem konsul przekazał mu kopertę. Jin znów wepchnął ją pod koszulę, i nie tracił czasu na ucieczkę. Nie zrozumiałem nic ztego. Jin spojrzał z zamyśleniem do tyłu, gdy po raz kolejny mijał żelazną bramę. Ale cieszył się, że najwyraźniej Miles-san ma jakiś przyjaciół. Tak jakby.
ROZDZIAŁ CZWARTY Gdy tylko zobaczył, że Jin bezpiecznie przekracza parapet, Miles powrócił swoim śladem do podziemnej kafeterii, starając się nie skręcić w złą stronę. Stało się dla niego jasne, że w swoich podartych ciuchach mniej tutaj rzuca się w oczy niż gdyby nosił kompletne szarości Cesarskiego Audytora, strój tak surowy, by w całej Sieci, niezależnie od różnorodności lokalnych fasonów, zasygnalizować To Poważna Osoba. To Uliczny Uchodźca było o wiele lepszym wyborem dla jego obecnych potrzeb. Rozrzucone stoliki oddzielał od strefy gotowania długi kontuar podawczy z metalowym kredensem nad nim. Obok dozownika stała niedopasowana kolekcja kubków, z ręcznie wypisanym znakiem, Umyj swój kubek! Nie potrafił stwierdzić, czy były własnoścą osobistą, czy do dowolnego wybrania, co dało mu doskonałe otwarcie rozmowy z kobietą, bez wątpienia zastępczynią Ako, która mieszała w dziesięciolitrowym garnku z zupą. Zwrócił się do niej: – Czy mogę użyć jednego z nich? Wzruszyła ramionami. – Proszę bardzo. Tylko potem go umyj. – Postukała łyżką w brzeg garnka i odłożyła ją. – Jesteś tu nowy? – Całkiem nowy. – Zasady są takie, gotuj co chcesz, sprzątaj po sobie, zastąp co zużyłeś, wydziel pieniądze do spiżarni, kiedy możesz. Wpisz się w harmonogram dyżurów sprzątania na drzwiczkach lodówki. – Dzięki. Na razie tylko herbata… – Miles łyknął. Była zupowata, tania, gorzka, i służyła jego celom jako podpora w obu znaczeniach. – Długo tu pani jest? – Przyszłam z moją babcią. To już niedługo. Gdy on zastanawiał się, jak naprowadzić ją, by to rozwinęła, znajomy, zza lady zabrzmiał zrzędliwy głos: – Gotowa już ta zupa? Wysoki, pochylony mężczyzna zgarbił się, by zajrzeć przez okienko do wydawania. Imponujące białe wąsiska opadały w dół, obramowując skrzywione usta, i podrygiwały, gdy mówił. Jak czułki owada, ach. – Za kolejne pół godziny – odpowiedziała kobieta. – Idź usiąść. – Sądzę, że go już spotkałem – mruknął do niej Miles. – Imię Yani? – Ta, to on. Yani przyczłapał, by zabrać kubek herbaty z dystrybutora. Zmarszczył brwi w stronę Milesa. Miles odpowiedział radosnym uśmiechem. – Dzień dobry, Yani. – Więc wytrzeźwiałeś. Dobrze. Idź do domu. – Yani ściskał w obu dłoniach swój kubek, może by wyważyć dygotanie, i poczłapał z powrotem do stolika. Miles, niezrażony, podążył za nim i wślizgnął się na miejsce naprzeciwko niego. – Dlaczego nie znikniesz? – spytał Yani. – Wciąż czekam na moją podwózkę. Powiedzmy. – Jak my wszyscy. – Jin mówi, że jesteś ożywiony. Naprawdę zostałeś zamrożony sto lat temu? – To przypadałoby akurat na koniec barrayarskiego Czasu Izolacji, u progu fali nowej historii, którą Yani w całości mniej więcej przespał. – Pomyślałbym, że wszyscy kronikarze w okolicy interesowaliby się tobą. Yani wydał gorzki śmiech. – Niezbyt prawdopodobne. Tu ludzie są zalewani wywiadami z ożywionymi. Myślałem, że gazety może mi zapłacą, ale jest nas tu zbyt wielu. Nikt nas tu nie chce. Wszystko kosztuje za dużo. Miasto jest zbyt wielkie. Osadnictwo powinno być bardziej rozproszone. Do diabła, myślałem, że teraz terraformowanie będzie już w połowie drogi do biegunów. Politycy wszyscy się mylą, a nikt nie ma dobrych manier… Miles wydawał zachęcające odgłosy. Jeśli jakąś umiejętność Miles wyniósł ze swojej młodości, było to zadowalanie starych ludzi przez słuchanie ich narzekań. Yani nie potrzebował nic oprócz potakiwań, by wyrzucić z siebie kompleksową denuncjację współczesnego Kibou, świata, który go